- Opowiadanie: Anonimowy bajkoholik - Mleczarnia

Mleczarnia

Opowiadanie to jest swego rodzaju wyrazem głębokiego, naukowego oburzenia, jakie targało moją osobą od bardzo dawna w czasie czytania książek i opowiadań umiejscowionych w świecie po zagładzie nuklearnej.  Dlaczego? Otóż od bardzo dawna mam wrażenie,  że teksty, których akcja ma miejsce po nuklearnej zagładzie są w istocie, pomijając ponurą scenerię, całkiem wesołym fantasy, w którym orków zastąpiły mutanty, a olbrzymie rzesze ludzi żyją pod ziemią hodując sobie świnki, jakby zasady termodynamiki układów znikły razem z eksplozjami głowic atomowych. Większość (podkreślam większość, bo daleko nie wszystkie) takich tekstów nie tylko nigdy nie siedziała obok “science”-fiction, ani nawet nie stała.  Dlatego też powstało to krótkie opowiadanie, które jest mocno przegadane, ale starałam się przekazać jak najwięcej możliwie strawnych informacji.

Dobra, z tym wielkim oburzeniem to żartowałam, ale czasami ogarnia mnie śmiech jak czytam opowiadania post--apo. Wyobrażam sobie, w podobny sposób reagują policjanci. gdy oglądają seriale kryminalne. Pusty śmiech.

Dyżurni:

regulatorzy, adamkb, homar, vyzart

Oceny

Mleczarnia

– Promieniowanie zabija! Bezdyskusyjnie. Nieodwracalnie. Na amen. Pojęliście rekruci?! Jak was wytrzaska po ryju dawka kilku siwertów to nikt was nie uratuje! Zdechniecie w ciągu godziny wysrywając własne jelita! Rozumiecie? A jeśli ktoś twierdzi inaczej to jest debilem. W dodatku martwym debilem. Zrozumiano?!

– Tak jest! – odpowiedział nieskładny chór kilkunastu głosów.

Wisząca nad drzwiami żarówka, jedyne źródło światła na sali, przygasała co chwilę lub rozjarzała się jaśniej, sygnalizując cykliczne skoki napięcia. Plastikową przesłonę lampy przezornie rozmontowano, by lepiej oświetlić przestronne pomieszczenie, lecz większa cześć pokoju i tak pozostawała skryta w ciemności. Wszyscy słuchacze od lat nawykli do przebywania w mroku, ale nawet dla nich przemawiający mężczyzna pozostawał jedynie słabo widocznym cieniem, który poruszał się na granicy światła rzucanego przez trzeszczącą żarówkę.

– I bardzo dobrze. Będę to powtarzał za każdym razem! Do znudzenia! A wy przygłupy macie wbić to sobie do waszych pustych łbów! Tam na górze największym niebezpieczeństwem jest promieniowanie! Promieniowanie i jeszcze raz promieniowanie! Zrozumiano?!

– Tak jest!

– Naprawdę? – zapytał z przekąsem mężczyzna prowadzący apel. – Naprawdę zrozumieliście? To, czemu, do ciężkiej cholery, ciągle muszę wysłuchiwać jak straszycie siebie nawzajem opowieściami o jakiś zasranych mutantach-ludożercach, co?

Po sali rozszedł się głośny szmer. Kilka osób spojrzało po sobie niepewnie. Ktoś chrząknął cicho, opuścił głowę i wbił wzrok podłogę. Ktoś inny uniósł oczy ku sufitowi i zagwizdał pod nosem.

– Nie rozumiem, czemu tak uparcie opowiadacie sobie te bzdury. Wiem, że za młodu naoglądaliście się filmów o supermanie czy innym człowieku-tapirze, ale to nie jest żaden zasrany film! Jak wyjdziecie na górę, to macie uważać na wskazania dozymetru, a nie srać w gacie ze strachu przed jakimiś krwiożerczymi mutantami! Bo tam na górze nie ma żadnych mutantów! A wiecie, dlaczego ich nie ma? Bo wszystko, co żyło zdechło od promieniowania. Tego samego promieniowania, które i was pośle do piachu jak będziecie nieuważni. Czy to jest jasne, rekruci?!

– Tak jest!

– I bardzo dobrze. A jak się dowiem, które przygłupy straszą pozostałych opowieściami o zmutowanych psach, co mają rogi, macki, plują kwasem i świecą na zielono to…

– A co to jest pies panie Piguła? – zapytał ktoś z sali mocno piskliwym, dziecięcym głosem.

– Co?

– Co to jest ten pies? I co to są macki?

– Gówno! Nie przerywać mi jak mówię!

– Ale skąd mamy wiedzieć, czy coś takiego istnieje, jak nie wiemy, co to jest?

– I się już nie dowiecie, bo wszystkie psy wyzdychały. Amen. A teraz zamknijcie jadaczki i dajcie mi skończyć. Te wasze historie o biegających po powierzchni mutantach są tak samo śmieszne i głupie jak badziewne japońskie filmy, w których jakiś kitajec przebrany w gumowy kostium jaszczurki niszczy miasto z tektury…

– A co to ten kitajec? – zapytał ponownie piskliwy. – A ta jaszczurka?

– Zamknijcie się, dobra?! Ja mówię, wy słuchacie. Takie są zasady!

– Ale ten opej typu jaszczurka to jakiś specjalny super-mega-extra opej, co panie Piguła? – zapytał ktoś z samego końca sali. – Musi taki być skoro można w nim zniszczyć cale miasto.

– Że co? Jaki znowu opej?

– No, mówił pan, że gumowa jaszczurka. A jak z gumy to musi być opej przecież.

– Żaden, cholera, opej! Zwykły kostium i już! I dość tych durnowatych pytań! Macie słuchać, a nie kłapać jadaczkami! Pojęli?! A tam na górze macie uważać na promieniowanie, a nie na jakieś durne mutanty. Bo promieniowanie jest tysiąc razy groźniejsze od wszystkich zębów, pazurów i macek, jakie mogłyby mieć mutanty. Bo promieniowania nie da się pchnąć nożem, ani dać mu po łbie gazrurką. Bo promieniowania nie widać. Ale za to da się je usłyszeć. Co robimy jak usłyszymy promieniowanie?

 – Spier… da… la…my… – zawołały liczne głosy sylabizując niemal jednocześnie.

– I bardzo dobrze. Jak któryś z was zasrańców wylezie na górę i usłyszy pikającą cykadę to ma spieprzać aż cykada zamilknie. Najlepiej prosto pod ziemię. Zrozumiano?

– Tak jest!

– A jak dozymetr będzie buczeć nad wodą, to taką wodę można pić?

– Nie…moż… na!

– A żarcie? Można jeść napromieniowane żarcie?

– Wi… de… lec… po…wie!

– Tak jest. Widelec decyduje, co można jeść, a czego nie można do gęby włożyć. Każde znalezione żarcie i wszystko, co wygląda na żarcie, albo kiedyś było żarciem, trzeba zanieść do Widelca, żeby ocenić, czy można to wszamać.

– A komendant mówił – odezwał się ponownie piskliwy – że na zewnątrz żyją mutanty. I że są strasznie niebezpieczne. A komendant wie wszystko najlepiej. Przecież jest komendantem.

Pan Piguła nie odpowiedział. W milczeniu przespacerował się po sali, co bardziej było słychać dzięki szuraniu butów na betonowej posadzce, niż widać w słabym świetle żarówki.

W wiszącej w powietrzu ciszy rozbrzmiewały liczne, świszczące oddechy oraz niosące się z daleka metaliczne stukanie w rurach. Zamocowane pod sufitem filtry szumiały usypiająco wprawiając w ruch wiszący w powietrzu kurz..

– Komendant – zaczął pan Piguła – może sobie twierdzić, że na zewnątrz biegają skrzydlate, pasiaste świnie z ryjami jak przepita morda jego szwagra. Gówno mnie to obchodzi. Bo komendant odkąd pamiętam, był na powierzchni może ze dwa razy. Może. Ja byłem dużo częściej i żadnych mutków nie widziałem. A z was ktoś był?

– Ja byłam – rozległ się cichy głos gdzieś z ostatniego rzędu.

– Nie łzyj Zuber! Kiedy niby byłaś na górze, że ja tego nie pamiętam?

– Raz byłam na wypadzie po szpej. I raz poszłam kiedyś za brata do Mleczarni, bo chorował.

– Naprawdę? A niech ci będzie. I co, widziałaś jakieś krwiożercze mutanty na zewnątrz?

– Nikogo nie widziałam panie Piguła.

– Właśnie. Nikogo nie widziałaś, bo nikogo tam nie ma. Bo promieniowanie ubiło wszystko, co żyło. No, powiedzmy, że prawie wszystko, bo my wciąż jeszcze dychamy, nie? A jak ktoś z was wyjdzie na zewnątrz to ma nie srać po kolanach ze strachu przed jakąś latającą krzyżówką kota z tyranozaurem, tylko pilnować cykady i być cały czas skupionym na…

– A komendant mówił – kontynuował piskliwy – że jak przyszła wojna to zrzucali nie tylko atomówki, ale też takie bomby z innym znaczkiem, te no… bologoiczne… worosowe. I to właśnie od tych worosów wszystko pomutowało. Nie od promieniowania. I stąd się biorą mutanty. Komendant tak mówił.

Pan Pigułą w milczeniu podszedł bliżej słuchaczy, którzy zajmowali cztery szeregi prostych, metalowych ławek. Uważnie przyjrzał się siedzącym przed nim rekrutom, przeskakując spojrzeniem po kiepsko oświetlonych sylwetkach. Z powodu panującej w pomieszczeniu ciemności nikt nie dostrzegł wyrazu jego twarzy, ale niektórzy musieli poczuć na sobie jego wzrok, bo pierwsze rzędy zaczęły wiercić się niespokojnie.

– Wiecie, co rekruci? Ja tam nie znam się na bombach. Podejrzewam, że komendant też nie, ale jak zwykle musi się wymądrzać. Tak sobie jednak myślę, że broń biologiczna niczym nie różni się od broni atomowej, chemicznej czy zwyczajnej ołowianej kulki do automatu. A wiecie, co to znaczy? To znaczy, że ma zabijać. Zabijać, zabijać i jeszcze raz zabijać. Pewnie jak ktoś kiedyś wymyśli broń matematyczną albo nie wiem… historyczną, to też będzie służyła do posyłania bliźnich na tamten świat. A jeżeli broń nie zabija tylko zmienia przeciwnika w świecącego na zielono i pokrytego łuską olbrzyma o sile dziesięciu chłopa i wytrzymałości czołgu, to raczej kiepska broń, nie?

Po sali rozszedł się ledwo dosłyszalny szmer, ale nikt głośno nie zaprotestował.

– A co to jest czołg? – zapytał piskliwy przerywając ciszę.

– Zamknąć się! – wrzasnął wyraźnie zdenerwowany Pan Piguła. – Żadnych więcej pytań! Ci, co pójdą dzisiaj na górę i wciąż będą czuli niedosyt wiedzy, niech sobie pogadają z Tankiem. On już wam wszystko wyjaśni w sprawie mutantów, atomówek, biologii i wirusów. I będziecie mogli opowiedzieć kolegom to, co ja wiem już teraz. Żadnych cholernych mutantów nie było, nie ma i nie będzie. A na zewnątrz zagraża wam przede wszystkim promieniowanie. I własna głupota oczywiście. Pojęli?

– Tak jest!

– To jeszcze raz na koniec, co robimy jak słyszymy cykanie dozyme…

Pan Piguła urwał, gdyż jego wypowiedź przerwało głośne skrzypienie drzwi. W korytarzy na zewnątrz rozbłysło światło, a ruchliwe jasne smugi zalały wnętrze sali. W progu pojawił się człowiek noszący na głowie kask z zamocowaną z przodu, niedużą latarką czołową.

– Tyskacz, Zuber, Harnaś i Leszek zapierdalać na górę! Jego wysokość, jaśnie nam oświecony starszy OeM Borowski potrzebuje jeleni do pchania wózka do Mleczarni. Reszta won do magazynu czyścić filtry! Ruchy, ludzie! Ruchy!

– Słyszeliście rozkazy? – powiedział spokojnie pan Piguła. – To na co czekacie? Do roboty!

Wywołana czwórka rzuciła się do wyjścia, doganiając uzbrojonego w czołówkę mężczyznę, który zdążył już zniknąć za zakrętem korytarza. Tunel po zaledwie kilku metrach ponownie skręcił w lewo, a po chwili wyskoczył w górę wąską linią schodów, podobnie jak korytarz cały czas skąpaną w mroku. Błyskające światło latarki wyłaniało z ciemności ciągnące się wzdłuż ścian sznury grubych, czarnych kabli, które zamocowano przy pomocy antycznie starych, ceramicznych uchwytów wielkich, jak ludzka pięść. Odpadająca płatami farba zabierała ze sobą pozostałości po nabazgranych na ścianach informacyjnych lub ostrzegawczych napisach, z których dało się odczytać jedynie pojedyncze litery i wskazujące kierunek strzałki.

Na szczycie schodów znajdowała się uchylona na centymetr metalowa śluza, zza której biło lekko żółte, migotliwe światło. Latarnik pchnął drzwi barkiem i gasząc lampę na kasku wkroczył do jasno oświetlonego, przestronnego pomieszczenia. Wewnątrz wzdłuż pokropionych szarą farbą ścian ciągnęły się rzędy identycznych, metalowych szafek oraz wąskich, drewnianych ławek.

Na lewo od wejścia stali trzej strażacy, którzy obrzucili nowoprzybyłych przelotnymi, acz niezbyt serdecznymi spojrzeniami. Dwóch z nich zakładało właśnie kombinezony ochronne ABC, wyposażone w dodatkową, zawieszoną pod szyją maskę, którą podłączono do zamocowanej na plecach butli. Trzeci mężczyzna, który pomagał towarzyszom dopasować stroje, na widok rekrutów odwrócił się na pięcie i ruszył niespiesznie w ich stronę. Ubrany był w powycieraną, granatową kurtkę mundurową straży pożarnej i takież spodnie, wciśnięte w wysokie do kolan, gumowe buty. Twarz miał dokładnie taką samą jak wszyscy w bunkrze, niezależnie od płci, wieku i przydziału obowiązków: wychudzoną, bladą, z obciętymi tuż przy skórze włosami i możliwie najkrócej ogolonym zarostem, tak, aby nie przeszkadzał w noszeniu maski.

– Gotowi do wyjścia na zewnątrz? – Strażak spróbował uśmiechnąć się pokrzepiająco, ale niespecjalnie mu się to udało.

Rekruci, czwórka chudych, krótko ostrzyżonych wyrostków w niemal jednakowych, znoszonych ciuchach, w milczeniu pokiwali głowami. Strażak rzucił latarnikowi trzymany w dłoniach pęk kluczy.

– Szafki od czternastej do osiemnastej.

– Tak jest panie ogniomistrzu.

Kadrowy już wam pewnie powiedział, co i jak. Skoczycie z moimi chłopakami do Mleczarni. Wózek już jest wystawiony i załadowany. Zawieziecie cztery butle, a zabierzecie… nie wiem, mam nadzieję, że przynajmniej trzy. Więc z powrotem będzie ciężej. O jakieś dwieście kilo, ale chyba dacie radę?

– Tak jest panie ogniomistrzu!

– Dobra, dobra, nie pajacujcie mi tu. – OeM Borowski włożył ręce do kieszeni kurtki, przestąpił z nogi na nogę. – Nie dostaniecie własnych dozymetrów, ale moi chłopcy będą mieli aż dwa, więc słuchać się ich bezwzględnie.

– Tak jest!

– Jak każą wam paść na glebę to macie szorować gębami po ziemi. Jak każą wam milczeć, to macie odgryźć sobie języki, żeby nawet słowa z siebie nie wydusić. A Jak każą wam biec ile sił w nogach, to macie spierdalać tak, jakby was gonił pijany Widelec chcący przetestować na was nową potrawę. Czy to jest jasne?

– Tak jest!

– Procedury znacie. Jak obejdzie się bez przykrych niespodzianek to właźcie od razu do suszarki, a opeje prosto do zsypu. Ale jak dotkniecie się tam do jakiegoś świństwa to najpierw baniak na zewnątrz, później myjka, dopiero na końcu suszarka.

– Tak jest!

– Zuber ty chyba najlżejsza jesteś? To pójdziesz na rowerek. Reszta do dyszli. Widzę po oczach, że strachu trochę jest, ale nie srajcie mi tu ogniem. Dwie godzinki i jesteście z powrotem. No, na co czekacie? Ubierać się.

Rekruci posłusznie ruszyli w kierunku wyznaczonych szafek, gdzie kadrowy wydzielił każdemu torbę z płaszczem oraz buty w uniwersalnym rozmiarze. Zuber, choć w kombinezonie OP-1 chodziła już wielokrotnie, a kilka razy w miesiącu ćwiczyła jego zakładanie i zdejmowanie, nigdy nie polubiła ubierania ochronnej narzuty. Najwięcej trudności sprawiało jej dopasowywanie butów i rękawic. Mimo, że wzrostem niewiele ustępowała reszcie młodszych mieszkańców bunkra, także chłopcom, to dłonie miała tak szczupłe i delikatne, że nawet najmniejsze rękawice były na nią stanowczo za duże. Zapięcie na rzepy na nadgarstku chroniło rękawice przed zsunięciem się z dłoni, ale za to sprawiało, że materiał kończył się daleko za paznokciami dziewczyny, przez co nie mogła precyzyjnie zacisnąć pięści ani operować palcami. Nawet gumowe uszczelki maski MP-4 przylegające do policzków i ogolonej na łyso głowy, nie były tak nieprzyjemne, jak ciągle ześlizgujące się z palców rękawice.

– Ty Zuber prawdziwy weteran jesteś – powiedział stojący nad dziewczyną Borowski, który podszedł, aby pomóc jej dopasować założony na głowę, gumowy kaptur. – Który to już raz na zewnątrz?

– To będzie trzeci raz panie ogniomistrzu – odpowiedziała Zuber głosem stłumionym przez wnętrze maski.

– Lubisz wychodzić na górę?

– Jak powiem, że tak, to następnym razem dostanę lepszy sprzęt?

OeM Borowski powędrował za jej wzrokiem i spojrzał na strażaków, którzy jeszcze raz sprawdzali wszystkie newralgiczne zapięcia w płaszczach FOO-1, dużo nowszych i bezpieczniejszych nich wysłużone OP-1. Zaśmiał się cicho i wręczył dziewczynie wyciągnięte z kurtki zwoje waty.

– A po co ci lepszy kombinezon? I tak będzie na ciebie za duży. Zaczekaj aż urośniesz.

– Piguła mówił, że już raczej nie urosnę. – Zuber upchnęła watę w zbyt dużych, gumowych butach. Dociągnęła parciany pasek spodni, owinęła nogawki ochronną taśmą. Podskoczyła raz i drugi, żeby sprawdzić, czy wszystko dobrze się na niej trzyma. – A jeśli nawet to niedużo.

– Z lekarzem się nie dyskutuje, choć z Piguły taki lekarz jak ze mnie malarz impresjonista. Ale niech tam. A co powiesz, jak ci obiecam, że na piąty wypad dostaniesz eM-Pe piątkę?

Dziewczyna pospiesznie pokiwała głową. Borowski uśmiechnął się widząc jak jej oczy błysnęły z radości. Wyszedł na środek pomieszczenia i potoczył wzrokiem po wszystkich rekrutach.

– Wieje od zachodu, więc jest w miarę bezpiecznie – powiedział unosząc głos, żeby dosłyszeli go z wnętrza masek. – Nie padało od ponad tygodnia, więc jest też w miarę sucho, ale w niektórych miejscach ziemia wciąż może być dosyć wilgotna, więc nie taplajcie się tam w żadnym gównie, jasne?

Wszyscy pokiwali twierdząco głowami burcząc niewyraźnie zza gumowej przesłony klasycznych buldogów.

– No to z Bogiem.

Rekruci potruchtali w ślad za strażakami, którzy przeszli już do następnego pomieszczenia. Dopiero, gdy wszyscy znaleźli się w wąskim korytarzu, ogniomistrz zatrzasnął za nimi masywne drzwi śluzy. Metalowe pokrętło od mechanizmu otwierającego obróciło się ze zgrzytem, a kilka centymetrów stali zakleszczyło się w gumowych uszczelkach framugi. Kiedy nad drzwiami śluzy zapaliła się żółta lampa, pierwszy ze strażaków odblokował przejście do kolejnego pomieszczenia, które ponownie okazało się wąskim korytarzem. Tunel ciągnął się kilka metrów, a po chwili zaczął delikatnie piąć się w górę, aż wreszcie skończył się stromą ścianą metalowych stopni. Na szczycie schodów wznosiła się bliźniaczo podobna do pozostałych, pancerna śluza. Za stalową barykadą znajdowało się idealnie kwadratowe pomieszczenie, całe, łącznie z sufitem i podłogą, wyłożone kremowo-żółtymi kafelkami. Spomiędzy ceramicznych łusek wystawały grube niemal na pół metra dysze wylotowe owiniętych watą rur, które biegły pod sufitem. Zza zakratowanych otworów, przesłoniętych krzyżakami filtrów węglowych, buchało ciepłe, suche powietrze.

Kolejne pomieszczenie wyglądało niemal identycznie: niski sufit, ściany pokryte brudnymi płytkami, podłoga z umieszczoną pośrodku, zakratowaną studzienką odpływową. Jedyną różnicę stanowiły biegnące wzdłuż sufitu, pomalowane na żółto rury, które kończyły się czterema, zwisającymi w dół natryskami.

Zamykające pomieszczenie drzwi rozmiarami przypominały wszystkie minięte wcześniej śluzy, ale pancerne skrzydło było tak ciężkie i masywne, że obaj strażacy męczyli się z przesunięciem go na bok dobrych kilka minut. Na końcu kolejnego wznoszącego się w górę korytarza znajdowały się następne drzwi, tym razem jednak normalne, zamykane nie na pokrętło i zamki rozporowe, lecz na klamkę i szereg stalowych zasuw. 

Strażak z numerem sześć na butli gazowej wyjrzał przez umieszczony obok drzwi wizjer, po czym wziął się za mozolne odblokowywanie zatrzasków. Jego kolega z butlą oznaczoną cyfrą czternaście, podszedł do zamkniętej na kłódkę szafki, którą przyspawano tuż nad podłogą, prosto do wyłożonej blachą ściany. Z wnętrza schowka wyciągnął policyjnego Mossberga oraz owiniętego ochronną folią Glocka. Załadował strzelbę sześcioma ładunkami z myśliwskim śrutem, a do pistoletu włożył przygotowany wcześniej magazynek. Glocka wręczył Szóstce, zanim wspólnie otworzyli drzwi i przesunęli na bok zasłaniającą je od zewnątrz, drewnianą szafę na kółkach.

Rekruci podążyli za strażakami prosto do dużego, pogrążonego w ciemnościach pomieszczenia. W środku królował kompletny chaos, głownie z powodu zniszczonych, zbutwiałych od wilgoci mebli, które zajmowały niemal każdą wolną przestrzeń. W powietrzu unosił się cuchnący smród pleśni, który był tak intensywny, że przedzierał się przez filtry masek gazowych. Zielono-brązowa breja grzybopodobnych porostów oblepiła ściany tak szczelnie, że przypominała świeżą warstwę farby.

Choć meble rozsypywały się w drzazgi przy najdelikatniejszym dotknięciu, żaden z nich nie wyglądał na zniszczony ręką ludzką, czy to celowo, czy przypadkiem. Wszystkie zdawały się po prostu nadgryzione przez upływ mijającego czasu. Prawdę powiedziawszy, to nie tylko nadgryzione, ale też dokładnie przeżute, częściowo strawione i wyplute z powrotem.

Strażacy po zamknięciu drzwi na wszystkie cztery zamki oraz ponownym zastawieniu ich szafą, ruszyli w stronę wielkiej dziury w jednej ze ścian, która służyła za wyjście z pomieszczenia. Portal prowadził prosto na korytarz poznaczony po obu stronach bliźniaczymi drzwiami z gnijącej sklejki. Strażacy skierowali jednak całą drużynę w kierunku wieńczących tunel schodów, które po zaledwie kilku stopniach otwierały się prosto na nieduży garaż. W środku, obok ustawionych wzdłuż ścian szeregów metalowych szafek oraz stołów z rdzewiejącymi narzędziami, znajdował się pomalowany na zielono beczkowóz, przestarzałe strażackie Volvo z wymalowaną na burcie oznaczeniem Rchem 132S42 oraz trzy nieduże, samochodowe przyczepki przykryte gumowymi plandekami.

 – Dzieciarnia wie, jak obsługiwać wózek? – zapytał Szóstka. – Trzech do dyszli, jeden na rowerek. Kwiatek przypilnuj ich tu. Ja wyskoczę na zewnątrz i zobaczę, czy jest bezpiecznie. Jak zapukam w bramę, wychodźcie.

Szóstka pobiegł w stronę schodów i zniknął. Czternastka nie mówiąc ani słowa wskazał ręką przyczepę ustawioną przodem do bramy. Zuber bez ociągania wskoczyła na siodełko roweru, które przyspawano do przedniego dyszla wózka. Pozostali rekruci zerwali z wierzchu gumową płachtę i wybrali sobie pozycję przy owiniętych gąbką rurach, które przymocowano do boków oraz z tyłu przyczepki. Gdy rozbrzmiały dwa ciche uderzenia o bramę, Czternastka pociągnął za uchwyt drzwi i metalowe skrzydło przesunęło się niemal bezszelestnie po dobrze nasmarowanych prowadnicach.

Zuber naparła z całych sił na pedały, a trójka z tyłu popchnęła przyczepkę, dzięki czemu wózek powoli wytoczył się na zewnątrz.

– Pójdziemy wzdłuż Anki – zawyrokował Szóstka pomagając koledze zamknąć bramę. – Będzie z górki. Wrócimy pewnie wzdłuż rzeki. Nadłożymy trochę drogi, ale nie trzeba będzie wspinać się z ciężarem.

Przy milczącej aprobacie całej drużyny, ekspedycja ruszyła szeroką aleją wytyczoną przez rdzewiejące szkielety samochodów, które ustawiono przed komendą tak, by blokowały drogę ze wszystkich stron, poza jedną. Prowadził Szóstka z jedną dłonią zaciśniętą na dozymetrze, a drugą podtrzymującą przed sobą sondę scyntylacyjną. Za strażakiem jechał kierowany przez Zuber i popychany przez rekrutów wózek. Pochód zamykał idący z tyłu, uzbrojony w strzelbę Czternastka z przypiętym do piersi niedużym radiometrem.

Gdy wózek wytoczył się z zastawionego wrakami placu przed komendą, Zuber mogła spokojnie przyjrzeć się rozciągającej się w dole panoramie opuszczonego miasta. Od jej poprzedniej wizyty na powierzchni nic się jednak nie zmieniło. Zniszczone przez czas i brak opieki budynki, wciąż spoglądały pustymi oczami wybitych okien na martwą okolicę, skrytą w ponurej szarości dnia.

Zuber urodziła się już w bunkrze. Nigdy nie widziała słońca. Ani niebieskiego nieba. To, co starsi opisywali, jako rozciągający się nad głowami dywan błękitu, po którym wesoło sunęły białe obłoki, Zuber znała jedynie, jako nieruchomą ścianę brudnoszarych, niemal czarnych chmur, które przesłaniały niebo aż horyzont. Nawet słońce, które dawniej podobno potrafiło oślepiać swym blaskiem, było teraz jedynie nieco jaśniejszą plamą poruszającą się powoli za zasłaną chmur. Poprzednim razem, gdy Zuber wychodziła na powierzchnię niebo wyglądało dokładnie tak samo. Zawsze tak samo. Dziewczyna nigdy nie mogła zrozumieć, dlaczego niektórzy z mieszkańców bunkra ciągle narzekali, że chcieliby wreszcie ujrzeć niebo, że tęsknią za jego widokiem. Dla niej niebo nie różniło się niczym od pokrytej gruzami i popękanym asfaltem ziemi, którą miejscami porastały kępki oślizgłego mchu w barwie wszechobecnej szarości i rdzy.

– Uwaga! – zawołał Szóstka przytłumionym głosem – Teraz będzie z górki.

Zuber, która już poruszała się tą trasą, pamiętając wcześniejsze doświadczenia, przestała pedałować i delikatnie nacisnęła hamulec. Pozostali rekruci zdziwieni łatwością, z jaką toczył się wózek, kontrolowali jedynie by jechał on w miarę prosto i nie skręcał w stronę licznych samochodowych wraków, które zalegały wzdłuż pobocza. Przyczepka toczyła się powoli po pokruszonym asfalcie, mijając z jednej strony szpaler martwych drzew, a z drugiej opuszczone ruiny budynków, których przeznaczenia nijak nie dało się określić.

Po chwili szereg czarnych pni zastąpiła długa, metalowa konstrukcja z zapadniętym do środka dachem. Wielka hala fabryczna musiała być dawniej częściowo przeszklona, gdyż ściana od frontu szczerzyła popękane, szklane kły. Nad rozerwanymi niemal na pół drzwiami wisiał napis z pojedynczych, blisko metrowych liter, które wstawiono w ramy okien. Pierwotnej nazwy nie dało się odczytać, gdyż część metalowych plansz oderwała się i spadła. Pozostały jedynie trzy litery: A, N oraz A.

– Skręcamy – zawyrokował idący z przodu Szóstka.

Zuber szarpnęła kierownicą i wózek zmienił kierunek powolutku staczając się po pochyłości. Po chwili wjechali na niemal zupełnie pusty teren, na którym asfaltowa droga wiła się pomiędzy wzniesieniami czarnej, martwej ziemi, pozbawionej nawet najmniejszych śladów jakiejkolwiek roślinności. Niedaleko przed nimi widać było zniszczone ruiny budynków, które przypominały rozlaną na podłodze, kanciastą i lekko błyszczącą plamę.

– Już prawie jesteśmy – zawołał Szóstka zatrzymując się nagle w pół kroku. – Wjedziemy tamtędy, widzicie? Między tymi dwoma ciężarówkami, później jest ostry skręt w lewo i po jakiś dziesięciu metrach rampa w dół. Tylko uważajcie, żeby nie wypuścić wózka, bo stoczy się i walnie o ścianę.

Zuber na widok zbliżającego się celu poczuła w sobie więcej sił i docisnęła mocniej pedały. Przyczepka potoczyła się po wyboistej drodze, w kierunku placu zastawionego rdzewiejącymi resztkami samochodów. Ogrodzony zniszczoną siatką skwer służył za parking przed monstrualnie wielką, dawniej zapewne trzypiętrową, bryłą betonu i stali, której wyższe kondygnacje zniszczył zarwany dach. Kopułę fabryki wieńczyły dwa kominy, z których murowany zawalił się gdzieś w połowie, a metalowy pordzewiał i przewrócił się na jedną z hal, grzebiąc ją pod zwałami gruzu oraz powyginanych blach.

Zuber wpatrując się w plecy idącego z przodu Szóstki, skierowała wózek w wąska wyrwę w siatce, a następnie pomiędzy rozpadającymi się szkieletami samochodów. Rdzewiejące wraki ustawiono podobnie jak przed komendą tak, aby martwe auta wytyczały wąską ścieżkę w blaszanym labiryncie.

Gdy dotarli do osmolonej ściany budynku, Szóstka zbiegł po betonowej rampie w dół i zastukał pięścią w wielkie, stalowe wrota. Przez długi czas nic się nie działo, aż wreszcie po kilku trudnych do zlokalizowania metalicznych zgrzytach i trzaśnięciach, drzwi odjechały powoli na bok. Zuber ponaglona gestem Szóstki skierowała wózek w dół, hamując ostro, by przyczepka nie stoczyła się zbyt szybko.

Wewnątrz przywitało ich cykanie dozymetru obsługiwanego przez strażaka ubranego w nowoczesny, bardzo szczelny i bardzo bezpieczny kombinezon typu Drager, który miał przezabawnie pomarańczową, jaskrawą barwę. W mroku ciężko było dostrzec cokolwiek w wielkim, przezroczystym wizjerze kombinezonu, poza skąpym fragmentem twarzy, ukrytej dodatkowo za zasłoną z maski MP-5. Strażak w milczeniu sprawdzili dozymetrem każdego członka ekspedycji oraz wózek i jego zawartość. Dopiero, gdy analiza promieniowania zakończyła się pomyślnie, poprowadził wszystkich w głąb magazynu, w stronę niedużych, pancernych drzwi.

Po drugiej stronie przejścia znajdował się krótki korytarz i kolejne drzwi prowadzące do dużego, ale koszmarnie zagraconego pomieszczenia. Naprzeciwko śluzy wejściowej mieścił się poziomy, wmontowany w podłogę właz oraz zakratowane przejście, przesłonięte grubą, falistą płytą azbestową. Tuż obok ustawiono metalowy regał oraz niewysoki, prosty stolik, oba kompletnie zawalone szklanymi zlewkami i drobnym sprzętem laboratoryjnym. Nieco dalej ścianę ozdabiała ciągnąca się od sufitu aż do podłogi, przestarzała skrzynka elektryczna, złożona z połączonych kablami, żeliwnych sześcianów. W samym rogu pomieszczenia znajdowała się olbrzymia, metalowa balia, nad którą zamocowano wystający ze ściany kran z masywnym zaworem. Dokładnie naprzeciw wanny mieściło się cmentarzysko starych, rozebranych na części mebli, z których całe pozostały jedynie pojedyncze krzesła oraz dwa, sąsiadujące ze sobą łóżka polowe, przykryte pagórkiem brudnych koców. Na jednej z leżanek siedział mężczyzna bez ochronnego kombinezonu, a nawet bez maski, ubrany w granatową kurtkę polową straży pożarnej i ochronną pałatkę.

– No, no, no – powiedział wesoło strażak w Dragerze, odkładając na łóżko dozymetr. – Czyściutcy jesteście, jak jasna cholera. Fruwają tam w ogóle jakieś rady na zewnątrz?

– Wolałbyś, żeby fruwało ich więcej? – zapytał zgryźliwie Szóstka, po czym, odpiął butlę z pleców, zdjął z twarzy maskę i zwalił się ciężko na jedno z krzeseł.

– Wolałbym, żeby w ogóle nie fruwały – odpowiedział Pomarańczowy pozwalając, by jego towarzysz rozpiął duży, boczny suwak kombinezonu i pomógł mu ściągnąć rękawice. – Nie musiałbym zakładać na siebie tego chujostwa.

– To nie zakładaj. Ktoś ci każe?

– Aleś ty mądry. Pobiegać godzinkę na zewnątrz to można nawet w samych gaciach i z ryjem okręconym starym szalikiem. Siedzieć tutaj przez tydzień to zupełnie inna sprawa. Ty, Kwiatek, kiedy wypada wam służba tutaj?

– Za trzy tygodnie – odparł Czternastka odkładając strzelbę pod ścianę.

– Jak już się tu zabunkrujecie – powiedział Pomarańczowy zwracając się do Szóstki – to zobaczysz jak fajnie jest biegać w tym kondomie.

– Ehe, jakbym nigdy nie zakładał na siebie tego gówna.

– No to wiesz jak jest.

– Wiem. Ale jak tobie tak źle, to po co w nim chodzisz?

– Może dlatego, że chcę wrócić do schronu po skończeniu służby? I najlepiej nie zdechnąć na raka płuc za pół roku?

– A co za różnica? Za pół roku, czy za pięć lat? Albo nawet za dziesięć? Każdy dzień i tak wygląda dokładnie tak samo.

– Czyli jak?

– Czyli chujowo.

– Oho, ale wam się filozoficzny nastrój włączył starszy sekcyjny Szymański – zarechotał towarzysz Pomarańczowego zdejmując mu z głowy ochronny czepiec. – Trzeźwi chociaż jesteście?

– Niestety jestem. – Szóstka nie odpowiedział uśmiechem. – To ile butli będzie?

– Właśnie, butle. – Pomarańczowy ściągnął z twarzy maskę, rozmasował dłońmi rumiane policzki. – Kwiatek weź tych gnojków i zrzućcie butle z wózka gdzieś pod ścianę. Będę musiał je później umyć.

Czternastka westchnął ciężko, ale pociągnął za rękaw najbliższego rekruta i wrócił do części magazynowej. Zuber widząc, jak Szóstka przeciera spoconą twarz jedną z leżących na łóżku szmat, sama zapragnęła odpiąć uciskające potylicę paski i zdjąć z twarzy maskę. Nie odważyła się jednak zafundować sobie, choć chwilę odpoczynku od uwierających w policzki gumowych uszczelek. Żaden z rekrutów się nie odważył.

– To ile będzie butli? – zapytał Szóstka.

– Póki co dwie. Zaraz przekonamy się czy będzie więcej

– Zaraz to znaczy kiedy?

Niemal w tym samym momencie pancerny właz na środku podłogi otworzył się i zamykająca go klapa odskoczyła do góry. Ze środka wygramolił się mężczyzna ubrany w standardowy wojskowy FOO-1, ale bez założonej na twarz maski. Ani ochronnych butów. Ani nawet gumowego kaptura na ogolonej na łyso głowie. Jednak najbardziej niezwykłym elementem w wyglądzie mężczyzny była broda; nieprzesadnie gęsta, ale długa i pokręcona, której nijak nie dałoby rady dopasować do jakiekolwiek maski.

– Musiałeś ich tu wpuszczać? – warknął brodacz siadając na podłodze i poprawiając sznurówki biało-niebieskich, sportowych butów, które w połączeniu z wojskowym kombinezonem ochrony ABC, wyglądały co najmniej absurdalnie. – Nie mogli zaczekać w przedsionku?

– Są czyści jak… no jak coś bardzo czystego – zaśmiał się Pomarańczowy. – Musi ostro wiać od zachodu.

– Zasadniczo nie o to pytałem – odburknął brodaty podchodząc do ściany z żeliwnymi kafelkami kryjącymi bezpieczniki.

– Podobno są tylko dwie butle – powiedział Szóstka. – Komendant liczył na trzy.

– Komendant to może sobie liczyć wrzody na własnej dupie. Albo dupie swojej kochanki. Lub kochanek, bo pewnie ma ich cały harem. A serwatki będzie tyle ile będzie. Czyli tyle ile ja powiem.

– To nie będzie trzech?

– Będą.

Brodacz przełączył dwa najwyższe heble wystające ze skrzynki, podszedł do wanny i odkręcił zawór. Gdzieś pod podłogą rozległ się dudniący dźwięk, jakby burczenie w brzuchu wielkiego, betonowego wieloryba. Po niecałej minucie z kranu pociekły pierwsze krople kremowo-żółtej, mętnej cieczy o niesamowicie ostrym, dławiącym zapachu zjełczałego mleka i przypalonego cukru.

Brodacz zaczerpnął odrobinę płynu do szklanej menzurki, z której nabrał kilka mikrolitrów automatyczną pipetą i przeniósł do wcześniej przygotowanej plastikowej probówki typu eppendorf. Po chwili dodał do środka kilka kropel jednolicie brunatnej mieszaniny i wstrząsnął naczyniem. Roztwór powoli zmienił barwę na niebieską.

– Według pana Mariana, Mariona czy jak mu tam było… Bradforda – zaczął brodacz z kpiącym uniesieniem – mamy jakieś trzydzieści… no może czterdzieści procent białka. Tak na oko.

– To znaczy?

– To znaczy, że dzisiaj będą trzy butle. Ale za dwa tygodnie będą tylko dwie. O ile w ogóle będą dwie. Jedna z hodowli zdechła i muszę zaszczepiać cały tank od nowa. A to potrwa. Przynajmniej miesiąc. Powiedzcie komendantowi, że będzie bieda, więc niech zacznie zmniejszać racje.

– I tak są głodowe.

– To będą jeszcze bardziej głodowe. Nic nie poradzę. Przestańcie się tam ruchać na potęgę to i gęb do żarcia będzie mniej. Ja robię swoje.

– Panie Tank – odezwał się nieśmiało sąsiad Zuber, sądząc po głosie prawdopodobnie Harnaś, choć maska na twarzy mocno zniekształcała słowa. – A Piguła na apelu mówił, że tu na górze to nie ma żadnych mutantów. A komendant i inni mówili, że są i trzeba się ich bać. To jak to naprawdę jest?

Brodacz nie odpowiedział. Przysiadł na krawędzi balii i machnął ręką w stronę strażaków, którzy pełnili służbę w budynku. Obaj przytargali stojącą pod ścianą kilkudziesięciolitrową butlę. Odkręcili górny zawór i wcisnęli do środka gumowy wąż, którego drugi koniec wylądował w wannie. Za pomocą ręcznej pompki zamontowanej pośrodku rurki, zaczęli wypompowywać śmierdzący roztwór prosto do butli.

– Piguła jest kretyn – powiedział Tank, gdy wydawało się, że już nie odpowie. – Jednak trochę racji ma. Ale tylko trochę. Tak naprawdę to wszyscy jesteśmy mutantami. I to wcale nie z powodu promieniowania. Wszystko zależy od tego, do czego i do kogo będziemy się porównywać. Od punktu odniesienia, że tak powiem. Ale poza nami na świecie jest całkiem sporo mutantów. Co prawda nie wyglądają tak jak myślicie, czyli jak skrzyżowanie biedronki z wielbłądem, nie mają kwasu zamiast krwi i nie pożerają ludzi żywcem, ale są. Nawet tu. Zwłaszcza tu. Dokładnie pod nami. Za kilkoma metrami betonu i jedną ołowiową ścianą, które chronią je przed szalejącym na górze promieniowaniem. Bo tak naprawdę promieniowanie byłoby dla nich zabójcze. Rozumiecie?

Sadząc po panującym w pokoju milczeniu nikt nie rozumiał. Zuber, podobnie jak Harnaś, pokiwała przecząco głową, ale brodacz siedział do nich bokiem i nawet nie zwrócił na to uwagi.

– Tysiące mutantów. Miliony nawet. Miliardy. Choć w tym przypadku łatwiej byłoby liczyć ich ilość w hektolitrach. Cztery pełne tanki. Dziesiątki hektolitrów moich własnych mutantów. Troszkę Leuconostoc, Proteus, Pseudomonas, Psychrobacter, odrobina Torulaspora i drożdży. No i oczywiście Kolka. Taaaak… Stara dobra Echerichia Coli. Prawdziwa królowa mutantów. Gdybym miał dobrą polimerazę, dostatecznie dużo wolnych nukleotydów i odpowiednie enzymy restrykcyjne mógłby wrzucić w Kolkę niemal dowolny plazmid. Insulina? Proszę bardzo. Hormon wzrostu? Nie ma problemu. Witaminy? Tłuszcze roślinne? A może zwierzęce? Dowolne antybiotyki? Czego dusza zapragnie. A tak dupa. Zostają tylko białka serwatkowe, bo akurat na to mam działające plazmidy. Kazeina, laktoglobuliny, laktoferryna i inne obrzydliwe, mleczne świństwa. Chociaż w sumie, lepsze to niż nic. Białko mamy. Tłuszcze da się uzyskać w czasie obróbki, jak przy zwykłym serze. Brakuje tylko dostatecznej ilości węglowodanów i nijak nie mogę tego przeskoczyć. A celulozy, gównianych pektyn i jakiś zasranych skrobi nie da się odpowiednio strawić w naszym organizmie. Nie mogę też zmusić tych pieprzonych mikrobów żeby wywalały nadmiar niezmetabolizowanej glukozy do medium. Zużywają wszystko na wzrost, sukinsyny.

Tank uniósł głowę. Spojrzał po obecnych w pomieszczeniu i uświadomił sobie, że mówił do siebie, bo nikt nie zrozumiał ani słowa z jego przydługiej przemowy. Podrapał się w zamyśleniu po brodzie, pociągnął głośno nosem.

– Eeee tam… nieważne. Mutantów nie ma i tyle. Promieniowanie zabiło wszystkie zwierzęta i rośliny, które żyły na powierzchni. Nikt nie przetrwał.

– A Czarnobyl? – zapytał Szóstka. – Pamiętam, że kiedyś słyszałem w telewizji, że Czarnobyl to największy rezerwat dzikich zwierząt w Europie. Jakoś tam zwierzętom promieniowanie nie szkodziło.

– Szkodziło – odparł Tank wbijając wzrok w ciurkający z kranu mleczny roztwór. – Z tym, że w całej strefie dało się znaleźć miejsca, gdzie tło było niewiele większe, a czasami nawet mniejsze, niż u nas przed wojną. Ale nie w tym rzecz. Czarnobyl stał się rezerwatem nie z powodu samego promieniowania, ale dlatego, że wysiedlili stamtąd wszystkich ludzi. To był główny powód. Brak ludzi. A zwierzęta, po prostu przywędrowały w tamte regiony z innych miejsc. Natomiast te zwierzęta, które bezpośrednio odczuły skutki wybuchu, umarły w ciągu kilku dni, albo miesięcy. A nawet, jeśli jakieś wyjątkowo odporne na radiację bydle, przeżyło skok promieniowania tuż po samej awarii, to potomstwa za wiele nie wydało, bo promieniowanie wali szczególnie w układ rozrodczy.

– Jak to?

 – Zwyczajnie. Załóżmy, że ktoś dostałby taką dawkę promieniowania, żeby wyrosła mu trzecia ręka. Oczywiście jest to absolutnie niemożliwe, bo w najlepszym wypadku, jeśli coś by mu wyrosło to guz mózgu. Ale przyjmijmy, że jednak dostał od losu dodatkową łapę. I cóż z tego? Jakie to ma znaczenie, poza tym, że będzie mógł sobie walić konia, grając jednocześnie na skrzypcach? Żadne. Przy otrzymaniu znacznej dawki promieniowania stałby się z pewnością bezpłodny. A nawet gdyby nie był bezpłodny to mimo, że sam ma dodatkową rękę, jego dzieci mieć jej nie będą. Dlatego, że mutacja dająca trzecią łapę musiałaby mieć miejsce w materiale genetycznym komórek rozrodczych, a nie somatycznych. A to troszkę inna para kaloszy.

– To znaczy?

– To znaczy, że gamety niosące znaczną ilość mutacji lub…

– A co to są gamety? – zapytała Zuber.

– Komórki rozrodcze… no plemniki u mężczyzn i komórki jajowe u kobiet, chyba wiecie, co to jest?

Zuber i Harnaś pokiwali przecząco głowami. Tank westchnął ciężko.

– Jezu, czego was ten Piguła uczy? Dobra nieważne, kiedyś wam to wyjaśnię. Istotne jest to, że gamety mające wiele błędów we własnym materiale genetycznym, to znaczy warunkujące znaczne odstępstwa od normy, już na poziomie wadliwych białek, nie dałyby żywego płodu. Na poziomie samych białek, rozumiecie? A co tu dopiero mówić o sytuacji, gdy mutacja dawałaby, nie wiem, na przykład płetwę grzbietową u ludzi. Zarodek z takich gamet obumarłby bardzo szybko po zapłodnieniu. Lub nawet w ogóle nie doszłoby do zapłodnienia. A nawet, gdyby jakimś cudem kobieta donosiła taką ciąże, to dziecko umarłoby zaraz po porodzie. Wszystkie naprawdę skomplikowane zespoły genetyczne, opisywane jeszcze przed wojną, powodowały śmierć dzieci tuż po porodzie. A nawet, jeśli dziecko z… nie wiem… na przykład zespołem Turnera dożyło spokojnie wieku rozrodczego to i tak nie przekazywało swoich genów potomstwu. Bo zwyczajnie było bezpłodne. Naprawdę nie chce mi się wam tego teraz tłumaczyć, ale jak wrócę do schronu to przygotuję wam jakiś wykład o rozrodzie, bo jak znam życie to jedyne, co Piguła wam mówi o rozmnażaniu to, w którą dziurę wkłada się fiuta. Choć pewnie według niego wszystkie dziury nadają się do tego w jednakowym stopniu.

– A ewolucja? – zapytał Pomarańczowy leżąc na plecach na łóżku i próbując ściągnąć z nóg ochronne kalosze.

– Chryste… Co ewolucja?

– Słyszałem kiedyś w telewizji, że mutacje są narzędziem ewolucji.

– Ty chyba za dużo się telewizji naoglądałeś Klimczak. A ewolucja fajna rzecz, tylko nie przewidziała, że będzie musiała sobie radzić z dawką pięciuset milisiwertów dziennie. To zbyt dużo nawet jak na nią. A mutacje powodowane przez taką ilość promieniowania są szkodliwe. Zawsze.

– Jak to szkodliwe? Przecież sam powiedziałeś, że masz tam pod podłogą pełno mutantów.

– To zupełnie, co innego. Promieniowanie powoduje mutacje spontaniczne. Przypadkowe. Różne substancje chemiczne czy nawet inne czynniki fizyczne jak na przykład nie wiem… ultradźwięki, też mogą powodować takie mutacje. Mutacje spontaniczne cały czas nas dotykają, nawet bez czynników zewnętrznych. Gdy komórki się dzielą, dzieli się także DNA. W czasie kopiowania DNA maszyneria białkowa odpowiedzialna za ten proces popełnia błędy i nie da się tego uniknąć. Tylko, że z niewielką ilością błędów w DNA organizm jest w stanie sobie poradzić. Do pewnego stopnia oczywiście. Promieniowanie zazwyczaj znacznie przekracza tenże stopień.

– A te twoje bakterie?

– Moje, skoro tak je nazywasz, bakterie, które tam na dole ciągną energię z rozkładu związków żelaza i wytwarzają dla nas żarcie, to też mutanty, ale ukierunkowane. Zrobione w konkretnym celu. To ogromna różnica, bo widzicie, ja wrzucam do tych bakterii plazmid z już przygotowanym genem. Sekwencje kodujące. Sekwencje regulatorowe. Miejsca startu transkrypcji. Geny oporności selekcyjnej na konkretny antybiotyk. Te sprawy. I otrzymujemy takiego mutanta, gdzie mutacja warunkuje konkretną cechę. Na przykład produkcję konkretnego białka. Promieniowanie tak nie działa. Wali losowo w przypadkowe regiony DNA uszkadzając je w znacznym stopniu, często uniemożliwiającym naprawę. Prawdopodobieństwo uzyskania jakiegoś konkretnego efektu, zwłaszcza pozytywnego, jest w takim przypadku znikome. Zerowe nawet.

– Czyli mutacje są do dupy?

– Promieniowanie jest do dupy, Klimczak. Same mutacje tak naprawdę dotyczą tylko DNA. Ale promieniowanie nie uszkadza tylko DNA, ale też białka, błony lipidowe… no w zasadzie to wszystko. Mutacje celowe mogą być korzystne, ale mogę je przeprowadzić tylko na organizmach z prostym genomem. Żadnemu z was nie mógłbym wszczepić na przykład genu oporności na antybiotyk. Bakteriom mogę. Natomiast te mutacje, które zachodzą spontanicznie, niemal zawsze są niekorzystne. Co prawda mogłyby być neutralne, gdyby nie zwiększały ryzyka zgonu i nie ograniczały możliwości posiadania potomstwa. Obumarcie krwinek, perforacje jelit, ślepota i bezpłodność, które można sobie zafundować nawet niedużą dawką promieniowania, nie zaliczają się do żadnej z tych grup.

– To te mutacje są w ewolucji, czy nie? Bo już nic nie kumam.

– Ewolucja to temat rzeka. Zresztą nigdy nie byłem dobry z tych wszystkich doborów krewniaczych, efektów wąskiego gardła czy czegoś tam. Mikrobiologiem jestem, nie? Ewolucja pozwala eliminować osobniki nieprzystosowane do zmieniających się warunków, w jakich żyją. Na przykład, nie wiem… susza, zbyt długa zima, choroby, brak pożywienia. Coś takiego. Natomiast promieniowanie, zwłaszcza w takich dawkach jak mamy obecnie, jest tragicznym czynnikiem selekcyjnym. Powoduje zbyt dużą śmiertelność. Zasadniczo niemal stuprocentową. A im bardziej złożony i lepiej dostosowany do środowiska organizm, tym gorzej zniesie drastyczną zmianę warunków na skrajnie szkodliwe. Dajmy na to bakterie, nawet te, które hoduję pod ziemią, mają prosty genom, produkują niewielkie ilości białek, potrzebnych jedynie do tak podstawowych funkcji jak przetwarzanie energii i podział. I w przypadku bakterii zawsze znajdzie się taka, która przetrwa, nawet końską dawkę promieniowania. Podzieli się, zapoczątkuje kolonię, z której znowu któraś bakteria przetrwa. I tak dalej. Natomiast w przypadku organizmów wysoce wyspecjalizowanych, gdzie mamy nie tylko różne rodzaje komórek pełniących odmienne funkcje, ale też wyspecjalizowane narządy i tkanki, to tam już nie jest tak wesoło. Wystarczy, że padnie jeden element całego systemu i mamy zgon. Jak dostaniesz Klimczak martwicy nerek, to choćbyś miał zdrowe wszystko inne i tak pójdziesz do piachu. Stąd na zewnątrz rośnie sobie grzecznie pleśń i jakieś porosty. Ale krowy już tam nie biegają.

– A z martwicą fiuta też to tak dział, bo coś ostatnio miewam problemy

– Haha, bardzo śmieszne. Naprawdę.

– A bomby biologiczne? – zapytał Szóstka.

– A co z nimi?

– Takie też podobno zrzucali jak zaczęła się wojna. Od nich nie mogło być mutantów?

– Eeee tam. – Tank widząc, że ciecz ciurka coraz wolniej, podszedł do szafy z bezpiecznikami i przełączył jeden z hebli na zero. – Broń biologiczna jest przereklamowana. Dobra do siania paniki i straszenia opinii publicznej, ale kompletnie nieskuteczna na szeroką skalę. Żeby działała jak należy, potrzebny byłby wektor do przenoszenia patogenu między osobnikami. W naszych warunkach kompletnie bezsensowne, bo jak ludzie już zbiegli do schronów to nie otwierali ich przez piętnaście, dwadzieścia lat. Jak więc przenosić patogen między zamkniętymi populacjami? No i jak go rozpylić na stosunkowo dużym obszarze? Rakietą balistyczną nie da się, bo temperatura oraz ciśnienie i tak zniszczyłaby patogen w miejscu wybuchu. Rozpylać samolotami? Bezsensu. No i po co ubijać ludzi wirusem, skoro na tych samych ludzi później zrzuca się atomówki? A w drugą stronę dokładnie to samo. Po co zrzucać bomby biologiczne na miasta zrównane z ziemią atomem?

– Chyba, że kogoś nie było stać na atomówki.

– Racja. Częściowo. Pamiętam, że Ruski trzymali kiedyś wirusa ospy prawdziwej, gdzieś na Syberii w zwykłym namiocie i miało to być super bezpieczne laboratorium według ich popieprzonych standardów. Ale jednak dostęp do naprawdę zjadliwych patogenów to też nie w kij dmuchał. Że nie wspomnę o wszelkich manipulacjach wirusami, bo bakterie słabiutko nadają się na broń biologiczną. Modyfikacje genetyczne wirusów to dopiero jest czasochłonna i kosztochłonna zabawa. Z prawdopodobieństwem sukcesu bliskim zera. To już nie wiem, czy nie łatwiej i taniej byłoby zrobić atomówkę. Ale nawet jak ktoś zrobił sobie broń biologiczną w garażu ze szwagrem to raczej nie było go stać na ICBM, więc swoją bombę mógł wystrzelić, co najwyżej przez miedzę do sąsiada.

– A może w pewnym momencie niektórzy pieprznęli po prostu wszystkim, co mieli?

– Niewykluczone, ale broń biologiczna, przynajmniej w założeniu, służy do eliminowania populacji ludzkiej i zachowania całej infrastruktury nietkniętej. Tylko przyjść i zabrać, co się chce. Albo po prostu się osiedlić. A jak ktoś z was ma wątpliwości, czy nasi koledzy dwadzieścia lat temu przejmowali się stanem infrastruktury, to niech wyjrzy za okno. Ja tam uważam, że się nie przejmowali.

– Ale wirusy mogły pomutować od promieniowania – włączył się do dyskusji Szóstka. – Tak mówił komendant.

– Pewnie, że mogły. O ile naprawdę ktoś bawił się w bronią biologiczną dwadzieścia lat temu. A nawet, jeśli tak było i nawet, jeśli wirusy zmutowały, to mogły działać zupełnie inaczej niż w założeniu. Ale nawet wtedy narażenie na wirusy, czy to zmutowane od promieniowania, czy zmutowane celowo w wojskowym labie, to kolejny czynnik negatywny. W połączeniu z promieniowaniem raczej gwarantował szybszą śmierć niż, dajmy na to, dodatkową rękę.

– No i zajebiście. Po wała komu dodatkowa ręka? – powiedział stojący w drzwiach Czternastka. – Skończyliście gadać o pierdołach? To świetnie, bo my w tym czasie załadowaliśmy obie butle na wózek. To tylko jakieś siedemdziesiąt kilo każda. Spoko, pomoc była zbędna. Dobrze, że mogliście tu sobie posiedzieć i pogderać o dupie Maryni. Co z trzecią butlą?

– Jeszcze chwila – odpowiedział Tank podchodząc do powoli opróżniającej się wanny. – Powiedzcie komendantowi, że od teraz będą dwie, aż rozkręcę dodatkową hodowlę.

– Jasne, jasne.

– A następnym miesiącu potrzebna będzie biomasa na pożywkę.

– Dobra, dobra. Zbieramy się. Szymek ruszaj dupsko. To co panowie, widzimy się za dwa tygodnie?

– Tylko weźcie ze sobą jakieś dupeczki – rzucił na odchodne Pomarańczowy.

– A ja zawsze myślałem, że ty wolisz opierdalać kutasy – odpowiedział wesoło Szóstka zatrzymując się na chwilę w drzwiach.

Po wyjściu z jasno oświetlonego pomieszczenia Zuber nie mogła niczego dostrzec w wielkim, pustym magazynie. Szła kompletnie po omacku próbując wsłuchać się w pobrzękujące przed nią linki od butli, która Szóstka niósł na plecach. Szli wolno, bo rekruci razem z Czternastką toczyli przed nimi napełniony przed chwilą baniak.

Gdy dotarli do wózka, załadowali pakunek na naczepę przy pomocy hydraulicznego paleciaka i wspólnymi siłami wypchnęli przyczepkę po rampie. Ze względu na ciężar załadowywanych butli nie należało to do przesadnie łatwych czynności, ale na szczęście pochyłość nie była zbyt stroma. Zuber, mocno zdyszana, przetarła rękawicami zaparowane szkła maski, ale nic to nie dało. Podczas gdy Szóstka z Czternastką siłowali się z bramą do magazynu, dziewczyna wskoczyła na siodełko i na próbę nacisnęła stopami na pedały. Wózek ani drgnął.

– Z parkingu wyjeżdżamy tak samo, ale skręcamy w prawo i pójdziemy dookoła, pamiętacie? – zapytał zasapany Szóstka.

Wszyscy w odpowiedzi mruknęli potwierdzająco. Zuber na stojąco naparła nogami na pedały, choć pośladki i łydki zaprotestowały bólem. Rekruci razem z Czternastką pchnęli wózek sapiąc głośno. Przyczepka wyładowana pełnymi butlami ospale potoczyła się do przodu trzeszcząc na pryskającym spod kół gruzie. Z parkingu wyjechali prosto na asfaltową drogę, która prowadziła dalej wydłuż otoczonych siatką budników mleczarni. Gdy odgradzający teren zakładu, płot urwał się nagle, obie strony drogi zaczęły wyglądać identycznie. Gdzie nie spojrzeć widziało się pustą przestrzeń porośniętą plamami niebiesko-zielonych porostów, lub poznaczoną błyszczącymi w słabym świetle kałużami zamarzniętej wody. Pustka panująca wokół była równie przerażająca jak wisząca w powietrzu cisza. Gdyby nie skrzypiący cicho wózek, dudniąca w skroniach krew i przyspieszony oddech, do uszu Zuber nie docierałyby absolutnie żadne dźwięki. Dziewczyna nie znosiła ciszy. Cisza ją przerażała. Wychowała się w schronie, gdzie przestrzeń osobista ograniczała się do obszaru nie dłuższego niż wyciągnięta ręka i gdzie cięgle rozbrzmiewały jakieś odgłosy, nawet, jeżeli był to jedynie szum filtrów powietrza.

Zuber westchnęła ciężko. Powoli zaczynało doskwierać jej zmęczenie. Mimo panującego na zewnątrz chłodu, w szczelnym kombinezonie ochronnym było niesłychanie gorąco. Różnica temperatur i jej gorący, przyspieszony oddech powodował, że wizjery maski cały czas zachodziły jej mgłą. Gumowe uszczelki coraz dokuczliwiej wpijały jej się w policzki i potylicę. Walczyła z przemożną chęcią zdjęcia maski i splunięcia śliną, która powoli zaczynała dławić ją w gardle. Wiele dałaby, żeby się czegoś napić, albo przynajmniej przepłukać usta wodą, ale nie dostali przydziały wody na podróż. Żeby się napić musiałaby też zdjąć maskę, a to nie wchodziło w grę. Wysiłek i zmęczenie sprawił, że głód doskwierał jej coraz bardziej. Ostatni posiłek zjadła poprzedniego dnia, ale nie była w tym osamotniona. Wszyscy w schronie chodzili głodni.

Po ciągnącej się w nieskończoność wędrówce droga nagle rozwidliła się na skrzyżowaniu, nad którym górował samotny, metalowy słup ze smutnie zwieszającym się w dół, zniszczonym sygnalizatorem. Idący przodem Szóstka skręcił bez zastanowienia w lewo.

– Nie zbliżać się do wody – powiedział odwracając do tyłu głowę. – Nawet na nią nie patrzeć!

Gdy wspięli się na niewielkie, łagodne wzniesienie ich oczom okazało się biegnące wzdłuż drogi, koryto rzeki, którym powoli płynęły ciemne, niemal granatowe fale wody. Ciągnący się po obu stronach rzeki wał przeciwpowodziowy był gęsto porośnięty grzybkowatymi porostami i dziwacznym, mocno opalizującym mchem w odcieniu powycieranych jeansów. Po drugiej stronie biegła dwupasmowa, zastawiona samochodami droga, bliźniaczo podobna do tej, która się poruszali. Nieco dalej przykucnęło osiedle niedużych, co najwyżej dwupiętrowych domków.

– Jeszcze kawałek i zrobimy sobie chwilę odpoczynku – powiedział Szóstka.. – Za jakieś sto metrów skręcimy w lewo i przystaniemy w jednej z kryjówek przed deszczem. Musimy tylko oddalić się od…

Słowa Szóstki przerwał huk. Zuber przerażona nagłym i niespodziewanym hałasem zgubiła rytm i noga ześlizgnęła jej się z pedałów. Pchający wózek rekruci nie zatrzymali się od razu, przez co przyczepka potoczyła się dalej, a Zuber uderzyła piersią o kierownicę i przewinęła się przez nią do przodu, upadając na ziemię. Wózek przejechał jeszcze kawałek, ale na szczęście dziewczyna zdążyła odturlać się na bok i uniknęła przygniecenia przez przednie koło. Huk zabrzmiał ponownie. I jeszcze raz. Zuber podniosła głowę i zobaczyła leżącego przed sobą Szóstkę z czerwoną aureolą wokół głowy. Spojrzała za wózek i dostrzegła jak rekruci uciekają w stronę mleczarni przeskakując leżące na ziemi ciało Czternastki. Kolejne wystrzały zlały się niemal w jedno. Dwóch z towarzyszy Zuber, którzy akurat wspinali się na skarpę ziemi po prawej stronie drogi, padło niemal jednocześnie szeroko rozrzucając ramiona. Ostatni z jej przyjaciół oberwał będąc już na szczycie wzniesienia.

Zuber wpadła w panikę. Serce waliło jej tak szybko, że nie mogła zupełnie złapać oddechu. Przez kompletnie zaparowany wizjer przestała widzieć cokolwiek. Chwyciła jedną ręką za ramę roweru, podciągnęła się do gór. Zdążyła zrobić całe dwa kroki, gdy coś uderzyło ją w plecy. Poleciała do przodu, zaryła dłońmi o popękany asfalt. Spróbowała jak najszybciej zerwać się dalej do biegu, ale kolejny cios posłał ją ponownie na ziemię. Przekręciła się na bok, kopnęła zupełnie na oślep. Napastnik stękną, poleciał w tył. Ale chyba nie upadł.

Zuber zerwała się na nogi. Pobiegła przed siebie, choć nie wiedziała nawet, w jakim kierunku biegnie. Gdy mijała jeden z pozostawionych na drodze wraków uderzenie w bok rzuciło nią prosto na wgniecioną maskę auta. Ktoś chwycił ją za barki cisnął na ziemię. Próbowała się szarpać, więc dostała pięścią brzuch. Tak mocno, że aż opluła sobie wnętrze maski. Napastnik przydeptał ją ciężką nogą do asfaltu i przystawił do głowy lufę karabinu. Zuber przez zaparowany okular widziała jedynie czarny otwór wylotowy broni i trzymającego ją człowieka w ciemnozielonym kombinezonie ochronnym, który trochę przypominał Dragery strażaków, gdyż pod zewnętrznym kapturem z wielkim wizjerem wyposażony był w dodatkową maskę gazową.

– What the fuck is this?! – wrzasnął Zielony machając lufą przed twarzą Zuber i wolną ręką wskazując wózek. – Food? Je… Jedżeń? Jeszcz?

Zuber podążyła wzrokiem za jego ręką i spojrzała na przyczepkę, na której stał jeszcze jeden ubrany w zielony kombinezon i uzbrojony w karabin, człowiek.

– Understand?! Jedżen? There! Jedzen?

Zuber ostrożnie pokiwała głową. Zielony zabrał nogę z jej piersi, podniósł karabin do ramienia i wycelował w jej głowę obmacując palcem spust.

I poleciał w tył w fontannie krwi.

– Contact! – rozdarł się ktoś niedaleko. – Contact!

– South east! South-east! – wrzasnął człowiek zeskakujący z wózka.

Powietrze rozdarła seria z karabinu maszynowego. Ktoś zawył. Zuber krzyknęła zakrywając głowę ramionami. Odpełzła na bok, najpierw jak najdalej od wózka, a później w stronę stojących kilka metrów dalej, wraków samochodów. Wcisnęła się pod przekrzywioną na bok, pordzewiałą ciężarówkę, przylgnęła do przedniej opony, z której dawno uciekło powietrze. Na zewnątrz rozszalała się prawdziwa kanonada z broni palnej. Sądząc po ilości wystrzałów nikt za bardzo nie oszczędzał na amunicji.

– Sarge! Sarge!

– Fucking ba… I’m hit…

– Man down!

– Trevor! Call the reinfor…

– Left side! Check your left…

– Trevor you asshole, call the…

– Central building! Second floor! Second floor!

Zuber zamknęła oczy. Zasłoniła głowę rękami i zwinęła się w pozycji płodu, mamrocząc pod nosem słowa, które często powtarzał jej wujek, jak osobistą, prywatną modlitwę.

– Ja pierdole to przedszkole. Misia, lalę też pierdole. Ale jeża nie pierdole, bo skurwysyn w dupę…

Ktoś chwycił Zuber za nogę. Szarpnął. Dziewczyna wrzasnęła, wczepiła się rękami w pordzewiały bęben koła. Spróbowała wolną nogą kopnąć napastnika, ale ten złapał ją za drugą stopę i pociągnął jeszcze mocniej, wywlekając spod samochodu. Szamotała się jeszcze przez chwilę, ale pamiętając o poprzednim ciosie w żołądek, szybko przestała. Zwinęła się na ziemi i zakryła głowę rękami kurczowo zaciskając powieki. Gdy dość długo nic się nie działo wyjrzała ostrożnie spomiędzy ramion i zobaczyła stojącego obok człowieka, który jednak w niczym nie przypominał uzbrojonego w karabin Zielonego. Ubrany był w mocno znoszony OP-1, zarzucony, jako pałatka na ramiona, przykryte powycieraną kurtką w zielono-brązowe plamy. Nie miał ani spodni ani butów ochronnych, a jedynie wysokie, sznurowane kamasze i wyblakłe, niebieskie jeansy z przypiętą na udzie kaburą od pistoletu oraz pochwą z monstrualnie wielkim nożem. Jego twarz zasłaniał klasyczny, choć mocno przestarzały buldog, identyczny jak jej własna maska. Dwóch podobnie ubranych i uzbrojonych mężczyzn obdzierało właśnie leżącego w pobliżu trupa Zielonego z pasa amunicyjnego oraz maski gazowej.

Plamisty spojrzał na Zuber i długo przypatrywał jej się w milczeniu. A później zrobił coś, na widok czego dziewczyna po prostu oniemiała. Ściągnął maskę. Na zewnątrz. Po prostu ściągnął maskę i pozwolił, by zawisła na przyszytym do kurtki pasku. 

Nieznajomy twarz miał raczej zwyczajną, z dużym nosem, rzadkimi włosami i szerokimi, mocno spękanymi ustami. Dokładniej to miałby całkiem zwyczajną twarz, gdyby nie ciągnąca się przez cały podbródek i szyję sieć drobnych, czerwonych krostek i ropiejących pęcherzy, które w kilku miejscach wznosiły się aż na policzki. No i oczy. Zapadnięte głęboko w czaszce, pozbawione koloru i nienaturalnie mętne, jakby okryte warstwą półprzezroczystej folii.

Zuber z mieszaniną fascynacji i przerażanie patrzyła, jak mężczyzna wyjmuje z kurtki tekturowy kartonik, z którego wyciąga papierosa i wkłada go sobie do ust.

– Cały jesteś dzieciaku? – zapytał bladooki odpalając peta żółtą, gazową zapalniczką.

Zuber burknęła coś mimowolnie pod maską, a po chwili pokiwała twierdząco głową, nie mogąc wydobyć z siebie ani słowa.

– Nie masz, co się bać. Nie jestem wcale taki groźny – powiedział Plamisty i zaśmiał się głośno jak z najlepszego żartu. Któryś z jego towarzyszy musiał usłyszeć jego słowa, bo też parsknął śmiechem. – Zdaje mi się, że miałeś nieco więcej szczęścia niż twoi kumple. Ciesz się. Dobrze, że chociaż tobie nie odstrzelili dupska, bo inaczej znowu byłoby na mnie. A tak, powiesz staremu, co się stało, nie?

Zuber, choć nie miała bladego pojęcia, co się właściwie stało, ani komu miałaby o tym powiedzieć, skwapliwie pokiwała głową. Plamisty uśmiechnął się złączonymi ustami i wypuścił z nosa chmurę dymu. 

 – Cholerni Jankesi – stwierdził spoglądając na leżące w pobliżu zwłoki i zaciągając się papierosem. – Uwierzysz, że przysłali ich tu na naszą własną prośbę? Znaczy nie moją osobiście, żeby nie było. Naszych światłych przywódców. Jeszcze przed wojną, kiedy mieliśmy jakiś przywódców. A przynajmniej ludzi, uważających się za takowych. Sojusznicy, kurwa ich mać. – Bladooki splunął z niekłamanym obrzydzeniem. – Mieli tu stacjonować, żeby odstraszać potencjalnego agresora ze wschodu. Jak widać średnio udana taktyka, bo hulające po niebie Iskandery nijak nie chciały się ich przestraszyć. A jak Ruscy zasadzili nam tu farmę pieczarek, to na widok pierwszych atomowych grzybków, nieustraszeni wojacy Wuja Sama spieprzyli do bunkrów pod garnizonem i zabarykadowali się tam na amen. To był naprawdę duży kompleks. Pomieściłby jak nic z tysiąc osób. Może nawet dwa. A te sukinsyny zamknęli się tam w pięć setek i nikogo nie wpuścili.

Bladooki przespacerował się w miejscu robiąc nieduże koło i zaciągając się, co chwila papierosem.

Siedzieli tam zamknięci tyle lat i był spokój, ale teraz chyba głód im zaczął doskwierać, bo kutasy wyleźli na powierzchnię, jak armia pieprzonych karaluchów. I zaczęli robić niezły syf. Znaleźli tych, co ukryli się w bunkrze pod urzędem miasta i wyrżnęli wszystkich. Wszystkich czaisz? Co do jednego. Nie żebym gnojków specjalnie żałował. Sam kiedyś planowałem napaść na ich wesołą kolonię, bo kretyni mieli mnóstwo zapasów i zero pomysłów, co zrobić, jak się skończą. Nie to, co tacy zaradni ludzie jak wy, prawda? A te pieprzone hamburgery sprzątnęły mi ich sprzed nosa. Utłukli też te kilkadziesiąt osób, które ukryło się piwnicach pod kościołem. Ogólnie cały tamten brzeg wyczyścili aż do gołej ziemi. A teraz zapuszczają się całkiem daleko na północ, aż do autostrady chyba. Nie wiem dokładnie jak daleko, bo ja nie chadzam w tamte regiony.

Plamisty przestał dreptać, zatrzymał się nad leżącą bez ruchu Zuber, która z trudem powstrzymywała się, żeby zachować spokój i zwyczajnie nie rozpłakać się.

– Nie wiem jak stoją z paliwem, ale mają w garnizonie sporo ciężkiego sprzętu. Na razie na ten brzeg przechodzą tylko piechotą, bo wszystkie mosty w promieniu jakiś stu kilosów szlag trafił, ale w końcu znajdą sposób, żeby przyjechać tu swoimi zasranymi terenówkami. A jak już to zrobią, to prędzej czy później was też znajdą. I potraktują tak jak tych pod urzędem miasta.

Bladooki zaciągnął się papierosem po raz ostatni, po czym rzucił go na ziemię i zgniótł obcasem buta. Wyciągnął rękę w stronę Zuber, która z wahaniem chwyciła pomocną dłoń i podźwignęła się na nogi.

– Jak ci na imię młody?

– Zuber – wyjąkała dziewczyna.

– Zuber? Pułkownik Zuber z Londynu? A może jednak pułkownik UBe? – zaśmiał się szczerze Plamisty. – Pewnie nie widziałeś Rozmów Kontrolowanych, co? A może to było w Misiu? Nie, na pewno w Rozmowach. A tam, nieważne. To słuchaj mnie pułkowniku Zuber. Trafisz sam do waszego schronu?

– Trafię.

– No i gitara. Ten wasz zajebiście cenny wózek z mleczkiem zepchniemy z chłopakami do jednej z waszych równie zajebiście tajnych kryjówek. Tych, co to je zrobiliście na drodze między bunkrem, a mleczarnią, żeby się chronić przed deszczem. I przede mną chyba też. Heh heh heh. W końcu jestem strasznym, złym bandytą, nie? Dobra, żarty na bok. Będziecie mogli go sobie spokojnie odebrać, ale albo zrobicie to od razu, albo odczekajcie ze dwa dni, bo jak nic Jankesi przyślą tu patrol, żeby sprawdzić, co się stało z tymi martwymi posrańcami. Zrozumiałeś?

– Tak.

– Świetnie. Żebyś nie zgrywał geniusza i nie pomyślał sobie, że cię podpuszczam, żebyś mi wskazał drogę do waszego schronu, to wiedz, że ja wiem, że siedzicie pod strażnicą na Piłsudskiego. Kapujesz? Możesz swobodnie spieprzać od razu do bunkra. Ale jak wrócisz to masz powiedzieć staremu, że napadli na was Amerykanie. Nie ja. Tylko Amerykanie. Zapamiętasz? Amerykanie. Powtórz.

– Amerykanie.

– Super. Powiesz mu, co widziałeś. Że zabili ci kumpli i tak dalej. Wszystkich poza tobą. A ja ciebie uratowałem. Bo uratowałem prawda? No pewnie, że prawda. Z dobrego serca, bo ja mam naprawdę dobre serce. O tak, heh heh heh. Będę też taki miły, że nawet płaszcze z butlami wam w kryjówce zostawię, bo i na cholerę mi one? Ale broń zabieram. Takie zasady. Za to ty powiesz staremu, że w ciągu tygodnia chcę się z nim spotkać i omówić kilka spraw. Musimy coś w końcu zrobić z tymi jebanymi hamburgerami, bo wszystkich nas zatłuką. A jakby mało było amerykańców, to na południu dzieją się tak popieprzone rzeczy, że gdybym na własne oczy ich nie widział, to w życiu bym nie uwierzył. To też mu powiedz. Wszystko zrozumiałeś?

– Tak.

– A zapamiętasz?

– Zapamiętam proszę pana.

– Heh heh – roześmiał się szczerze Plamisty wyciągając do dziewczyny dłoń. – Żaden ze mnie pan. Jestem Groźny.

– A ja Zuber.

– Mówiłeś już. Co nie pamiętasz? W szoku pewnie jesteś. To na co czekacie pułkowniku Zuber? Spieprzajcie do swojego bezpiecznego bunkra!

Dziewczyna po sekundzie wahania odwróciła się i nie oglądając się za siebie pobiegła ile tylko miała sił.

– Póki jeszcze jest bezpieczny – dokończył pod nosem Groźny sięgając po następnego papierosa.

Koniec

Komentarze

Możliwe, że przypadek zechciał, bym jako pierwszy przeczytał i skomentował. No to proszę: vox clamantis in deserto. Czyli trafi to do przekonania kilku osobom, które i bez lektury tego opowiadaniowykładu wiedziały to wcześniej. Co pomyślą, co napiszą inni, “zakochani” w postatomowych mutantach? Pożyjemy, zobaczymy.

Muszę powiedzieć, że jestem trochę rozczarowany. Wstęp był bardzo szumny, zachęcił mnie do lektury, ale sam tekst wstępowi nie sprostał. Fakt, że błędów logicznych nie znalazłem, także nie lubię “bajkowego” postapo, gdzie nie obowiązują prawa fizyki i wszystko się jakoś tam kręci. Aż dziw bierze, że opowiadanie ma 62k znaków, bo jest w nim raptem jedna zbiórka i jedna strzelanina. Sporo upchniętych informacji, ale one akcji nie zastąpią, tym bardziej, że są to również typowe info o bombie atomowej, promieniowaniu i jego skutkach, a nawet nie o “twoim świecie”. Maski gazowe i białko nie bronią tego opowiadania. Przykro mi, ale to nie była satysfakcjonująca lektura.

Mam nadzieję, Anonimie, że wyraziwszy głębokie, naukowe oburzenie poczułaś się lepiej.

Szkoda tylko, że zdając sobie sprawę z przegadania opowiadania, nic z tym nie zrobiłaś, a nawet – takie odnoszę wrażenie – przegadałaś je w stopniu utrudniającym lekturę, wręcz odstręczającym od niej. Dodam jeszcze, że niewiele wyszło z Twoich starań przekazania strawnych informacji, albowiem – przynajmniej w moim przypadku – warstwa naukowa okazała się wyjątkowo niestrawna. Innymi słowy, Mleczarnia zupełnie nie przypadła mi do gustu.

Wykonanie, co stwierdzam z prawdziwą przykrością, pozostawia sporo do życzenia. :(

Hmmm. Strona naukowa bardzo mi się spodobała. Podziwiam przygotowanie mikrobiologiczne i chemiczne. Ale strona rozrywkowa mocno kuleje. Infodumpy (i cóż z tego, że nawet prawdopodobnie wyglądające) przytłoczyły akcję. IMO – świat już jest, starannie opracowany, teraz pora wymyślić jakąś ciekawą fabułę do niego. Żeby w całości działo się tak, jak teraz w końcówce.

Wykonanie mogło być lepsze. Interpunkcja kuleje, sporo literówek.

– Szafki od czternastej do osiemnastej.

To pięć szafek, a rekrutów było czworo.

nigdy nie polubiła ubierania ochronnej narzuty.

Nie dziwota, ja też nie lubię, bo żadnych ubrań się nie ubiera. BTW, narzuta to nakrycie łóżka, a nie strój ochronny.

 

PS. Tekst musi mieć ogromną moc, skoro skłonił Adama do komentarza. ;-)

>>> IMO – świat już jest, starannie opracowany, teraz pora wymyślić jakąś ciekawą fabułę do niego. Żeby w całości działo się tak, jak teraz w końcówce.

Wykonanie mogło być lepsze. Interpunkcja kuleje, sporo literówek.  <<<

IMO też.  :-)  We wszystkich trzech punktach. Świat jest, coś interesującego w końcówce jest, warto by było “ufabularnić” środek, tak aby wykład o genetyce nie stanowił przynudzającego bloku tekstu.

Mnie przynudził, bo tak się złożyło, iż nowości w nim nie znalazłem, innych przynudzi długością, monotonią i nadmiarem danych. Tak myślę.

A co do “mocy”… Najzwyczajniej ciekaw byłem, jak Autorka zrealizuje zapowiedź z leadu.  Bo mnie to zamiłowanie postapokaliptyków do mutantów często śmieszy nieprawdopodobieństwami.

Adamie, to Twój pierwszy od wielu miesięcy komentarz pod opowiadaniem. Dobrze wiedzieć, że chociaż przedmowy czytasz. ;-)

I miło, że się ze mną zgadzasz.

I ja przyznaję, że mutanty są śmieszne. Zwłaszcza jeśli to wielkie zwierzaki, a pojawiają się po kilku latach od katastrofy.

Maski gazowe i białko nie bronią tego opowiadania. Przykro mi, ale to nie była satysfakcjonująca lektura.

Mnie jeszcze bardziej. Wydaje mi się jednak, że warto było zwrócić uwagę na tak podstawowe rzeczy, jak zasady używania masek gazowych (brak zarostu chociażby), skoro w opowiadaniach, choćby ze świata Metro autorzy czasami nie mają o tym pojęcia. Podobnie sytuacja ma się także z dostępnością do kombinezonów ABC – ie wszystkie jednostki wojskowe posiadają na stanie takie kombinezony, a chociaż straż pożarna posiada przynajmniej kilka takich strojów w każdej jednostce (s przynajmniej powinna) to poza jednostkami ratownictwa chemicznego, są to 3-5 sztuk na mniejsze komendy. Tymczasem w świecie postapo, gdzie ludność schroniła się w warszawskim metrze (naprawdę?) prawie każdy może sobie biegać w kombinezonie ABC, jakby sprzedawali je w co drugiej galerii.

A zwrócenie uwagi, że głupie jest tłumaczenie mutantów wirusami? A nawiązanie do nieskuteczności broni biologicznej? A cały wykład o przekazywaniu cech potomstwu? Też nic? Wszyscy wszystko wiedzą?

Przykro mi też, że w miarę sensowny i z naukowego punktu widzenia teoretycznie możliwy sposób pozyskiwania pokarmu: bakterie używające chemosyntezy, rozkład związków żelaza/siarki dla uzyskania energii, następnie bakterie mlekowe z plazmidami na białka serwatkowe etc. to wciąż za mało, by komuś zaimponować.

Mnie przynudził, bo tak się złożyło, iż nowości w nim nie znalazłem

W takim razie bardzo mnie cieszy, że chociaż niektórzy mają dobre pojęcie o podstawach biologii molekularnej i inżynierii genetycznej. bo zazwyczaj na słowo: enzymy restrykcyjne większość ludzi głupieje, a młodzież z pojęciem plazmidu kojarzy jedynie gry komputerowe, gdzie jakieś “plazmidy” pozwalały strzelać błyskawicami z dłoni. Ale naprawdę? Żadnych nowości? Nic, a nic? Nawet wszystkie wymienione w tekście bakterie są świetnie znane czytelnikom? To muszę przyznać, że jestem zszokowana, bo nawet absolwenci studiów biologicznych o innych specjalnościach niż biochemia/genetyka/biofizyka (np. biologia kręgowców/bezkręgowców) mają spore problemy jeżeli chodzi o biologię molekularną, czy strukturalną.

Odnoszę wrażenie, że jesteś trochę rozgoryczona moim, naszymi komentarzami. Widzę, że mają jeden czynnik wspólny, brak porządnej fabuły. Osobiście chciałbym lepiej poznać bohatera/bohaterów, identyfikować się z nimi lub im kibicować, chciałbym poczuć emocje, śledzić z zapartym tchem ich losy. Stronę naukową masz bardzo mocną, przytłoczyła wręcz mnie, a fabuła raczkuje i zupełnie nie wciąga. Droga Anonimko, nawet twój komentarz jest naukowy :) Trzeba popracować na pisaniem ciekawych, wciągających historii.

 

No dobrze, przyznaję, szanowna Autorko, że nieco przedobrzyłem ze stwierdzeniem “nic nowego”. Przesada owa polegała na tym, że nie zaznaczyłem w sposób jednoznaczny, że piszę o poziomie wiedzy – umownie – ogólnej na temat manipulacji genetycznych. Mnie i takim jak ja wystarczy ta ogólna znajomość tematu, wszak naczytałem się dość  i tekstów, i komentarzy, by wiedzieć, że detaliczne tłumaczenie, na czym polega CRISP i co można z pomocą tej technologii osiągnąć, skwitowane będzie w najlepszym przypadku wzruszeniem ramion. Przytłaczającej większości odbiorców fantastyki nie interesuje, Esterichia czy inne maleńkie diabelstwo, wystarczy hasłowo, że bakteria. Z drugiej strony na co mi samemu aż tak detaliczna wiedza z wirusologii, bakteriologii et caetera? Wiedząc, co wiem o odbiorze, jako nadawca nie będę mordował czytelnika detalami, o jakich w większości pierwsze czyta…

A teraz uwaga: powyższe nie było, nie jest i nie będzie krytyką Twojego podejścia do sposobu prezentacji wiedzy z zakresu mutacji. Chciałaś pokazać, na czym polega mutacja i czym może skutkować i zrobiłaś to tak, a nie inaczej. Dlatego wszelkie sugestie co do “fabularyzacji” są sugestiami czytelnika, których brać pod uwagę nie musisz. 

Osobną sugestią jest: zrób z tego artykuł. Wtedy nikt nie popsuje Ci humoru kaprysami o fabułę.  :-)

Właściwie mogę podpisać się pod opinią Finkli i AdamaKB. Strona naukowa bardzo mi się spodobała – był tu niedawno konkurs o nazwie Science 2017, może znajdziesz tam ciekawe opowiadania dobrze opracowane od strony naukowej ;)

Ale sama chęć przekazania informacji to mało. Trzeba to zrobić tak, by czytelnik wyniósł je z tej lektury. A tutaj jest krucho. Infodump to trudna sztuka: jedni mówią, że nie powinno ich być w ogóle; inni zaś (jak ja), że powinny być minimalne i dobrze wpisane w tekst. Nie powinny przesłaniać treści i być wyrazem chwalenia się erudycją autora. Niestety u Ciebie są niczym facehugger z Obcego, rzucają się na twarz i przesłaniają całą inna treść. Postacie rzucają komentarzami naukowymi w dialogach na lewo i prawo, jakby udzielały wykładu. Pół biedy w przypadku Piguły na początku – dało to tekstowi lekko satyryczny wydźwięk, ale wpisało się w ogólny klimat. Cała bieda przy Mleczarzu, bo jego dialog stal się monologiem, który wycięty z tekstu nic by nie ujął fabuły czy treści.

A jaka jest? Faktycznie niewiele się dzieje, ale bardzo spodobały mi się dialogi (jeżeli akurat postać nie próbuje błysnąć doktoratem z chemii) oraz opis walki. Nie są one jednak w stanie zatrzymać rzucającego się w moje gardło potwora.

Podsumowując: szczytna idea, bardzo dobre wyczucie dialogów i walki. Ale infodumpy jak te w tekście to nie jest moim zdaniem droga do propagowania nauki. Przekonani zrozumieją, nieprzekonanych nie ruszy.

Bardzo, ale to bardzo, nudna rzecz. Nie bez powodu więcej osób pasjonuję się mutantami, niż biochemią. Tą scenkę można było napisać trzy razy krócej (co by się przełożyło na dwa razy lepiej), nie rezygnując przy tym z naukowej wiarygodności, a zwiększając wiarygodność psychologiczną postaci (ludzie nie rozmawiają infodumpami).

Opowiadanie można podzielić na kilka części – trochę i trochę mnie to raziło. Najpierw scena przemówienia, potem, gdy bohaterowie wyruszają, zaczynasz opisy, które są nawet ciekawe, ale ciągną się jeden za drugim. Później część z naukowym wykładem, ciekawe, ale za długie. A jeśli nie chcesz takich fragmentów skracać, przydałoby się przeplatać z czymś innym.

Sam świat ciekawy, interesujące motywy (np. z Amerykanami), ale przydałoby się więcej fabuły, bo tę zawartą w opowiadaniu można by streścić w dwóch zdaniach.

Nie porwało mnie :(

Nowa Fantastyka