- Opowiadanie: syf. - Hexenjäger

Hexenjäger

Au­to­rze! To opo­wia­da­nie ma sta­tus ar­chi­wal­ne­go tek­stu ze sta­rej stro­ny. Aby przy­wró­cić go do głów­ne­go spisu, wy­star­czy do­ko­nać edy­cji. Do tego czasu moż­li­wość ko­men­to­wa­nia bę­dzie wy­łą­czo­na.

Oceny

Hexenjäger

He­xenjäger

 

– 1 –

Karcz­ma, przez wła­ści­cie­la na­zwa­na Zło­tym Dzi­kiem, przez oko­licz­nych wie­śnia­ków zbie­go­wi­skiem dzi­ków, a wśród po­dróż­nych znana po pro­stu jako dziki baj­zel, le­ża­ła ze dwie mile od ko­mo­ry cel­nej opata Ro­ha­tyń­ca. Tutaj za­trzy­my­wa­li się lu­dzie zbyt bied­ni bądź skąpi na sien­nik w mni­sich przy­byt­kach. Osob­ni­cy, któ­rzy z róż­nych po­wo­dów wo­le­li nie mieć do czy­nie­nia ze stra­żą świą­tyn­ną, tu­dzież tacy, któ­rym to­wa­rzy­stwo łach­ma­nia­rzy, zło­dziei, ka­zno­dzie­jów, prze­myt­ni­ków i in­nych pro­szal­nych dzia­dów naj­zwy­czaj­niej w świe­cie od­po­wia­da­ło.

Są dwa miej­sca, gdzie można ubi­jać ciem­nie in­te­re­sy – na­pi­sa­no w li­ście. Pierw­sze z nich to ku­lu­ary bi­sku­pich pa­ła­ców i kon­fe­sjo­na­ły (tam już jed­na­ko bra­ku­je miej­sca, ko­lej­ki wszak cią­gną się aż po cmen­tar­ne bramy). Ich, zda­wa­ło­by się, prze­ci­wień­stwem są domy roz­pu­sty, ka­dzie smo­li­ste, karcz­my i za­mtu­zy (gdzie człek jest cho­ciaż świa­dom in­ten­cji ad­wer­sa­rzy, a grzech czai się we wia­do­mych miej­scach – udach roz­ło­żo­nych, kar­tach, ko­ściach i pie­nią­dzach – nie zaś kryje się wy­ka­dzo­ny pod tiarą ka­pła­na). W takim prze­to miej­scu przyj­dzie nam się spo­tkać, ażeby omó­wić spra­wę okrut­ną a wsty­dli­wą. Tam wrota całą noc otwar­te, a za garść srebr­ni­ków… Niech Bóg ma nas w opie­ce.

Męż­czy­zna we­pchnął per­ga­min do sa­kiew­ki przy pasie, gdy do­strzegł, jak grupa wy­rost­ków wy­ry­wa z płotu przy chle­wi­ku szta­che­ty, by po chwi­li za­cząć się nimi okła­dać po łbach. Zaraz przy­bie­gło jesz­cze paru uma­za­nych w gnoju chle­wia­rzy i pa­stu­chów, któ­rzy także dziar­sko przy­łą­czy­li się do mor­do­bi­cia. Czer­wo­ne pro­mie­nie za­cho­dzą­ce­go słoń­ca oświe­tla­ły pole walki.

– Ho­bry­niec­ka pro­win­cja pełną gębą – mruk­nął męż­czy­zna. – Tutaj nawet gówno jakby bar­dziej śmier­dzi.

Prze­ci­snął się przez tłu­mek ga­piów. Komuś z ręki wy­trą­cił parę mie­dzia­ków na za­kład. Ktoś go po­pchnął, a ktoś inny pró­bo­wał od­ciąć sa­kiew­kę – temu raz-dwa zła­mał palce. Lu­dzie krzy­cze­li. Za­grze­wa­li do walki. Włosy cuch­nę­ły im piwem a ubra­nia za­tę­chłą ka­pu­stą.

Zmie­rza­jąc w stro­nę izby, po­czuł de­li­kat­ny swąd, na który nie­któ­rzy lu­dzie są nie­ja­ko z po­wo­ła­nia wy­czu­le­ni. Przy jed­nym z wozów do­ko­nał się wła­śnie drob­ny han­del, kupcy roz­cho­dzi­li się w swoje stro­ny. Męż­czy­zna pod­szedł w tamto miej­sce, kuc­nął w tra­wie i po chwi­li szu­ka­na wy­grze­bał z ziemi kilka bru­nat­nych zia­ren. Czar­ci spo­rysz.

– Magią bawić się za­chcia­ło. Skur­wy­sy­ny, cza­row­ni­ki jedne – mruk­nął. Po­ten­cjal­ne­mu za­bój­cy po­zwo­lił odejść, wszak to tylko pro­stak z tru­ci­zną w dłoni. Spraw­dził jed­nak, gdzie bę­dzie no­co­wać sprze­daw­ca. Póź­niej ru­szył na umó­wio­ne spo­tka­nie.

Karcz­ma była na­puch­nię­ta jak cię­żar­na suka. Na ścia­nach rosły zgo­rze­le grzy­ba. Pi­ja­cy krę­ci­li się ni­czym ner­wo­we pchły. Drzwi wy­glą­da­ły jak roz­dzia­wio­ny pysk, za któ­rym czeka prze­żar­ty zgni­li­zną żo­łą­dek, a potem dzie­sięć me­trów fla­ków i…

Strach wejść, bo jesz­cze coś ugry­zie, po­my­ślał męż­czy­zna.

W środ­ku przy­po­mniał sobie głupi żart, który swego czasu krą­żył po­śród sto­łecz­nych stra­ży. Facet jest umó­wio­ny z ty­pa­mi spod ciem­nej gwiaz­dy, ta­ki­mi, co to w kap­tu­rach sie­dzą w mrocz­nym kącie knaj­py. Wcho­dzi do lo­ka­lu, a tam w każ­dym rogu sali sami za­kap­tu­rze­ni ko­le­sie… durny dow­cip. Mimo to uśmiech­nął się, wi­dząc czło­wie­ka, z któ­rym był umó­wio­ny. Tam­ten był blady na twa­rzy. Po­licz­ki miał roz­la­złe, jakby doił tu­tej­szy sa­mo­gon od ty­go­dnia. Trzy­mał kur­czo­wo pu­klerz z wy­ma­lo­wa­ną białą gwiaz­dą.

– Witam ser­decz­nie – po­wie­dział przy­by­ły.

– Za­pra­szam do mojej kom­na­ty.

– Pro­wadź pan.

Po­szli w głąb trze­wi karcz­my ciem­nym, cia­snym ko­ry­ta­rzem.

 

 

 

– ψ –

– Na­zy­wam się Mi­klosz – po­wie­dział męż­czy­zna, od­kła­da­jąc pu­klerz.

– Kom­na­ta – od­rzekł przy­by­ły, wio­dąc wzro­kiem po gli­nia­nym kle­pi­sku, worku wy­pcha­nym cuch­ną­cą słomą i zbi­tej z krzy­wych desek skrzy­ni – to dość szum­nie po­wie­dzia­ne.

– I mówi to czło­wiek, który ostat­nie mie­sią­ce spał po szo­pach i sto­do­łach – od­parł Mi­klosz. – Jo­achim von Block, nie­gdy­siej­szy tro­pi­ciel i po­grom­ca zła. Mal­leus Ma­le­fi­ca­rum. Der He­xen­ja­eger.

– Nie spro­wa­dzi­łeś mnie pan tutaj, żeby móc mi na­ubli­żać, praw­da? – W świe­tle ka­gan­ka widać było przy­pró­szo­ne si­wi­zną włosy, owi­nię­tą zmarszcz­ka­mi jak nicią twarz. Plecy ugi­na­ły się pod cię­ża­rem mie­cza i to­bo­łów. Ręce lekko drża­ły.

– Ano praw­da.

– Zatem?

– Szyb­ko do rze­czy, co?

– Czło­wiek, jak prze­kro­czy pe­wien wiek, to za­czy­na sły­szeć skrzy­pie­nie ko­stu­chy za ple­ca­mi. Czas to pie­niądz, a pie­niądz to coś wię­cej niż tylko parę monet.

– Pa­mię­tam pana jesz­cze z cza­sów pań­skiej świet­no­ści. Noc Sto­sów w Bru­xho­ven. Byłem wtedy no­wi­cju­szem w tam­tej­szym zbo­rze. Ob­ser­wo­wa­łem z lu­bież­ną nie­mal cie­ka­wo­ścią, jak wy – łowcy cza­row­nic – mę­czy­cie nie­wia­sty, oskar­żo­ne o roz­sie­wa­nie za­ra­zy. Wi­dzia­łem, jak grzech ście­ka do rynsz­to­ka razem z ich krwią i ślu­za­mi. Chcia­łem wtedy z takim samym od­da­niem wal­czyć z nie­pra­wo­ścią. Nie spo­dzie­wa­łem się jed­nak, że przyj­dzie mi naj­mo­wać naj­zna­mie­nit­sze­go z nich, sa­me­go von Bloc­ka, jakby był psem sprze­daj­nym.

– Czasy się zmie­nia­ją – od­parł z uśmie­chem męż­czy­zna. – Świat scho­dzi na owe psy. Na roz­luź­nie­nie mię­śni twa­rzy za­ży­łeś pan im­mu­la­ty czy lo­be­lii?

– Im­mu­la­ty w spi­ry­tu­sie.

– Potem warto prze­myć skórę mo­czem, no­ta­be­ne naj­le­piej ko­bie­cym. Ina­czej w bruz­dach po­ro­bią się za­czer­wie­nie­nia i człek wpraw­ny zo­rien­tu­je się, że, zwie­dza­łeś pan, uda­jąc kogoś in­ne­go, przy­byt­ki nie­grzecz­nych myśli i spo­ty­ka­łeś szem­ra­nych przy­by­szów.

– Dzię­ku­ję – od­parł Mi­klosz, czer­wie­niąc się. – Co to za za­pach?

– Czu­jesz? Dziw­ne, mia­łem kon­takt z dia­bel­ską tru­ci­zną, ale – po­wie­dział, wi­dząc minę mni­cha – umy­łem rącz­ki.

– Ro­zu­miem.

– Wra­ca­jąc do te­ma­tu, dla­cze­go to wy­so­ko po­sta­wio­ny w hie­rar­chii ro­ha­ty­niec­kie­go klasz­to­ru mnich pró­bu­je po­zbyć się swo­je­go opata?

– Co? Skąd pan wie­dział…

– Mogę być wy­klę­tym czło­wie­kiem z duszą zszar­ga­ną przez de­mo­ny, ale na ro­zu­mie jesz­cze nie ucier­pia­łem.

– Nie bluź­nij.

– Byle mni­szek nie od­wa­żył­by się na kon­tak­ty ze mną, a opat może za­we­zwać sto­sow­ne ofi­cja. Je­dy­nie ci, któ­rzy stoją w cie­niu opata i – mówił gło­śniej, ki­wa­jąc pal­cem – chcie­li­by z niego wyjść, zwró­ci­li­by się do mnie, li­cząc, że je­stem na tyle zde­pra­wo­wa­ny, aby fał­szy­we do­wo­dy zbie­rać prze­ciw­ko tym, któ­rzy nie­win­no­ści świe­cą przy­kła­dem.

– To nie tak –

– Pro­szę podać cenę.

Von Block pa­skud­nie się uśmiech­nął, zaś mnich wstał i od­sko­czył pod ścia­nę.

– Nie o pie­nią­dze tu cho­dzi a o świę­tość klasz­to­ru i ochro­nę wier­nych – ści­szo­nym gło­sem mówił, gdy pod­szedł do łowcy cza­row­nic. – Opat za­prze­dał się de­mo­nom wscho­du. W za­mian za moc cie­le­sną i zdro­wie po­świę­cił duszę swoją oraz los na­szej wspól­no­ty. Z dnia na dzień od­młod­niał o dwie de­ka­dy, a po wsiach krążą wie­ści o po­ry­wa­nych dziew­czę­tach. Po­mnij panie na reszt­ki ho­no­ru i po­sza­no­wa­nia wiary, a od­rzuć myśli o srebr­ni­kach. Choć trzos czeka, to wy­łącz­nie na cie­bie, ja zaś chcę wró­cić do mojej celi i oddać się kon­tem­pla­cji w spo­ko­ju i bez­pie­czeń­stwie. Opac­ki sto­łek nigdy mi na myśl nie przy­szedł.

Ma­chał rę­ko­ma i ge­sty­ku­lo­wał, dając upust wzbu­rze­niu.

– Do­brze, do­brze. In­ten­cje każ­de­go czło­wie­ka na­le­ży spraw­dzić. Naj­le­piej po dwa­kroć. Jak mam się do­stać w oto­cze­nie opata?

– Zga­dza­cie się zatem?

– Tylko jak do­strze­gę wy­mier­ne zło. Ina­czej się tobą zajmę.

– Ro­zu­miem. Jutro o zmierz­chu sługa bę­dzie cze­kał przy roz­sta­ju dróg. Bę­dzie miał in­struk­cje i stro­je. Wpro­wa­dzi pana w obręb murów klasz­to­ru. – Wy­cho­dząc, dodał: – To nie jest tak, że mogę wszem i wobec roz­gło­sić, że opat jest opę­ta­ny i zaraz za­wo­łać Sanc­tum Of­fi­cium. Po­trze­bu­ję na­ma­cal­ne­go do­wo­du, któ­re­go sam nie po­tra­fię zdo­być. Z tego po­wo­du pana za­we­zwa­łem.

– Ro­zu­miem.

– Może pan za­trzy­mać ten pokój.

 

 

 

– ψ –

Von Block za­cze­kał, aż ucich­ną od­gło­sy li­ba­cji, i wy­szedł na ko­ry­tarz z samym tylko szty­le­tem w cho­le­wie. Nie zwró­cił uwagi na zło­dzie­jasz­ka za­bie­ra­ją­ce­go pi­ja­nym sa­kiew­ki z mie­dzia­ka­mi. Minął wy­ki­daj­łę gwał­cą­ce­go służ­kę na pod­ło­dze. Nie prze­szka­dzał kup­czy­ko­wi, szy­ku­ją­ce­mu się do za­dźga­nia dru­gie­go kup­czy­ka. Jedna rzecz nie po­zwa­la­ła mu za­snąć. Jeden czło­wiek. Han­dlarz czar­cich de­wo­cjo­na­liów.

Jak przy­sta­ło na bo­ga­cza, męż­czy­zna wy­na­jął pokój z zam­kiem na klucz za­miast za­su­wy. Von Block wstrzy­mał od­dech i, klnąc w duchu na swoje stare stawy, po kilku dłu­gich mi­nu­tach roz­gryzł me­cha­nizm. Wszedł do środ­ka i za­mknął drzwi.

We­wnątrz uno­sił się słaby za­pach siar­ki i za­ka­za­nych ziół. Zwy­kły czło­wiek mógł­by po­my­śleć, że cuch­nie tutaj nie­straw­no­ścią, ale von Block miał już przy­go­to­wa­ny szty­let. Pod­szedł do śpią­ce­go i, przy­trzy­maw­szy jego czoło dło­nią, pew­nym ru­chem wbił ostrze przez oko w mózg, aż za­zgrzy­ta­ło o kość po­ty­li­cy. Za­krę­cił kilka razy, pod­czas gdy ręce i nogi ofia­ry plą­sa­ły pod pie­rzy­ną. Starł z broni krew i plu­ga­stwo, a potem wy­szedł.

Gdy wra­cał, śpią­cy na sali zo­sta­li już ogo­ło­ce­ni, dziew­ka dalej le­ża­ła z pod­wi­nię­tą kiec­ką – teraz po pro­stu ktoś inny ko­rzy­stał – a trup kup­czy­ka za­czął po­wo­li sty­gnąć. Von Block z ulgą po­ło­żył się na sien­ni­ku, roz­go­nił pchły oraz ka­ra­lu­chy i za­snął.

 

 

 

– 2 -

Von Block sie­dział przy ławie po­śród pąt­ni­ków i łap­czy­wie żarł tłu­stą kaszę ze skwar­ka­mi. Miał na sobie wło­sien­ni­cę, na ple­cach sze­ro­ki kap­tur po­dróż­ny, w pasie ob­wią­za­ny był sznu­rem. Bo­la­ła go twarz, znie­kształ­co­na wsku­tek spo­ży­cia elik­si­ru od Mi­klo­sza.

Były łowca cza­row­nic, jak tylko ode­rwał się od miski, spoj­rzał spode łba na opata za­sia­da­ją­ce­go przy ma­syw­nym stole na dru­gim końcu re­fek­ta­rza. Ka­płan, jak przy­sta­ło na do­bre­go go­spo­da­rza na bo­ga­tych wło­ściach, suto ugo­ścił przy­by­łych. Na sto­łach sza­cow­nych i do­brze uro­dzo­nych piel­grzy­mów wy­lą­do­wał ryby, drób, sery i wino. Ku­charz, który go­to­wał dla bie­do­ty, naj­wy­raź­niej hoł­do­wał za­sa­dzie: pożrą wszyst­ko, byle tłu­ste i go­rą­ce.

Von Block po­my­ślał o sobie z pew­nym za­wsty­dze­niem, prze­cież po­pa­rzył sobie przed chwi­lą język je­dze­niem. Wciąż jed­nak po­zo­sta­ło mu sporo przy­zwy­cza­jeń z okre­su, kiedy się ukry­wał przed daw­ny­mi pra­co­daw­ca­mi. De­kret o amne­stii był naj­cen­niej­sza rze­czą, którą po­sia­dał. Prócz życia oczy­wi­ście. Nie­mniej żreć trze­ba, więc czas wziąć się do ro­bo­ty.

– Sanc­tus Roc­ca­ti­nus, ora pro nobis – zawył, gdy ko­cioł­ki były już wy­skro­ba­ne i pąt­ni­cy za­czę­li wy­cho­dzić. Szturch­nął jed­ne­go z współ­bie­siad­ni­ków, wcho­dząc na sto­łek, i we dwóch prze­cią­gle za­śpie­wa­li: – Pec­ca­to­ri­bus.

Go­ście i du­chow­ni pa­trzy­li na Jo­achi­ma. Wnet do­łą­czy­ło się do niego wię­cej gło­sów. Pro­rok razem z grzesz­ni­kiem, syn szew­ca we­spół z bę­kar­tem nie­rząd­ni­cy, wę­drow­ny ka­płan obok li­chwia­rza, do­mo­ro­sły cy­ru­lik i uda­wa­ny chro­my, ka­zno­dzie­je, na­uczy­cie­le i tu­ła­cze, czu­jąc w peł­nych brzu­chach łaskę świę­te­go Ro­ha­tyń­ca, jak jeden mąż jęli śpie­wać pieśń po­chwal­ną i dzięk­czyn­ną. Roz­ra­do­wa­ne głosy jak ko­lo­ro­we skow­ron­ki wzla­ty­wa­ły pod skle­pie­nia re­fek­ta­rza, a tam mie­sza­ły się same ze sobą, z echem i z echa­mi echa. Ostat­nie zwrot­ki śpie­wa­ne przez głod­ną uświę­co­nych zdro­jów rze­szę skie­ro­wa­ne były do opata jako po­wier­ni­ka dóbr za­kon­nych.

Ka­płan pod­niósł się z krze­sła i ru­szył mię­dzy wier­nych. Wy­pro­wa­dził tłum na ze­wnątrz, na plac przed świą­ty­nią, gdzie stały już pierw­sze stra­ga­ny jar­marcz­ne, szy­ko­wa­no sprze­daż od­pu­stów, re­li­kwii i in­nych pa­mią­tek. Sta­nąw­szy pod­wyż­sze­niu, rzekł:

– Dzię­ku­je­my wam, bra­cia i sio­stry za przy­by­cie w skrom­ne progi opac­twa świę­te­go Ro­ha­tyń­ca. Niech przez tę po­dróż zstą­pią na was łaski po­myśl­no­ści i szczę­ścia, a grze­chy wasze zo­sta­ną od­pusz­czo­ne. – Roz­ło­żył ręce. – Mu­si­cie po­zwo­lić mi teraz udać się do kom­nat, abym mógł god­nie przy­go­to­wać się do ce­le­bra­cji, którą dzi­siaj roz­pocz­nie­my.

Von Block cały czas ob­ser­wo­wał du­chow­ne­go. Wi­dział lek­kość kroku, sły­szał moc głosu, ale wciąż nie po­tra­fił orzec nic na temat nad­na­tu­ral­no­ści jego kon­dy­cji. Nie­mniej na scho­ro­wa­ne­go star­ca nie wy­glą­dał. Wresz­cie, zgod­nie z pla­nem Mi­klo­sza, klucz­nik po­pro­sił przed­sta­wi­ciel­stwa przy­by­łych grup re­li­gij­nych na pry­wat­ną au­dien­cję u opata. Jo­achim, jako czo­ło­wy śpie­wak, wy­ko­rzy­stu­jąc chwi­lo­wą sławę oraz łok­cie, zna­lazł się po­śród za­pro­szo­nych.

Wy­so­ka dzwon­ni­ca rzu­ca­ła cień na ludzi roz­cho­dzą­cych się z placu. Gdy roz­brzmiał dzwon po­po­łu­dnio­wy, stado go­łę­bi ze­rwa­ło się do lotu. Prze­fru­nę­ło nad spa­dzi­sty­mi da­cha­mi re­fek­ta­rza i do­rmi­to­rium, na chwi­lę usia­dło na przy­sa­dzi­stej bryle świą­ty­ni. Póź­niej ptaki okrą­ży­ły krępe basz­ty bramy wjaz­do­wej, prze­le­cia­ły wzdłuż wzmoc­nio­ne­go muru i wresz­cie wy­lą­do­wa­ły mię­dzy stra­ga­na­mi, by wy­dzio­bać roz­dep­ta­ne reszt­ki.

Tym­cza­sem okute drzwi wio­dą­ce do kom­nat opata za­mknę­ły się za za­pro­szo­ny­mi pąt­ni­ka­mi. Straż­ni­cy świą­tyn­ni po­pra­wi­li rynsz­tu­nek i w cie­płych pro­mie­niach wrze­śnio­we­go słoń­ca ocze­ki­wa­li na ko­niec warty.

 

 

 

– ψ –

Von Block wyj­rzał przez okno. Przed nim roz­cią­gał się kra­jo­braz Ho­bry­ny. Żółte pola, zie­lo­ne łąki, bru­nat­ne lasy, prze­pla­ta­ły się i prze­wi­ja­ły ze stru­mie­nia­mi, ka­mie­ni­sty­mi pa­gór­ka­mi, wrzo­so­wi­ska­mi lub wy­schnię­ty­mi ugo­ra­mi. Wio­ski i sioła le­ża­ły wzdłuż trak­tów i ście­żek jak kości ha­zar­dzi­stów, wy­sy­pa­ne ze skó­rza­ne­go kubka. Nad ho­ry­zon­tem zbie­ra­ły się bu­rzo­we chmu­ry.

– Jak ten de­scyk lunie to, oj panie, kiep­sko bę­dzie – po­wie­dział dzia­dek w weł­nia­nym ku­bra­ku. W dło­niach gniótł grubą czapę. Gdy się uśmiech­nął, bły­snę­ły trzy żółte zę­bi­ska.

– A co się sta­nie? – od­parł Jo­achim, czu­jąc smród kóz i wę­dzar­ni. – Oscyp­ków nie będą ku­po­wać?

– Ino jo, i jesce syrki po­mok­ną.

– Da­szek po­staw­cie. – Łowca cza­row­nic sta­rał się stać jak naj­bli­żej okna, gdzie po­dmu­chy wia­tru chro­ni­ły go od na­pie­ra­ją­ce­go odoru.

– Toć za dasek trza pła­cić wię­cej – od­parł dzia­dek i za­czął wy­cią­gać zza pa­zu­chy kawał żół­te­go, roz­mię­kłe­go sera. Ugryzł kęsa i, żując, spy­tał:– Kce­cie, panie?

Von Block ma­rzył, aby pie­kła się roz­pie­czę­to­wa­ły, a potem po­chło­nę­ły sta­re­go i te jego oscyp­ki. Zaraz przyj­dzie sa­me­mu po­kło­nić się mrocz­nym bogom i rzu­cić jakiś urok, po­my­ślał, ale na szczę­ście otwar­to do kom­nat opata. Klucz­nik po­kło­nił się zgro­ma­dzo­nym i za­pro­sił wszyst­kich do środ­ka.

Asce­za to słowo, o któ­rym dawno tutaj za­po­mnie­li, mruk­nął, gdy zo­ba­czył pod­ło­gi wy­ło­żo­ne gru­by­mi dy­wa­na­mi, ścia­ny ob­wie­szo­ne dzia­ni­na­mi i re­ga­ły pełne ksiąg. Srebr­ne kan­de­la­bry oświe­tla­ły salę – bo celą jej nie można było na­zwać – a duże pa­le­ni­sko w rogu grza­ło po­wie­trze. Przy ścia­nach usta­wio­no ławy i wy­ło­żo­no je po­du­cha­mi. Za­staw się, a po­staw się. I kto teraz powie, że nad opa­tem nie czuwa świę­ty Ro­ha­ty­niec.

– Jak to, panie złoty, rol­ni­cy za mły­na­rza­mi? Bez zboża jeno ka­mie­nie i żwir po­mie­li­cie! – Roz­go­rza­ła dys­pu­ta, gdy du­chow­ny we­spół ze swoim kan­ce­la­ry­stą po­czę­li usta­lać ko­lej­ność re­pre­zen­ta­cji pąt­ni­ków pod­czas pro­ce­sji.

– A tak to. Żeby nie mój młyn, to by­ście su­ro­we ziar­no żarli, nie chleb.

– Co tam ziar­no, kmio­ty – ryk­nął star­szy ce­cho­wy ko­wa­li. – Spró­buj­ta pole ob­ro­bić bez pługa albo konia nie­pod­ku­te­go po­go­nić.

– A syr? Co z syrem? – mla­skał dziad, ma­cha­jąc cuch­ną­cym oscyp­kiem.

Piel­grzy­mi kłó­ci­li się mię­dzy sobą, z pi­sa­rzem, opat starł się wszyst­kich uspo­ko­ić. Tylko jeden klucz­nik za­cho­wał po­wa­gę i pil­no­wał, aby żaden war­to­ścio­wy przed­miot nie zo­stał wy­nie­sio­ny. Wzbu­rzo­na tłusz­cza za­sła­nia­ła jed­nak Jo­achi­ma.

Von Block tym­cza­sem, ko­rzy­sta­jąc z ogól­ne­go pod­nie­ce­nia, z miną sza­lo­ne­go nie­wi­niąt­ka, roz­krę­cił śruby trzy­ma­ją­ce w pio­nie wiel­ki regał. Wło­sien­ni­ca, na którą zło­rze­czył, odkąd ją za­ło­żył, tym razem uka­za­ła swoje za­le­ty, po­zwa­la­jąc na za­kry­cie nie­cnej pracy rąk.

Gdy skoń­czył, wmie­szał się w tłum i sam tro­chę po­krzy­czał. Potem rzu­cił pod regał garść drob­nia­ków, a pąt­ni­cy, jak przy­sta­ło na bie­do­tę, rzu­ci­li się na pod­ło­gę, by je zbie­rać. Tłu­mek roz­bu­jał regał. Mebel za­czął się chwiać. Po­fru­nę­ły cięż­kie księ­gi.

– Uwaga! – krzyk­nął Jo­achim, od­cią­ga­jąc kilku ludzi. Inni wciąż tło­czy­li się pod ma­syw­nym, oku­tym że­la­zem klo­cem.

Opat rzu­cił się z unie­sio­ny­mi rę­ko­ma, aby po­wstrzy­mać szafę przed zgnie­ce­niem spa­ni­ko­wa­nych piel­grzy­mów. Von Block do­padł z dru­giej stro­ny z po­mo­cą, ale ka­płan prak­tycz­nie sam po­ra­dził sobie z za­gro­że­niem.

– Cud! Cud na­stą­pił – ktoś krzyk­nął.

– Opat nas ura­to­wał! Łaska świę­te­go Ro­ha­tyń­ca przez niego prze­ma­wia.

Kilku piel­grzy­mów zo­sta­ło lekko po­ra­nio­nych, obe­rwaw­szy cięż­ki­mi księ­ga­mi. Inni byli po pro­stu prze­ra­że­ni. Jakaś baba pła­ka­ła, dziad był w szoku i omdlał.

– Chwa­ła opa­to­wi!

– Tak – dodał kan­ce­la­ry­sta – niech więc to opat roz­są­dzi o ko­lej­no­ści.

– Niech roz­są­dzi!

Du­chow­ny był spe­szo­ny.

– Bra­cia i sio­stry, gdyby nie pomoc świę­te­go oraz tego oto piel­grzy­ma – wska­zał na Jo­achi­ma – to moje człon­ki nie po­do­ła­ły­by tru­do­wi.

Pod­szedł do von Bloc­ka. Objął go i spy­tał:

– Jakie jest twoje imię?

– Bra­ci­szek Jo­achim – od­parł nie­śmia­ło.

– Ach, to wy przy­by­wa­cie z To­ten­wal­du, praw­da?

– No, tak – wy­stę­kał, klnąc w duchu.

Ka­płan przy­trzy­mał go, uśmie­cha­jąc się do wy­cho­dzą­cych w po­śpie­chu pąt­ni­ków. Rzekł:

– Bra­cie, chciał­bym się z tobą jutro roz­mó­wić – zro­bił pauzę – o wie­ściach z owego To­ten­wal­du. Ponoć tar­ta­ki wam pod­upa­da­ją. Klucz­nik za­pro­wa­dzi cię tedy do celi, abyś mógł w pełni od­po­cząć po da­le­kiej po­dró­ży i przy­go­to­wać się do ju­trzej­szych ob­cho­dów.

– Panie, nie­go­dzien je­stem za­szczy­tu go­ści­ny w tych świę­tych pro­gach – od­parł von Block.

– Przyj­mij tedy moje bło­go­sła­wień­stwo.

Jo­achim skło­nił się nisko, chcąc po­ca­ło­wać w pier­ścień, ale było ich kilka i nie wie­dział, który mu­snąć usta­mi. Ski­nął zatem głową i po­szedł za klucz­ni­kiem, my­śląc już o nie­bez­pie­czeń­stwach noc­nej wy­pra­wy.

 

 

 

– 3 –

– Czyś pan osza­lał?

Mi­klosz do­padł von Bloc­ka nie­da­le­ko staj­ni, gdzie nikt nie pa­trzył. Słoń­ce już za­cho­dzi­ło, więc za­uł­ki opac­twa po­grą­ży­ły się w cie­niu. Oliw­ne lampy świe­ci­ły tylko przy uczęsz­cza­nych przej­ściach. Ciem­ne chmu­ry były już bli­sko, ale wciąż z nieba nie spa­dła ani kro­pla desz­czu.

– Nie, skąd – od­parł łowca cza­row­nic. – Mia­łem do­trzeć bli­sko sta­re­go i do­tar­łem.

– Śpie­wy i prze­wra­ca­ne szafy? Co to ma być? – Nawet teraz widać było, jak z ner­wów drżą wszyst­kie mię­śnie na twa­rzy mni­cha. Mi­klosz cały się trząsł.

– Tak po praw­dzie to gówno wiem o ma­nu­fak­tu­rach w To­ten­wal­dzie. Za to śpie­wać choć tro­chę po­tra­fię – wy­sy­czał von Block, kuląc się, jakby wiał wiatr. – Wasz opat jest świa­dom, że ktoś węszy do­oko­ła niego, więc po­wiem jesz­cze jedno: ta przy­kryw­ka jest gówno warta. W do­dat­ku jakiś idio­ta, pró­bu­jąc uwia­ry­god­nić im­pre­zę, za­ła­twił mnie na amen, roz­pusz­cza­jąc wcze­śniej plot­ki o piel­grzy­mie znaw­cy tar­ta­ków. Teraz zaś wasz klucz­nik pró­bo­wał mnie za­mknąć w celi. Na szczę­ście wszy­scy bo­ga­cze ostat­nio in­we­stu­ją w zamki na klucz.

– My­śla­łem, że tak bę­dzie le­piej – od­rzekł spe­szo­ny mnich.

– Jasne, teraz już wiesz, dla­cze­go kle­piesz pa­cior­ki w chra­mie, a nie ga­niasz dia­błów gra­su­ją­cych mię­dzy owiecz­ka­mi.

– Pro­szę o wy­ba­cze­nie. – Mi­klosz zło­żył dło­nie i po­chy­lił się.

– Do świtu muszę ze­brać jak naj­wię­cej in­for­ma­cji – po­wie­dział po chwi­li mil­cze­nia von Block. W pół­słów­kach wy­py­tał już klucz­ni­ka, ale każde słowo trze­ba spraw­dzić. Rzekł więc: – Po­wiedz mi jesz­cze raz o go­ściach opata.

Mnich za­czął szyb­ko re­fe­ro­wać. Ka­ra­wa­na eg­zo­tycz­nych kup­ców z terra in­fi­de­lium, po­sel­stwo z od­le­głe­go sioła, gdzie wie­śnia­cy w ge­ście sa­mo­po­mo­cy spa­li­li cza­row­ni­cę i trzech pa­la­dy­nów po­wra­ca­ją­cych z wojny.

– A grup­ka ma­ru­de­rów? – za­gad­nął łowca cza­row­nic.

– Ma­ru­de­rów? – mnich na­chy­lił się. – Ach tak. Nie wy­da­wa­li mi się istot­ni na tyle, aby o nich wspo­mi­nać. Byli zwy­czaj­ni. Zresz­tą nie było mnie wtedy w opac­twie.

– Zwy­czaj­ni, mó­wisz. Wspo­mi­na­łem już coś o po­wo­ła­niu. Gdzie oni mogą teraz być?

– Nie wiem – jęk­nął.

– Na szczę­ście ja wiem. Usły­sza­łem to i owo w Zło­tym Dziku. Muszę opu­ścić mury klasz­to­ru i wró­cić do karcz­my. – Von Block spo­glą­dał na boki, otu­liw­szy się czar­ną na­rzu­tą. – Bramy już za­war­te, praw­da?

– Tak.

– Znasz ja­kieś lewe wyj­ścia na ze­wnątrz?

– Ja… nie – mnich gło­śno wes­tchnął.

– Szlag by cię tra­fił – mruk­nął łowca cza­row­nic. – Sam sobie po­ra­dzę. Wra­caj do celi i nie po­ka­zuj się na dwo­rze.

Sku­lo­ny von Block prze­mknął przy ce­gla­nym murze i znik­nął za ro­giem. Cie­nie roz­la­ły się w czerń nocy, a na niebo po­wo­li wspi­nał się księ­życ. W od­le­głe drze­wo trza­snął pierw­szy pio­run.

 

 

 

– ψ –

Drwa w pa­le­ni­sku pło­nę­ły le­ni­wym ogniem. Na haku wi­siał ko­cioł z reszt­ka­mi żar­cia. W po­wie­trzu uno­sił się smród potu, prze­tra­wio­ne­go piwa i kota. Bu­gaj­ło sie­dział w tym samym kącie, co ostat­nio i pew­nie nawet sprze­da­wał tę samą hi­sto­rię za ko­lej­ny gar­niec grzań­ca.

Von Block, zzia­ja­ny i mokry, do­siadł się i wy­mow­nie spoj­rzał na dwóch ob­szczy­mu­rów, któ­rzy zaraz ze­bra­li ma­ne­le i ulot­ni­li się. Na­chy­lił się i po­wie­dział:

– Dawno temu byłeś ze swoją kom­pa­nią na dwo­rze opata?

– No panie, nie wiem…

– Nie po­gry­waj ze mną, ćmoku, bo ci jajca urżnę – mruk­nął łowca cza­row­nic, wy­cią­ga­jąc z rę­ka­wa szty­let.

Bu­gaj­ło po­wiódł zlęk­nio­nym wzro­kiem po go­ściach w izbie, ale ci, któ­rzy usły­sze­li groź­bę, wła­śnie wy­cho­dzi­li, a po­zo­sta­li jakby mieli po­za­ty­ka­ne uszy. Zaj­rzał do sa­kiew­ki i od­po­wie­dział:

– Z dzie­sięć dni temu.

– Do­brze, a gdzie resz­ta kom­pa­nii?

– Rumko i jego chłop­cy po­je­cha­li do Ko­nio­to­pu po nowe bla­chy. Wy­pra­wa na wschód się szy­ku­je, to myśmy umy­śli­li za­cią­gnąć się do pie­cho­ty pan­cer­nej.

– A ty sobie sie­dzisz i po­pi­jasz od rana do nocy?

– Ry­ba­kow prze­padł, a jego dola zo­sta­ła. Co ma się mar­no­wać.

– Gdzie ten Ry­ba­kow się po­dział?

– Panie złoty, za­bierz pan to że­la­stwo, bo mi fu­ja­ra więd­nie ze stra­chu – Bu­gaj­ło wy­szcze­rzył po­czer­nia­łe zęby. Szra­my po ospie na jego twa­rzy zro­bi­ły się jakby bar­dziej szka­rad­ne. Za­krzyk­nął: – Karcz­marz. Po­lej­że, ale mi­giem, bo mi w pysku za­schło. Jak żem mówił, na­pa­to­czył się je­go­mość i za­ofe­ro­wał nam ro­bo­tę. Ry­ba­kow wtedy rzą­dził i się zgo­dził. Naj­pierw w lesie żeśmy się spo­tka­li z kmio­ta­mi z gór i ode­bra­li od nich ja­kieś ma­lut­kie za­wi­niąt­ko. Zaś potem za bandę po­wra­ca­ją­cą z kru­cja­ty mie­li­śmy się podać i u bram świę­te­go miej­sca żądać spo­tka­nia z opa­tem. Świą­to­bli­we­mu oddać trze­ba było ten pa­ku­ne­czek, ale jeden szef wie­dział, co jest w środ­ku. Ta­ko­śmy uczy­ni­li, a potem chłop­cy po­je­cha­li po że­la­stwo. Parę dni póź­niej Ry­ba­kow przy­lazł i jął gadać, że wi­dział owego je­go­mo­ścia, i że za­ro­bi wię­cej pie­nię­dzy. A potem prze­padł jak czap­ka w la­try­nie.

– Brat­ku – syk­nął von Block. – W gów­nie to ty je­steś uma­za­ny i sie­dzisz w nim już po szyję.

Z wo­recz­ka na szyi wy­su­płał nie­wiel­ki, ale gruby me­da­lion ze sta­ran­nie wy­ry­tym mło­tem ka­wa­le­ryj­skim. Z dru­giej stro­ny wy­gra­we­ro­wa­ne były in­sy­gnia obec­nie pa­nu­ją­ce­go mi­ło­ści­we­go króla. O jego mi­ło­sier­dziu świad­czy­ło zu­ży­cie wi­sio­ra, wy­tar­te i nad­pa­lo­ne na­pi­sy oraz sze­ro­ka, bie­gną­ca przez całą dłu­gość, szczer­ba.

– Wiesz, ćmoku, co to jest?

Bu­gaj­ło prze­łknął ślinę tak sta­ran­nie, jakby to był ostat­ni napój w jego życiu i kiw­nął nie­znacz­nie głową.

Von Block rzu­cił na stół tro­chę drob­nia­ków za piwo i rzekł:

– Teraz pój­dziesz ze mną. W żaden spo­sób nie pró­buj zgry­wać cwa­nia­ka. Zro­zu­mia­no?

 

 

 

– ψ –

Jo­achim von Block stał i słu­chał.

Czte­rech pie­chu­rów mie­rzy­ło w męż­czy­znę z kusz. Ośmiu ko­lej­nych z włócz­nia­mi stało pół­ko­lem. Furta se­kret­ne­go przej­ścia za spi­chle­rzem z ję­kiem za­my­ka­ła się. Dął wiatr. Opat oraz kilku mni­chów ob­ser­wo­wa­li za­trzy­ma­nie. Mi­klosz ode­zwał się:

– Ten oto czło­wiek, wy­ko­rzy­stu­jąc uf­ność i do­bro­tli­wość na­sze­go za­ko­nu, za­kradł się w klasz­tor­ne mury, aby móc od­pra­wiać tutaj swoje gusła i czary. Oma­mił uro­kiem na­sze­go klucz­ni­ka. Ciem­ną porą wy­kradł się poza mury. Mu­siał do­nieść wię­cej mrocz­nych in­gre­dien­cji, aby znie­wa­żyć wiel­kie świę­to świę­te­go Ro­ha­tyń­ca. Stra­że, brać go!

Von Block stał i słu­chał, jak świą­tyn­ni żoł­da­cy okła­da­ją otu­ma­nio­ne­go Bu­gaj­łę pał­ka­mi. Elik­sir po­dzia­łał, ale mu­siał za­szko­dzić ma­ru­de­ro­wi. Łowca cza­row­nic wcze­śniej zdą­żył zło­żyć wi­zy­tę w lochu wię­zien­nym, a teraz zmie­rzał do kom­na­ty opata.

Jak wiele od­po­wie­dzial­no­ści można zło­żyć na jed­ne­go czło­wie­ka, po­my­ślał, idąc wil­got­nym ko­ry­ta­rzem. Tra­dy­cyj­na nie­od­po­wie­dzial­ność. Klucz­nik otwie­ra wszyst­kie drzwi. Zaś Pan Nasz Prze­naj­święt­szy wy­ba­cza wszyst­ko, cośmy uczy­ni­li bliź­nie­mu, wal­cząc ze złem. Oby – mruk­nął po­nu­ro Jo­achim.

 

 

 

– ψ –

Drzwi celi opata były za­pie­czę­to­wa­ne, nie tylko me­cha­ni­zmem, ale także czar­ną magią. Zwy­kły czło­wiek po­czuł­by nie­chęć, nie­wy­ar­ty­ku­ło­wa­ny lęk, być może prze­moż­ne obrzy­dze­nie. Von Block zło­żył dło­nie w mo­dli­twie – nie czy­nił tego od dawna i prze­klął w duchu swoje drżą­ce palce – oraz oparł się czo­łem o chłod­ne deski.

Jego cia­łem wstrzą­snął dreszcz, gdy w uszach roz­nio­sło się de­mo­nicz­ne wycie. Po­czuł­by je każdy wraż­li­wy na magię. Po­cie­kła krew, oczy za­szkli­ły się. Otu­ma­nio­ny, na chwiej­nych no­gach wkro­czył do po­miesz­cze­nia.

Pa­li­ły się świe­ce sto­ją­ce w kan­de­la­brach, pa­li­ły się świe­ce roz­sta­wio­ne na pod­ło­dze. Po­mię­dzy nimi le­ża­ła ko­bie­ta. Naga, zgwał­co­na i udu­szo­na. Demon wscho­du jest głod­ny i nigdy nie zo­sta­nie na­sy­co­ny, po­my­ślał von Block. Pod­szedł do pul­pi­tu, szyb­ko spi­sał li­ścik, za­la­ko­wał i odbił pie­częć opata.

Spoj­rzał na ciało mar­twej wie­śniacz­ki. Wciąż sły­sząc echo jęków de­mo­na, po­czuł go­rą­cą chuć mię­dzy udami. Po­ga­sił świe­ce sto­ją­ce na po­sadz­ce i ze­pchnął je w kąt, a zwło­ki okrę­cił su­kien­ką. Otwo­rzył okno i przez nie wyj­rzał. Prze­paść, skały i las. Wciąż lał deszcz.

Pod­niósł trupa za rękę. Pierś, jesz­cze cie­pła, wy­śli­zgnę­ła się spod ubra­nia. Von Block na nią spoj­rzał, po chwi­li wziął głę­bo­ki wdech i trza­snął z całej siły ob­ca­sem w pa­luch dru­giej stopy. Potem w spo­ko­ju wy­rzu­cił ciało w prze­paść i za­mknął okno.

Gdy oprząt­nął pokój z resz­tek orgii, usiadł w kącie i pró­bo­wał od­mó­wić ko­lej­ną mo­dli­twę. A może li­czył, że Pan ob­da­rzy go, w za­mian za te wszyst­kie lata z dala od wiary, jesz­cze jedną tej nocy łaską.

 

 

 

– ψ –

Na ko­ry­ta­rzu sły­chać było kroki mni­sich san­da­łów. Usta­ły przed drzwia­mi. Jo­achim po­czuł, jak w po­wie­trzu, któ­rym od­dy­chał, gęst­nie­je i ma­te­ria­li­zu­je się gniew. Czar­ny kształt okrą­żył po­miesz­cze­nie i znikł. Von Block po­czuł siłę ma­łe­go, nędz­ne­go od­pry­sku łaski Pana. Nie li­czył, aby na­le­ża­ło mu się jej jak­kol­wiek wię­cej. Przy­go­to­wał in­kru­sto­wa­ny szty­let. Że­la­zo, nad któ­rym od­pra­wił – myląc słowa – bło­go­sła­wień­stwo, mimo to de­li­kat­nie świe­ci­ło.

Drzwi roz­war­ły się. Opat wszedł do środ­ka. Łowca cza­row­nic sko­czył przed sie­bie. Ciało du­chow­ne­go było silne i na­prę­żo­ne, jak u mło­de­go byka. Krok, ude­rze­nie ko­la­nem, dłoń za­ci­śnię­ta na szyi. Dwa ude­rze­nia rę­ko­je­ścią. Przed ocza­mi von Bloc­ka po­ja­wi­ły się mrocz­ki, gdy grzmot­nął po­ty­li­cą o mur.

Opat trzy­mał go nad zie­mią. Uwol­nił z ha­bi­tu drugą rękę i chciał szyb­ko zdu­sić na­past­ni­ka. Jo­achim skrę­cił całym cia­łem. Coś chrup­nę­ło w szyi. Kra­niec ostrza się­gnął pra­wej dłoni du­chow­ne­go. Ob­cią­żo­ne pier­ście­nia­mi palce, jak tłu­ste ro­ba­ki, spa­dły na zie­mię i za­czę­ły się wić. Jeden z nich szyb­ko po­czer­niał.

Opat osu­nął się na zie­mię i pła­kał. Von Block, czu­jąc tęt­nią­cy w karku ból, wstał i za­mknął drzwi. Oparł się o nie.

– Co się stało? – wy­szep­tał du­chow­ny. – Co się ze mną dzia­ło?

– Wło­ży­łeś na palec prze­klę­ty pier­ścień – od­parł łowca cza­row­nic. – Na każ­dym po­zo­sta­łym też mia­łeś po pier­ście­niu. Nie wie­dzia­łem, który jest zły, dla­te­go od­cią­łem wszyst­kie.

– Dla­cze­go go na­ło­ży­łem? – opat z wy­sił­kiem ob­wią­zał sobie kikut ka­wał­kiem szma­ty. Jesz­cze nie czuł bólu.

– Byłeś słaby. Po­dat­ny. Jeden spo­śród two­ich sług to wy­ko­rzy­stał i pod­su­nął ci po­ku­sę. Na szczę­ście w porę go roz­gry­złem. Pró­bo­wał ukry­wać fakty – Jo­achim mówił, krą­żąc po kom­na­cie i ge­sty­ku­lu­jąc – któ­rych ukry­wać był nie po­wi­nien, je­że­li za­le­ża­ło­by mu na roz­wią­za­niu spra­wy. Po nitce do kłęb­ka tra­fi­łem do wa­sze­go losz­ku. Tam zna­la­złem nie­ja­kie­go Ry­ba­ko­wa, bry­gan­ta na­ję­te­go do do­star­cze­nia wam, opa­cie, prze­klę­te­go pier­ście­nia. Ry­ba­kow chciał się wzbo­ga­cić, szan­ta­żu­jąc zle­ce­nio­daw­cę, ale nie miał szczę­ścia. Ów in­try­gant prze­zor­nie na­ka­zał po­zba­wić go ję­zy­ka, ale mnie to nie po­wstrzy­ma­ło przed wy­do­by­ciem po­trzeb­nych in­for­ma­cji.

– Kim wy, panie, je­ste­ście? – spy­tał opat.

– Je­stem Jo­achim von… – za­milkł, gdy przy­po­mniał sobie pal, na który mieli go kilka lat temu nabić. – Je­stem nikim. Spro­wa­dzo­no mnie tu, po­nie­waż byłem w sta­nie prze­bić się przez dia­bel­ską za­po­rę, chro­nią­cą tę kom­na­tę. Jej prze­ła­ma­nie przy­wo­ła­ło was, opa­cie, ale in­try­gant za chwi­lę też przy­bę­dzie, zwa­bio­ny od­gło­sem pę­ka­ją­cej magii. Żądny do­wo­dów wa­sze­go opę­ta­nia, które otwo­rzą mu drogą wprost na opac­ki sto­łek. Trze­ba tu po­sprzą­tać.

Od­cię­te palce ze­pchnął pod regał. Skraj ostrza wbił w po­czer­nia­łe mięso, za­wi­nię­te do­oko­ła me­ta­lo­we­go pier­ście­ni i wrzu­cił je w ogień.

– Niech tam leży, bo ja go nie je­stem w sta­nie za­brać. Do­pó­ki pa­le­ni­sko bę­dzie go­rą­ce, demon nie wy­czu­je obec­no­ści ludz­kiej duszy i nie uru­cho­mi swo­jej woli. Opa­cie, za chwi­lę wpad­ną tu stra­że. Na­ka­że­cie im za­trzy­mać Mi­klo­sza. Do­wo­da­mi niech będą ze­zna­nia Ry­ba­ko­wa i Bu­gaj­ły, wie­śnia­ków z gór­skich po­sia­dło­ści, któ­rzy od­na­leź­li ten pier­ścień, am­puł­ki z im­mu­la­tą, które nie­wąt­pli­wie po­sia­da Mi­klosz oraz – a przede wszyst­kim – sama obec­ność tutaj tego de­mo­nicz­ne­go ar­te­fak­tu. Opa­cie?

– Tak uczy­nię – od­parł. Można było do­strzec, jak z mi­nu­ty na mi­nu­tę sta­rze­je się. – Prze­pra­szam, tego jest za wiele na moje scho­ro­wa­ne ciało i zmę­czo­ny umysł.

– Nie wąt­pię. – Scho­da­mi bie­gli zbroj­ni. – Pro­szę scho­wać dłoń pod habit.

Jo­achim za­czął od­czu­wać mdło­ści. Le­d­wie po­ru­szał głową. Mimo to, wciąż sta­rał się być przy­go­to­wa­nym na jakąś nie­spo­dzian­kę. Szyb­ko wy­szedł i scho­wał się za ro­giem.

Do sali wpa­dła straż.

– Za­trzy­mu­ję cię, opa­cie, za he­re­zję i…

– Co się stało, mój bra­cie? Czyż­byś po­my­lił role? Straż­ni­cy, któ­rzy słu­ży­cie mnie, pra­wo­wi­te­mu słu­dze i po­słan­ni­ko­wi świę­te­go, po­wstrzy­maj­cie zdraj­cę i szal­bie­rza Mi­klo­sza.

Wo­ja­cy stło­czy­li się we drzwiach. Nie było tru­pów i bluź­nierstw, był naj­wyż­szy du­chow­ny. Sprzecz­ne roz­ka­zy, prze­ra­ża­ją­ca noc. Jedni ru­szy­li w stro­nę opata, inni stali w miej­scu. Mi­klosz wy­ko­rzy­stał mo­ment i uciekł ko­ry­ta­rzem, ba­ry­ka­du­jąc po dro­dze przej­ście.

– Gonić go – krzy­cza­no. – Gonić!

 

 

 

– ψ –

– Czło­wie­ka za­wsze trze­ba spraw­dzić, co naj­mniej dwa razy – krzyk­nął von Block, kuś­ty­ka­jąc w stro­nę Mi­klo­sza. Wy­szedł z go­łęb­ni­ka, i stał na dru­gim krań­cu muru. Po­pra­wił za­wi­niąt­ko przy­tro­czo­ne do cien­kiej nóżki i wy­pu­ścił ptaka. Mi­klosz przy­wią­zał linę do blan­ki i szy­ko­wał się do zej­ścia. Na dole rżał koń.

– Kimże je­steś, by mnie oce­niać? Wa­ga­bun­da, któ­re­mu z życia po­zo­stał stary me­da­lion. Ty zmar­no­wa­łeś wszyst­ko, ja mo­głem mieć to całe opac­two i jesz­cze wię­cej.

– Żądza! To jest praw­dzi­wy demon wscho­du.

– Mia­łeś być na­rzę­dziem i nawet do tego się nie na­da­jesz. Nie dzi­wię się, że za­bro­ni­li ci cho­ciaż stosy pod­pa­lać. Że­gnaj.

Mi­klosz prze­sko­czył przez ka­mien­ny blok i po­wo­li za­czął się zsu­wać.

Von Block wi­dział, jak straż­ni­cy bie­ga­ją po dzie­dziń­cu, szy­ku­ją konie. Brama jed­nak była za­mknię­ta.

Jo­achim za­ci­snął zęby i po­mi­mo bólu raz jesz­cze zmu­sił swoje ciało do wy­sił­ku. Do­biegł do blan­ki i ode­rżnął linę. Mi­klosz z wrza­skiem runął na ka­mie­nie. Łowca cza­row­nic prze­wró­cił się i ze­mdlał w ka­łu­ży wła­snych wy­mio­cin.

 

 

 

– 4 –

Opat, o dziwo, szyb­ko wy­do­brzał. Roz­pro­mie­nio­ny, na czele kilku wta­jem­ni­czo­nych współ­bra­ci, że­gnał od­cho­dzą­ce­go von Bloc­ka. Jo­achim prze­rzu­cił przez plecy po­chwę z mie­czem, to­bo­ły i worek z je­dze­niem.

– Niech Pan Nasz nad tobą czuwa, przy­ja­cie­lu – po­wie­dział du­chow­ny. – Przez śmierć złego czło­wie­ka to na nas spły­wa­ją łaski.

– Homo ho­mi­ni lupus est – mruk­nął Jo­achim, za­sta­na­wia­jąc się, czy pocz­to­wy gołąb do­tarł już do celu. Za­mczy­sko Of­fi­cium nie jest prze­cież da­le­ko, a opat na pewno nie do­pil­no­wał ognia w swej kom­na­cie. – Macie rację, Pana Na­sze­go nie­wąt­pli­wie cie­szy śmierć złych ludzi.

– Klasz­tor wiele ci za­wdzię­cza.

– Bez prze­sa­dy. Na szczę­ście Mi­klosz nie wie­dział, że lu­dzie tacy, jak ja zaj­mu­ją się odła­wia­niem wil­ków, nie dia­błów. I w tym są wpraw­ni, bo demon to tylko osta­tecz­na kon­se­kwen­cja.

– Że­gnaj.

Męż­czy­zna ru­szył pie­szo w dół klasz­tor­ne­go wzgó­rza. Mi­ja­ły go wozy jar­marcz­ne, muły ku­piec­kie i grupy piel­grzy­mów. Nie oglą­dał się.

 

fin

Koniec

Komentarze

Co to za moda na nie­miec­kie ty­tu­ły opo­wia­dań? Już dru­gie dzi­siaj takie czy­tam. My­śli­cie, że tak jest bar­dziej mhrocz­nie i go­thyc­ko?

Z tym mrocz­kiem i tak dalej -- no to racja, taki jest mniej wię­cej cel. Z dru­giej stro­ny, ja za­wsze mogę po­wie­dzieć, że in­spra­cję wzią­łem ze śre­dnio­wie­cza Świę­te­go Ce­sar­stwa Rzym­skie­go Na­ro­du Nie­miec­kie­go i stąd tak brzmią­cy tytuł. Acz fakt, nie za­uwa­ży­łem, że język na­szych za­chod­nich braci już dzi­siaj tu za­go­ścił. Za­sta­no­wię się, być może póź­niej pod­mie­nię tytuł.
po­zdra­wiam

I po co to było?

nie zmie­niaj, co to mało Bur­ków po świe­cie biega? I ger­mań­ski nie gor­szy niż ko­lej­ne kalki Eddy czy tam ar­tu­riań­skie po­płu­czy­ny :)

Sam tekst przy­jem­nie się czyta i moim zda­niem śmia­ło (po malej ko­rek­cie) w pa­pie­rze mógł­by iść. Kurde, tyle do­brych tek­stów znika w od­mę­tach in­ter­ne­tu...

Po­pie­ram Zu­zan­ne­Len­ską. Bardz dobry tekst, wy­so­ki warsz­tat - na­da­je się na pa­pier bez wąt­pie­nia. Cho­ciaż jak dla mnie, zbyt su­ro­wo opi­su­jesz zmia­ny tła. Bo­ha­ter roz­ma­wia z kimś, nagle gdzieś idzie, a w na­stęp­nym zda­niu już jest zu­peł­nie w innym miej­scu. I tro­chę to - przy­naj­mniej mnie - mę­czy­ło. 
Daje 5 :)

Za­pra­szam także do sko­men­to­wa­nia i oce­nie­nia mo­je­go no­we­go dzie­ła: "Etöre Agardü -1-

Ser­decz­nie dzię­ku­ję za po­chwa­łę warsz­ta­tu.
Co do przejść mię­dzy sce­na­mi, opko i tak chyba jest dość dłu­gie na stan­dar­dy stro­ny. Sta­ra­łem się więc je skon­den­so­wać. Jeden z moich Czy­ta­czy także zwra­cał na to uwagę, ale drugi mówił, żeby pu­ścić bez zmian.
po­zdra­wiam

I po co to było?

Nowa Fantastyka