
Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.
Opowiadanie miałam umieścić na konkurs "Słowianie 2012",ale pisałam z innego powodu. Wyszło długie, może nawet trudne do przebrnięcia. Jesli komuś się uda dotrzeć do końca, będę wdzięczna za uwagi.
Na klęczkach, z ręką na sercu przyznaj się szczerze – kim jesteś?! W twej szeleszczącej mowie wiatr z puszczy, szum trawy wysokiej na ponad dwa metry. W twym niezamierzonym spojrzeniu dzikość i trawiący cię ogień. W twych chrześcijańskich obrzędach nadal tkwi korzeń pogaństwa. Szukający spokoju, sielskiego nastroju jesteś gotowy do zwady z najbliższym sąsiadem. Nie śledź niezapisanej historii, te księgi pozostaną puste. Stań daleko od dźwięków cywilizacji i wsłuchaj się w pieśń natury, rozpoznaj mowę własnych przodków. Być może usłyszysz legendę o Wielkim Ojcu i Zbuntowanej Matce.
Jesteś Polakiem, Lechitą, Słowianinem!
*
Mówili, że przyprowadził ich Słowian i zwali się Słowianami. Ich wódz, syn, wnuk i prawnuk Zeriuana, też przyjął takie imię i nadał je pierworodnemu synowi. Zeriuani – tak określali swoje plemię, choć znać już było pierwszy ich podział. Część pozostała w okolicach gdzie dotarł Słowian. Związani z Morzem Czarnym, zakochani w słonecznej krainie nie chcieli ruszyć do przodu. Pradziad Zeriuana prowadził lud ku zachodowi. Niewprawieni w walce zamieszkiwali bory, tam łatwo było skryć się przed wrogiem. Jednak, kiedy grabieżca zbyt wgłębiał się w ich teren, stawali się okrutni i przebiegli. Z zewnątrz zwali Słowian Duchami Puszczy, gdyż niewidoczni dla przeciwnika nękali go okrutnie. Obcy, który wszedł w las, rzadko wychodził z niego żywy, a jeśli nawet, nikt nie zmusił go do powtórnej grabieży.
Pierwsze osady znakowały zaczątki prymitywnych grodów. W ciepłym klimacie nie stawiali domów; zamieszkiwali szałasy z bali, ustawianych w okręgu, to znowu w stożek, inni klecili coś na kształt dzisiejszych namiotów. W zależności od zamożności gospodarza pokrywali je zwierzęcymi skórami, lub zeschłym trawami, słomą, mchem. Osady okalali palami, często cienkimi jak patyki. Lud się mnożył, stawało się coraz ciaśniej, coraz gęściej.
*
Szałas Zeriuana był najokazalszy, jak przystało na wodza. Nie tylko że pokryty skórami, to jeszcze zdobiły go czaszki zwierzęcych łbów, pomiędzy którymi dostrzec można było poszarzałe, pokryte zielonkawym nalotem ludzkie.
Zmrok rozpraszały pierwsze, przedzierające się przez szpary promienie słońca. Drażniły wodza, który z upływem lat stawał się coraz mniej skory do pobudki. Zamrugał kilkukrotnie powiekami, energicznie wstrząsnął głową i zerknął na spokojnie śpiącą żonę. Westchnął głęboko i ociężale podniósł się z posłania. Zsunęła się niedźwiedzia skóra, odsłaniając pulchne, kobiece uda. Zeriuan poczuł ruch członka miedzy nogami. Nawet się pochylił, jakby miał zamiar wrócić do żony. Machnął niedbale ręką. Zrezygnował. Ostatnimi czasami coraz mniej sprawny był w tego typu sprawach. Przeczesał długimi palcami sięgające ramion włosy, przewiązał je na czole rzemieniem, pogładził siwiejąca, zlewającą się z wąsami brodę. Po założeniu płóciennej sukmany rozejrzał się po śpiących. Dwójka najmłodszych dzieci rozkopała posłanie. Siano walało się po całym szałasie. Czech nawet nie drgnął, kiedy w pobliżu rozpoczął trele słowik. Dwie dorastające córki wystawiły spod skór brudne stopy. Zeriuan uśmiechnął się do siebie na myśl, że nadszedł czas, żeby wydać je za mąż – zawsze dwie gęby mniej do wykarmienia. Strwożył się, gdy nie odnalazł Lecha i nawet zadrżał z obawy, ale przypomniał sobie, że Rus zabrał go na polowanie.
Zeriuan dumny był z synów, a imion córek nawet nie pamiętał.
Zarzucił skórę osłaniającą otwór wejściowy. Pierwszy rozpoczął dzienną krzątaninę, choć inni pozwalali mu kontynuować przywilej. Zaczynał od liczenia kurek. Nie przepadał za ptasim mięsem, ale lubił jaja. Odsunął klapkę ze skleconego z patyków kurnika i po pojawieniu się ptaka zginał kościste palce. Brakowało jednej. Dziewiąty palec zastygł zgięty w połowie. Rozejrzał się po pobliskich zagrodach. Wytropił kurę, znaczną, bo rudą. Ruszył z werwą do przodu. Nawet żałował, że długiej sukmany nie zastąpił ostatnio modnymi spodniami. Tkanina plątała się między nogami. Zeriuan splunął ze złości i poczuł mocne szarpnięcie za rękaw.
– Wodzowi nie wypada kłócić się o ptaka! – wysyczała przez zęby żona.
Zmierzył ją od stóp po czubek głowy. Trzydzieści wiosen młodsza śmiała go pouczać. Zaczerpnął w płuca powietrza, wyprostował plecy i dostojnym krokiem skierował się do sąsiada.
– Przyszedłem po kurę – bąknął naburmuszony.
Gruby mężczyzna rozejrzał się po bokach.
– Zeriuanie, podcinaj skrzydła ptakom – zwrócił uwagę, oddając zgubę.
Zadowolony wódz taszczył pod pachą odnalezioną zgubę. Nawet wdzięczny był kobiecie, że nie dopuściła do zwady. Dla niepoznaki wrzasnął na nią przed szałasem.
– Jadła!
– Bogom się nie pokłonił, nie wspomniał zmarłych, ale o żołądku nigdy nie zapomina – brzęczała Roztropna pod nosem.
Jak zwykle umiała zawstydzić męża. Nawet się nie odezwał. Pochylił głowę ku wschodowi, następnie skłonił się tlącemu ognisku. Rzucił duchom garść ziarna, a kilkanaście gdaczącym ptakom. Nie wspomniał nikogo ze zmarłych. Miał ku temu powody, które skrzętnie ukrywał.
Gwar dnia powszedniego zagłuszył melodię natury. Ktoś wołał, drugi śpiewał. W dźwięki wdzierały się stukoty drewnianych łyżek w takie też miski, rzadziej gliniane.
Dzieci wypadały z szałasów, rwąc się do posiłku. Spożywano głównie kasze, choć co sprytniejsze gosposie upiekły na kamieniach placki, zwane chlebem. Noszące w cebrzykach wodę panny nuciły melodyjne piosenki. Urodziwe, zdrowe i silne. Spokojnie można było je nazwać strojnisiami, gdyż głowy zdobiły splecione w dwa warkocze włosy, a na nich wianki ze świeżych kwiatów. Co zdolniejsze plotły niemalże korony. Panny z natury lub z wychowania skromnie spuszczały oczy, kiedy co śmielszy młodzik ważył się odśpiewać piosenkę. Po chwili chichotały uradowane i nuciły dalej.
Z szałasu wyszedł Czech, roztarł zaspane oczy i rozciągnął mięsnie. Niedbale pochylił głowę ku słońcu i skinął w stronę ogniska.
Ojciec usadził syna po prawicy. Roztropna dołożyła kaszy do misy. Jedli długo, bez pośpiechu. Zeriuan się niecierpliwił, spoglądał w stronę leśnych zarośli. Z trudem przełykał i stracił apetyt.
– Czas kończyć – powiedział, podnosząc się do pionu. – Nieobrobione pole czeka.
Za jego przykładem ruszyli inni, bez narzekań, radośnie z piosenką na ustach.
Pola znajdowały się za osadą. Nie miały foremnych kształtów, a miedze między nimi wiły się jak zielone rzeczki. Kilku zamożnych orało przy pomocy wołów. Większość sama robiła za woły, a niektórzy nie posiadali nawet drewnianego radła. Dziobali kamiennymi motykami, dobrze choć że miękką ziemię. Nikt nie narzekał ani się nie smucił i często przyśpiewywano do siebie nawzajem. Dobrze wiedzieli, że jeśli sąsiad skończy, pomoże drugiemu.
Wyłonili się z boru, brudni, umorusani, i tak samo szczęśliwi. Chyba z trzydziestu głośnych młodzików zmierzało do Zeriuana. Ściskali, to znowu poklepywali rosłego blondyna. Wykrzykiwali wiwaty. Wódz nareszcie mógł odetchnąć.
Rosły, barczysty Rus biegł do rumianej Lubej z trójką dzieci. Żona obejmowała go z miłością, a w szare oczy patrzyła jak w tęczę. Zdawało się nawet, że widziała w nim boga. Drugi z kolei syn Zariuana był jednocześnie rybakiem, myśliwym i jak wszyscy uprawiał pole. Dostatnio mu się żyło, ale Rusowi wszystkiego było mało i pewnie dlatego wziął drugą żoną, niestety nie tak zdrową i silną jak Luba. Młoda wybranka, będąc przy nadziei, słabła często i dlatego pozostawiono ją w szałasie. Drugi syn podszedł z rodziną i pokłonił się ojcu.
– Lech upolował tura, największego jakiego kiedykolwiek widziałem! – powiedział z braterską dumą.
Ojciec popatrzył na roześmianego blondyna. Lech milczał, ale błyszczące z radości, szare oczy mówiły za niego.
– Dzielny chłopak! – stwierdził jeden z sąsiadów.
– Mój syn! – pochwalił się Zeriuan i wypiął klatkę piersiową.
– Dołączę do Lecha! – odezwał się rówieśnik bohatera zajścia.
– Ja też chcę, by Lech mi przewodził! – wyznał następny młodzik.
Wódz groźnie ściągnął brwi i spytał:
– Gdzieś się wybieracie?
– Nigdzie – odpowiedziały mu niczego nieświadome głosy.
– W takim razie czas wracać na pole! – rozkazał zachmurzony Zeriuan.
– Ojcze, wrócili zwiadowcy – odezwał się Rus. – Odpoczywają w moim szałasie.
– Wrócili? – Zariuan wyglądał na strapionego. – Toż już druga wiosna mija, od kiedy wyruszyli. Wracamy, trzeba upiec tura – dodał po krótkim namyśle.
Osada zaludniła się momentalnie. Kobiety rozpalały ogniska, zagniatały placki, ale nie takie zwykłe, powszednie. Do ciasta dodawały miodu i suszonych owoców, o ile której pozostało takich rarytasów po deszczowej zimie. Wędzarnie opustoszały z ryb i mięs. Wyciągnięto beczki z chmielowym napojem, powszechnie zwanym piwem. Zapowiadała się uczta. Kilku mężczyzn posłano z zawiadomieniem do pozostałych osad. Przygotowaniom nie było końca, choć nakarmieni przez drugą żonę Rusa zwiadowcy usnęli. Nad wszystkim czuwał Zeriuan z pomocą pierworodnego syna, też Zeriuana. Pod wieczór ułożono surowe bale wokół ogniska. Przyszli pierwsi goście, a każdy przyniósł poczęstunek. Wódz zajął honorowe miejsce. Wprawdzie czuł większy głód niż ciekawość nowin, ale nie dawał znaku, by rozpocząć ucztę. Czekał, kiedy zwiadowcy wyjdą z szałasu Rusa i na Lecha posłanego po Slowiana z najodleglejszej osady. Dziewki nałożyły najbielsze sukienki i świeże wianki. Niejeden młodzik miał okazję upatrzeć żonę.
Rus wyprowadził dwóch starców i rosłego chłopca, ten ostatni to Świstek, sierota. Zwiadowcy zabrali go z sobą, bo umiał grać na fujarce i sprytny był w łowach na niewielkie zwierzęta. Zeriuan wstał pokłonił się przybyłym i wskazał miejsce obok siebie.
– Świstek, aleś wyrósł, zmężniał, ledwie cię poznałem. – Poklepał chłopca po ramionach.
– Minęło sporo czasu, Zeriuanie – odpowiedział młody, uśmiechając się szeroko.
Gwar rozniósł się od strony lasu. Czym bardziej zbliżała się gromada, tym łatwiej można było usłyszeć wiwaty, ponownie na cześć Lecha. Jeszcze nie mężczyzna i już nie dziecko miał swój dzień. Przodem szedł szpakowaty Slowian, trzymając za ręce dwójkę dzieci: syna parę dni wcześniej postrzyżonego i niewiele starszą córkę. Na pierwszy rzut oka dwójka zdawała się być podobna do siebie jak dwie krople wody, mimo innej długości włosów. Po dokładnym przyjrzeniu się, było widać pewną różnicę – chłopiec miał o wiele jaśniejszy kolor oczu. Szedł spokojnie, posłuszny woli ojca. Dziewczynka skakała jak koza, próbując nieskutecznie wyrwać dłoń z uścisku rodzica. Oglądała się za siebie w poszukiwaniu pomocy. Nadaremnie. Slowian usadził dzieci na kłodzie i przykazał jednemu ze swoich ludzi:
– Pilnuj jak oka w głowie, a w razie czego nie wahaj się użyć rzemienia.
Dziewczynka łypnęła z wyrzutem i buntowniczo opuściła głowę.
Slowian skierował się w kierunku zmierzającego do niego Zeriuana. Uściskali się nawzajem, serdecznie, po przyjacielsku.
– Lech uratował moją Bystrą, wyłowił ją z rzeki – wyznał. – Tylko pozazdrościć ci syna.
Wódz odchrząknął z dumą.
– Powinien wziąć mnie za żonę – odezwała się dziewczynka za plecami ojca.
Zgromadzeni parsknęli śmiechem.
– Za młoda jesteś dla Lecha! – burknął przez zęby Slowian.
– Kiedyś urosnę – nie ustępowała Bystra.
– Za długo musiałby czekać! – Odwrócił się do córki i zmierzył dziecko karcącym wzrokiem.
Wcale się nie skrępowała i ku uciesze innych kontynuowała dyskusję.
– Może wziąć mnie za drugą.
– Za drugą żadnemu cię nie oddam!
– Nawet mojemu synowi?! – zaperzył się urażony Zeriuan.
– Nikomu! – podkreślił Slowian.
Nastroszyli się jak dwa koguty, gotowi do walki. Widząc to Roztropna, szybko podeszła do męża.
– Przecież to jeszcze dziecko, za wcześnie na takie rozmowy.
Obydwaj mężczyźni parsknęli i powrócili na miejsca.
Nowe strapienie zaczęło nękać wodza, bo zauważył z ukosa, jak Rus szepcze z wędrowcami, jak ich wypytuje. Zimne ciarki przeszły mu po plecach, gdy zobaczył w oczach Lecha nienaturalną ciekawość, niezaspokojone pragnienie. Całkiem opadł z sił, kiedy odnalazł wzrokiem Czecha z wypiekami na twarzy, podsłuchującego rozmowy zwiadowców ze starszym bratem.
Rozpoczęła się uczta, wrzucono kawałki pieczonego tura w porozstawiane michy, placki ułożono na kawałkach lnianych tkanin. Piwo pito w mniejszych miskach, a z braku odpowiedniej ilości naczyń jeden biesiadnik podawał do drugiego. Twarze, brody i ręce ociekały tłuszczem. Jedzono z wielkim apetytem i zapijano często.
– Opowiadajcie, co widzieliście w świecie – powiedział Zariuan bardziej z obowiązku niż ciekawości.
– Szliśmy długo w stronę zachodu, spotkaliśmy tam mało żywych dusz. Inna rzecz, że nie szukaliśmy towarzystwa i wędrowaliśmy głównie lasami. – przemówił najstarszy, zupełnie posiwiały, wysoki i kościsty. – Natrafiliśmy na ścieżki w stronę południa, ale inne od naszych, szersze. To i skręciliśmy. Spotykaliśmy coraz więcej ludzi i tak spodobała się gra Świstka na fujarce, że dawali mu takie krążki. – Wysypał z sakiewki garść moment i puścił w obieg. – Nie mieliśmy jeszcze pojęcia, do czego służą. Mówią na nie denary i wymieniają na wszystko, jedzenie, ubranie.
– Metal – wtrącił Slowian, oglądając monetę. – Czarnowłosi robią z niego ostrz włóczni.
– Tak – przyznał drugi wędrowiec. – Tam gdzie byliśmy, wykonują z niego wiele rzeczy. Broń, misy, a nawet ubrania, przez które nie przebijesz ciała ani łukiem, ani oszczepem.
– Walczą z innymi?! – Wzdrygnął się Zeriuan.
– Mają mnóstwo wojowników, których prowadzą na inne narody. Łupy zwożą i niewolników – kontynuował opowieść drugi zwiadowca, ciut młodszy od siwowłosego.
– To jacyś niedobrzy ludzie – powiedziała jedna z kobiet.
– I tak i nie? – dumał starzec. – Rzekłbym, że oni są inni. Stawiają szałasy z kamienia, kamieniem wykładają drogi, niektórzy jeżdżą na koniach i noszą strojne szaty. Widzieliśmy tam wielu ubogich, którzy nie posiadają niczego, najgorzej dzieje się tym w zamkniętych klatkach. Sprzedają ich na targach i każą walczyć z sobą nawzajem. Oni tam patrzą jak jeden niewolnik zabija drugiego i biją zwycięzcy brawa, wiwatują, a później znowu wsadzają do klatki.
– Straszne – powiedział ze wzgardą Zeriuan. – Człowiek nie powinien zabijać drugiego człowieka. Chyba że broni własnego.
– A jak wyglądają ich szałasy? – zapytał Lech.
Świstek złapał patyk i rysował na ziemi kontury budynku.
– Tak to mniej więcej wygląda – powiedział.
– Czy na pewno były z kamienia? – wątpił Slowian. – Jakoś mi się nie chce wierzyć.
– Z kamienia, Slowianie! – zapewnił Świstek. – Dotykałem kilkukrotnie.
– Dziwy prawicie – podsumował Zeriuan. – Pewne jest, że to lud zły i okrutny.
– Dlatego niedługo tam zabawiliśmy, po kilku dniach tułania i ukrywania mieliśmy dosyć – wyznał młodszy z wędrowców.
– Baliśmy się, że nas wsadzą do klatki – wydał towarzyszy rozbawiony Świstek. – Nawet nie wędrowaliśmy tymi szerokimi drogami, tylko szukaliśmy polnych i leśnych ścieżek.
– Słusznie – przytaknął wódz. – Nic po nas w takim świecie.
Nareszcie mógł odetchnąć, oddalić lęki i obawy. Nawet poczuł głód i sięgnął po kawał mięsa.
Lech przyglądał się rysunkowi, bardzo go zaciekawił szałas z kamienia.
– Daleko musi być ta kraina, skoro tak długo was nie było – zastanawiał się Slowian.
– Skąd – sprostował starzec. – Doszliśmy tam w niespełna dwa miesiączki. Nawet już wracaliśmy, ale zrobiło się spokojnie i mniej ludnie, więc ruszyliśmy na północ. Niełatwa to była droga, nieraz przemoczyło nas do suchej nitki, niejeden szałas skleciliśmy.
– W drodze powrotnej służyły nam za drogowskazy – wtrącił Świstek.
– Prawdę mówi – przyznał rację drugi z wędrowców. – Bory tam gęste stare, a dzikich zwierząt mrowie.
– Najgorsze były wilki – odezwał się starzec. – Co noc trzeba było rozpalać ognisko. Doszliśmy do gór, nie przejść je, nie ominąć. Skierowaliśmy się na wschód, a tam o wiele łagodniejsze stoki, łatwiej było się przeprawić. Dziko tam, ale pięknie. Ptaszki śpiewają, brzęczą pszczoły, a i miodu można im podebrać.
– Tylko trzeba uważać na węże – prychnął Świstek.
– A ludzie jacyś tam mieszkają – zaciekawił się Slowian.
– Natknęliśmy się na kilka szałasów, ale nie takich jak nasze, choć też z drewna. Trochę przypominają te z kamienia, choć lichsze i mniej okazałe. Z tamtejszymi nie idzie się dogadać, bełkocą coś niby niemi. Zarośnięci, skóry zwierząt na grzbiet zakładają, dobrze, że rzadko można ich spotkać. Nie wzbudzają zaufania.
– Z waszych opowieści wynika, że najlepiej siedzieć, gdzie siedzimy i dbać o swoje – wyprzedził pytania Zeriuan.
– Tam szałas leży kilka dni drogi od drugiego szałasu. Ludzi tam jak na lekarstwo, choć tacy inni, nieswojscy. Za to kraina piękna. Zwierza łatwo upolować, jest co zaorać i na czym zasiać. Nieco chłodniej tam niż u nas, ale miło i przyjemnie – opowiadał najstarszy wędrowiec. – Dotarliśmy do morza. Piękne – zachwycał się. – Niebieskozielone, takie jak oczy tej małej. – Wskazał na Bystrą,
– Dokładnie takiego koloru – potwierdził Świstek, zaglądając dziecku w oczy.
– A jak te ich szałasy wyglądają – zainteresował się Lech. – Może byś narysował.
Świstek znowu chwycił za patyk i kreślił kształt budynku, objaśniając detale.
Zeriuan już nie powstrzymał lawiny pytań. Najbardziej ciekawi byli jego trzej synowie. Żal zmieszany z buntem przepełnił wodza. Mężczyzna prychał zniecierpliwiony, słysząc wszystkie achy i ochy. Zaparł się w postanowieniu jeszcze bardziej, nie chciał pogodzić się z przeznaczeniem. W tej chwili najbardziej pragnął zakończenia biesiady.
Zapadła spokojna i jasna noc. Księżyc w pełni leniwie przesuwał się po niebie. Kobiety odprowadzały młodsze dzieci do szałasów, przygotowywały posłanie dla przybyłych. Rozkładały pod gołym niebem słomę i siano, czasami przykrywając je płótnami. Młodzi zaczęli nucić, przyśpiewywać do siebie nawzajem. Dorzucano drzewa do ogniska. Wzniósł się płomień. Trzaskały szczapy. W pewnym momencie iskry posypały się na polanę.
– Goście do nas zawitali – powiedział Slowian i pokłonił się czterem stronom świata.
Zebrani powtórzyli po nim i rozrzucili za siebie resztki jedzenia.
Tylko Zeriuan nie dopełnił obrzędu, siedział jak skamieniały. Nie jadł i nie rozmawiał.
Wiatr jak ręka kobiety musnął go delikatnie po twarzy. Zaszeleściły liście na drzewach. Wódz zacisnął powieki, byleby oddalić od siebie przeczucie, nie dać zwieść się wrażeniom. Usłyszał rozkazujące wołanie. Nie pomogło zatykanie uszu. To było w nim, głośne i zrozumiałe, nieznoszące sprzeciwu. Nie mógł się dłużej opierać. Otworzył oczy. Trawa rozłożyła się po bokach, tworząc ścieżkę. Zamigotały trzy maleńkie ogniki. Neutralny obserwator rzekłby – świetliki, ale nie Zeriuan. On wiedział czym, a może lepiej kim były.
Podniósł się leniwie. Ze zgarbionymi plecami zdawał się starszy. Szurał stopami, jakby ciążyły mu nogi. Wlókł się za trzema ognikami. Jak zwykle bez litości prowadziły go na manowce, przez największe zarośla. Wgłębił się w gęsty, stary bór, gdzie tyko cieniutkimi strugami docierało srebrzyste światło. Wiedział gdzie i po co idzie, nie potrafił tylko wymyślić wystarczających argumentów.
Dotarł do oświetlonej przez gwiazdy i księżyc polany. Tuż nad ziemią unosiła się gęsta mgła. Jak zazwyczaj czekała na niego Baba. Mimo że nie było to ich pierwsze spotkanie, wzdrygnął się na jej widok. Kolorem skóry i posturą przypominała stary, sczerniały konar. Plecy zginała w pałąk i ledwie powłóczyła nogami. Na pewno widziała, ale trudno powiedzieć jakim sposobem, bo bielmo przysłoniło jej oczy. Podeszła bliżej Zeriuana i zaskrzeczała ochrypniętym głosem:
– Poczekaj tu na nie, zaraz się zjawią.
Zimnie poty zalały wodza, zatrząsł się w nim każdy mięsień. Mężczyzna usiadł na ziemi, a Baba pokuśtykała w głąb boru. Nie tylko nie lubił, ale też bał się tych spotkań. Wolał stanąć twarzą w twarz z lepiej uzbrojonym przeciwnikiem, dzikim zwierzem niż czekać na kiedyś bliskie istoty.
Jeden z ogników zamigotał mu przed oczyma. Oddalił się na kilka kroków i zniknął w gęstych oparach. Mgła wzniosła się i leniwie wirowała. Wyłoniła się z niej poświata, konturami przypominająca kobietę.
Zaurian od razu poznał po obfitych kształtach drugą żonę. To jedyna kobieta, którą wybrał świadomie, nie pod dyktando doradców. Miała, na czym siedzieć i czym oddychać, a krzepą dorównywała niejednemu chłopu. W jego założeniach miała rodzić synów i doglądać dzieci po pierwszej żonie. Rusja rok po roku urodziła dwie córki i jednego syna. Z nieznanych powodów dla Zeriuana zmizerniała po trzecim porodzie i kilka miesięcy później zmarła. Rus dostał skróconą wersję jej imienia.
Wodzowi zdawało się, że jak niegdyś zjawa uśmiechnęła się, ukazując zdrowe zęby, nawet był przekonany, iż dostrzegł jej rumieńce.
Melodyjny głos dotarł do mężczyzny, ale nie z zewnątrz, brzmiał w jego głowie:
– Mężu, dałam ci syna zgodnie z twoim życzeniem. Nadchodzi czas, abyś ty oddał go światu.
– Nigdy! – wrzasnął Zeriuan i nabrał werwy w ruchach. Wstał, zbliżył się do ducha. – Dałyście mi synów, żeby mi ich zabrać! Nie uzgadnialiśmy wcześniej warunków, nic wam ani światu nie jestem winien!
– Jestem tu sama – zaznaczyła łagodnie Rusja. – Mów w liczbie pojedynczej.
– Po tobie zjawi się druga i trzecia z tym samym życzeniem! – burknął pod nosem.
– To nie nasze życzenia, ale wola tego, od którego wszystko się zaczęło. On ustala porządek świata, on wyznacza ludom tereny. Rus musi dotrzeć, gdzie mu przeznaczone.
– Mówisz o Swarożycu? – wyszeptał zatrwożony Zeriuan. – Tym, który wszystko widzi?
– Mniej więcej – zniecierpliwiła się zjawa. – Nie mnie to tłumaczyć i nie tobie. Ja jestem tylko wysłannikiem.
Mężczyzna, choć trochę przestraszony, niedługo się zastanawiał.
– Znasz mnie Rusja i wiesz, że z bogami to ja trzymam z przyzwyczajenia, niekoniecznie z wiary.
– Swoim uporem ściągniesz na siebie i synów nieszczęścia, o pierwszym dowiesz się, kiedy tylko wrócisz.
Zeriuan słyszał słowa, choć ducha już nie było.
Wodzowi żołądek podszedł do gardła, mężczyzna najbardziej zawsze obawiał się zjawy, której czas nadchodził. Wiedział, co nastąpi i jakie usłyszy pytanie, i tym bardziej nie umiał przypomnieć sobie odpowiedzi. Ponownie z mlecznej mgły wyłoniła się jasna postać. Gdyby stanęła pomiędzy innymi, na pewno by nie rozpoznał trzeciej żony. Była za młoda, kiedy ją brał i nie w jego typie – wiotka, smukła i blada, tylko głos miała mocny. Ludzie mówili, że ładna, a przecież wodzowi należało się wszystko co najlepsze, więc wziął ją za żonę. Niecały rok później umarła przy porodzie, zostawiając mu syna.
– Odezwiesz się do mnie po imieniu? – zapytał pewnie duch żeńskiej postaci.
Zeriuan prychnął coś niezrozumiale.
– Jak zwykle nie pamiętasz – stwierdziła.
– Pamiętam – skłamał. – Zaraz…
– Nasz syn dostał po mnie imię – naprowadzała go zjawa.
– Lecha? – bąknął niepewnie.
Roześmiała się ironicznie, jak w dniu ożenku.
– Lechsza? – próbował Zeriuan dalej.
– Lechia – powiedziała zrezygnowana i pokręciła głową. – Wydałam na świat syna, przypłaciwszy to życiem. Miałeś czas nacieszyć się nim, teraz oddaj go światu.
– Tu też jest świat – przypomniał Zeriuan, starając się, aby słowa zabrzmiały beztrosko.
– Twój świat – poprawiła go Lechia. – Mój syn musi dotrzeć na ziemie jemu zapowiedziane. Tam poprowadzi lud, tam powstanie naród!
– My Słowianie nie jesteśmy narodem?! – zaperzył się wódz.
– Nigdy nie wyprą się swoich korzeni – powiedziała Lechia z drwiną w głosie. – I nie zapomną twego imienia.
– Chcę mieć ich przy sobie! – warknął nieprzekonany.
– Stracisz Lecha, jeżeli zatrzymasz go tutaj.
– Coś wymyślę! – uparł się mężczyzna.
– Nie myśl, bo to nie jest twoją mocną stroną.
Nerwy zatelepały ciałem Zeriuana. Zniecierpliwiony skrzywił usta.
– Jestem wodzem! – przypomniał. – A trzy baby chcą narzucić mi własną wolę!
– Nie jestem już kobietą – zaznaczyła zjawa. – Wola nie jest moja wolą, a wiele potężniejszej siły, ale ty niechętnie kłaniasz się bogom. Przybyłam z myślą o szczęściu syna. Ty uczynisz go nieszczęśliwym.
– Nieprawda! – wykrzyczał wódz w pustą przestrzeń, bo już nikogo przy nim nie było.
Nie czekał na ducha czwartej żony, odwrócił się na pięcie i wszedł do boru. Usłyszał perlisty śmiech za sobą. Czechna potrafiła śmiać się z wszystkiego, wesoła z niej była kobieta. Niewielkiego wzrostu, zawsze bardzo ruchliwa urodziła mu czwórkę dzieci. Zmarła poroniwszy piąte.
– Czego?! – burknął, nie odwracając się do tyłu.
– Puścisz mego syna z Rusem i Lechem? – spytała żartobliwie.
– Żadnego z nich nie puszczę!
– Przynajmniej spójrz na mnie, kiedy do mnie mówisz.
Zeriuan zerknął na ducha żony przez ramię.
– Dlaczego wy mnie tak męczycie?! – wrzasnął.
– No wiesz? – zadrwiła roześmiana. – My cię nie męczymy, chcemy, aby nasi synowie dostali co im przeznaczone. Każda matka chce dla dziecka wszystkiego co najlepsze i jestem pewna, że mój Czech to dostanie.
– Mam puścić synów w nieznane, bo ktoś im obiecał coś, co wcale nie jest pewne.
– Ten, kto obiecuje, dotrzymuje słowa – powiedziała Czechna. – Zeriuan, zostanie wodzem po tobie, a trzech kolejnych twoich synów też urodziło się wodzami. W jednym narodzie nie da się tego pogodzić. Więc ustąp, bo inaczej doprowadzisz do nieszczęścia.
– Niech zostaną wodzami w pobliżu – znalazł rozwiązanie.
– Nawet nie masz pojęcia, kto w przyszłości będzie twoim sąsiadem. Nie masz na to wpływu; nie rządzisz i nie będziesz rządził światem. Pójdą bez twojego pozwolenia, zwaśnisz braci, ludy, które z nich powstaną. Wymażą z pamięci pochodzenie i nie wspomną imienia ojca. Czy chcesz, żeby tak było?
– Dajcie mi spokój! – oburzył się Zeriuan. – Nie chcę was więcej widzieć!
– Wedle życzenia – powiedziała zjawa i skurczyła się do rozmiarów maleńkiego ognika. Po chwili poszybowała w gęste, unoszące się nad ziemią opary.
Zeriuan otrząsnął się jakby otrzepywał z siebie obślizgłe robactwo. Popatrzył na korony drzew. Szarzało niebo. Noc nareszcie dobiegła końca. Rozluźniony wódz wracał z nadzieją, że raz na zawsze skończył z wizytami duchów. Zbliżał się do osady, kiedy poczuł ostry swąd palonego ogniska. Biesiadują do tej pory? – zaczął się zastanawiać.
Zobaczył ogień wznoszący się zbyt wysoko, za duży jak na ognisko. Zaczął się niepokoić i niewiadomo dlaczego wrócił pamięcią do rozmów ze zjawami. Podeszła do niego Roztropna.
– Nocą druga żona Rusa poroniła, zmarła przed chwilą.
*
Szeleściły suche trawy, szumiał wiatr pośród nagich gałęzi, szemrał strumień: „Społeczeństwo nierobiące kroku do przodu jest ludem wymarłym, przeszłym.”
Zbliżała się ósma wiosna, od kiedy wrócili zwiadowcy. Wszystko z pozoru biegło zwykłym torem, zasiewali, pielili, zbierali. Gdzieś po drodze zgubili temperament i wigor Słowian. Rus nie wziął kolejnej żony, ale gromadził wokół siebie zwolenników, co budziło niepokój w pierworodnym synu Zeriuana. Czech dorósł i często towarzyszył drugiemu bratu, gołym okiem widać było, że mają wspólne plany. Lech postawił w osadzie pierwszy drewniany szałas z prostokątnymi ścianami. Dla odróżnienia od innych budynków mieszkańcy zwali go chatą lub domem. Trzeci syn Zeriuana ożenił się z Miłą, a dokładniej ojciec go nakłonił. Uratował dziewczynę spod powalonego piorunem drzewa i jak nakazywał stary obyczaj, wziął ją za żonę. Niedobrze się działo, bo Miła pewnie też rażona piorunem straciła zmysły. Śmiała się lub piszczała bez powodu. Bała się panicznie grzmotów i wody, także unikała kąpieli, włosy jej zbiły się w kołtuny, a wszy chodziły po nich jak mrówki po mrowisku. Lech, jak na tamte czasy, był estetą, obwiesił ściany skórami upolowanych zwierząt, a nawet usłał nimi klepisko. W rogu domu ustawił palenisko, obok którego w wiecznym barłogu spała żona. On w drugim kącie sklecił sobie coś na kształt łóżka. Często uciekał na polowania, to szukał innego zajęcia, byleby tylko z dala od Miłej, a może i od siebie. Rzadko widywał się z braćmi, tym bardziej unikał ojca. Nie mógł narzekać na brak towarzystwa, bo co odważniejsi mężczyźni garnęli się do niego, jak dzieci do matki.
Zbliżał się dzień równonocy wiosennej, dla Słowian dzień powrotu do życia. Zeriuan corocznym zwyczajem kazał rozpalić ogniska i upiec upolowane przez synów zwierzęta. Krzątano się od samego rana i jak zwykle sproszono gości z sąsiednich osad.
Wódz usiadł na honorowym miejscu, czyli okrytej skórą kłodzie. Zjawił się Slowian z dziećmi. Kilkanaście lat wcześniej jego osadę napadli czarnowłosi, jak powszechnie ich nazywano. Zabrali wielu ludzi z sobą, niektórych zabili. Zginęła żona Slowiana, o starszych dzieciach słuch zaginął. Młodsze uratowały się przez przypadek, bo babka zabrała je na jagody do boru. Slowian nie wziął drugiej żony, z pomocą rodziny chował ocalałą dwójkę i niesamowicie ją rozpieścił, szczególnie Bystrą. W tym dniu dziewczyna przyciągała uwagę urodą. Włosy jasne jak len splatała jak żadna inna w jeden warkocz, pewnie przez pośpiech, bo zawsze brakowało jej czasu. Twarz, nie wspominając koloru tęczówek, zdobiła ciemna oprawa oczu, a szczególnie kształtne brwi i usta zazwyczaj wygięte w uśmiechu. Co do figury to jeszcze była zbyt dziecięca jak na pannę liczącą piętnaście wiosen, ale niejeden patrzył z podziwem. Bystra wyróżniała się na tle innych dziewcząt odwagą. Śmiało wskoczyła w grono tańczących i nie bała się odśpiewać zaczepnym młodzikom. Głos miała wyraźny donośny i melodyjny, więc często oklaskiwano jej przyśpiewki.
– Mógłbyś już ją wydać – stwierdził Zeriuan, kierując słowa do Slowiana.
– Nie wykazuje jeszcze woli – odpowiedział ojciec dziewczyny. – Masz zamiar wyswatać ją z Czechem?
– Nie myślałem o nikim konkretnym! – zaperzył się wódz.
– Moją Bystrą oddam tylko za pierwszą – uciął Slowian dyskusję.
Zeriuan nie słuchał; wstał bezwiednie i wytrzeszczył oczy. Czech prowadził Babę z boru. Wódz nie przewidział jej uczestnictwa w zabawie. Ze złości zatkało go w gardle, zaskrzeczał coś niezrozumiale. Zapluł brodę i ruszył do syna. Bał się tych wszystkich guseł, bajan i przepowiedni, a najbardziej bał się wizyty duchów. Jak zwykle refleksem wykazała się Roztropna.
– Kiedyś Baby obowiązkowo brały udział w takich uroczystościach.
Zeriuan zatrzymał się jak na komendę. Żona miała rację, nic dobrego by nie zrobił wszczynając awanturę. Jeszcze zerknął na starą i przeszyły go zimne dreszcze, kiedy jego wzrok napotkał zaszłe bielmem oczy. Wrócił do Slowiana i obserwował popisy skaczących przez ognisko kawalerów. Zupełnie przeszła mu ochota na rozmowę.
Zaczęło zmierzchać. Podrzucono kłody do ogniska. Docierający z puszczy jazgot ptaka stłumił inne dźwięki. Baba sypnęła jakiś specyfik do ognia. Buchnęły opary. Stara szeptała coś pod nosem. Płomień podniósł się na wysokość kilku metrów. Trzaskały głośno kłody. Posypały się iskry. Jasnoszary, gęsty dym zaczął się kłębić we wszystkie strony. Świat ucichł na moment. Lśniąca postać rosłego mężczyzny wyłoniła się z dymu. Nawet znać było na jej czole rzemień przepasujący włosy. Zjawę rozpoznano bez trudu. Kilkanaście ust powtórzyło po sobie: Słowian, Słowian, Słowian… Zebrani pokłonili się wielkiemu wodzowi. Duch stanął twarzą w kierunki północy. Przez dobrą chwilę zastygł w bezruchu. Skierował się w kierunku Rusa, pochylił ku niemu głowę. Powtórzył gest w stronę Lecha i Czecha. Ku ogólnemu zaskoczeniu pokłonił się gromadce dziewcząt. Płochliwe rozpierzchły się do rodziców. Pozostała wpatrzona w niego Bystra z szarpanymi przez wiatr kosmykami włosów.
Gęsty dym zawirował wokół zjawy. Mocny podmuch wiatru rozwiał wszystko.
*
Deszcz mżył od samego rana. W szałasie Zeriuana tliło się ognisko. Nie pierwszy dzień wódz siedział markotny przy rozchylonej płachcie wejściowej, wyraźnie strapiony patrzył bez zainteresowania gdzieś przed siebie.
– Wcale mi się nie podoba Bystra Slowiana – powiedział, kierując słowa niewiadomo do kogo. – Płaska, z której by nie spojrzeć strony. Nic nadzwyczajnego w niej nie widzę.
– Coś ty się tak na nią uwziął, przecież wiadomo, że ona nie dla ciebie – podsumowała Roztropna, czesząc dzieci za plecami męża.
Wódz wzdrygnął się.
– Ty jedna mi starczysz, a poprzednich to nawet mam dosyć.
– Mów, co cię gryzie? – Usiadła przy nim Roztropna.
Zeriuan westchnął głęboko.
– Nie wiem, czemu ten Slowian uparł się, że musi iść za pierwszą.
– Została mu tylko dwójka, więc chce dla nich jak najlepiej – powiedziała żona. – Szczerze mówiąc, takiej panny jak Bystra jeszcze nie było. I dobrze wiesz o tym.
– A tam! – Mężczyzna machnął dłonią od niechcenia. – Mało kształtna.
– Wydusisz wreszcie, co cię gryzie.
– Lech – bąknął. – Chyba jakaś zmora krew z niego wysysa. Kto wie czy to nie Bystra?
– Oszalałeś! – oburzyła się żona. – Nie nęka nikogo w swojej osadzie, tylko na Lecha się uwzięła.
– To co go męczy?
– Po coś mu kazał brać Miłą! – zdenerwowała się kobieta.
– Zwyczaj kazał – powiedział, unikając wzroku żony. – Chciałem go tutaj zatrzymać.
– Bystrej pierwszej uratował życie, należała mu się pierwsza.
– Dzieckiem była.
– Trzeba było ich przyrzec sobie, a później dać mu drugą.
– Gdybym ja to wtedy wiedział. – Westchnął wódz.
Roztropna objęła męża w pasie i przyciągnęła do siebie.
– Nie masz się czym kłopotać, Lech nie wzdycha do niej. Przyjrzałam mu się dokładnie.
– A za którą się ogląda?
– Żadną.
– Mój syn żyje po pańsku, choć całkiem zdziczał!
*
Zbliżały się żniwa. Pogoda dopisywała. Zeriuan posiwiał od ciągłego myślenia. Pozwolił synom ruszyć na odległe tereny, dając tym samym błogosławieństwo. Rus z Czechem wyrazili gotowość od razu, Lech ciągle milczał. Uciekał do boru, a nawet często docierał nad morze. Kładł się na plaży i wpatrywał bezmyślnie w niebo. Czasami trwał tak godzinami. Jego wierni druhowie odnajdywali go po jakimś czasie. Łowili ryby rozpalali ognisko. Tylko oni wiedzieli jak rozmawiać, by nie wzbudzić jego gniewu.
– Rus z Czechem szykują się do drogi – zaczął jeden z mężczyzn. – Ludzie z wszystkich osad chcą iść z nimi.
– Wiem – burknął Lech.
– Wielu liczy, że ruszą pod twoją komendą – powiedział inny.
– My na to liczymy – przyznał się Świstek.
Lech podniósł się, złączył dłonie z tyłu karku i rozciągnął mięśnie. Zapatrzył się na morze.
– Czarne – stwierdził Świstek, stając przy blondynie. – Kiedyś pragnąłeś dotrzeć do niebieskozielonego.
– Teraz już niczego nie pragnę. Może jedynie uciec gdzieś, gdzie nie odnajdę siebie.
– Więc może uciekniemy razem – odezwał się któryś z mężczyzn.
Lech przetarł twarz i westchnął.
– Nie wiem.
– Czech jutro chce się żenić – bąknął Świstek. – Prosił żebyś wrócił.
– Nie chce ruszyć bez żony – skomentował Lech z sarkazmem.
*
Czech już o świcie gotów był do ożenku. Wystroił się w białe płócienne spodnie i taką samą koszulę, obwiązaną rzemieniem w pasie. Za namową Rusa szykował się do osady Slowiana. Nie wspominał konkretnej panny, chyba odkładał wybór na ostatni moment.
– Bierz Bystrą – podpowiadali towarzysze.
– Bierz córkę Slowiana! – nie ustępowali. – Drugiej takiej nie znajdziesz na świecie! W sam raz dla ciebie!
Bracia milczeli, a Lech zdawał się być nieobecny. Niezadowolony Zeriuan zwiesił głowę, ale nie skomentował nawoływań.
– Czas nam ruszać, do osady Slowiana kawał drogi – ponaglił pochód.
Kobiety pozostały w osadzie, szykując poczęstunek. Przodem wysłano kilku młodych chłopców, co by zawiadomili ojców córek gotowych do zamążpójścia. Kilku muzykantów przygrywało na fujarkach, jeden nawet pobrzękiwał na gęślach. Nic dziwnego, syn wodza szedł wybierać żonę.
Osadę Slowiana też otaczały powbijane w ziemię pale i patyki. Wejście zastali otwarte, bo i wrót nie było. Ojcowie powyprowadzali wystrojone w białe sukienki i wianki córki. Zawstydzone dziewczyny oblewały się rumieńcem i spuszczały oczy. W zagrodzie Slowiana, powstał jakiś rumor. Nawet dało się słyszeć krzyki mężczyzny. W końcu ojciec wyciągnął Bystrą z szałasu. Ta to się nie wstydziła, wyprostowała plecy, uniosła do góry brodę i zerknęła ze wzgardą na orszak Czecha. Momentalnie zadarła sukienkę aż do kolan i biegiem puściła się przed siebie. Po drodze zrzuciła wianek, tak celnie, choć pewnie przez przypadek, że wylądował na głowie goniącego ją ojca.
– Nie będziesz miała po co wracać! – darł się Slowian.
– Do wieczora przejdzie ci, ojcze! – odkrzyknęła i, znalazłszy dziurę w ogrodzeniu, zniknęła z pola widzenia.
Slowian zatrzymał się, z pewnością szpara była za wąska, a i sprytem nie dorównywał córce. Zasapał się, spąsowiał na twarzy i zaklął pod nosem.
Przybyli mężczyźni ryknęli śmiechem. Zeriuan śmiał się najgłośniej i najbardziej szczerze.
– Coś mi się zdaje, że będziesz musiał wydać ją za drugą – dociął.
– Niedoczekanie wasze! – ryknął urażony ojciec.
– To może bogom będzie służyła? – podjudzał wódz.
– Westalki stwierdziły, że się nie nadaje – przyznał się Slowian.
– Masz strapienie z córką – dogadywał Zeriuan z satysfakcją.
– Żadnego! – stwierdził drugi. – Co dzień tu jakiś się dobija. W końcu trafi na swojego.
Wódz odchrząknął, po prostu zbrakło mu argumentów.
– Synu, bierzesz którąś, czy idziemy dalej?
– Rus wziął Lubą z tej zagrody. – Czech wskazał dłonią na szałas, z którego wyszło najwięcej panien. – Ja też wybiorę stąd żonę.
Młody pokazał zęby w szerokim uśmiechu i pewnym krokiem zbliżył się do panien. Wszystkie ładne, strwożone, niepewne stały posłuszne woli rodzica. Czech oglądał dokładnie. Po ojcu pewnie odziedziczył gust, bo podszedł do dziewczyny z wyraźnie zarysowanymi piersiami i krągłymi biodrami.
– Jak masz na imię? – spytał.
– Jagoda – wyszeptała.
Zadowolony młodzik pokiwał głową.
– Jagodo, chcesz mnie za męża? – spytał zgodnie ze zwyczajem.
– Chcę – powiedziała dziewczyna.
Rozbrzmiały oklaski. Rus klepnął brata w plecy.
– Dobry wybór.
– Wszystkich prosimy do naszej osady! – zawołał wódz.
Znowu powracano przy muzyce, w podskokach. Rwały się młodym nogi do tańca. Czech prowadził Jagodę do świeżo skleconego szałasu, właściwie prowizorki, bo myślami był już w drodze ku nowym ziemiom. Zakryto wejście skórzaną płachtą i zaczęto nasłuchiwać. Na ustach mężczyzn pojawił się lubieżny uśmiech; mrugali nawzajem oczyma. Po pisku dziewczyny poznano, że jest już po wszystkim. Dumny Zeriuan wypiął pierś do przodu. Czech wyszedł na zewnątrz i rzucił przed siebie wianek żony. Gratulacjom nie było końca. Matka młodej z kilkoma mężatkami wśliznęły się z cebrem wody i czystą sukienką do szałasu. Po dłuższej chwili wyprowadziły jeszcze bardziej skrepowaną Jagodę. Usadzona przy boku męża nie odezwała się nawet słowem. Czech objął żonę ramieniem. Kobieta spojrzała w jego szare oczy. Nietrudno było wyczytać z jej twarzy miłość i wierność, do końca. Lech popatrzył na siedzącą pod ogrodzeniem Miłą. Mamrotała niewiadomo do kogo, śmiała się bez powodu. Wziął kilka placków z miodem i zaniósł żonie. Wydarła mu je z ręki i jadła łapczywie. Roztropna stanęła za plecami pasierba.
– Zaprowadzę ją do chaty i co jakiś czas będę tam kogoś posyłać – zaproponowała.
– Tak pewnie będzie najlepiej. – Westchnął mężczyzna.
Zaczęto ucztować, choć tym razem ze względu na pośpiech nie upolowano zwierza. Piekli złapane na wnyki zające, złowione ryby i kury wodza, jak zwykle popijano piwem. Wieczorem wyszła z boru Bystra. Bez lęku, a może tylko udawała, zmierzała do Slowiana.
– Oj dostaniesz ty dzisiaj wciry! – powiedział mężczyzna, rozwiązując rzemień.
Dziewczyna zwolniła kroku i zatrzymała się w bezpiecznej odległości.
– Ojcze, szkoda skóry, spaskudzoną nikt mnie nie weźmie – odpowiedziała pewnie.
Zebrani prychnęli; roześmiał się też Slowian.
– Pewnie zgłodniałaś? – zapytał.
– Cały dzień nie jadłam.
– Siadaj przy nas – powiedział Zeriuan. – Wypije twoje zdrowie, Bystra, bo takiej jak ty jeszcze nie było.
*
Lech zbudził się o świcie z zamiarem ucieczki z domu. W pobliżu nie było miejsc, z którymi nie wiązało go wspomnienie. Gdzie się pojawił, wszędzie napotykał własną cząstkę. On chciał się zgubić, a nie odnaleźć.
Z daleka ujrzał zbliżająca się Mocną. Kobieta była jego mleczną matką. Jej dziecko zmarło przy porodzie, wiec wykarmiła Lecha i traktowała z mężem jak syna. Doglądała jego gospodarstwa i pilnowała żony. Nie narzekała, pewnie lubiła pomagać.
– Nad czym tak dumasz? – spytała, stając naprzeciw mężczyzny.
– Gdybym to ja wiedział.
– Trzeba ci zmian, Lechu – stwierdziła z przekonaniem w głosie.
– Siebie już nie zmienię – powiedział, unikając wzroku rozmówczyni.
Po gwałtownym ruchu widać było, że ma zamiar odejść.
– Wszyscy chcielibyśmy żebyś się odnalazł takim, jakim cię znaliśmy; energicznym, pełnym wiary, wigoru, dla którego nie było przeszkód. – Zatrzymała go pociągnięciem za rękaw.
– Widocznie mylicie mnie z kimś innym. – Łypnął skrępowany na kobietę.
– Może to ty zmyliłeś siebie – stwierdziła Mocna. – Twoi bracia są gotowi do drogi, idź z nimi. Jeśli nie dla siebie to dla ludzi, którzy nadal wierzą w ciebie.
Na zewnątrz wyszła zaspana Miła. Nie zwróciła na nikogo uwagi, nuciła coś pod nosem, drapała się po głowie.
– Co z nią zrobię? – zapytał Lech. – Zostawić nie mogę, a z nią daleko nie zajdę.
– Jeśli pójdziesz, ja z mężem pójdziemy z wami, zaopiekujemy się twoją żoną.
– Tak szczerze, to pozbyłbym się jej najchętniej.
– Na jednej kobiecie życie się nie kończy – powiedziała Mocna, puszczając rękaw.
W podskokach pędził nierozłączny Świstek. Zawsze gotowy do przygody niczego się nie lękał. Nie miał rodziców ani rodzeństwa, nie wziął też jeszcze żony. Nie miał nic do stracenia. Lech mu nawet pozazdrościł, a chwilę później zastanowił się nad sobą.
– Zawiadom chętnych iść ze mną ludzi. Wyruszymy z moimi braćmi – podjął decyzje pod wpływem impulsu.
Zawrócił do domu i odnalazł rzemień, jakim przepasywał włosy na czoło Słowian, jego ojciec i bracia. Zrezygnował kiedyś z tego przywileju, tamtego dnia powrócił do niego.
*
Przez leśne zarośla przedzierały się tłumy. Nikt dokładnie nie potrafił powiedzieć, ani zliczyć ilu szło na nieznane ziemie. Na takie rachunki dla Słowian było za wcześnie. Wędrowali głównie młodzi, sprawni, ale nie brakowało tych w średnim wieku. Ciągnęli z sobą rodziny, woły, kozy, a co zachłanniejsi i kury. Ptaki szybko pouciekały i tyle je widziano. Lech z Świstkiem wyznaczali trasę. Pierwszy miał najlepszą orientację na leśnych terenach, drugi przebył kiedyś tę drogę. Największym utrapieniem stał się ciągnięty z tyłu ogon, czyli spora grupa niedorostków, głownie sierot, która bez zgody trzech braci poszła za nimi. Odganiano ich systematycznie, ale i tak powracali, choć skrzętnie próbowali ukryć swoją obecność.
Po kilku dniach od wyruszenia, jak co wieczór rozpalono ogniska, kobiety zajęły się wieczerzę. Najczęściej pieczono rano wyjętą z wnyków zwierzynę. W ciągu dnia rzadko robiono postoje i nie na tyle długie, żeby zająć się przygotowaniem posiłków. Tylko przepędzono pierwszy głód zaczynano snuć opowieści. Trzej bracia jak zwykle planowali dalszą podróż.
Kobiety już uśpiły dzieci w prowizorycznych szałasach, co bardziej wyczerpani też szykowali się do odpoczynku. W oddali przeraźliwie zawyły wilki.
– Podłożyć do ognisk! – krzyknął Lech.
Echo niosło coraz wyraźniejszy dźwięk dzikich zwierząt.
– Jeszcze tylko tego nam brakowało! – zdenerwował się Rus i rozesłał kilku młodzików, aby powtórzyli komendę Lecha.
Wycie nie ustępowało, choć zdawało się, iż wataha nie zbliża się do wędrujących. Nieprzyjemny lęk opanował Słowian. Rozglądano się wokół i nie widziano zwierząt. Nagle wycie zmieszało się z ludzkim piskiem.
Blady jak duch Lech zatrzymał się na moment.
– Za mną, kto ma odwagę! – wrzasnął. – Grupa niedorostków pewnie koczowała na tyłach! Zabrać z sobą oszczepy, kije i pochodnie!
Niepewny, czy kieruje się we właściwa stronę, przedzierał się przez zarośla. W nocy trudno było nabrać koniecznej szybkości, bo drzewa mieszające się z cieniami, zdawały się poruszać. Spłoszone ptaki dezorientowały pieszych. Drażniło pohukiwanie puszczyka. Ucichło wycie wilków i piski. Lech wstrzymał pochód i zaczął nasłuchiwać. Wiatr niósł ciche jęki, więc znajdowali się niedaleko. Mężczyzna nie wiedział, czy kieruje nim wpojone Słowianom poszanowanie życia, czy przeczucie, że może odnajdzie kogoś bliskiego. Biegł, rozglądając się po bokach, szukał śladu człowieka. W oddali zamigotał ogień. Lech odetchnął, choć trudno powiedzieć czy z ulgą. Usłyszał obok nóg pojękiwania. Przyświecił pochodnią. Mający co najwyżej dwanaście wiosen chłopak leżał z zakrwawioną twarzą.
– Odnieście go do obozowiska – rozkazał tym za sobą i z lękiem zmierzał do coraz większego ogniska. – Zbierzcie rannych i zanieście kobietom, niech ich opatrzą.
Jakaś postać niedbale podrzucała chrust, krzątając się obok czegoś lub kogoś. Bracia podeszli bliżej. Będąc w zasięgu światła ogniska zobaczyli chłopaka, który opatrywał leżącego.
– Ktoś ty? – zapytał Rus.
– Nieważne – odpowiedział zafrasowany blondyn.
Wyglądał na trzynastolatka, jeszcze dziecinnej budowy, drobny, zdawał się nawet kruchy. Czech zbliżył się do niego z pochodnią.
– To samotnik, panie – powiedział leżący na ziemi. – Szedł za nami i nocami palił ogniska. Dziwak jeden!
– Nie obrażaj go, bo to on cie opatruje, a ty jesteś ranny – powiedział Rus, gdy Czech przyglądał się blondynowi.
– To syn Slowiana – poznał. – Powinieneś dostać lanie, przecież jesteś jedyny, który mu został.
– Ma Bystrą! – burknął młodzik.
– To nie to samo – stwierdził Rus i zaczął z każdej strony oglądać chłopaka. – Podobni jesteście z siostrą, że jakby nie te krótsze włosy, pomyślałbym żeś Bystra.
– Mniej pyskaty! – stwierdził Czech. – To na pewno syn.
Bracia roześmieli się równocześnie.
– Trzeba by go odesłać do ojca – zastanawiał się Rus. – Tylko kiedy i z kim go odprawić? Wątpię, by ktoś chciał zawrócić.
– Nie wrócę; pójdę za wami – uparł się blondyn.
– Jak cię zwą? – spytał Lech. – Bystrą to wszyscy znają, ale twojego imienia nie pamiętam.
– Będę zwał się Slowianem po ojcu – zdecydował chłopak.
– Przecież nie jesteś jego pierworodnym – zauważył Czech.
– Jako jedyny ma prawo zachować imię ojca – przypomniał Rus stary zwyczaj. – Tylko co my z tobą zrobimy?
– Skoro tak sprytnie pali ogniska, wezmę go do pilnowania ich w moim obozowisku – postanowił Lech. – Później zastanowię się, co z nim zrobić. Slowianie, zgadzasz się na taki układ?
– Nawet mi pasuje – odpowiedział chłopiec znad zwieszonej głowy.
*
Od wydarzenia z wilkami zrodził się w ludziach niepokój wraz z niezadowoleniem. Woleli wędrować stepem, tam było mniej dzikich zwierząt i lżejsza droga. Lech był zagorzałym przeciwnikiem wędrówki na otwartej przestrzeni, Rus i Czech wahali się i skrycie popierali ogół.
– Być może ludzie mają rację – zagadnął Rus brata po kilku dniach od feralnego wydarzenia. – Gdybyśmy nie przedzierali się przez te chaszcze, szybciej byśmy dotarli.
– Te chaszcze, jak je zwiesz, są osłoną dla takich jak my – odburknął Lech, sprawdzając kijem teren, bo grunt stawał się coraz bardziej grząski. – Musimy skierować się w lewą stronę, bo tu zaczynają się mokradła.
– Sam widzisz, co tu mamy: mokradła, krzaki, wilki! – nie ustępował najstarszy z braci. – A tak przy okazji, przed czym ty chcesz się bronić. Wilki żerują głównie w lasach.
– Nie miałem na myśli zwierząt – odparł Lech. – Myślałem o uzbrojonych ludziach.
– Tu takich nie ma, to nie te strony.
– Słyszałeś opowieści zwiadowców, przemieszczają się konno, podbijają ludy, biorą do niewoli.
– Lechu, oni opowiadali o drugim krańcu świata – przekonywał Rus.
– Pieszo można dotrzeć wszędzie, co dopiero na koniu – upierał się Lech.
Rus milczał chwilę, widocznie wahał się jeszcze.
– Zrobisz jak uważasz, ja z Czechem wyprowadzamy ludzi z boru.
Lech tylko łypnął na brata. Cichy konflikt wkradł się pomiędzy nich od początku podróży. Trudno go było dostrzec, łatwiej wyczuć. Rus był starszy, uważał się za bardziej doświadczonego, a wszyscy słuchali Lecha i on najczęściej podejmował decyzje. Traktowano go jak wodza, pytano o zdanie. Czasami młodsi mylili kolejność ich narodzin.
Następnego dnia z rana dwóch braci obrało kierunek na stepy. Lech dojadał resztki z kolacji. Trudno mu było. Wiedział, że ma racje, że obrał najlepszy sposób dotarcia do nieznanych krain. Nie chciał zaostrzać konfliktu z braćmi i bał się o nich.
– Co robimy? – spytał Świstek.
– Zbierz najsprytniejszych z naszego obozu, musimy coś ustalić.
Świstkowi nie powtarzało się dwa razy. Momentalnie zwerbował kilku młodzików, prowadził też samozwańczego Slowiana.
– Ten za młody – prychnął Lech, widząc zażenowanie chłopca.
– Za to najwięcej zajęcy i ptaków łapie na wnyki. Te kuropatwy, co jedliśmy wieczorem, to jego.
– Nie może być o nim mowy! – stwierdził stanowczo przywódca.
Chłopak zrobił krok do tyłu rozejrzał się wokół.
– Możesz zostać i posłuchać, nie mam nic przeciw – powiedział Lech.
– Co robimy? – niecierpliwił się Świstek.
– Pójdziemy z moimi braćmi, ale potrzebni mi zwiadowcy do obserwacji terenu. Dobierzcie się dwójkami i obserwujcie wszystko wokół idących. Nasłuchujcie, sprawdzajcie, czy pozostawione ogniska są jeszcze ciepłe.
*
Wędrowali już drugi miesiąc. Czym szli dalej, tym wydawało się spokojniej. Czasami nadawali drogi, szczególnie nad rzekami, gdzie musieli szukać brodu. Jeśli napotykali jakieś prymitywne jak ich osady, okrążali je, by nie ściągać nieszczęścia. Ludzie narzekali nadal, teraz na brak pożywienia, które wśród traw trudno było zdobyć. Człowiekowi nigdy nikt nie dogodzi. Zwiadowcy Lecha stali się nieomal zawodowcami. Sprawdzali sprawnie teren, oddalając się od pozostałych na znaczne odległości. Świstek przyjął na barki całą organizację z tym związaną, i nie tylko w tym przedsięwzięciu, często odciążał dowodzącego. Lech ufał mu bardziej niż braciom.
*
Trawom pożółkły końce, wiatr przywiał brązowe liście z pobliskiego dębu. Szeleściło i szumiało przyjemnie i spokojnie. Wokół ludzie rozciągali zdrętwiałe po nocy mięśnie. Slowian rozgarniał żar tlących się ognisk. Co bardziej pobożni pokłonili się słońcu.
– Cicho! – wysyczał Lech i zaczął nasłuchiwać.
Kilku od razu zrozumiało i zaczęlili przytykać do ust palce.
Świstek biegł z dwoma zwiadowcami. Ziajania, spoceni nie zwracali uwagi na zaniepokojone spojrzenia. Zatrzymali się przed Lechem, odciągnęli go na ustronie i coś tłumaczyli, gestykulując chaotycznie.
– Do boru! – rozległy się szepty zwiadowców i tych którzy byli w pobliżu. – Przekazać dalej! Uciekać stąd jak najszybciej!
Tłum zaczął pakować skóry, zbierać niedojedzoną kolację. Ludzie byli gotowi zabrać każdy kijek z szałasu.
– Zostawcie to! – Odciągał Slowian, domyślając się niebezpieczeństwa. – Zabierzcie dzieci, to wystarczy!
– Ratujcie życie! – syczeli przez zęby zwiadowcy, biegając pomiędzy obozowiskami. – Zostawcie wszystko, nie brać zwierząt! Do boru!
Jeszcze zaspani nareszcie zrozumieli. Dorośli łapali dzieci na ręce. Co poniektórzy oglądali się za pozostawionymi wołami. Trzej bracia jak pasterze zaganiali lud.
– Co się stało? – spytał nierozeznany Czech.
– Konni zmierzają w naszą stronę – odpowiedział Lech.
– Dużo ich? – wydusił Rus przez zdławione gardło.
– Czwarta część tego co nas, ale są uzbrojeni! – wyjaśnił Lech, kiedy pierwsi uciekinierzy zbliżali się do lasu.
Zaczęli ponaglać, bo gdzieś w oddali dał się słyszeć tętent końskich kopyt.
Trawa plątała nogi. Co chwilę ktoś się przewracał. Wrodzona wytrwałość ludu nie pozwoliła nikomu stanąć. Minęli pierwsze drzewa.
Lech wziął głęboki oddech, rozejrzał się po terenie. Wskazał dłonią na wschód.
– Zmierzać w te knieje!
Zdawałoby się, że droga nie ma sensu. Drzewa, krzewy rosły tuż przy sobie, tworząc gąszcz nie do przebycia. Słowianie byli ludźmi lasu, dla nich zarośla nie stanowiły przeszkody. Gałęzie trzaskały coraz częściej, a naród stawał się niewidoczny na zewnątrz. Zbyt głośno wzniosło się stado spłoszonych ptaków, niepotrzebnie pierzchały zwierzęta.
Bracia przyłożyli palce do ust, tym samym nakazując ciszę. Słowianie już nie pędzili, ale skradali się, wsłuchując w dobiegające dźwięki. Przeszkadzały spięte do granic możliwości mięśnie, rwane oddechy i strach uwięziony w gardle. Paraliżujący lęk nie pozwalał zebrać myśli.
Tętent koni stał się wyraźniejszy. Dobiegły słowa w nieznanym języku, z pewnością komendy. Lech wyciągnął przed siebie dłoń, nakazując iść dalej. Ponownie przedzierali się przez chaszcze. W oddali dziko zarżały konie, aż echo rozniosło po lesie. Po chwili ucichł tętent, za to głosy przybrały na sile.
– Lechu, okrążają nas – wyszeptał Świstek. – Co robimy?
– Idziemy przed siebie! – wysyczał przez zęby, choć przyznał sam przed sobą, że nie wie, co czyni.
Wrodzony instynkt kazał oddalać się od niebezpieczeństwa. Rozum podpowiadał to samo. Lech mijał miejsca, w których samotny byłby w stanie się ukryć. Górę wzięła odpowiedzialność, po raz pierwszy poczuł się wodzem. Stało się nieważne, że jest bezdzietny, że nie spłodził syna. Wierny mu lud musiał dotrzeć do obiecanej ziemi, w innym przypadku Lech był gotów z nim zginąć.
Świst przeszył powietrze. Włócznie leciały w stronę wędrowców. Padły na ziemię pierwsze ofiary.
– Biegiem! – krzyk Rusa zagłuszył inne dźwięki.
Posłuchali.
Lech spostrzegł Slowiana zawracającego do chłopaka przeszytego włócznią. Ruszył ku niemu, złapał za fraki.
– Jemu już nie pomożesz, ratuj siebie – Chwycił w dłoń dziecięcą rękę i ciągnął za sobą.
Las stawał się coraz rzadszy, a drzewa spróchniałe, chylące się ku ziemi. Wiatr niósł smród stojącej wody, nogi zapadały się w ziemię.
– Lechu, wchodzimy na moczary! – zawołał Świstek.
– Bagna! – odezwał się ktoś z tłumu.
Skończyła się droga ucieczki. Naród przełknął zmieszaną z goryczą ślinę. Ktoś cmoknął, inny pokręcił bezradnie głową. Nie taki miał być koniec, nie tego się spodziewali.
– Lechu, co zamierzasz? – spytał Czech, pomijając zdanie starszego brata.
W pobliżu prześladowcy łamali gałęzie. Odgłos ich kroków docierały do uszu bez wsłuchiwania.
Lech podniósł głowę w stronę słońca.
– Wolę zginąć w bagnach, niż stać się niewolnikiem! – przemówił i wypuścił dłoń Slowiana z uścisku. – Wam pozostawiam wolną wolę!
– Idę z tobą – powiedział jasnowłosy chłopiec.
– My też! – postanowili jednocześnie dwaj bracia.
– Los związaliśmy z wami jeszcze przed wyruszeniem z osad – odezwał się Świstek.
– Nie chcemy być niewolnikami! – zawołali ludzie.
Lech zrobił pierwszy krok, za nim szedł Slowian.
Mocna przyprowadziła Miłą, bo w tamtych czasach żona umierała z mężem.
– Skąd te opary? – zdziwił się chłopiec. – Dzień mamy chłodny.
Coraz gęstsza mgła wznosiła się i rozprzestrzeniała we wszystkie strony. Pośród mlecznej, gazowej substancji zamigotały świetlne drobiny. Słowianie cofnęli się o krok. Nieziemska muzyka dotarła do uszu. Wstrzymała pochód, uspakajała.
„Nie ruszajcie się z miejsca” – wkradły się słowa w myśli.
Ogniki kumulowały się w czterech miejscach, tworząc gazowo-świetliste istoty rodzaju żeńskiego. Duchy zmaterializowały się w młode kobiety, doskonałe pod każdym względem. Rozpuszczone, długie włosy lśniły w przedzierających się przez konary promieniach słońca, piękne twarze pokrywały delikatne rumieńce. Długie, ciemne rzęsy rzucały cienie na policzki Skąpe ich sukienki zdawały się być utkane z migoczących gwiazdeczek.
Rus przyglądał się jednej z niedowierzaniem. Wytrzeszczył oczy, ale nie wyrzekł nawet słowa.
Pojawiało się coraz więcej doskonałych kobiet.
Z zarośli wyszli czarnowłosi mężczyźni w zbrojach. Kładli włócznie, noże, sztylety i podążali za zjawiskowymi istotami. Nie zwracali uwagi na osłupiałych Słowian, którzy, cofając się, ustępowali miejsca. Dźwięki melodii rozległy się z większym natężeniem. Muzyka jednych powstrzymywała, drugich ciągnęła w gęste opary. Wędrowcy z takim samym zaciekawieniem przyglądali się zjawom, co i prześladowcom z innej cywilizacji. Podziwiali ich strój i sandały na nogach. Oni nie chodzili w butach, choć stopy mieli twarde jak podeszwy.
Nieznajomi zniknęli z oczu Słowianom, a ci ostatni tylko popatrzyli po sobie.
Melodia ucichła nagle, a na jej miejscu pojawiły się szaleńcze śmiechy, obłąkane chichoty. Tak złowrogie, że ciała przeszyły dreszcze.
Ciekawy Slowian ruszył do przodu; powstrzymał go Lech.
– Lepiej się tam nie zbliżaj.
Miał rację, bo po chwili świat stał się ludzkim piskiem.
Z oparów wybiegł pierwszy mężczyzna, za nim kolejni. Niemym obserwatorom rzuciły się w oczy zupełnie posiwiałe włosy obcych. Niedawni prześladowcy uciekali ze strachem na twarzy, z przerażeniem w oczach. Nie schylili się po zostawioną broń, zostawiali za sobą bezbronny naród. Zachowywali się jakby prześwitywała im jedna myśl – im dalej, tym lepiej.
Słowianie odwrócili wzrok w druga stronę, próbując znaleźć odpowiedź na nurtujące pytania.
Po mgle nie zostało nawet śladu, nie wspominając o zjawiskowych kobietach. Trochę zawiedziony lud odetchnął z ulgą. Nieświadomi, kto ich uratował, pokłonili się słońcu.
Rus zbliżył się do braci.
– Czechu, jena z tych czterech zjaw była łudząco podobna do twojej matki, kiedy nasz ojciec brał ją za żonę.
– Mi jedna przypominała Bystrą – powiedział Świstek.
– Moja siostra żyje! – odburknął Slowian. – Jestem tego pewien!
*
Słowianie zebrali pozostawioną broń. Metal od dawna ich fascynował, widzieli w nim ukrytą siłę. W powrotnej drodze wyłapali konie, choć nie umieli ich dosiadać. Naród zbierał wszystko, co mogło się przydać, a czasami tylko dlatego że błyszczało. Odzyskali swój dobytek i pozostawiony inwentarz. Przyciskali głowy do łbów wołów i kóz, wiernych towarzyszy niedoli.
Lech złapał białego konia i nie potrafił ukryć podziwu dla zwierzęcia. Przyglądał się uprzęży, głaskał po szyi.
– Musimy zając się pogrzebem zabitych – Rus przywołał go do rzeczywistości. – Trzeba rozpalić stosy.
– Jeden wystarczy i dopiero jutro – stwierdził Lech. – Ogień może nas zdradzić.
– Masz rację – potwierdził zażenowany własną nieostrożnością brat.
Nad ciałem mężczyzny lamentowała żona. Dorosłe dzieci próbowały ją odciągnąć, przekonać. Podniosła załzawione oczy, ale chyba nie widziała już niczego.
– Żegnajcie – wyszeptała, zarzucając konopny postronek na szyję. Pociągnęła gwałtownie sznur, zsiniała na twarzy. Opadła na męża, a ciałem wstrząsnęły śmiertelne konwulsje.
*
Stos płonął od samego rana, a przy nim płaczki wznosiły żałobne lamenty. Lech rozstawił patrole i razem z braćmi uciszał kobiety. Ulżyło mu, kiedy ciała rozsypały się w popiół. Chciał jak najszybciej powrócić do lasu, tam czuł się bezpiecznie.
– Wszyscy razem się zmieszali, nawet nie mamy naczyń, żeby złożyć ich prochy – narzekała jedna z kobiet.
– Na tym kończy się ich pochówek – zaznaczył Lech.
– Jak to?! – oburzyło się kilkanaście osób.
– Może wiatr zaniesie ich prochy do krain, gdzie nie dotarli – odpowiedział.
Nikt nie zaprotestował, w duchu przyznano mu rację.
*
Po dwóch dniach potajemnych prób Lech dosiadł białego konia. Wyglądał jakby urodził się w siodle – nie garbił pleców, nie zdradzał strachu. Jechał pewnie i każdy obserwator widział na jego twarzy szczęście. Za jego przykładem poszli inni posiadacze koni, pozostali patrzyli z zazdrością. Przez leśny gąszcz trzeba było niestety przedzierać się pieszo.
Dni stawały się coraz krótsze i trasy, które pokonywali. Wcześnie rozpalali ogniska, a przy nich rozmawiali długo. Pletli bajdy, historie, w których namiastka prawdy mieszała się z morzem fikcji. Deszcze padały coraz częściej, aż w końcu zmusiły Słowian do postoju. Ludzie postawili szałasy, ale tym razem solidniejsze, wyższe. Musieli w nich zmieścić rodzinę i dobytek. Wielu już miało woły, kozy i konie. Doświadczeni spotkaniem z obcymi rozstawiali warty.
Niewyraźne słońce wschodziło na szare niebo, kiedy Lech robił obchód obozowiska. Któryś ranek z kolei jego uwagę przykuwał szron. Przeciągał palcami po źdźbłach traw, uśmiechał się do siebie i z niedowierzaniem, kręcił głową. Zauważył wychodzącego z lasu młodego Slowiana i od razu zlustrował ogniska. Czerwony żar tlił się, jak powinien o tej porze, a odziany w zajęcze skóry chłopak niósł na ramionach świeżo zdobyte zwierzęta i ptaki. Tylko jego tobołek nieustannie powiększał rozmiary. Na początku miał zaledwie jedno płócienne ubranie na zapas. Przez całą drogę oprawiał skóry ze złapanych zajęcy, aż w końcu sznurkiem konopnym pozszywał je w futerko, wprawdzie bez rękawów, ale za to sięgające kolan.
Obok chłopca natychmiast pojawiły się kobiety.
– A to spryciarz! – podsumował Lech, widząc jak Slowian wymienia kuropatwę i szaraka na kawałek płótna i dwa placki.
Momentalnie znalazł się przy handlujących.
– Oddasz ptaka za kaszę? – pytała jedna z kobiet.
– Oddam – zgodził się chłopiec, przyjmując płócienny woreczek z niewielka zawartością.
– A czego chcesz za te dwa zające, które ci pozostały? – wtrącił Lech.
To nie na wymianę – powiedział młodziutki blondyn. – Niosę Mocnej.
Lech oniemiał, nareszcie zrozumiał, dlaczego co dnia jadł w południe mięso.
– W takim razie zabiorę cię na polowanie – zaproponował Lech. – Dzisiejszej nocy zaczaimy się na większego zwierza.
Nie zauważył objawów szczęścia na twarzy chłopca, wręcz przeciwnie, Slowian zbladł i stał bez ruchu z przerażeniem w oczach.
– Nie zabierał cię ojciec na polowanie? – spytał mężczyzna z drwiącą nutą w głosie.
– Nie.
– To pójdziesz dzisiaj, czy wolisz innym razem?
– Pójdę dzisiaj – odpowiedział chłopiec i pośpieszył do Mocnej.
Szałas, a raczej szałasik Slowiana był jednym z najmniejszych, ale nieźle skleconym. Chłopiec poutykał gęsto mech i siano między gałęzie, z trzech stron obsypał liśćmi. Wejście zastawiał klapą z patyków powiązanych powrozem. Mimo starań budowla niedostatecznie chroniła przed chłodami. Siano wewnątrz nasiąkało wilgocią, ściany przepuszczały deszcz podczas ulew. Chłopcu zabrakło skór, na których mógłby się układać i przykrywać. Nie zwierzał się nikomu, nie narzekał. Podczas dnia zwijał się w kłębek i spał, dokąd się dało. Zziębnięty ogrzewał się przy ognisku i ponownie wracał do szałasu.
Upłynęło pół nocy, kiedy Slowian obwinął stopy płótnem, następnie okręcił je sianem i ponownie tkaniną. Podrzucił kilka kłód do ognisk i czekał na wodza. Z wyprostowanymi plecami i zadartą brodą nie zdradzał lęku.
Zadowolony Lech pokiwał głową na jego widok. Po chwili dołączył Świstek, wręczając chłopcu zdobyczną włócznię.
– Ognisk popilnuje mąż Mocnej – wyjaśnił Lech.
– Ty tu wydajesz rozkazy – stwierdził młody.
– Ty chyba nie z tych, którzy słuchają starszych? – zadrwił wódz.
Chłopiec nie odezwał się słowem, ale wyraźnie słychać było przełykaną ślinę. Szedł krok za mężczyznami. Nie ociągał się, ale też nie pośpieszał. Wyglądał, jakby szedł z obowiązku, bez entuzjazmu i strachu. Lech ze Świstkiem już poznali teren, bo prowadzili pewnie, nie zastanawiając się nad kierunkiem. Bór stawał się coraz gęstszy i coraz ciemniejszy, choć noc rozświetlały gwiazdy. Slowian korzystał z uprzejmości myśliwych, którzy torowali mu drogę. Przyzwyczajony do nocnego życia nie czuł się zmęczony, mimo że droga była długa i uciążliwa.
– Tu się zaczaimy – oświadczył Lech, kucając wśród zarośli.
Wyraźnie przyglądał się czemuś, wychylając głowę za krzaków.
– Najlepsze miejsce, wiatr wieje prosto w twarz – pochwalił Świstek. – Niedługo wyjdą.
– Kto? – powiedział chłopiec niepewnym głosem.
– Co – poprawił go Świstek. – Sarny.
– Sarny? – westchnął Slowian.
– Za spokojne? – spytał Lech i zadrwił. – Wolałbyś wilki?
– Nie o tym myślałem – zawstydził się chłopiec.
Mężczyźni prychnęli. Lech pociągnął głośno nosem.
– Czujecie zapach fiołków? – zdziwił się i wzruszył ramionami. – Nie mogą kwitnąć o tej porze? Świstek czujesz?
– Czuję – odpowiedział towarzysz i zmierzył przyjaciela krytycznym wzrokiem. – Na pewno nie kwitną o tej porze.
Slowian zaczął głośno wdychać powietrze
– Ja nie czuję – przyznał się. – Może dlatego że mam katar.
Świstek pokręcił głową i zrezygnowany machnął ręką.
Mężczyźni siedzieli jak trusie, chłopiec chuchał w dłonie, po czym je rozcierał. Rozległo się westchnienie Lecha.
– Nie rozpraszaj uwagi – odezwał się zniecierpliwiony.
– Zimno – powiedział młody.
Ciszę przerywało co jakiś czas pohukiwanie sowy, innym razem trzasnęła gałąź. Zapiszczał ptak w oddali, a po chwili rozległ się łopot skrzydeł. Slowian ocierał się o pień drzewa. Świstek obejrzał się za siebie słysząc szuranie.
– Zimno ci w plecy? – zadrwił szeptem.
– Nie, ale coś mnie swędzi.
– Cicho! – Lech przyłożył palec do ust.
Chłopak zadarł głowę i patrzył na gwiazdy, ale tak bez zainteresowania, pewnie tylko dlatego, żeby zająć czymś uwagę. Wstał w końcu, łamiąc przy tym suche patyki. Dwaj towarzysze natychmiast odwrócili się w jego stronę.
– Ścierpły mi nogi – wyjaśnił chłopiec, zanim zdążyli coś powiedzieć.
Lech tylko chrząknął, a Świstek westchnął.
Szarzało, choć trudno było zobaczyć słońce. Ciche tupanie rozległo się gdzieś w pobliżu. Skupieni mężczyźni chwycili za włócznie. Na polanie pojawiła się sarna, po chwili następna i kolejne. Chrapami wygrzebywały coś z leśnego runa. Słowian w jednej utkwił oczy. Łania ze swym gęstym, zdrowym futrem zdawała się idealna, śliczna. Myśliwi rzucili włócznię w jej stronę. Chłopiec powstrzymał się i odwrócił głowę. Stado rozpierzchło się w zarośla. Ranione zwierzę zachwiało się, prawie padło. Zaczęło uciekać, wlokąc za sobą przeszywająca mu bok włócznię. Ktoś chybił. Świstek ruszył do przodu. Lech wyrwał chłopakowi śmiercionośny przyrząd. Podbiegł. Trafił. Sarna padła. Nawet z odległości, w jakiej znajdował się Slowian, widać było sączącą się krew i śmiertelne konwulsje. Zdawało się, że blady chłopak skamieniał, trudno było dostrzec jego oddech. Przerażony stał z otwartymi ustami, kiedy jego towarzysze dobijali zwierzę.
– Coś ty taki wrażliwy? – żartował Świstek. – Przecież sam zastawiasz sidła na zające i ptaki.
– To co innego! – burknął Slowian.
– Zachowujesz się jak baba – podsumował Lech.
– Nigdy nie pójdę z wami na polowanie! – wykrzyczał młody.
– Nazwą cie panienką – drwił wódź.
– Niech zwą, nic mnie to nie obchodzi! – Slowian utkwił w Lechu oczy. – Nie będę polował!
Odwrócił się na pięcie i, nie czekając na pozostałych, pędem ruszył do obozowiska.
Lech zaniemówił i długo patrzył za chłopcem, jakby nad czymś myślał. Świstek z rozmachem klepnął go w ramię.
– Ocknij się, trzeba zabrać sarnę.
Lech przeciągnął się na posłaniu. Pewnie spałby dłużej, ale zapach pieczeni pobudził soki trawienne w żołądku. Mężczyzna czuł się wypoczęty i podekscytowany jeszcze niesprecyzowaną myślą. Przeczesał włosy grzebieniem z kręgosłupa ryby, odwiązał je rzemieniem. Nie przygnębił go nawet widok kiwającej się na klęczkach Miłej. Wyszedł na zewnątrz i od razu odwrócił się w kierunku szałasu Slowiana. Zlustrował wzrokiem okolicę, ale nie odnalazł chłopca. Prawdopodobnie poczułby się zawiedziony, gdyby nie zapach pieczonej sarniny. Dosiadł się do ogniska, gdzie zgromadził się tłum biesiadujących. Nikt nie liczył na darmowy posiłek. Gosposie piekły ptaki, drobną zwierzynę, zapełniły miski serem, kaszą i plackami. Wszyscy garneli do wspólnych rozmów, dyskusji, spokojnego snucia planów. Zaczęto wspominać dawne czasy, opowiadać wszystkim już znane historie, choć za każdym razem trochę w nich przybywało nowych szczegółów, to ubywało starych.
Zapadał wieczór, kiedy jeden z mężczyzn podniósł się z bali i rozejrzał wokół.
– A gdzie to podział się chłopak? – zapytał. – Ogniska dogasają, a nocą to jego obowiązek troszczyć się o ogień.
– Bo tak was przyzwyczaił – odezwała się Mocna. – Nawet łyżki strawy za to mu nie dacie.
– A za zwierzynę dajecie garść kaszy – dodał Lech. – Od dziś sami dbacie o ogniska.
– Jak to?! – oburzyło się kilku zgromadzonych.
– To nie przybłęda, ale syn Slowiana i nie wypada inaczej go traktować. A za zwierzynę należy godziwie płacić, a jeżeli nie macie czym, sami zastawiajcie sidła! – zdenerwował się Lech.
– Skoro tak postanowiłeś… – zamruczał niezadowolony mężczyzna.
– Tak postanowiłem i nie zmienię zdania – uparł się wódz.
Co poniektórzy wymienili ukradkowe uśmiechy, inni przygryźli wargi, może by nie powiedzieć za wiele. Cóż mieli począć, wysłali synów i córki, żeby przypilnowali ognisk.
– Nareszcie – powiedział Świstek, klepiąc przyjaciela w ramię.
Prawdopodobnie nie chodziło mu tyle o Slowiana, co o Lecha jako wodza, podejmującego samodzielne, nieodwołalne decyzje.
Z nocą nadszedł chłód, do którego jeszcze nie nawykli Słowianie. Pogodzeni z nowym obowiązkiem w pokoju rozeszli się do szałasów. Został Lech. Wrzucił jedną z kłód do ogniska i utkwił w nieokreślonym punkcie wzrok. Słyszał ciche kroki za plecami, nawet uśmiechnął się pod wąsem.
– Zaspałem – stwierdził Slowian, stając w połowie drogi.
– Podrzuciłem za ciebie – powiedział Lech, nie odwracając się do chłopaka. – Dbasz tylko o moje ognisko, wspólnie ustaliliśmy to dzisiaj.
– Aaa – zamamrotał chłopiec. – Z jakiego powodu?
– Samotnie nie możesz iść, a tylko ja gwarantuje ci opiekę, reszta nic w zamian nie daje, więc sami pilnują ognia.
– Mi to pasuje – ucieszył się Slowian.
– Siadaj i jedz; Bystra zostawiła dla ciebie kawałek sarniny.
– Nie przełknę tego, po tym jak widziałem polowanie. – Chłopak usiadł obok Lecha na kłodzie.
– Nie myśl o sarnie, myśl o mięsie – poradził mężczyzna. – To zawsze pomaga.
Slowian niepewnie wyjął mięso z miski. Musiał być głodny, bo łapczywie obgryzał gnata.
– Poczekaj, przyjdę za chwilę. – Lech wstał i poszedł do szałasu.
Slowian tylko łypnął na niego i powrócił do mięsa. Podniósł miskę z wodą i przekuł palcem cienką warstwę lodu. Przestał pić po kilku łykach. Usłyszał zbliżającego się Lecha.
– Tu woda zmienia się w coś takiego. – Wskazał na lód. – Co to jest i jak to nazwać?
Młody wódz podniósł oszroniony liść z ziemi.
– To też zmieniona woda, to przez ten chłód. Może wymyślimy jakieś nazwy?
– Ten szary, skrzący się nalot nazwałbym szronem – wymyślił chłopiec.
– Niech tak zostanie – zgodził się mężczyzna. – A ten kożuszek na wodzie jak nazwiemy.
– Nie mam pojęcia – przyznał się drugi. – Zimny, twardy, ale nic nie przychodzi mi do głowy.
– Lód – stwierdził Lech.
– Pasuje! – ucieszył się chłopiec.
– To dla ciebie. – Lech podał mu niedźwiedzią skórę.
– Nie mogę tego przyjąć! – zaperzył się Slowian.
– To zapłata za karmienie mnie i mojej rodziny.
– To co innego. Nie mogę!
– W takim razie nie będę jadł złapanej przez ciebie zwierzyny – powiedział stanowczo wódz.
– W takim razie wezmę. – Zażenowany chłopiec przyjął podarunek. – Dziękuję.
– I nawzajem. A w razie jakichś potrzeb, daj znać, choć wiem, że sam dobrze sobie radzisz. Niejeden nie przetrwałby, będąc na twoim miejscu.
– Nie wiem – jęknął chłopiec.
– Ja jestem pewien.
*
Słońce zaczęło wschodzić coraz wcześniej, co według Słowian zwiastowało przychylność ich bóstwa. Powoli szykowano się do dalszej drogi. Rus ze swoimi ludźmi ociągali się z decyzją. Najstarszy wódz odsunął się od braci, być może przeszkadzała mu rosnąca popularność Lecha. Było też bardzo prawdopodobne, że zakochał się w krainie, gdzie zrobili postój, bo jego oczy zdradzały zachwyt otoczeniem. W końcu postanowił, że zostaje i pożegnał braci, którzy obrali kierunek na zachód.
Lech nie odnalazł własnego miejsca, nieodgadnione pragnienie popychało go dalej. Skrycie pragnął zobaczyć niebieskozielone morze, nawet w myślach zwał je nieznaną wodą – Bałtykiem. Z coraz większą uwagą przyglądał się Slowianowi i nie tylko on jeden. Zżył się z zaradnym chłopcem, ale inaczej niż ze Świstkiem.
Dwaj bracia dotarli do wysokich, skalistych gór. Czech stwierdził, że najwyższy szczyt niemal dotyka słońca. Spodobała mu się okolica i postanowił tu osiąść. Powód prawdopodobnie był inny, ale nie chciał urazić żony. Jagoda była przy nadziei i miała trudności z poruszaniem się po równinie, a co dopiero po górzystym terenie.
Lech odnalazłszy przełęcz, przywołał Świstka.
– To mówisz, że idąc na północ dotrzemy do morza?
– Dokładnie – potwierdził przyjaciel.
– To co, przedzieramy się dalej? – pytał Lech, choć oczy zdradzały pewność.
– Skoro dotarliśmy tak daleko… – nie dokończył Świstek, ale za to serdecznie klepnął wodza w plecy.
– Zwołaj ludzi, ruszamy jeszcze dzisiaj! – podjął Lech natychmiastową decyzję.
*
Pierwsze promienie słońca budziły nowy dzień, i nie tylko.
Lech stał na wzniesieniu, wiatr szarpał jego ubranie, rozwiewał włosy. Ziemię trzeba zobaczyć z wysoka, by poczuć się jej właścicielem, panem ginącego za widnokręgiem terenu. Powietrze pachniało zwycięstwem, wygraną. Młodego wodza ogarnęło zadowolenie na granicy euforii. Odnalazł siebie, choć nie przypuszczał, że tak innego. Dotarł do nowej krainy, a z drugiej strony tak nieracjonalnie bliskiej, znajomej, własnej. Tłum zbierał się za nim. Zawsze Słowianie, którzy w przeciągu kilku chwil poczuli jeszcze nienazwaną odrębność.
*
Po przekroczeniu gór droga stała się łatwa, przyjemna. Każdy napotkany ptak wyśpiewywał marsz powitalny, pszczoły brzęczały radośnie, przyjaźnie szeleściły liście na drzewach.
– Kraina jak ze snów! – zachwycał się Świstek.
– To nasza ziemia – powtarzał Lech z dumą.
Lud osiadał grupami na terenach, gdzie docierali. Wodzowi było mało, szedł dalej, pozostawiając za sobą dźwięk szeleszczącej mowy. Zachwycony krajobrazem zupełnie zapomniał o Slowianie. Tak że zdziwił się pewnego ranka po dłuższym postoju, zobaczywszy wychodzącego z boru chłopca. Zdołał jedynie chrząknąć pod nosem i jak zwykle zawołał Świstka.
– Muszę wrócić do Czecha – poinformował przyjaciela.
– Tak nagle? – zdziwił się drugi.
– Popatrz jak on wygląda – wysyczał przez zęby.
Zszokowany Świstek zmierzył przyjaciela pobłażliwym wzrokiem.
– Tak jak zazwyczaj – stwierdził. – Nie przekonasz mnie, że wcześniej tego nie zauważyłeś.
Zdenerwowany Lech machnął ręką.
– Podczas mojej nieobecności ty dopilnujesz wszystkiego. Wezmę dwóch, którzy opanowali konną jazdę i ruszam do Czecha. Niebawem wrócę; czekajcie tu na mnie!
Rozbawiony sytuacją Świstek prychnął pod nosem.
– Będziemy czekać! – zapewnił.
*
Lecha musiało pilić, bo wrócił pod wieczór siódmego dnia od wyruszenia do Czecha. Dwójka jego przybocznych od razu siadła przy ognisku domagając się posiłku. Sam wódz obchodził obozowisko, pytał o nowiny i nerwowo rozglądał się wokół. W końcu nie wytrzymał odciągnął na bok Śwista.
– Gdzie jest Slowian?
– O tej porze zazwyczaj znika, pewnie zastawia sidła.
– Gdzie?! – niecierpliwił się Lech.
– Nie wiem – przyznał się Świstek. – Nie kazałeś mi go pilnować.
Druh uśmiechnął się pod wąsem, nie pytając o zamiary, widocznie miał własne zdanie i z góry ustalony wynik.
Markotny wódz dosiadł się do ogniska, gdzie Mocna piekła placki. Łamał chleb i wpychał do ust na siłę. Nie przyjął podanego mleka, wolał popić wodą. W pewnej chwili uległ wrażeniu, ze słyszy muzykę, nieziemską, jak w czasie ucieczki na bagnach. Szybko osądził, że to efekt zmęczenia. W lesie zamigotał ognik, maleńki jak pyłek. Lech wyprostował plecy i rozejrzał się za sypiącym iskrami ogniskiem. Ognik nie opadł na ziemię, nadal mrugał między drzewami. Młody wódz podniósł się niepewnie. Drobina przyciągała go nieznaną siłą. Wszedł do lasu i podążał za światełkiem. Nie spieszył się, choć nie musiał torować drogi, ktoś przed nim wydeptał ścieżkę. Nagle iskierka znikła. Wódz spostrzegł oświetloną pełnią księżyca polanę. W uszach już nie brzęczała nadzwyczajna muzyka, za to ptaki zaczynały wieczorną serenadę. Natura stworzyła scenerię. Mężczyzna oniemiał, stając naprzeciwko starej Baby, której oczy zaszły bielmem.
– Nie szłaś z nami? – wydusił z siebie.
– Jestem tam, gdzie są Słowianie – zaskrzeczała i wskazała ręką na rzekę. – Tam.
Baba zgarbiła się prawie do ziemi i, powłócząc nogami, ruszyła do lasu. Lech zobaczył ruch na wodzie. Odgadł, że tam ktoś pływał. Niepotrzebnie oparł się o krzaki, bo trzaskanie łamanych gałęzi spłoszyło pływaka. Smukła postać wybiegła na brzeg, chwyciła ubranie i schowała się w gąszczu tataraku.
Lech zbliżył się do rzeki. Usposobienie myśliwego brało w nim górę. Czujny na każdy ruch i odgłos mężczyzna usiadł na brzegu i zapatrzył się w wodę.
– Nie posiały ci się wąsy – zaczął mówić, jakby do nikogo – za to przybyło ci w piersiach i w biodrach. Pomyślałaś o ojcu, co on musi przeżywać?
– Powiedziałam mu, że idę – odpowiedziała urażona zarzutem Bystra, wychodząc z trawy.
– Pozwolił ci?
– Powiedział, że jak chcę iść za drugą, to niech mnie weźmie bez posagu.
– Szłaś za żonatym mężczyzną?! – zdziwił się Lech.
– Szlam za tobą! – zdenerwowała się dziewczyna brakiem domyślności rozmówcy.
– Za mną?! – parsknął. – Ja nie mam zamiaru się drugi raz żenić.
Bystra stanęła parę kroków dalej.
– Zauważyłam, niestety za późno.
– Żałujesz? – spytał niepewnie.
– Żałowałabym, gdybym nie poszła. Tego, co przeżyłam, co widziałam, nikt mi nie zabierze.
– Racja – przyznał mężczyzna.
– Kiedy mnie rozpoznałeś?
– Parę dni temu.
– Pozostali dawno domyślili się, kim jestem.
Lech przygryzł dolną wargę, zdawało się, że aż do bólu.
– Wiedziałem wcześniej – przyznał się niechętnie. – Wygodnie było mi widzieć chłopca.
– Nie będę pytała, dlaczego – powiedziała Bystra zrezygnowanym tonem.
Lech starał się skupić na następnym zdaniu, ale przeszkadzały mu kobiece nogi, osłonięte tylko do kolan koszulą. Nabrał niepohamowanej chęci pomacania ich wewnętrznej strony. Szmat drogi przebył z dziewczyną, nie raz szli ramię w ramię, a teraz miał wrażenie jakby widział ją po raz pierwszy. Jakoś zrobiło mu się żal utracić taką ozdobę. Zdawała mu się piękniejszą od zjaw z bagien, w dodatku była z krwi i kości, a przede wszystkim docierało do niego ciepło jej ciała. Starał się nie myśleć o sobie, ale pasowała do nowej krainy. Otrząsnął się i przywołał rozum.
– Pójdziesz do Czecha, pomożesz przy dziecku, kiedy Jagoda urodzi, a posag dostaniesz ode mnie i moich braci. Na pewno niejeden cię zechce.
Bystra momentalnie wyprostowała plecy i łypnęła na mężczyznę z góry.
– Nie trudź się, wrócę do ojca.
– Nie boisz się?
– Znam go, przecież to mój ojciec, przejdzie mu po kilku dniach i nawet się ucieszy.
– No tak – westchnął wódz, dziwnie przygnębiony wizją utraty stojącej obok osoby. – Rozsądna decyzja. Widziałem jak pływałaś, nauczyłaś się wreszcie.
– Upłynęło sporo czasu – przypomniała dziewczyna.
– Pamiętam – bąknął, choć tak naprawdę nie wiedział, co powiedzieć, więc przysunął się bliżej.
Kobieta zauważyła jego zainteresowanie nogami. Usiadła, zakrywając kolana koszulą i podsunęła je do brody.
Milczeli dłuższą chwilę. Lech pociągnął nosem.
– Kiedy jesteś w pobliżu, czuję zapach fiołków.
– Ja nie czuję – stwierdziła dziewczyna. – Chyba już przekwitły.
Mężczyzna nachylił się na kobietą i głośno zapełnił płuca powietrzem.
– Ty nimi pachniesz.
– Naprawdę? – ucieszyła się Bystra.
– Masz piękne włosy. – Pogładził blondynę po głowie.
– Obcięłam je przed wyprawą! – zaznaczyła, niepewna czy słyszy prawdę.
– Nie o tym myślałem – zaprzeczył szybko. – Takie zdrowe, lśniące i czyste.
Sam nie wiedział, co mówi i do czego zmierza. Uwagę Lecha przykuły usta dziewczyny. W myślach porównał je z soczystymi malinami. Naszła go nieodparta ochota spróbowania owocu. Bez zastanowienia dotknął ustami dolnej wargi Bystrej. Tego było za mało, pragnął więcej. Wpił się w jej usta. Przeszły go dreszcze, a jakaś cząstka wewnątrz krzyczała – jeszcze, jeszcze! Przestał; oddalił się od kobiety. Chciał przywołać zagłuszony rozum, ale przez trawiącą go gorączkę nie potrafił rozsądnie myśleć. Zdjął z siebie koszulę. Pomyślał, że Bystrej też musi być gorąco. Szarpnął za jej ubrania. Nie broniła się, sama je zdjęła, ale zawstydzona opuściła powieki.
– Chcesz mnie za męża? – spytał Lech w przebłysku świadomości.
– Przecież znasz odpowiedzieć. Chcę. – Zarzuciła mu ręce na szyję.
Bliskość, zapach kobiety zawładnęły mężczyzną. Tłumione od dawna uczucie brało górę. Włosy, długa szyja, gładkie ciało stanowiło zdobycz dla zmysłu dotyku i smaku. Nienasycony Lech pragnął więcej, dłużej, mocniej. Odgarnął z czoła włosy dziewczyny. Spojrzał w oczy, nie mógł przy świetle księżyca określić ich koloru, ale widział w nich wierność, ufność i miłość. Milcząc, odpowiedział tym samym. Zagłębił się w kobiecie, która nawet nie syknęła. Stała się jeszcze bliższą, jeszcze bardziej pożądaną. Zapamiętały w szale pragnienia objął ją z czułością. Miał w ramionach marzenie, spełnienie, którego nie szukał i dziękował bogom, że przy nim było. Skończyła się rzeczywistość, pozostało drżenie.
Lech nadal tulił Bystrą i pragnął zostać splątany z nią na zawsze, żyć jej zapachem, oddechem, nieśmiałym spojrzeniem. Nareszcie dotarło do niego, że żona nie jest ciągniętym za sobą ogonem, ciężarem, ale towarzyszem radości i niedoli, i częścią jego samego.
– Trzeba spleść wianek – odezwał się po chwili. – Kiedy wrócimy, muszę coś rzucić ludziom.
Wstali i rozejrzeli się, poszukując kwiatów.
– Piękna polana – zachwyciła się Bystra. – Tu spełniło się moje marzenie.
– To będzie twoja ziemia – postanowił Lech.
– Kobiety nie władają ziemią. – Zaskoczona Bystra wzruszyła ramionami.
– Inne nie, ale takie jak ty mogą. Zasłużyłaś. Doszłaś tu bez ojca i męża, więc zdobyłaś tę polanę.
– Naprawdę tak uważasz? – zastanawiała się druga żona. – Tłukliśmy się po niej, więc z pewnością będzie urodzajna.
– To twoja ziemia – stwierdził Lech, rozśmieszony kobiecą kalkulacją.
– W takim razie wypada mi podziękować – powiedziała, nie mogąc ukryć dumy ani szczęścia.
– Nazwiesz ją od swojego imienia Bystrą?
– Polana to odpowiednia nazwa.
*
Kiedy Lech wniósł Bystrą na teren obozowiska, usłyszał jeden połączony z kilku głosów okrzyk:
– Nareszcie!
Tak lekko zrobiło się wodzowi na duszy, tak dobrze było przekonać się, że nie tylko on oddał się ludowi, ale i jego towarzysze trzymali za nim. Najbardziej cieszył się Świstek.
– Nareszcie będę mógł też się ożenić – odetchnął, gratulując przyjacielowi.
Mocna popłakiwała, nie mogąc wydobyć z siebie słowa i czym prędzej zabrała się do przygotowania uczty. Wokół ogniska ułożono kłody, każdy przynosił więcej niż był w stanie przełknąć. Bystra dostała jedną z sukienek Miłej, aby za chwilę dotarło do niej gdzie jest jej miejsce. Pragnęła być drugą żoną. Spełniło się jej marzenie. Po prawicy Lecha usadzono Miłą, a dopiero za nią Bystrą. Młoda tylko łypnęła spod zwieszonej głowy na zebraną gromadę i do bólu zagryzła wargę. Z wyprostowanymi plecami siedziała nadąsana aż do momentu, gdy Mocna pierwszą żonę Lecha zwabiła plackami z miodem. Slowian chował córkę na panią, dziewczyna zżyła się z tym od dzieciństwa. Poszła za głosem serca, nie zastanawiała się, jaka przypadnie jej rola. Dopiero, kiedy mąż przygarnął ja do siebie ramieniem, poczuła ulgę.
Ucztowano klika dni, weseląc się szczęściem wodza. Ludziom spodobała się okolica, a i czas naglił. Nadeszła najwyższa pora, aby zabrać się za obrobienie pól pod zasiew. Nie kwapili się do dalszej drogi, czekając na decyzje. Dla Lecha morze straciło na znaczeniu, miał chęć osiąść i cieszyć się młodą żoną. Szukał odpowiedniego argumentu, żeby zakończyć wyprawę. Myślenie, jak w przypadku ojca, nie było jego mocną stroną. Pogodzona z rolą drugiej Bystra zajmowała się należycie Miłą – czesała, ubierała, a nawet udało się jej nakłonić upośledzona do kąpieli. Jednak za każdym razem, kiedy nie siadała przy boku męża, na jej twarzy pojawiał się grymas niezadowolenia.
*
Promienie słońca przedzierały się przez gęste listowie. Świat nabrał barwy soczystej zieleni, na której jak maleńkie gwiazdki migotały krople rosy. Lech rozciągnął przed szałasem zdrętwiałe ramiona.
– Ruszamy dalej! – postanowił.
Blada Bystra wyprowadziła Miłą.
– Zjedzcie coś przed drogą. – Lech wskazał na miskę z pieczonymi rybami.
Niewiadomo czym wypełniły się policzki Bystrej, żona dała szusa pod najbliższe drzewo.
– Chyba chora? – spytał wódz nadchodząca Mocną.
– Spodziewa się dziecka – wyjaśniła kobieta.
– Dlaczego nic mi nie powiedziała?
– Nie chce cię wstrzymywać.
Lech przez całą drogę dumał o radosnej nowinie. Teraz bardziej niż kiedykolwiek potrzebował dobrego argumentu. Zaczął wznosić modły z prośbą o znak od bogów. W końcu dotarli do rzeki, w każdym miejscu głębokiej, nie do przebycia.
– Potopimy się, a nie przejdziemy tej wody – narzekał Lech.
– Jakby wartę pełniła – dopowiedział Świstek.
– Więc Wartą zostanie nazwana – stwierdził wódz. – W żadnym miejscu brodu. Trzeba rozbić na tym stepie obozowisko, przed nocą nie zdążymy przedostać się na drugi brzeg.
Nastał gwar i hałas, zaczęto znosić gałęzie, przynosić, to znowu odrzucać zbędne kamienie.
Jazgot ptaka skierował wszystkie oczy na czerwone od zachodzącego słońca niebo, na którego tle rozpostarł skrzydła spłoszony, biały orzeł.
– Broni gniazda – zauważył Lech. – Oddalcie się od niego. Ja też chcę założyć tu gniazdo, a ten ptak stanie się naszym godłem.
– Biały orzeł na czerwonym tle – sformowała jego myśli Bystra. – Godło w ulubionych barwach Słowian.
– Będziemy nimi zawsze.
Osiedli. Stepy i łąki przygotowali pod zasiew. Ziemia dla Słowian zawsze była na pierwszym miejscu. Z czasem wznieśli gród z drewnianymi chatami, otoczyli go palami, zgodnie z wizją wodza. Bystra zmarła w niespełna miesiąc po urodzeniu syna. To ona nadała mu imię, zwąc Polanem. Lech dotarł do morza, ale na chwilę; zobaczył niebieskozieloną wodę i wrócił do grodu. Wziął trzecią żonę, z racji włosów, rzęs i brwi barwy popiołu zwaną Popielicą. Urodziła mu osiem córek, czterech synów, najstarszego nazwała od swojego imienia Popielem. Po śmierci męża nie spłonęła z nim na stosie, ustąpiła miejsca Miłej, pierwszej żonie. Polana odesłała na ziemie należące do Bystrej, zapewniając Popielowi miejsce wodza, a w konsekwencji i jego potomkom. Lud nigdy nie uznał rządów wdowy i zwał się Lechitami lub Polanami. W powtarzanej z ust do ust historii pozostały imiona braci, ktoś pominął Bystrą, ale natura o niej nie zapomniała. Jeśli dobrze wsłuchasz się w szum liści brzóz, szmer rzeki i świergot wróbli, usłyszysz ostatnie słowa drugiej żony naszego protoplasty. Niektórzy mówią, że kierowała je do syna, rozważając jednak ostatni wyraz, sądzę, że do późniejszych pokoleń.
„Staniesz się nie do pokonania. Nie dlatego że obwołają cię mocarzem świata, nie postawią na piedestale zwycięzcy. Jednak starty w proch będziesz potrafił podnieść się z ziemi i wyszeptać wystarczająco głośno światu:
– Jestem Słowianinem, Lechitą, Polakiem!
Bardzo dobre opowiadanie, przyjemnie się czytało. Może trochę brakowało odpowiedniej stylizacji w wypowiedziach bohaterów, ale zdaję sobie sprawę, że to niełatwe zadanie. Następne o Czechu i Rusie:)?
Pozdrawiam
Mastiff
Nie spodziewałam się tak pochlebnej opini; dzięki. Stylizacji chyba bym nie podołała, nie piszę tego typu tekstów. Jeszcze raz dziękuję.
Bohdan, przepraszam, nie odpowiedziałam na zadane pytanie. To z wrażenia. O Czechu i Rusie raczej nie, szybciej o Kraku.
Witam, widzę, że coś mało u Ciebie komentarzy...
Ja niestety na kolana nie zostałam rzucona. Opowiadanie wydało mi się przydługie, a treść niekoniecznie do tej długości przystająca. Najpierw jest długi wstep, opisy społeczności, bohaterów itp., a potem nagle szybko-szybko wyprawa, Czech i Rus się odłączają. Wątek z Bystrą dość łatwy do przewidzenia, potem w sumie robimy przystanek na opis jak się Lech na Bystrą rzuca, a potem znowu szybko-szybko i koniec. Mam wrażenie, że tekst jest nierówny, na niektóre rzeczy poświęcasz bardzo dużo czasu, a inne traktujesz po łebkach.
Językowo nie bez potknięć, ale nieźle. Może następnym razem mnie czymś urzekniesz ; )
"Nigdy nie rezygnuj z celu tylko dlatego, że osiągnięcie go wymaga czasu. Czas i tak upłynie." - H. Jackson Brown Jr
Szczerze dziękuję. Dla tego typu komentarzy wrzuciłam opowiadanie. Potknięcia językowe trzeba wytknąć mi palcem, bo nigdy nie umiem skupić się na korekcie, a może jestem za tępa. Czy Cię urzeknę? Niestety watpię. No, ale zobaczymy. Watek z Bystrą nie miał być zaskoczeniem, od początku naprowadzam czytelnika. Dzięki za wytknięcie nierównego tekstu, postaram się to zmienić. Pozdrawiam.
Tak, problemem tego opowiadania zdecydowanie jest tempo. Teksty literackie powinny być w pewien sposób rytmiczne - każdy element musi być odpowiednio długi i odpowiednio umiejscowiony - w przeciwnym razie czytelnik będzie czuł albo niedosyt, albo zostanie wybity z rytmu przynudzaniem. Jeśli coś jest powolne, powinno pozostać konsekwentnie powolne. Jeśli coś zaczyna się rozwijać, powinno rozwijać się bez zaburzeń rytmu tekstu.
Historia, zawarta w tekście, jest urzekająca. Zdecydowanie bardzo dobra. Szkoda tylko, że aspekt techniczny nie dorósł do niesamowitości pomysłu. Cóż, tym razem się nie udało - uda się następnym, czego życzę ci z całego serca.
Bardzo dziękuję. Rozumiem. Wszystkie wskazówki są dla mnie bezcenne i napewno z nich skorzystam. Nie dziękuję jedynie za życzenia, z wiadomych powodów.
* na pewno
Opowiadanie podobało mi się, ale zgadzam się z opiniami joseheim i vyzarta. Od siebie dodam, że wyjątkowo drażniły mnie niektóre wyrazy i zwroty, kompletnie nie pasujące do tego tekstu. Słowa, które w opowieści o tak odległych czasach nie miały prawa się znaleźć, np.: neutralny obserwator, pod dyktando, sypnęła specyfik, prowizorka, systematycznie, złapać za fraki, materializujące się duchy, nurtujące pytania czy katar. Jest tu bardzo wiele dziwnie budowanych zdań. Wiele wytknęłam, jednak, co zrozumiałe, nie wszystkie. Absolutnie niewiarygodna jest scena, kiedy Slowian wymyśla nazwy nieznanym zjawiskom. Ot, olśnienie, i mamy szron i lód. Wybacz, nie kupuję tego. Dość kiczowato, moim zdaniem, brzmią słowa: "– Biały orzeł na czerwonym tle – sformowała jego myśli Bystra. – Godło w ulubionych barwach Słowian". Nie podobają mi się także ostatnie zdania opowiadania.
…pogładził siwiejąca, zlewającą się z wąsami brodę. → Literówka.
…zwrócił uwagę, oddając zgubę. Zadowolony wódz taszczył pod pachą odnalezioną zgubę. → Powtórzenie.
Noszące w cebrzykach wodę panny nuciły melodyjne piosenki. → Ja napisałabym: Panny, noszące w cebrzykach wodę, nuciły melodyjne śpiewki.
Z szałasu wyszedł Czech, roztarł zaspane oczy i rozciągnął mięsnie. → Literówka.
Czas kończyć – powiedział, podnosząc się do pionu. → Czas kończyć – powiedział, wstając.
Rosły, barczysty Rus biegł do rumianej Lubej z trójką dzieci. → Rus zabrał na polowanie trójkę dzieci? ;-)
Może: Rosły, barczysty Rus biegł do rumianej Lubej i trójki dzieci. Imiona odmieniałabym inaczej
Mój syn! – pochwalił się Zeriuan i wypiął klatkę piersiową. → Mój syn! – pochwalił się Zeriuan i dumnie wypiął pierś.
Slowian skierował się w kierunku zmierzającego do niego Zeriuana. → Powtórzenie.
Może: Slowian skierował się w stronę zmierzającego do niego Zeriuana. Lub: Slowian skierował się ku zmierzającemu do niego Zeriuanowi.
Czarnowłosi robią z niego ostrz włóczni. → Literówka.
Dorzucano drzewa do ogniska. → Dorzucano drewna do ogniska.
Opał ze ściętego drzewa, to drewno.
Plecy zginała w pałąk i ledwie powłóczyła nogami. → Jestem przekonana, że nie zginała pleców z własnej woli. ;-)
Może: Plecy miała zgięte w pałąk i ledwie powłóczyła nogami.
Zimnie poty zalały wodza, zatrząsł się w nim każdy mięsień. → Ile potów zalało wodza? ;-)
Może: Zimny pot oblał wodza, zadrżał w nim każdy mięsień.
To jedyna kobieta, którą wybrał świadomie, nie pod dyktando doradców. → Myślę, że wybierając inne żony, też miał świadomość tego, co robi.
Może: To jedyna kobieta, którą wybrał samodzielnie, nie za namową doradców.
Nigdy! – wrzasnął Zeriuan i nabrał werwy w ruchach. → Nigdy! – wrzasnął Zeriuan a jego ruchy nabrały werwy.
Jestem tu sama – zaznaczyła łagodnie Rusja. – Mów w liczbie pojedynczej. → Jestem tu sama – zaznaczyła łagodnie Rusja. – Mów o mnie.
Zaczął się niepokoić i niewiadomo dlaczego wrócił pamięcią do rozmów ze zjawami. → Zaczął się niepokoić i, nie wiadomo dlaczego, wrócił pamięcią do rozmów ze zjawami.
Baba sypnęła jakiś specyfik do ognia. → Baba sypnęła do ognia jakieś zioła/rośliny/liście.
Przez dobrą chwilę zastygł w bezruchu. → Przez dobrą chwilę trwał w bezruchu. Lub: Na dobrą chwilę zastygł w bezruchu.
Skierował się w kierunku Rusa, pochylił ku niemu głowę. → Powtórzenie.
Powtórzył gest w stronę Lecha i Czecha. → Potem w stronę Lecha i Czecha.
Płochliwe rozpierzchły się do rodziców. → Płochliwe, rozpierzchły się do rodziców. Lub: Płochliwie rozpierzchły się do rodziców.
…powiedział, kierując słowa niewiadomo do kogo. → …powiedział, kierując słowa nie wiadomo do kogo.
Mój syn żyje po pańsku, choć całkiem zdziczał! → Myślę, że nie mógł tak powiedzieć. Nie znając panów, nie można mówić o życiu po pańsku.
Kładł się na plaży i wpatrywał bezmyślnie w niebo. → Kładł się na piasku i wpatrywał bezmyślnie w niebo.
Westalki stwierdziły, że się nie nadaje – przyznał się Slowian. → Skąd tu się wzięły westalki? Westalka «w starożytnym Rzymie: kapłanka strzegąca świętego ognia w świątyni Westy»
Na ustach mężczyzn pojawił się lubieżny uśmiech; mrugali nawzajem oczyma. → Czy na ustach mężczyzn pojawił się jeden uśmiech? ;-) Mruga się powiekami, nie oczami, a już z pewnością nie nawzajem. ;-)
Może: Mężczyźni uśmiechali się lubieżnie, mrugali do siebie.
Po dłuższej chwili wyprowadziły jeszcze bardziej skrepowaną Jagodę. → Literówka. Choć ja bym napisała: …jeszcze bardziej zawstydzoną Jagodę.
Mamrotała niewiadomo do kogo… → Mamrotała nie wiadomo do kogo…
Wypije twoje zdrowie, Bystra, bo takiej jak ty jeszcze nie było. → Literówka.
W podskokach pędził nierozłączny Świstek. → Z kim lub z czym był złączony Świstek? ;-)
Pewnie miało być: W podskokach pędził nieodłączny Świstek.
…podjął decyzje pod wpływem impulsu. → Literówka.
Zawrócił do domu i odnalazł rzemień, jakim przepasywał włosy na czoło Słowian, jego ojciec i bracia. → Okropnie koślawe to zdanie. Jak można przepasać włosy na czoło? ;-)
Może: Zawrócił do domu i odnalazł rzemień, jakim włosy na czole przewiązywał Słowian, jego ojciec i bracia.
Zrezygnował kiedyś z tego przywileju, tamtego dnia powrócił do niego. → Zrezygnował kiedyś z tego przywileju, teraz powrócił do niego.
…spora grupa niedorostków, głownie sierot, która bez zgody trzech braci poszła za nimi. → …spora grupa niedorostków, głównie sierot, którzy bez zgody trzech braci, poszli za nimi.
Odganiano ich systematycznie, ale i tak powracali… → Odganiano ich ciągle, ale i tak powracali…
Najczęściej pieczono rano wyjętą z wnyków zwierzynę. → Najczęściej pieczono zwierzynę, rano wyjętą z wnyków.
Tylko przepędzono pierwszy głód zaczynano snuć opowieści. → Gdy tylko nasycono pierwszy głód, zaczynano snuć opowieści.
Kobiety już uśpiły dzieci w prowizorycznych szałasach… → Kobiety już uśpiły dzieci w naprędce skleconych szałasach…
Echo niosło coraz wyraźniejszy dźwięk dzikich zwierząt. → Echo niosło coraz wyraźniejsze odgłosy dzikich zwierząt.
Wycie nie ustępowało, choć zdawało się, iż wataha nie zbliża się do wędrujących. → Wycie nie ustawało, choć zdawało się, iż wataha nie zbliża się do obozujących.
Spłoszone ptaki dezorientowały pieszych. → Spłoszone ptaki mamiły idących.
Wiatr niósł ciche jęki, więc znajdowali się niedaleko. → Wiatr niósł ciche jęki, więc byli już gdzieś blisko.
Biegł, rozglądając się po bokach, szukał śladu człowieka. → Biegł, rozglądając się na boki, szukał śladu człowieka.
Usłyszał obok nóg pojękiwania. → Uszy miał zapewne w okolicy kostek. ;-)
Nie obrażaj go, bo to on cie opatruje… → Literówka.
…stwierdził Rus i zaczął z każdej strony oglądać chłopaka. → …stwierdził Rus i zaczął oglądać chłopaka z każdej strony.
Slowianie, zgadzasz się na taki układ?” → Slowianie, zgadzasz się na to?
Nawet mi pasuje – odpowiedział chłopiec znad zwieszonej głowy. → Czy usta chłopaka, wypowiadając te słowa, wzniosły się, nagle i w cudowny sposób, nad zwieszoną głowę? ;-)
Może: Tak – odpowiedział chłopiec, zwieszając głowę.
Od wydarzenia z wilkami zrodził się w ludziach niepokój wraz z niezadowoleniem. → Od nocnych wydarzeń z wilkami, ludzie byli coraz bardziej niezadowoleni, rodził się w nich niepokój.
Momentalnie zwerbował kilku młodzików… → Szybko zwołał kilku młodzików…
Ten za młody – prychnął Lech, widząc zażenowanie chłopca. → Ten za młody – prychnął Lech, widząc niepewną minę chłopca.
Nasłuchujcie, sprawdzajcie, czy pozostawione ogniska są jeszcze ciepłe. → Raczej: Nasłuchujcie, sprawdzajcie, czy napotkane ogniska są jeszcze ciepłe.
Czasami nadawali drogi, szczególnie nad rzekami… → Czasami naddawali drogi, szczególnie nad rzekami…
Zwiadowcy Lecha stali się nieomal zawodowcami. → Zwiadowcy Lecha stali się najlepsi w tej robocie.
Kilku od razu zrozumiało i zaczęlili przytykać do ust palce. → Kilku od razu zrozumiało i zaczęli przytykać palce do ust.
Ziajania, spoceni nie zwracali uwagi na zaniepokojone spojrzenia. → Literówka.
Drzewa, krzewy rosły tuż przy sobie, tworząc gąszcz nie do przebycia. → Drzewa, krzewy rosły bardzo gęsto, tworząc gąszcz nie do przebycia.
Gałęzie trzaskały coraz częściej, a naród stawał się niewidoczny na zewnątrz. → Gałęzie trzaskały coraz częściej, a lud skrywając się, był niewidoczny z zewnątrz.
Zbyt głośno wzniosło się stado spłoszonych ptaków, niepotrzebnie pierzchały zwierzęta. → Stado spłoszonych ptaków wzniosło się z głośnym świergotem, pozostawione zwierzęta pierzchały.
Ruszył ku niemu, złapał za fraki. → Skądże fraki w tamtych czasach? ;-)
Raczej: Ruszył ku niemu, złapał za koszulę.
Pośród mlecznej, gazowej substancji zamigotały świetlne drobiny. → W mlecznym tumanie zamigotały świetlne drobiny.
Ogniki kumulowały się w czterech miejscach, tworząc gazowo-świetliste istoty rodzaju żeńskiego. → Ogniki skupiały się w czterech miejscach, tworząc mgielno-świetliste żeńskie istoty.
Duchy zmaterializowały się w młode kobiety… → Duchy przeistoczyły się w młode kobiety…
Podziwiali ich strój i sandały na nogach. → Podziwiali ich stroje i sandały na nogach.
Oni nie chodzili w butach, choć stopy mieli twarde jak podeszwy. → Może nie chodzili w butach, ale jakieś łapcie pewnie nosili. Może mieli twarde stopy, ale przede wszystkim twarde podeszwy. Podeszwa, to spód stopy.
Zachowywali się jakby prześwitywała im jedna myśl – im dalej, tym lepiej. → Zachowywali się jakby przyświecała im jedna myśl – im dalej, tym lepiej.
…próbując znaleźć odpowiedź na nurtujące pytania. → …próbując znaleźć odpowiedź na pytania/zagadkę.
Czechu, jena z tych czterech zjaw była łudząco podobna do twojej matki… → Czechu, jena z tych czterech zjaw była mocno/bardzo podobna do twojej matki…
Musimy zając się pogrzebem zabitych… → Literówka.
Masz rację – potwierdził zażenowany własną nieostrożnością brat. → Masz rację – potwierdził stropiony własną nieostrożnością brat.
Dni stawały się coraz krótsze i trasy, które pokonywali. → Dni stawały się coraz krótsze i oni codziennie wędrowali krócej.
Pletli bajdy, historie, w których namiastka prawdy mieszała się z morzem fikcji. → Pletli bajdy, w których ziarno prawdy mieszało się ze zmyśleniem.
Zauważył wychodzącego z lasu młodego Slowiana i od razu zlustrował ogniska. → Zauważył wychodzącego z lasu młodego Slowiana i od razu spojrzał na ogniska.
Zziębnięty ogrzewał się przy ognisku i ponownie wracał do szałasu. → Zziębnięty ogrzewał się przy ognisku i wracał do szałasu. Lub: Zziębnięty ogrzewał się przy ognisku i ponownie szedł do szałasu.
…ale wyraźnie słychać było przełykaną ślinę. → Śliny, nawet przełykanej. Nie słychać. ;-)
Może: …ale wyraźnie było słychać, jak głośno przełknął ślinę.
Slowian korzystał z uprzejmości myśliwych, którzy torowali mu drogę. → Raczej: Slowian korzystał z doświadczenia myśliwych, którzy torowali drogę.
Ja nie czuję – przyznał się. – Może dlatego że mam katar. → Slowian nie mógł tak powiedzieć. Ówcześni ludzie, nawet kiedy mieli katar, nie wiedzieli, że tak się ta dolegliwość nazywa. ;-)
Nazwą cie panienką – drwił wódź. → Literówki. Przeczesał włosy grzebieniem z kręgosłupa ryby, odwiązał je rzemieniem. → Przeczesał włosy grzebieniem z kręgosłupa ryby, obwiązał je rzemieniem.
Wszyscy garneli do wspólnych rozmów… → Wszyscy garneli się do wspólnych rozmów…
W takim razie wezmę. – Zażenowany chłopiec przyjął podarunek. → Raczej: W takim razie wezmę. – Przekonany chłopiec przyjął podarunek.
W końcu nie wytrzymał odciągnął na bok Śwista. → Literówka.
Szybko osądził, że to efekt zmęczenia. → Szybko osądził, że to z powodu zmęczenia.
Wódz spostrzegł oświetloną pełnią księżyca polanę. → To nie pełnia oświetlała polanę, a księżyc będący w pełni.
…za to ptaki zaczynały wieczorną serenadę. → …za to ptaki zaczynały wieczorne pienia/pieśni.
Mężczyzna nachylił się na kobietą… → Literówka.
Masz piękne włosy. – Pogładził blondynę po głowie. → Masz piękne włosy. – Pogładził dziewczynę głowie.
Odgarnął z czoła włosy dziewczyny. → Odgarnął włosy z czoła dziewczyny.
Niewiadomo czym wypełniły się policzki Bystrej, żona dała szusa pod najbliższe drzewo. → Nie wiadomo czym wypełniły się policzki Bystrej, żona dała susa pod najbliższe drzewo.
Teraz bardziej niż kiedykolwiek potrzebował dobrego argumentu. → Teraz, bardziej niż kiedykolwiek, potrzebował dobrego powodu.
Nastał gwar i hałas, zaczęto znosić gałęzie, przynosić, to znowu odrzucać zbędne kamienie. → Powtórzenie. Biały orzeł na czerwonym tle – sformowała jego myśli Bystra. → Biały orzeł na czerwonym tle – sformułowała jego myśli Bystra.
Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.
Regulatorzy, Tobie należy się na błękitnej wstędze Złoty Krzyż z Diamentami za wytrwałość.
Ja nie zmogłem tego opowiadania. Szukałem jakiegoś punktu zaczepienia, że tak nazwę fragment, który przykuje uwagę, ale niestety, nie trafiłem na taki. W sumie i tak przeczytałem trzy czwarte tekstu... więc nie jest tak źle.
Adamie, dziękuję za uznanie, wiele dla mnie znaczy. Poczułam się ozdobiona błękitną wstęgą z rzeczonymi przyległościami. ;-)
Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.
Regulatorzy, dzięki za poświęcony czas i mozolną pracę.
Adamie, nie musiałeś czytać. W tym, co napisałeś, coś jest. Podczas pisania tego tekstu potrafiłam godzinami siedzieć nad jednym zdaniem i nie umiałam znaleść punktu zaczepienia, który pchnąłby akcję do przodu.
Koleżanko, wiem, że nie musiałem, ale jednak chciałem. Poznanie innego spojrzenia na legendarne początki i tak dalej, wiesz sama, o czym piszę.
Po przeczytaniu Twojej odpowiedzi pomyślałem: już wiem, dlaczego mi "nie wszedł" ten tekst. Dlatego, że Tobie nie "płynął"... Ale to nic. Każde doświadczenie wzbogaca, więc może być tylko lepiej.
Pozostaję z wiarą, że następne opowiadanie Tobie "samo popłynie", a nam, czytelnikom, wszystkim bez wyjątków, "wejdzie" gładko.
Jak widać, nie "płynął".
Mnie także tekst nie wciągnął. Nie podobały mi się dialogi --- ni to stylizowane, ni to współczesne. Podobnie narracja:
Lech, jak na tamte czasy, był estetą, --- takie wtrącenia burzą klimat,
Tempo --- jak już zauważono --- nie jest wykalibrowane i przeszkadza w czytaniu.
pozdrawiam
I po co to było?
Dzięki. Rozumiem.
Przyznam, że tekst jest dla mnie nużący i przegadany. Wielokrotnie wytykano mu nierówność w rozłożeniu akcentów i ja również ją wytknę. Do tego czasem niezbyt dopasowany język. Bardzo niezachęcający wstęp.
Administrator portalu Nowej Fantastyki. Masz jakieś pytania, uwagi, a może coś nie działa tak, jak powinno? Napisz do mnie! :)
Berylu(nie wiem czy się odmienia), do końca życia zapamiętam ten nirówno rozłożony tekst, język i tak dalej. Dzięki.
Zapamiat uwagi, bo tekstu nie chcę pamiętać.
* zapamiętam