- Opowiadanie: HarryAngel - I nie opuszczę cię po śmierci

I nie opuszczę cię po śmierci

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

I nie opuszczę cię po śmierci

Mark wjechał do garażu, zgasił silnik, kluczyki pozostawiając w stacyjce. Siedział nieruchomo w fotelu, nie odpiął nawet pasów bezpieczeństwa, tylko patrzył przed siebie pustym, żeby nie powiedzieć tępym wzrokiem. Tak mogło to wyglądać dla postronnego widza, jednak był on zbyt inteligentny, by móc pozwolić sobie na chwilę bezmyślności. Bardzo brakowało mu chwil kiedy mógł o wszystkim zapomnieć.

 

W ostatnich miesiącach żył w ogromnym napięciu, co dawało o sobie znać w postaci pojawiających się często skurczów w okolicach klatki piersiowej. Właśnie jeden z ataków odpuścił. Na twarzy Marka pojawił się drobny grymas. Odpiął pasy i nabrał głęboko powietrza do płuc, jakby na zapas, w razie gdyby za chwilę miał przestać oddychać. Miał dla kogo żyć. Musiał dla tego kogoś żyć i ta myśl nieco go otrzeźwiła. Poddał się chwili słabości, która mogła doprowadzić do załamania, a to do niewiadomo jakich decyzji, podjętych pod wpływem obniżonego nastroju.

 

Oblizał wargi, na których spoczywało jeszcze wspomnienie smaku whiskey, na szklaneczkę, której pozwolił sobie tuż po pracy. Zasłużył na nią. W końcu jakoś trzeba zredukować napięcie, które towarzyszy codziennemu wykradaniu świeżej porcji krwi z lodówki, przeznaczonej dla chorych i potrzebujących, często trafiających do szpitala po makabrycznym wypadku. Ale czy ona też nie należała do potrzebujących? Zdecydowanie tak, a Mark razem z nią, jeśli nie bardziej.

 

W garażu rozległ się dźwięk zamykanych drzwi od samochodu. Mark obszedł wóz z prawej strony, jakby podziwiając srebrny lakier naniesiony całkiem niedawno i otworzył bagażnik. Wyjął z niego karton, który swoje ważył, gdyż jego twarz nabiegła krwią, a na skroni pojawiła się wielka, pulsująca żyła przypominająca pełzającego robaka koloru zgniłej zieleni. Położył zaklejone pudło, które prawdopodobnie zostało nabyte wraz z meblami znanej skandynawskiej firmy na I, zamknął bagażnik z powrotem i sięgnął do lewej kieszeni płaszcza. Spodziewał się znaleźć w nim paczkę tytoniu, jednak musiał obejść się smakiem. Paczkę owszem znalazł, lecz była równie przydatna, co kuśka dla chorego na niepłodność mężczyzny starającego się o potomka.

 

Chwilę później zdejmował buty w przedpokoju, gdy do jego uszu dotarł dźwięk telefonu. Nie zrobiło to na nim większego wrażenia, gdyż rozpoczętą czynność wykonywał w tym samym tempie, a nawet nieco wolniej. Dodatkowo, zawiesił jeszcze płaszcz i zorientowawszy się, że ktoś wyraźnie nie daje za wygraną, ruszył w kierunku pokoju, z którego dobiegał ten nieznośny odgłos. Przechodząc przez salon, kątem oka rzucił spojrzenie na mały, drewniany stolik w stylu wiktoriańskim, który otrzymał z okazji dwudziestej rocznicy ślubu. Jednak to nie imponujący zarówno wyglądem jak i wartością mebel, na widok którego nie jeden antykwariusz zemdlałby z zazdrości, był obiektem obserwacji Marka. Było nim zdjęcie niezwykle atrakcyjnej, uśmiechniętej kobiety. Wyglądała stosunkowo młodo, chociaż drobne zmarszczki kryjące się pod oczami, pozwalały przypuszczać, że w chwili robienia fotografii jej życie zapisało już ponad trzy dekady stronic.

 

Wzrok jakim hipnotyzowała obiektyw sugerował emocjonalną więź między nią, a osobą trzymającą aparat. Fotografia oprawiona w ramce, była jedyną rzeczą na stoliku, co oznaczało, że ma w tym domu specjalną wartość. Mark znów popadł w dziwny trans, który zasmakował sekundę wcześniej w garażu. Zbyt często zdarzało mu się ulegać chwilom słabości, co zasiała w jego umyśle wątpliwość, co do siły charakteru, z którego dotychczas zdawało się słynął.

 

Podszedł powoli do stolika jak osoba, która dopiero uczy się stawiać kroki, bojąca się bolesnego upadku. Nieśmiało wyciągnął prawą rękę i opuszkami palców pogładził opadające na ramiona ciemnobrązowe włosy kobiety. Jego twarz nie zdradzała żadnych emocji. Bojąc się powrotu dawnych wspomnień, przyciągnął rękę z powrotem do siebie, jak gdyby doznał oparzenia.

 

Powrócił do rzeczywistości. Przez dłuższą chwilę przebywał zupełnie gdzie indziej, nawet nie zorientowawszy się, że telefon wciąż wydaje ten sam irytujący dźwięk, który powitał go tuż po otwarciu frontowych drzwi. Odruchowo poprawił krawat przy szyi, chcąc dać sygnał swojej psychice, iż znów jest poważnym człowiekiem, działającym nie pod wpływem emocji, a logiki i trzeźwego umysłu.

 

Tą samą ręką, którą jeszcze przed chwilą gładził kobiece włosy, podniósł słuchawkę. Zanim przyłożył ją do ucha, chrząknął nastrajając struny głosowe.

 

– Tak, słucham– stwierdził sucho, nie siląc się chociażby na udawany uprzejmy ton.

 

– Cześć Mark, tu George– odparła osoba po drugiej stronie słuchawki.

 

Jedno imię sprawiło, że Mark poczuł gwałtowny skok ciśnienia. Chwilę trwało, zanim wrócił do stanu, który pozwolił mu na kontynuowanie rozmowy.

 

– Cześć George. Dawno nie słyszałem twojego głosu– w myślach zaś dopowiedział, że nie zmartwiłby się zbytnio, gdyby ten stan wciąż się utrzymywał.

 

Mark usłyszał w słuchawce odgłos nerwowego uśmiechu. George potrzebował kilku sekund, aby zeszło z niego uczucie lekkiego zakłopotania i znalezienia odpowiedniej wymówki. Nie wykorzystał jednak czasu, jakim obdarował go Mark, czekający spokojnie na odpowiedź, bez wywierania presji. Postanowił przejść od razu do konkretu, będącego głównym, a zarazem jedynym powodem, dla którego zdecydował się zadzwonić do domu, w którym niejednokrotnie gościł wraz z żoną na przyjacielskich kolacjach.

 

– Dzwonię, ponieważ musimy porozmawiać– powiedział tajemniczo, domyślając się pytania, które zaraz padło.

 

– Coś się stało, George?

 

– Wolałbym się z tobą spotkać.

 

Mark nie wiedział, co odpowiedzieć. Z jednej strony od dwóch lat, prócz pracy nie utrzymywał żadnych kontaktów towarzyskich i czuł się z tym całkiem dobrze, a z drugiej strony szeryf Georg McKenzie rozpalił w nim ciekawość, której zaspokojenie wydawało się być silniejsze, niż fakt, że jego osoba przypominała mu o wydarzeniach sprzed dwudziestu czterech miesięcy.

 

– Dobrze, chcesz do mnie wpaść, czy umówimy się gdzieś na mieście?– odparł, zanim jeszcze upewnił się, czy tego chce.

 

– Jeśli nie masz nic przeciwko, chętnie do ciebie podjadę po pracy.

 

– Dzisiaj?

 

– Nie, jutro. Dzisiaj muszę jeszcze wrócić do biura i odwalić papierkową robotę. Jutro jestem wolny chyba, że coś się będzie działo na mieście. Chociaż teraz jest już u nas raczej spokojnie.

 

Ostatnie zdanie wypowiedziane przez Georga miało dosyć gorzki wydźwięk, ze względu na wydarzenia, który miały miejsce w tej okolicy całkiem niedawno, a które na zawsze zmieniły jej oblicze i mieszkańców.

 

– Ok. W takim razie czekam. Jeśli możesz, zadzwoń jak już będziesz jechał.

 

– Nie ma sprawy. To do zobaczenia.

 

– Do zobaczenia.

 

Mark odłożył słuchawkę na widełki, zmarszczył czoło i w pośpiechu udał się z powrotem do garażu, gdy przypomniał sobie, że zostawił w bagażniku coś bardzo ważnego.

 

Pudło stało, tam gdzie je postawił. Zajrzał do środka, chcąc upewnić się, czy nic nie zniknęło. Widząc specjalne plastikowe naczynia wypełnione czerwonym płynem, na jego twarzy pojawił się uśmiech. Radość i ulga, to uczucia, które teraz zawładnęły umysłem Marka. Na najbliższe dwa tygodnie, może nawet trzy będzie miał spokój. Prawie– odparł jego wewnętrzny głos, studząc przedwczesną radość. Fakt, pozostawała jeszcze wizyta Georga, ale wystarczyło się tylko naturalnie zachowywać, wysłuchać kilku wspomnień, wypić po butelce piwa i zamknąć drzwi za gościem. Ale czemu tak nagle chce się spotkać?– zapytał sam siebie na głos. Z tym pytaniem w głowie zgasił światło w garażu, zamknął drzwi i poszedł z pudłem na tył domu, gdzie znajdowało się wejście do piwnicy.

 

Wyszedł z niej po półtorej godziny. Na jego twarzy rysowało się zmęczenie i miało raczej podłoże psychiczne. Na wygniecionej białej koszuli, która niechlujnie wystawała ze spodni, pojawiły się czerwone plamy. Te same, które zdobiły lewą dłoń Marka. Trzymał w niej puste naczynie, jeszcze niedawno wypełnione po brzegi. Z trudem zamknął drzwi do piwnicy. Przez dłuższą chwilę mocował się z kłódką, z której wymianą zwlekał stanowczo za długo. Kiedy skończył, oparł plecy o ścianę i obserwował księżyc, który w trakcie jego pobytu w piwnicy pojawił się na przybierającym ciemne barwy niebie. Złapała go silna potrzeba puszczenia kilku dymków, jednak aby to zrobić, musiałby podjechać na stację benzynową, a na taką podróż nie miał teraz sił. W drodze do frontowych drzwi, stojąc na ganku zastanawiał się, czy jednak nie poświęcić się dla kilku przyjemnych chwil w oparach tytoniu. Perspektywa szybkiego snu na kanapie w salonie była jednak na tyle kusząca, że chwycił szybko za klamkę i pociągnął nią, niemal wyrywając.

 

Dziesięć minut później leżał w nienaturalnie wygiętej pozycji na wyżej wspomnianej kanapie. Była końcówka lata, tak więc noce zdarzały się chłodne. Przez otwarte okno do domu wlatywało rześkie powietrze, które sprawiło, że Mark zakrył się kocem pod samą szyję. Przez lekko uchylone usta wydobywał dźwięk, przypominający odgłos pracy mocno zużytego silnika samochodowego. Wkrótce zaczął machać rękoma, tak jakby toczył wirtualny pojedynek o mistrzostwo świata wagi ciężkiej. Przeciwnikiem zaś były obrazy nawiedzające jego umysł, który przekraczał kolejne fazy snu.

 

Nowy dzień przywitał leżąc na podłodze. Była to dosyć bolesna pobudka. Przeszywający ból kręgosłupa, który promieniował na całe ciało zniknął jednak szybciej, niż się pojawił. Mark spojrzał na zegarek zmrużonymi oczami, które oślepiał promień światła przedostający się przez szparki w żaluzji. Końcówka dużej wskazówki znajdowała się na wysokości liczby dziewięć, co niezależnie od położenia jej mniejszego odpowiednika oznaczało, że spóźnił się do pracy. Poderwał się nerwowo, aż zrobiło mu się ciemno przed oczami. Ledwo utrzymał się na nogach, nabrał głęboko powietrza i uświadomił sobie, że wcale nigdzie nie musi iść. Był weekend.

 

Chłodny prysznic i nowe, świeże ubranie sprawiły, że poczuł się dużo lepiej. Z filiżanką gorącej, mocnej kawy z jedną łyżeczką cukru, stał w kuchni patrząc przez małe okno, wychodzące na ogród, myśląc o wizycie Georga. Ta sprawa tkwiła w jego głowie od momentu, kiedy usłyszał głos dawnego przyjaciela. „ Musimy porozmawiać” jak echo odbijało się w myślach Marka i uruchomiło wyobraźnię, która zapędzała się w najdalsze rejony. Ton w jakim wypowiedział tamte słowa Georg nakazywała sądzić, że sprawa jest bardzo poważna. Jak bardzo, Mark miał dowiedzieć się późnym po południem.

 

Do tego czasu krzątał się po domu nerwowo, nie wiedząc co ze sobą począć. Kilka razy schodził do piwnicy, chcąc sprawdzić, czy wszystko jest tak jak być powinno. Co chwila zerkał na zegarek i telefon. Zdjęcie kobiety, która miała szczególne miejsce w jego sercu zniknęło z wiktoriańskiego stolika, na którym teraz stała mała lampa, pełniąca tylko i wyłącznie funkcje rekwizytu, gdyż nawet nie była podłączona do gniazdka.

 

Usiadł w fotelu i próbował przeczytać jakiś mało znaczący artykuł w lokalnej gazecie w dziale sportowym, jednak litery zlewały się w niewyraźną czarną plamę, skutecznie uniemożliwiając zajęcie myśli czymś innym, niż wizyta Georga. Zwinął papier, który zamierzał wyrzucić do śmieci, gdy kątem oka spostrzegł jedno słowo, wyróżnione pogrubioną czcionką. Odwinął instynktownie gazetę z powrotem, która wyglądała teraz jakby przespał się na niej bezdomny menel.

 

Pod tytułem, który przykuł jego uwagę, znajdował się obszerny artykuł dotyczący śmiertelnego wirusa. Tego samego, który rozprzestrzenił się dwa lata temu w przeciągu kilku dni po całym New Hampshire i zebrał krwawe plony w postaci kilkuset istnień ludzkich. Autor tekstu, anonimowy dziennikarz zabawiający się w reportaż śledczy, próbował dociec, co tak naprawdę sprawiło, że z dnia na dzień ludzie zaczęli zamieniać się w bezduszne istoty, dopuszczające się aktów kanibalizmu na najbliższych sąsiadach. Coś takiego dotychczas widziało się tylko w niskobudżetowych horrorach klasy C, a reżysera posądzało o rozwijającą chorobę psychiczną. Znajdowała się również wzmianka o pobliskiej fabryce, w której testowano nowe rozwiązania z użyciem niebezpiecznych środków chemicznych.

 

Mark przerwał lekturę w połowie. Miał dosyć czytania tych samych steków bzdur, którymi karmieni byli przez ostatnie dwa lata. Nikt tak naprawdę nie potrafił odpowiedzieć na pytanie, jaka była przyczyna. Zresztą co to za różnica? Nikt nie cofnie czasu, nikt nie przywróci mu…

 

Nagle rozległ się dźwięk telefonu, o którego istnieniu Mark przez dłuższą chwilę zapomniał. Poderwał się na nogi i chwycił słuchawkę.

 

– Tak– stwierdził nieco przytłumionym głosem, jakby dopiero co się obudził.

 

– Cześć Mark. Miałem zadzwonić. Mogę wpaść za piętnaście minut?

 

– Jasne. Możesz nawet za pięć.

 

Mark odłożył słuchawkę, jednocześnie czując coraz szybsze bicie serca. Zrobiło mu się gorąco, jakby w środku upalnego popołudnia siedział w autobusie ze szczelnie zamkniętymi oknami i zepsutą klimatyzacją. Poszedł do kuchni i wyjął z lodówki butelkę mineralizowanej wody. Pił łapczywie, sprawiając wrażenie człowieka, który zmagał się z uczuciem pragnienia od kilku dni. Po opróżnieniu ponad połowy butelki poczuł się zdecydowanie lepiej. Ustabilizował oddech, który po telefonie nabrał panicznej szybkości.

 

Podszedł do okna i obserwował podjazd, spodziewając się ujrzeć tam za kilka chwil wóz Georga. Do połowy zasłonięty przez firankę, zza której wystawała tylko lewa połowa jego twarzy, wyglądał jak podglądacz, z tą różnicą że z jego oczu zamiast podniecenia można było wyczytać strach, objawiający się w każdym najmniejszym geście jaki wykonywał. Nawet w nerwowym uśmiechu, który przykleił sobie do twarzy, czując się wyjątkowo głupio, kiedy powitał dawnego przyjaciela, otwierając przed nim drzwi.

 

Georg stał na ganku wyprostowany, jakby zapomniał, że jest już po służbie. Dumnie wypiął klatkę piersiową, nad której kształtem ciężko pracował trzy razy w tygodniu w pobliskiej siłowni, znajdującej się w największej galerii handlowej za miastem. Z jego twarzy ciężko było wyczytać jakiekolwiek emocje, jakby wstydził się je ujawnić. Mark spostrzegł, że przygryza delikatnie, prawie niezauważalnie kąciki ust, co świadczyło o tym, że również jemu udzieliło się zdenerwowanie. Był ubrany po cywilnemu. Czarna koszulka z krótkim rękawem, spod którego wystawał potężny biceps śniadego koloru, kontrastowała z jasnymi spodniami, do której była wpuszczona. Lewą ręką podpierał się na biodrze. Wokół niego spoczywał zaciśnięty, skórzany pasek, stanowiący raczej element ozdobny, gdyż nie wyglądał na osobę, której mogą spaść spodnie z tyłka. Prawą rękę miał schowaną za plecami. Przez sekundę Markowi przebiegła dziwna, wręcz absurdalna myśl, że trzyma w niej broń. Nie zdążył nawet zaśmiać się z siebie, gdy Georg przysunął rękę do przodu, trzymając w niej sześciopak Heinekena.

 

– Cześć stary– powiedział na powitanie i wydawało się, że mówi to ze szczerą życzliwością, choć wyraz jego twarzy wiele się nie zmienił– wiem, że zawsze masz czym ugościć, ale pomyślałem, że też chcę mieć jakiś wkład– stwierdził podając Markowi sześciopak.

 

Mark trzymał go kurczowo przy klatce piersiową, przez dłuższą chwilę nie odzywając się. Był zaskoczony postawą Georga, tak jakby spodziewał się, że na przywitanie dadzą sobie po pysku. Ocknął się w porę, gdy dopuszczalna chwila milczenia przeradzała się w dziwną i krępującą ciszę.

 

– Jasne, dobrym piwem nigdy nie pogardzę– odpowiedział, jednocześnie ustępując drogi i wykonując gest ręką zapraszający do środka. Stojąc w progu z opakowaniem piwa, wyglądał trochę komicznie, szczególnie jeśli spojrzało się na jego twarz, wyrażającą lekkie zakłopotanie. Trochę wyszedł z wprawy, jeśli chodzi o relacje międzyludzkie. Owszem w pracy miał codziennie wiele okazji, by na nowo posiąść umiejętność kontaktu z drugim człowiekiem, jednak charakter jego obowiązków sprawiał, że raczej poruszał się po sztywnych , szablonowych i utartych schematach, dzięki którym nikt nie domyślał się, co w nim siedzi.

 

Georg odwrócił się, gdy usłyszał głośny dźwięk zamykanych drzwi, które pchnięte przez Marka z przesadnym użyciem siły, omal nie wypadły z zawiasów. Był to odruch bezwarunkowy, który wyrobiły w nim lata służby w policji. Każdy niepokojący dźwięk sprawiał, że w umyśle Georga zapalała się czerwona lampka. To jedna z przyczyn dla których miał problemy z rozluźnieniem się po służbie. Radził sobie z tym zazwyczaj towarzystwem alkoholu, a niegdyś jeszcze towarzystwem Marka.

 

Weszli do salonu. Georg stanął na środku i zaczął kręcić się wokół własnej osi, przyglądając się wszystkiemu wokół. Przez dłuższą chwilę obserwował kominek, na którym stały drewniane, prostokątne ramki, służące do oprawienia zdjęć. Tych jednak brakowało, a ramki wypełnione były tylko białą, tekturową kartką.

 

Chwilę później dołączył do niego Mark, trzymając dłoniach dwie otwarte butelki schłodzonego piwa.

 

– Nic się tu nie zmieniło od kiedy byłem tu ostatni raz– powiedział Georg biorąc jedną butelkę, z której czubka wylewała się piana. Mark wziął głęboki łyk, odchylając przy tym głowę tak, że widać było jego poruszającą się grdykę. Zastanawiał się, kiedy właściwie to było? To znaczy kiedy Georg McKenzie, zastępca szeryfa w New Hampshire, a po jego śmierci pierwsza strzelba w mieście gościł u niego w domu po raz ostatni. Znalezienie odpowiedzi na to pytanie nie było wcale takie łatwe. Szukanie w pamięci tego momentu, było jak podróż niewidomego w londyńskim metrze.

 

Punktem wyjścia do wszystkich nurtów wspomnieniowych był atak wirusa, który nawiedził New Hampshire dwa lata temu. Potem, kiedy nekrologi jego żony jak i towarzyszki życia Georga oraz kilkuset innych mieszkańców znalazły się w miejscowej gazecie, wydawanej przez ocalałych dziennikarzy, spotykali się dosyć często. Wspólnie przeżywając żałobę. Choć tak naprawdę to Georg był głównym inicjatorem tych spotkań, podczas których to on najwięcej mówił, szczególnie po kilku piwach, a rola Marka ograniczała się raczej do słuchania, gdyż swoje tragedie wolał przeżywać w samotności. Po jakimś czasie te seanse żałobne zaczynały go męczyć, a Georg stawał się dla niego bodźcem, który uruchamiał jego wyobraźnię i kierował wprost w ramiona bolesnych wspomnień. Dlatego zaczął go unikać, a ich więź stopniowa rozluźniała się, aż wreszcie doszło do tego, że nawet robiąc zakupy w tym samym sklepie stać ich było tylko na mechaniczne skinienie głową, w ramach alternatywy dla dziecinnego udawania, że się nie widzą.

 

Ustalił, że ich ostatnie spotkanie podczas którego wymienili więcej, niż dwa zdania miało miejsce ok. dwanaście miesięcy temu. Choć kiedy odebrał słuchawkę i usłyszał głos Georga, a później o jego zamiarze spotkania, łagodnie mówiąc nie ucieszył się zbytnio, teraz jakby odżyły w nim dawne wspomnienia, jednak te pozytywne, kiedy jeszcze nazywali siebie przyjaciółmi. A byli nimi od czasu, kiedy nowy dzieciak w mieście jakim był Mark usiadł na swojej pierwszej lekcji w nowej szkole w ławce obok znanego psotnika, za jakiego uchodził Georg. Już po pierwszych dniach widać było, że znaleźli ze sobą wspólny język, choć z charakteru byli zupełnie inni.

 

Kiedy znudziło im się już stanie, obaj usiedli w fotelach naprzeciwko siebie. Mark odłożył pusta butelkę, a zaraz za nim Georg.

 

– Może skoczę po jeszcze jedno. Chyba twoje Heinekeny już się zamroziły dawno– zaproponował gospodarz domu.

 

– Jasne– odpowiedział Georg, drapiąc się po policzku. Wyglądał na człowieka, którego coś gryzie od środka i zaraz eksploduje, jeśli się tego nie pozbędzie.

 

– Co u ciebie słychać?– zapytał go Mark, wracający z kuchni z kolejnymi butelkami piwa. Sam był zaskoczony tym pytaniem, które zadał tylko i wyłącznie dlatego, żeby przesunąć w czasie podjęcie tematu, dla którego tak naprawdę się tutaj zebrali.

 

– Staram się jakoś normalnie żyć– po tych słowach Markowi przypomniały się dawne spotkania i tragiczno pompatyczny ton w jaki ubierał słowa jego przyjaciel– praca stała się dla mnie sensem życia.

 

– Rozumiem– tylko na tyle zdobył się gospodarz domu. Nie wiedział co powiedzieć, aby nie zachęcać go do dalszych wynurzeń. Zdał sobie sprawę, że cieszy się widząc Georga znowu w swoim domu, ale nie mógł ryzykować, by to spotkanie przeciągnęło się w kilkugodzinny maraton.

 

– A ty? Dajesz radę?

 

– Myślę, że tak. Wiesz, staram się za dużo nie myśleć o przeszłości, bo nie jestem w stanie jej zmienić– odpowiedział Mark, choć zgadzał się z wewnętrznym głosem, który krzyknął w jego głowie GÓWNO PRWADA! Tak, gówno prawda. Codziennie myślał o przeszłości, zostawiając teraźniejszość i przyszłość inny, których życie ominęła tragedia rodzinna.

 

Georg odłożył napoczętą butelkę Heinekena. Zaczął pocierać dłońmi, po czym położył je na kolanach, wykonując nerwowe ruchy. Nabrał głęboko powietrza do płuc, nie wypuszczając przez kilka sekund. Podniósł wzrok, który utkwił w śnieżno białym dywanie. Spojrzał na Marka, który w myślach powiedział sobie „ o cholera, to teraz”.

 

– Mark, cieszę się, że znowu się spotkaliśmy– zaczął ostrożnie.

 

– Ja też, naprawdę.

 

– Ale przyszedłem tu też w konkretnej sprawie, o której powinieneś wiedzieć.

 

– Domyślałem się, że nie przyszedłeś na towarzyską pogawędkę.

 

– Może następnym razem. Cholera Mark, chcę mieć to już za sobą.

 

– Wal stary. Robisz taki długi wstęp, że nie wiem czy mi serce wytrzyma, zanim przejdziesz do rzeczy– próbował zażartować.

 

– Pamiętasz jak komisja lekarska z Waszyngtonu rozpoczęła badania nad zmarłymi…– nie zdążył dokończyć.

 

– Pamiętam– powiedział oschle Mark, ścisnął wargi i zmarszczył czoło.

 

– Każda z rodzin musiała wyrazić zgodę na rozkopanie grobu i ponowną sekcję zwłok– powiedział Georg robiąc przerwę trwającą kilka sekund, którą wykorzystał na zwilżenie zaschłego podniebienia kilkoma kroplami letniego już piwa.

 

– Ja nie wyraziłem– wciąż w tym samym tonie odpowiadał Mark.

 

– Właśnie, nie wyraziłeś. Ale w szczególnych przypadkach, a ten był takim, taka zgoda nie jest potrzebna. Tak naprawdę pytanie było tylko gestem uprzejmości i szacunku z ich strony.

 

– Co chcesz przez to powiedzieć?

 

– Chcę przez to powiedzieć, że zrobili to bez twojej zgody– odpowiedział Georg i czekał z przerażeniem w oczach na reakcję Marka, który poczuł się jakby dostał kijem bejsbolowym w tył głowy. Zesztywniał i zrobił się cały czerwony na twarzy. Wyciągnął rękę w kierunku butelki i chwycił ją, tak że prawie pękła. Pociągnął z niej kilka głębokich łyków.

 

– Chcesz powiedzieć, że wygrzebali Dorothy z trumny, a potem robili na niej badania, mimo, że kategorycznie im tego zabroniłem?

 

– Tak, ale…– Georg mówił coraz mniej pewny siebie, a dźwięki które wydobywał zaczynały przypominać jąkanie.

 

– Ale co?– spytał z nienawistnym wzrokiem Mark, jakby to osoba siedząca przed nim miała z tym coś wspólnego.

 

– Ale w trumnie nie było Dorothy.

 

Georg odetchnął z ulgą, jakby pozbył się kamienia z nerki. Z Marka zeszło powietrze. Zapadł się w fotel i zaczął uderzać nerwowo palcami o kolano, wybijając jakiś chaotyczny rytm. Patrzyli na siebie teraz nieco inaczej.

 

– To kto tam był?– zapytał Mark ledwo słyszalnym głosem człowieka świeżo wybudzonego z narkozy.

 

– Ciało jakiejś innej osoby.

 

– To niemożliwe– odparł stanowczo silnym głosem, jakby wróciło do niego życie i chęć walki.

 

– Mark, wiem że to drażliwa sprawa. Ale przy identyfikacji zwłok zdarzają się pomyłki. Szczególnie, gdy dochodzi do znacznych uszkodzeń ciała. Ja też nie jestem pewien, czy ciało, które zidentyfikowałem jako Katie, tak naprawdę do niej należało. Mark, przecież one zamieniły się w pieprzone zombie !!!

 

– Wyjdź. Nie chcę słuchać tego więcej. Jesteś chory, a teraz próbujesz zarazić szaleństwem innych.

 

– Mark….– nie zdołał dokończyć Georg.

 

– Wyjdź powiedziałem, nie zmuszaj mnie do użycia siły.

 

Mimo powagi sytuacji brzmiało to nieco komiczne, jeśli porównało się wygląd obydwu mężczyzn, z których jeden przypominał starożytnego atletę, a drugi podstarzałego, wychudzonego naukowca z podkrążonymi oczami i wypadającymi włosami.

 

Georg podniósł się z fotela i chciał podjąć ostatnią próbę rozmowy, jednak w ostatniej chwili zrozumiał, że nie ma to sensu i zrobiło mu się żal Marka. Skierował swoje kroki ku drzwiom, nie czekając aż gospodarz go odprowadzi. Czuł na plecach jego wzrok. Odwrócił się jeszcze ostatni raz, by spojrzeć na tego nieszczęśliwego człowieka, gdy nagle usłyszał dziwny dźwięk, przypominający stłumiony krzyk. Dochodził jakby spod ziemi.

 

– Co to było Mark?

 

– Nic. Wyjdź.

 

Mark wiedział, że to spotkanie nie jest jeszcze skończone. Przeczuwał to od samego ranka, a jeśli przez chwilę łudził się, że będzie wszystko potoczy się inaczej, to był po prostu naiwny. Szybkim krokiem przeszedł do salonu, kątem oka widząc stojącego nieruchomo Georga.

 

– Ostatni raz mówię wyjdź– stwierdził, wyjmując z kieszeni kluczyk, którym zaczął otwierać szafkę.

 

W tym samym czasie dźwięk spod ziemi znów przedostał się na górę. Na początku Georg myślał, że to zwykły hałas, jednak teraz nie miał wątpliwości, że to krzyk żywej istoty. Instynktownie wyjął z tylnej kieszeni broń. Chwycił ją oburącz.

 

– Mark, zostań tutaj. Pójdę sprawdzić co się dzieje.

 

– Nie wtrącaj się w nie swoje sprawy– odpowiedział mu Mark z dzikim uśmiechem na twarzy i z małym pistoletem w dłoni, wycelowanym prosto w Georga.

 

– Zwariowałeś?

 

– Może. Ale to nie znaczy, że masz prawo wpieprzać się w moje życie.

 

Georg miał tylko chwilę na reakcję. Wiedział, że jego przeciwnik nie jest strzelcem wyborowym, ale czasem głupi mają szczęście. Zaryzykował. Oddał strzał, trafiając kulą w rękę Marka, w której trzymał broń. Mały pistolet spadł na podłogę, a Mark wrzasnął i zwinął się z bólu. Georg podbiegł do niego i schował broń do kieszeni. Krzyk spod ziemi był coraz bardziej intensywny i coraz bardziej przerażający. Dochodził z tylnej części domu.

 

Upewniając się, że jego dawny przyjaciel jest unieszkodliwiony, ruszył w kierunku, z którego dobiegały te działające silnie na wyobraźnię dźwięki. Im znajdował się bliżej drzwi do piwnicy, tym były bardziej wyraźne. „ Jezu, co tam się dzieje. Co ty zrobiłeś Mark?” pytał się w duchu, gdy strzelił w kłódkę, zawieszoną na drzwiach. Otworzył je silnym kopnięciem. Na dół prowadziły kilkustopniowe schody. W środku panowała ciemność. Georg próbował po omacku znaleźć na ścianie przycisk od światła, jednak na próżno. Wyjął z kieszeni komórkę. Włączył opcję latarki, jednak działała ona tylko przez chwilę, gdyż telefon miał na wyczerpaniu baterię i padł kilka sekund później. Z każdym kolejnym stopnień schodów, krzyk stawał się coraz bardziej przerażający. Nie mógł pochodzić ze strun głosowych człowieka, nawet poddanego najstraszliwszym torturom.

 

Georg czuł, jakby zbliżał się do przedsionka piekła, w którym słychać jęki dusz czyścowych. Znalazł wreszcie na ścianie przycisk od światła. Ale nie był pewien, czy chce by w tym miejscu zagościło światło i odkryło wszystkie zbrodnie jakie miały tu miejsce. Po chwili wahania zbliżył kciuk do przycisku. Za pierwszym razem nie zadziałało, za drugim zaś tak. Mówiąc, że ciarki przeszły mu po plecach, byłoby stwierdzeniem równie dobrym, co powiedzenie, że Balzac był niezłym pisarzem.

 

Georg zobaczył coś, co przypominało zgniłe mięso o kształcie człowieka. To coś przypięte było do ściany łańcuchami, próbowało się wyrywać. Georg od razu przypomniał sobie wygląd ludzi, którym dwa lata temu strzelał prosto w głowę, by nie zarażali innych mieszkańców. Mark trzymał w piwnicy żywego trupa, tylko po co ? Spojrzał na łóżko, które było przygotowanego dla tej istoty, a obok stół, na którym stały puste butelki z krwią, a z nich plastikowe, długie rurki połączone z dziwnie wyglądającą maszyną, którą kiedyś widział w szpitalu, kiedy brał udział w akcji krwiodawstwa.

 

Zbliżył się do trupa na najbliższą bezpieczną odległość i z przerażeniem stwierdził, że kojarzy te rysy, których nie dało się ukryć nawet pod maską zgniłej, rozkładającej się skóry. Jeśli to nie był sen, właśnie zdał sobie sprawę, że stoi przed zainfekowanym ciałem, które niegdyś należało do Dorothy, żony jego niedawnego przyjaciela, leżącego teraz nieprzytomnie z zakrwawioną ręką kilka metrów wyżej. Tak przynajmniej mu się wydawało, do czasu kiedy nie został trafiony czymś zimnym i ciężkim w potylice. Poczuł, że nogi robią mu się jak z waty i powoli osunął się na ziemię. Leżąc na niej zobaczył jeszcze twarz Marka, który uśmiechnięty zamachnął się i skończył jego żywot kilkoma uderzeniami łopatą, która dotychczas służyła jedynie jako przydatne narzędzie w pracach ogrodowych.

 

Jeszcze tego samego wieczoru ciało Georga posłużyło za posiłek dla Dorothy, która miała już dość butelek z krwią ze szpitala.

Koniec

Komentarze

Jak widzę, nikt jeszcze nie skomentował.

 

Ogolnie rzecz biorąc nie jest źle, choć jak przeczytałam o wirusie to moja reakcja była taka: Eee, znowu zombie. Zakończenie zaś dość szybko daje się przewidzieć, zwłaszcza w powiązaniu z tytułem.

 

Tyle o fabule, jeśli chodzi zaś o technikalia, to tekst roi się od dziwadel językowych, potknięć i niedoróbek, niestety.

Po pierwsze, przykładasz nadmierną wagę do szczegółów. Opisujesz działania bohatera krok po kroku, gest po geście miejscami, co jest dość irytujące i absolutnie zbędne.

Jest trochę literówek i złych odmian wyrazów, tak jakbyś nie przyłożył się dość do sprawdzenia i poprawienia tekstu po przeczytaniu.

 

"Wyjął z niego karton, który swoje ważył, gdyż jego twarz nabiegła krwią, a na skroni pojawiła się wielka, pulsująca żyła przypominająca pełzającego robaka koloru zgniłej zieleni." - To zdanie jest skontruowane tak, że wychodzi na to, iż twarz kartonu nabiegła krwią. Naprawdę.

 

Nie rozumiem zdania o paczce tytoniu. Czemu była rownie przydatna co kuśka niepłodnego mężczyzny?

 

Niejeden łącznie.

 

Co to jest uczucie znalezienia odpowiedniej wymówki?

 

"Widząc specjalne plastikowe naczynia wypełnione czerwonym płynem, na jego twarzy pojawił się uśmiech." - Wychodząc z domu, zaczął padać deszcz. Wiesz, czemu oba te zdania są skonstruowane nieprawidłowo?

 

"W drodze do frontowych drzwi, stojąc na ganku..." - no to był w drodze czy na ganku?

 

"Dosyć bolesna pobudka" i "przeszywający ból" nie są tym samym.

 

Najpierw nazywasz bohatera George dwa razy, a potem Georg. To jak właściwie miał na imię?

 

Czarna koszulka z krótkim rękawem - jednym rękawem?

 

"Wokół niego spoczywał zaciśnięty, skórzany pasek, stanowiący raczej element ozdobny..." - to jest naprawdę bardzo, bardzo złe zdanie.

 

Dialogi są zapisywane nieprawidłowo. Poza tym gubisz sporo przecinków.

 

"Kiedy znudziło im się już stanie, obaj usiedli w fotelach naprzeciwko siebie." - To zdanie to mój absolutny faworyt.

 

Butelkę się odstawia, a nie odkłada. Chyba że pustą, bo inaczej się z niej wyleje.

 

"...jeśli przez chwilę łudził się, że będzie wszystko potoczy się inaczej, to był po prostu naiwny." - ?

 

To tak na wyrywki. Myślę, Harry, że musisz przykładać większą wagę do tego, co piszesz. Sprawdzać, poprawiać, korygować. Dać komuś gotowy tekst do przeczytania. Bo nawet jeśli wymyślisz i opiszesz niezłą fabułę, cała przyjemność z czytania zostanie zepsuta nieskładnymi zdaniami, potknięciami interpunkcyjnymi i tym podobnymi rzeczami.

 

Pozdrawiam.

"Nigdy nie rezygnuj z celu tylko dlatego, że osiągnięcie go wymaga czasu. Czas i tak upłynie." - H. Jackson Brown Jr

Nowa Fantastyka