- Opowiadanie: Amazis - Polifonia

Polifonia

Au­to­rze! To opo­wia­da­nie ma sta­tus ar­chi­wal­ne­go tek­stu ze sta­rej stro­ny. Aby przy­wró­cić go do głów­ne­go spisu, wy­star­czy do­ko­nać edy­cji. Do tego czasu moż­li­wość ko­men­to­wa­nia bę­dzie wy­łą­czo­na.

Oceny

Polifonia

Bóg nie jest księ­go­wym, lecz ar­ty­stą, a świa­tem rzą­dzi mu­zy­ka, nie ma­te­ma­ty­ka.

 

Ktoś mógł­by ostro za­pro­te­sto­wać prze­ciw­ko ta­kie­mu stwier­dze­niu: czy wszel­ka har­mo­nia nie jest po pro­stu od­po­wied­nim usta­wie­niem okre­ślo­nych ele­men­tów, efek­tem aryt­me­tycz­nej sza­ra­dy, ma­te­ma­tycz­nej żon­gler­ki? A czy mu­zy­ka nie jest tylko ma­try­cą liczb na­nie­sio­ną na tło dźwię­ków?

 

Nie. To nie­praw­da.

Pod­sta­wą świa­ta jest nie licz­ba, ale nuta. Każdy jego ele­ment, po­cząw­szy od kwar­ków, a skoń­czyw­szy na po­ję­ciach mo­ral­nych jest wy­ra­ża­ny za po­mo­cą od­po­wied­nie­go dźwię­ku. Dźwię­ku po­cho­dzą­ce­go z kra­iny pla­toń­skich idei, do­sko­na­łe­go, bę­dą­ce­go ni­czym innym jak samym tylko Okre­śle­niem. Dźwię­ku, który nie ma wła­snej na­tu­ry – bo to, jak po­strze­ga­my jego współ­brz­mie­nie z in­ny­mi za­le­ży tylko od nas, od na­szej in­dy­wi­du­al­no­ści. Je­że­li tak nie jest, to dla­cze­go jedną rzecz, która po­win­na być nie­zmien­na i stała jak każda licz­ba, dwoje ludzi od­bie­ra zu­peł­nie ina­czej?

Po­li­fo­nia tłu­ma­czy wiele zja­wisk o wiele le­piej niż pusta, zimna ma­te­ma­ty­ka.

 

I

 

Zimny wiatr był nie­zwy­kle za­ja­dły i wci­skał się w każdą szcze­li­nę ubra­nia: nie po­zwa­lał za­po­mnieć, że li­sto­pad ma się ku koń­co­wi, a pro­gno­zy za­po­wia­da­ją­ce wcze­sną, śnież­ną zimę tym razem okażą się traf­ne. Pod ogo­ło­co­ny­mi z liści drze­wa­mi le­ża­ły kupki śnie­gu, ta­ja­ją­ce za dnia, a ro­sną­ce nocą – były jak przy­czół­ki, z któ­rych zima miała wy­ru­szyć nie­dłu­go na pod­bój mia­sta.

Po pniu dębu sto­czy­ła się mała, ruda kulka. Wie­wiór­czy­mi łap­ka­mi od­grze­ba­ła spod śnie­gu jakiś żo­łądź, a potem, trzy­ma­jąc go mocno, za­czę­ła się przy­glą­dać, jak gra­barz i jego pod­chmie­lo­ny po­moc­nik sta­ra­ją się z gra­cją zsu­nąć trum­nę do grobu.

Marta od­wró­ci­ła od niej wzrok. Jesz­cze nie do­szła do po­zio­mu de­wo­cji, na któ­rym zwie­rzę z żo­łę­dziem w łap­kach uzna­ła­by za palec Boży albo za znak czy­jejś obec­no­ści.

Wró­ci­ła do swo­je­go po­przed­nie­go za­ję­cia, czyli ob­ser­wa­cji gry emo­cji na twa­rzach wszyst­kich zgro­ma­dzo­nych na po­grze­bie za­łob­ni­ków. Było to o tyle za­baw­ne, że dzię­ki wo­al­ce na twa­rzy mogła to robić nie­po­strze­że­nie i zu­peł­nie bez­kar­nie. Ge­ne­ral­nie wszę­dzie wi­dzia­ła różne od­cie­nie smut­ku, żalu i nudy – tylko Ali­cja i Maria, sio­stry zmar­łe­go, rzu­ca­ły się w oczy ze swoją gip­so­wą obo­jęt­no­ścią… pi­sa­ną przez na­praw­dę duże „O".

 

Wred­ne pip­ska, ro­bi­ły to samo, co ona. Wo­dzi­ły męt­ny­mi tę­czów­ka­mi w tę i nazad, pla­nu­jąc widać za­wcza­su, do kogo po­dejść, aby otrzy­mać jak naj­wię­cej kom­ple­men­tów na temat wła­sne­go wy­glą­du. „Ach, brat wam umarł, a wy zno­si­cie to z taką god­no­ścią". Ojej, ojej… Nie­ste­ty, w swo­jej bez­czel­no­ści nawet nie za­ło­ży­ły wo­alek ani ciem­nych oku­la­rów, przez co każdy mógł śle­dzić śla­ma­zar­ne ruchy ich gał.

Nie tra­wi­ły jej i Marta wręcz bała się my­śląc o uczest­nic­twie w po­grze­bie Adama. Były zdol­ne do wszyst­kie­go. Uzna­ła jed­nak, że w tak po­waż­nej sy­tu­acji (to jest w obec­no­ści wszyst­kich psiap­sió­łek i ku­zy­ne­czek) przyj­mą po­sta­wę neu­tral­ną i nie będą ska­kać jej do oczu. Nie prze­li­czy­ła się: trak­to­wa­ły ją jak ka­wa­łek gumy do żucia przy­schnię­tej do spodniej stro­ny blatu stołu – o któ­rym się wie, ale nie mówi. Po­wie­trze gęst­nia­ło od ko­tłu­ją­cej się za zbo­la­ło-pla­sti­ko­wy­mi ma­ska­mi nie­na­wi­ści, nie­mniej nie za­no­si­ło się na to, że ko­cha­ja­ce się sio­stru­nie po­zwo­lą sobie wy­krzy­wić twarz gry­ma­sem wstrę­tu. Dały o swój imidż do tego stop­nia, że nawet nie pła­ka­ły.

Tak po praw­dzie, to Marta rów­nież nie ro­ni­ła łez – ale tylko dla­te­go, że wię­cej ich już nie po­sia­da­ła. Po dniach i no­cach nie­ustan­ne­go drę­cze­nia się myślą, że Adam był zimny, sztyw­ny i nie­dłu­go zeżrą go ru­do-zie­lo­ne żucz­ki, nie miała już siły pła­kać. Wszyst­ko, co jest nie­ustan­nie za­drę­cza­ne, po­tra­fi zgru­bieć i zro­go­wa­cieć. Nawet dusza.

Od­czu­wa­ła tylko wście­kłość na cały ten teatr, tak umie­jęt­nie, cu­kier­ko­wo za­pla­no­wa­ny. Na Ma­ryś­kę i Alę, jego re­ży­ser­ki. Na Adama, że mu­siał wpaść pod sa­mo­chód i na samą sie­bie, że przez swoją kłót­nię go do tego spro­wo­ko­wa­ła…

 

Tuż przed czub­kiem buta Marty prze­su­nę­ła się, jak ogon ucie­ka­ją­cej myszy sznu­rów­ka po­moc­ni­ka gra­ba­rza.

Zde­cy­do­wa­nym, ale bar­dzo dys­kret­nym ru­chem Marta przy­ci­snę­ła jej ko­niec. Pi­ja­ny, czer­wo­ny jak po­mi­dor chło­pek-roz­tro­pek, chcąc wy­ko­nać krok do przo­du stra­cił rów­no­wa­gę i zwa­lił się na trum­nę. Ła­piąc się wieka, prze­chy­lił ją na bok.

 

Trum­na spa­dła z pasów.

Otwo­rzy­ła się.

Adam wy­le­ciał z niej jak szma­cia­na lalka, aż za­fur­ko­ta­ła w po­wie­trzu jego czar­na grzy­wa. Runął do grobu na twarz, aż głowa wy­krę­ci­ła mu się do tyłu. Za­la­ny ćwok spadł pro­sto na trupa.

 

 

Ma­ryś­ka i Ala wrza­snę­ły ze zgro­zy, a na ich ob­li­czach widać było już mie­sza­ni­nę prze­ra­że­nia, zło­ści i smut­ku. Gip­so­wa obo­jęt­ność, tak sta­ran­nie szli­fo­wa­na przez ostat­nie kilka dni, roz­trza­ska­ła się w jed­nej se­kun­dzie. Ich twa­rze, zu­peł­nie nie­przy­zwy­cza­jo­ne do oka­zy­wa­nia gwał­tow­nych uczuć zda­wa­ły się skrzy­pieć przy każ­dym po­dry­gu mię­śni jak nie­na­oli­wio­ny me­cha­nizm. To ci do­pie­ro wi­do­wi­sko!

Marta wy­bu­chła śmie­chem. Śmia­ła się jak głu­pia wi­dząc, jak wy­mu­ska­ny plan tych dwóch żmij bie­rze w łeb. Jak Adam leży w gro­bie z od­wró­co­ną głową, jak po­moc­nik gra­ba­rza opie­ra się o jakiś na­gro­bek i pró­bu­je wró­cić do pionu. Wszy­scy lu­dzie nie pa­trzą się na trupa, tylko na puste miej­sce obok niej. Nawet nie przy­bi­li wieka do trum­ny.

 

Śmia­ła się i śmia­ła.

Nie­ste­ty, tylko ona jedna.

 

***

 

Kiedy wy­cho­dzi­ła z cmen­ta­rza czuła, że nikt nie od­pro­wa­dza jej wzro­kiem. Więk­szość osób zgro­ma­dzo­nych na po­grze­bie miała gdzieś zmar­łe­go: ro­dzi­na przed­się­bior­ców i prze­się­daw­ców (?) nie ce­ni­ła wy­so­ko wy­rod­ka, który wolał in­stru­ment od port­fe­la. Co kogo ob­cho­dzi­ła jakaś za­wo­alo­wa­na pinda, ni­ko­mu bli­żej nie­zna­na? Kimś była tylko dla Ali i Ma­ryś­ki: uwa­ża­ły ją za pierw­szą i ostat­nią zdzi­rę, która chcia­ła wśli­zgnąć się do bo­ga­tej ro­dzi­ny tyl­ny­mi drzwia­mi, na­cią­gnąw­szy ich uko­cha­ne­go bra­cisz­ka na dzie­cia­ra albo co tam in­ne­go. A prze­cież bi­du­lek, nie­po­rad­ny Adaś nie umiał ra­dzić sobie z ta­ki­mi sy­tu­acja­mi. We­dług nich, wła­ści­wie nie nada­wał się do ni­cze­go: naj­chęt­niej albo ku­pi­ły­by mu pie­lu­chę, albo same się z nim oże­ni­ły. Marta od za­wsze po­są­dza­ła je o jakąś mu­ta­cję kom­plek­su Elek­try.

Sama nie prze­ja­wia­ła ta­kich de­wia­cji, przy­naj­mniej na tle kon­tak­tów mię­dzy­ludz­kich. Dzi­wić mogł­by drob­nost­ki – ro­zu­mie­nie się bez słów, ścią­ga­nie obec­no­ści albo te­le­fo­nów sa­my­mi my­śla­mi… No cóż, ar­ty­stę zro­zu­mieć mogła tylko ar­tyst­ka. A ar­tyst­ką – była, i to przez duże A.

Na jej nie­szczę­ście, jej dom nie pisał się przez duże „d", praca, która od wczo­raj wi­sia­ła na wło­sku, przez duże „p", i ge­ne­ral­nie całe życie przez duże „ż". Je­dy­nym co teraz mogła zro­bić, a co zresz­tą ro­bi­ła od czasu wy­pad­ku, było pój­ście do swo­jej ob­skur­nej ka­wa­le­recz­ki i gra­nie na skrzyp­cach – przy ukrad­ko­wych spoj­rze­niach za sie­bie, na kąt przy sza­fie, czy ktoś inny niż jej wy­obraź­nia zo­sta­wia ślady pal­ców na za­ku­rzo­nej wio­lon­cze­li. Potem, jak zwy­kle od trzech dni pój­dzie spać o szó­stej i bę­dzie leżeć, na prze­mian śpiąc i na­słu­chu­jąc, czy ktoś inny niż roz­bu­ja­na ostat­nio psy­chi­ka prze­wra­ca kart­ki „die Kunst der Fuge" na pul­pi­cie od nut.

Zza be­to­no­wych kloc­ków po dru­giej stro­nie rzeki, które były z ko­niecz­no­ści na­zy­wa­ne do­ma­mi, wy­nu­rzy­ła się bryła kla­sy­cy­stycz­ne­go te­atru – jed­nak jej ka­mien­na sza­rość, w prze­ci­wień­stwie do ko­lo­ru blo­ków, była zu­peł­nie inna… taka praw­dzi­wa. Żywa. Ka­mień, szcze­gól­nie ujęty w kla­sy­cy­stycz­ną formę, miał w sobie to coś: życie, na­tu­ral­ność… Kla­sy­cyzm, to do­pie­ro mu­sia­ła być fajna epoka. W po­dob­nym stylu zbu­do­wa­ny był prze­pięk­ny, bru­ko­wa­ny, ob­sta­wio­ny rzeź­ba­mi most, za któ­rym znaj­do­wał się dom Marty.

 

***

 

– Prze­pra­szam bar­dzo, ale to moje miej­sce.

– Hm? A tak, rze­czy­wi­ście.

Wstał po­słusz­nie i prze­su­nął się o jedno miej­sce dalej. Spodo­bał jej się, więc dys­kret­nie rzu­ci­ła w po­wie­trze, że gdyby się nie prze­mie­ścił, ode­brał­by jej całą ra­dość ze spek­ta­klu. Dla­cze­go, nie po­wie­dzia­ła: spra­wy nie­za­mknię­te są naj­lep­szym lepem na płeć prze­ciw­ną.

I rze­czy­wi­ście.

Pod­czas an­trak­tu stała obok fi­gu­ry Apol­la, nie za bar­dzo wie­dząc, do kogo się ode­zwać – wszy­scy dys­ku­to­wa­li o ak­to­rach, o tra­ge­dio­pi­sa­rzu grec­kim, o re­kwi­zy­tach i tak dalej… szu­ka­ła wzro­kiem czar­nej czu­pry­ny. Blon­dyn, ru­dzie­lec, za niski, za wy­so­ki… Oho! Zde­cy­do­wa­nym kro­kiem ko­bie­ty która wie, czego chce po­de­szła do niego i za­py­ta­ła, nad czym tak roz­my­śla.

– Dla­cze­go ze­psuł­bym pani przy­jem­ność oglą­da­nia, gdy­bym się nie prze­su­nął.

– Gdyby pan to zro­bił, mu­sia­ła­bym pa­trzeć na Edypa, a po­nie­waż sie­dzą­cy przede mną miał roz­mia­ry hi­po­po­ta­ma i wszyst­ko mi za­sło­nił, mo­głam z czy­stym su­mie­niem sku­pić się tylko i wy­łącz­nie na panu.

Tekst-ścier­ka. Nie­mniej za­dzia­łał i szyb­ko dwoje mu­zy­ków za­czę­ło roz­ma­wiać o roli chóru w tra­ge­dii an­tycz­nej i jej uwy­dat­nie­niu w spek­ta­klu.

 

***

 

– Halo?

– Cześć. Wró­ci­łam już – po­wie­dzia­ła smęt­nie Marta.

– Po­cze­kaj chwi­lecz­kę… Mo­żesz?

Nie miała wyj­ścia. Oprócz Anny nie miała ni­ko­go in­ne­go, kto byłby w sta­nie wy­słu­chi­wać jej mrocz­nych prze­my­śleń na temat życia. Hmm… w sumie, był jesz­cze Lucek, ale ni­ko­mu o nim nie mó­wi­ła, a i on do niej nic nie miał do po­wie­dze­nia.

Po kil­ku­dzie­się­ciu se­kun­dach te­le­fon prze­stał rzę­zić szu­mem su­szar­ki włą­czo­nej przez Annę. Mar­cie od razu zro­bi­ło się chłod­niej.

– No już, je­stem. Mu­sia­łam wy­su­szyć sobie kłaki.

Miała czar­ne, mocne jak druty wło­si­ska, się­ga­ją­ce jej do pasa. Uple­cio­ny z nich war­kocz był gruby jak nad­gar­stek Marty.

– Opo­wia­daj, jak było. Były te dwie pizdy?

– Były… ale nawet nie zwró­ci­ły na mnie uwagi. Z jed­nej stro­ny czuję ulgę, a… ale i nie­do­syt. Chcia­ła­bym się z nimi pobić, ze­psuć im spek­takl, albo rzu­cić się do grobu, albo co tam jesz­cze… A! Nie wiesz, co się stało. Nie mu­sia­łam tego robić, bo…

 

I opo­wie­dzia­ła przy­ja­ciół­ce, co się stało. Tamta – sły­chać to było – o mało nie wy­bu­chła śmie­chem. Po­wstrzy­ma­ła się za­pew­ne przez wzgląd na zmar­łe­go.

 

– I to tak zu­peł­nie samo się stało? Daj spo­kój! Daj spo­kój… taka gran­da…

Zu­peł­nie samo? Marta otwo­rzy­ła w gło­wie no­te­sik i za­pi­sa­ła w nim to zda­nie, aby po­my­śleć o nim póź­niej.

– T e ż my­śla­łam, że ski­cham się ze śmie­chu. Tylko że teraz do śmie­chu mi wcale nie jest, jutro mam roz­mo­wę z Drza­zgą. To jest, z moim sze­fem – po­pra­wi­ła się.

 

Szef. Więk­szość ludzi wy­ma­wia­ła to słowo z ro­dza­jem wro­gie­go sza­cun­ku bądź zło­śli­wo­ści ta­kimż za­pra­wio­nej; tylko ona po­tra­fi­ła prze­pusz­czać to po­ję­cie przez zęby z naj­czyst­szą po­gar­dą. Szef? A kto to jest szef? Kiedy pierw­szy raz zo­ba­czy­ła wy­su­szo­ną Drza­zgę sie­dzą­ce­go za biur­kiem, tak nędz­ne­go w po­rów­na­niu z ogro­mem dę­bo­we­go mebla, miała ocho­tę par­sk­nąć śmie­chem.

Kiedy wy­cho­dzi­ła z jego ga­bi­ne­tu i zo­ba­czy­ła tę… se­kre­tar­kę która w mię­dzy­cza­sie wy­sko­czy­ła po nowy pil­nik, jej usta znów wy­gię­ły się w ład­ne­go ba­na­na. „No, to bę­dzie­my mieli razem nie­zły ubaw, moja droga Suniu". Sunia – tak jakoś jej się sko­ja­rzy­ło.

Ale do­pie­ro gdy wy­szła za drzwi i scho­wa­ła się w dam­skim kiblu, za­czę­ła się chi­chrać jak opę­ta­na. Do­sta­ła ro­bo­tę w naj­więk­szej re­stau­ra­cji w całym re­gio­nie, „Les Lis", gdzie ona – ar­tyst­ka! – miała przy­gry­wać do ko­tle­ta za nie­złe nawet pie­nią­dze, lecz w naj­gor­szym to­wa­rzy­stwie, jakie tylko mogło się tra­fić. Bo to nie jest tak, że w wy­twor­nej re­stau­ra­cji ja­da­ją tylko na­dzia­ne snoby, uni­ka­jąc za wszel­ką cenę ja­kich­kol­wiek prze­ja­wów ulicz­nych ma­nier. W wy­twor­nej re­stau­ra­cja czę­sto tra­fia­ją się naj­bo­gat­si, któ­rzy mają dość pie­nię­dzy na to, aby po­zwo­lić sobie na ulicz­ne ma­nie­ry tam, gdzie nor­mal­nie były one zu­peł­nie nie na miej­scu.

 

– O? Co się stało?

– A, weź! Jak gra­łam, to się przy­pier­dzie­lił jakiś gruby koleś. To zna­czy, on przy­szedł z jakąś tam kuch­tą do to­wa­rzy­stwa, ale potem się na­je­bał w kłodę i pod­jął dzia­ła­nia za­czep­ne w sto­sun­ku do mnie.

– Z ła­pa­mi?

– Z mordą, a kon­kret­nie z ję­zy­kiem. „A Vi­val­die­go znasz? A w ślinę po­le­cisz?" Drza­zga uznał, że to było bar­dzo nie­ład­nie, że dałam mu w pa­lu­chy salwę ze szpil­ki a potem tak sko­pa­łam w jaja, że się ze­szczał, bo to był Bar­dzo Ważny Ktoś, wiesz…

– Aha. I co teraz?

– Nie wiem. Po­ga­dam jutro, zo­ba­czy­my… pew­nie mnie wy­wa­lą.

Mię­dzy użyt­kow­nicz­ka­mi sieci ko­mór­ko­wej za­pa­dła głu­cha cisza.

– Słu­chaj, jak bę­dziesz tylko czuć ocho­tę, wpad­nij do mnie. Nie mo­żesz teraz zo­sta­wać sama. Po­dzi­wiam cię, że tak za­cie­kle sta­rasz się dawać sobie radę, ale na mi­łość boską, Marta, ty się wy­koń­czysz! Za­miast iść do pracy po wy­pad­ku, po­win­naś wziąć sobie urlop. I skończ z tym sa­mot­nym sie­dze­niem; je­że­li nie chcesz od­wie­dzić mnie, to może po­jedź do Łodzi, do tej two­jej sio­stry? Ża­ło­ba ża­ło­bą, ale osza­le­jesz, jak bę­dziesz sama się za­drę­czać. I nie martw się o kasę, mogę ci za­wsze pomóc, jakoś to bę­dzie… nawet, gdy cię wy­wa­lą.

Marta wy­słu­cha­ła jed­nym uchem przy­ja­ciel­skich rad i po­dzię­ko­wa­ła za nie grzecz­nie. Anna wy­da­wa­ła się być uspo­ko­jo­ną, to do­brze. Może cho­ciaż ona prze­sta­nie się mar­twić.

„No, to będę koń­czyć". „Jak chcesz, trzy­maj się". „Na razie".

 

Odło­ży­ła te­le­fon. Mu­sia­ła po­roz­ma­wiać z kimś jesz­cze – to jest: z Luc­kiem.

Lucek nie był mru­kiem, nie był na­mol­ny, nie był zgry­wu­sem i smu­ta­sem. Był ide­al­nym przy­ja­cie­lem Marty. Poza tym, tak na­praw­dę w ogóle nie ist­niał. Wy­my­śli­ła go jesz­cze w domu dziec­ka: naj­pierw miał dla niej kształt pie­roż­ka z serem (no co…?), potem Ja­me­sa Deana, a teraz prze­cho­dził przez fazę wy­glą­du ga­da­ją­ce­go je­lon­ka. Przy­cho­dził do niej za­wsze, gdy wy­sta­wi­ła obok krze­sła mi­secz­kę z pro­ble­ma­mi.

(Mi­secz­ka z pro­ble­ma­mi to taka zwy­kła mi­secz­ka – w grun­cie rze­czy co­kol­wiek, co po­sia­da ob­wa­ro­wa­ne ścian­ka­mi dno – do któ­rej wkła­da się swoje pro­ble­my, jak zresz­tą mówi sama nazwa przed­mio­tu. Marta miała ładną musz­lę prze­grzeb­ka, do któ­rej wrzu­ca­ła wy­pi­sa­ne na kart­kach kło­po­ty – była tak ładna, że Mar­cie wy­da­ło się czymś idio­tycz­nym usta­wie­nie jej na ko­mo­dzie i ska­za­nie na rolę ła­pa­cza kurzu. W ten spo­sób wy­my­śli­ła swój spo­sób na kło­po­ty. Z tego po­wo­du zmie­ni­ła też wy­gląd Lucka: James Dean wpie­prza­ją­cy pa­pie­rzy­ska z musz­li małża wy­glą­dał co naj­mniej de­bil­nie.)

 

 

I znów, tak samo jak od trzech wie­czo­rów, usia­dła przy stole i wrzu­ca­ła ko­lej­no do musz­li pa­pie­ro­we kloc­ki z na­pi­sa­ny­mi na nich sło­wa­mi: Adam, Smu­tek, Strach. Adam – bo go nie było, Smu­tek – bo był, i Strach – bo za­czy­na­ła po­dej­rze­wać samą sie­bie o dziw­ne rze­czy.

Wsta­ła rano o szó­stej. Spała dwa­na­ście go­dzin – tyle, ile sobie usta­li­ła wie­czo­rem. Inna spra­wa, że ten sen był jak ża­kar­do­wa fi­ran­ka – rzad­ki i pełen dziur. Od razu po otwar­ciu oczu usia­dła łóżku i spoj­rza­ła w kie­run­ku za­ku­rzo­nej wio­lon­cze­li w kącie i pul­pi­tu na nuty… na in­stru­men­cie oczy­wi­ście przy­by­ło zo­sta­wio­nych w mięk­kim, sza­rym po­kry­ciu dziur. Nuty otwar­te oczy­wi­ście na tym ka­no­nie, któ­rzy grali po raz ostat­ni.

Ta za­faj­da­na nora zy­ski­wa­ła wła­sne życie. Dziew­czy­na miała prze­czu­cie, że jej do­tych­cza­so­wa prze­strzeń, tak bar­dzo utoż­sa­mia­na z bez­piecz­nym domem, któ­re­go nigdy nie miała, jest dla niej za dziw­na i za cia­sna… ale co było dla niej nor­mal­ne i wy­god­ne?

Jej płaszcz?

 

Cza­sem chcia­ła­by być nutą. Miesz­kać w tak­cie jak w domku. W utwo­rze każda nuta musi być za­gra­na: w życiu zaś nie­któ­rzy liczą się bar­dziej, inni mniej.

 

Wzię­ła skrzyp­ce – które jesz­cze nie wy­glą­da­ły na do­ty­ka­ne nie­wi­dzial­ny­mi pal­ca­mi – i o go­dzi­nie szó­stej nad ranem, gdy za oknem w świa­tłach lamp wi­ro­wa­ły płat­ki śnie­gu, za­gra­ła ba­ro­ko­wy sla­lom. Nad­miar try­lów i mor­den­tów wy­wo­ły­wał u niej coś po­dob­ne­go do cho­ro­by mor­skiej, miała ocho­tę zwy­mio­to­wać od tego mdłe­go, cu­kier­ko­we­go stylu.

Byle tylko za­po­mnieć o ob­ra­zie trupa le­żą­ce­go w wy­ście­ła­nej ak­sa­mi­ta­mi trum­nie, na­brzmie­wa­ją­ce­go od gazów, zie­le­nie­ją­ce­go i zże­ra­ne­go przez ro­ba­ki. Bo kto raz stra­ci wiarę w god­ność i pięk­no ludz­kie­go ciała, ten nie od­zy­ska jej nigdy.

 

II

 

Śnieg padał i padał… py­ta­no tylko „po co", bo pa­no­wa­ła tem­pe­ra­tu­ra do­dat­nia, i każdy pła­tek, każda za­mar­z­nię­ta w nie­bio­sach ociu­pin­ka pary roz­ta­pia­ła się po do­tknię­ciu ziemi. Wszyst­kie ulice były po­kry­te burą breją. Cały świat wy­glą­dał jak jeden wiel­ki klo­szard, a lu­dzie jak wszy ła­żą­ce po nim w tę i nazad.

Dziś jed­nak na­de­szła zmia­na. Wszyst­ko wska­zy­wa­ło na to, że aura trwa­le się ozię­bi­ła: nocny mróz nie pu­ścił aż do teraz, może nawet się wzmógł… teraz, czyli do go­dzi­ny trzy­na­stej pięć. Nie – nie trzy­na­stej pięć; cho­le­ra, co to za go­dzi­na? Raz, dwa… Trzy­na­sta osiem.

Marta wes­tchnę­ła. Mogła sobie kupić ze­ga­rek elek­tro­nicz­ny za parę gro­szy i nie mu­sieć li­czyć od­stę­pów mię­dzy cy­fra­mi tak, aby co do se­kun­dy móc okre­ślić ak­tu­al­ną go­dzi­nę. Jak by się on pre­zen­to­wał na ręce trzy­ma­ją­cej skrzyp­ce, o, to już inna spra­wa. Wy­glą­da­ła­by by jak wie­deń­ski dy­ry­gent, wy­ma­chu­ją­cy na kon­cer­cie no­wo­rocz­nym nie ba­tu­tą, ale laską su­szo­nej pod­wa­wel­skiej.

 

Z na­tu­ry była per­fek­cjo­nist­ką. Tak samo draż­ni­ła ją nie­moż­ność po­praw­ne­go od­czy­ta­nia go­dzi­ny z cy­fer­bla­tu ze­gar­ka, jak i bury, draż­nią­cy kolor świa­ta. Po­dob­nie jak i to, że nie mogła sobie przy­po­mnieć roz­mo­wy z sze­fem. Wielu in­nych rze­czy rów­nież nie pa­mię­ta­ła, tak jakby robił je za nią ktoś inny, obcy – i dzia­ła­ją­cy zu­peł­nie od­mien­ny­mi środ­ka­mi. Skle­ro­za? Jakaś mu­ta­cja Al­zhe­ime­ra?

Z roz­mo­wy z Drza­zgą utkwi­ła jej w pa­mię­ci więk­szośc jego wy­po­wie­dzi. Dzię­ki temu mogła zre­kon­stru­ować dia­log.

 

– …

– To nie jest tak, że jako pani pra­co­daw­ca nie mogę mieć do pani za­ża­leń, pani Marto.

– …

– Pani Marto, pro­szę nie za­po­mi­nać, że sztu­ka nie wcho­dzi po­mię­dzy so­sjer­ki i kie­lisz­ki. Pani gra do ko­tle­ta, i tylko tyle się od pani wy­ma­ga. To nie­wie­le.

– …

– Ra­dził­bym, aby za­ję­ła się pani swo­imi wła­sny­mi spra­wa­mi, które – na to wy­glą­da – po­waż­nie się skom­pli­ko­wa­ły.

– …

– Myślę, że le­piej dla pani jest słu­chać mar­szu wła­snych ki­szek niż swo­ich skrzy­piec? Żeby się pani nie zdzi­wi­ła, bo inne re­stau­ra­cje–

– Pan lubi mieć wła­dzę, praw­da? No to pro­szę przy­jąć wresz­cie do wia­do­mo­ści, że ja oso­bi­ście zu­peł­nie oby­wam się w życiu b e z świa­do­mo­ści tego faktu. Skoń­czył pan? Spie­szy mi się, muszę kupić pre­zent dla zna­jo­mej. Mam za co, pro­szę sobie wy­obra­zić.

– Pani jest…

– Tak, tak. Nara.

 

Była z tym u le­ka­rza, ale na wi­zy­cie się skoń­czy­ło. Leki, jakie jej za­pi­sał były, krót­ko mó­wiąc, poza jej za­się­giem fi­nan­so­wym. Wszyst­kie pie­nią­dze szły na utrzy­ma­nie się już nie przy zdro­wiu, co tylko przy życiu – ale jak tu można o sie­bie dbać, kiedy jest się sie­ro­tą bez ro­dzeń­stwa, pod zi­mo­wym płasz­czy­kiem ma się tylko cien­ki swe­te­rek a w miesz­ka­niu smród, brud, żeby nie po­wie­dzieć – ubó­stwo? Nawet nie było to miesz­ka­nie, a je­dy­nie ka­wa­le­recz­ka, wy­naj­mo­wa­na od sta­rej, wście­kłej baby wy­glą­da­ją­cej jak kosz­mar pi­ja­ne­go pte­ro­dak­ty­la. Marta wiecz­nie cho­dzi­ła prze­zię­bio­na, a w kie­sze­niach jej spód­nic i spodni można zna­leźć było całe stosy chu­s­te­czek jed­no­ra­zo­wych. Cza­sem pod­czas gry pod­ty­ka­ła nos pod smy­czek tak, żeby zrzu­cić znad wargi mętną łezkę smar­ku. Jak Nie­lsen w „Ścią­ga­nym". Cho­ciaż nie, on tylko dra­pał się po nosie… w takim razie, do­ko­ny­wa­ła na­praw­dę wiel­kiej sztu­ki.

Adam wszyst­ko to trzy­mał w sen­sow­nej kupie, no ale Adam się skoń­czył i zo­sta­ła po nim tylko wio­lon­cze­la, sto­ją­ca w kącie jej po­ko­ju tak, jak on sam ją zo­sta­wił.

Coraz czę­ściej za­miast współ­brz­mie­nia znaj­do­wa­ła w życiu dys­har­mo­nię. Jej życie za­czy­na­ło po pro­stu fał­szo­wać.

 

Szła i szła, wci­ska­jąc dło­nie w kie­sze­nie czer­wo­ne­go jak ogień płasz­cza. Była głu­cha na mia­sto, które nie ro­bi­ło nic in­ne­go, jak w kółko war­cza­ło, brzę­cza­ło i wyło. Co za chaos. Sta­ra­ła się wsłu­chać w stu­kot wła­snych ob­ca­sów.

 

…Stuk, stuk, stuk, stuk…

Cho­dzi ryt­micz­nie, jak zegar… Har­mo­nia. Może jed­nak świat nie jest aż tak nędz­ny i po­nu­ry? Głowa – w bok, spoj­rze­nie na szyby H&M i na wła­sne od­bi­cie. Czer­wo­ne włosy zwią­za­ne w czer­wo­ny war­kocz, czer­wo­ny płaszcz. Po jego wy­wi­nię­tej pole wspi­na się złota jasz­czur­ka. Jak cie­pło wy­glą­da jej wła­ści­ciel­ka na tle bie­le­ją­ce­go świa­ta. Jak pło­mień. Jak naj­ślicz­niej­sza z róż.

…Śruu!…

Wiatr gwizd­nął jej koło ucha i wpił się pa­zu­ra­mi w od­sło­nię­te miej­sce pod płasz­czem. Prze­cież miała pod nim tylko cien­ki swe­te­rek. Tak, tak. Cho­dzi­ła jak ze­ga­rek – ten, z któ­re­go za boga chiń­skie­go się nie mogła roz­czy­tać (tylko na taki ją było stać), albo jak róża, któ­rej się po­my­li­ły ter­mi­ny i za­kwi­tła w środ­ku zimy (aku­rat wtedy, kiedy mróz sta­wał się coraz sil­niej­szy) po to tylko, żeby zaraz zdech­nąć. Do­brze, że nie pada, bo deszcz mógł­by zmyć zło­tol z brosz­ki. Co za bez­na­dzie­ja ze mnie, my­śla­ła, je­stem jak kupka błota, w którą ktoś we­tknął skrzyp­ce i smy­czek.

Jesz­cze raz spoj­rza­ła w okna wy­sta­wy – a kon­kret­niej w ostat­nią z jej szyb. Za­uwa­ży­ła w niej coś dziw­ne­go. Miała dwie czy czte­ry nogi? Nie, no dwie… to chyba ktoś koło niej prze­szedł.

 

Od­wró­ci­ła się: w pro­mie­niu sze­ściu me­trów nie było ni­ko­go na dep­ta­ku.

 

Wzru­szy­ła ra­mio­na­mi – nie chcia­ło jej się za­wra­cać z drogi – i po­szła dalej, przed sie­bie.

 

Pod teatr za­je­cha­ła krót­ko przed dwu­dzie­stą. Nie miała za­mia­ru wcho­dzić do środ­ka: po pro­stu chcia­ła przy­pa­trzeć się ko­lum­nom, fi­gu­rom try­to­nów i w ogóle ca­łe­mu bu­dyn­ko­wi.

Czuła, że z jej pa­mię­cią jest coś nie tak. Z jed­nej stro­ny nie była w sta­nie sobie przy­po­mnieć, czy za­mknę­ła le­żą­cą na pul­pi­cie książ­kę z nu­ta­mi, a z dru­giej – tra­ci­ła świa­do­mość wy­ko­na­nia nie­któ­rych czyn­no­ści, nie przy­po­mi­na­jąc sobie, że w ogóle ich do­ko­na­ła. Przy­kła­dem była jej roz­mo­wa z sze­fem, choć takie exem­pla moż­na­by mno­żyć i mno­żyć.

Teraz nawet wy­obra­że­nie sobie te­atru przy­cho­dzi­ło jej z tru­dem. Adama nie pa­mię­ta­ła pra­wie wcale. Zni­kał po­wo­li, od­cho­dził w mgłę ; jego obraz de­li­kat­nie, lecz kon­se­kwent­nie za­cie­rał się z każ­dym dniem. Bała się prze­su­nąć wio­lon­cze­lę, którą zo­sta­wił u niej po pa­mięt­nej kłót­ni. Gdyby… gdyby to zro­bi­ła, stra­ci­ła­by dowód, że on w ogóle ist­niał.

Wszyst­ko, co zda­rzy­ło się do czasu jego wy­pad­ku, było jak pięk­ny sen. Z kolei życie po tra­ge­dii przy­po­mi­na­ło swym bez­sen­sem i grozą kosz­mar. Mię­dzy jed­nym a dru­gim nie było jawy. Była tylko nie­pew­na mgła, w któ­rej obraz męż­czy­zny roz­pły­wał się coraz bar­dziej.

I tylko wio­lon­cze­la zo­sta­ła na swoim miej­scu. Marta trak­to­wa­ła ją jak nie­wy­buch, sta­ra­jąc się jej nawet nie do­ty­kać, a mimo to bała się, że pew­ne­go dnia znik­nie tak jak trze­wicz­ki Do­ro­ty po jej odej­ściu z kra­iny Oz.

 

***

 

– Co w grun­cie rze­czy o sobie wiemy? – za­py­tał, pró­bu­jąc otwo­rzyć pa­ra­sol­kę.

– Tyle, ile na razie po­trze­ba. Jutro do­wie­my się wię­cej.

Łups, pa­ra­sol strze­lił w po­wie­trze sty­lo­no­wą ko­pu­łą. Męż­czy­zna pod­niósł go nad ich głowy. Spró­bo­wać czy nie?

– Czy mo­żesz mnie pod­rzu­cić do domu?

Niee, nie pod ka­mie­ni­cę, w któ­rej miesz­ka­ła. Wy­sia­dła­by przy ja­kimś apar­ta­men­tow­cu w cen­trum mia­sta. Za pierw­szym razem nie wy­ma­ga­ła od męż­czy­zny nic wię­cej, a je­że­li bę­dzie się chciał spo­tkać po raz drugi – no, to bę­dzie zna­czy­ło, iż jest dość zde­spe­ro­wa­ny, żeby po­znać praw­dę.

– Wy­bacz, ale chyba nie bę­dzie miej­sca w aucie. Maria, Ali­cja i ich zna­jo­mi mają mnie ode­brać spod… – i wy­po­wie­dział jakąś nazwę.

Kur­wać.

– Aż dwie dziew­czy­ny? Nie za dużo na raz?

– To moje sio­stry – za­chi­cho­tał. – Bar­dzo uło­żo­ne i wy­kwint­ne młode damy, po­win­naś je po­znać.

I w ten spo­sób Marta do­wie­dzia­ła się, że Adam to bar­dzo obie­cu­ją­cy wio­lon­cze­li­sta o prze­pięk­nych wi­do­kach na ka­rie­rę. Że po­cho­dzi z bar­dzo do­bre­go domu. Że jest bar­dzo, ale to bar­dzo nią za­in­te­re­so­wa­ny i ma dwie zdzi­ro­wa­te sio­stry – nie po­sia­da za to ro­dzi­ców.

Choć for­mal­nie to on ją od­pro­wa­dzał, tak na­praw­dę było zu­peł­nie od­wrot­nie. Marta miesz­ka­ła przed za­byt­ko­wym mo­stem, a gdy Adam od­je­chał, zo­sta­wiw­szy ją przed po­sto­jem tak­só­wek, zna­la­zła się po dru­giej stro­nie rzeki. Ge­ne­ral­nie nie miała nic prze­ciw­ko sa­me­mu mo­sto­wi, wręcz prze­ciw­nie: bar­dzo lu­bi­ła jego rzeź­by i bruk, któ­rym był wy­ło­żo­ny, jed­nak przy obec­nej aurze prze­pra­wa nie za­po­wia­da­ła się cie­ka­wie. Przy­naj­mniej mogła dzię­ki temu jesz­cze raz minąć miej­sce, w któ­rym Adam zła­pał ją za ręce i zbli­żył do jej twa­rzy swoją – wi­dział to tylko on sam, ona i psio­gło­wy gar­gu­lec sie­dzą­cy na co­ko­le tyłem do rzeki.

Je­dy­ny świa­dek trzy­mał jed­nak pa­zu­rza­sty palec na ustach.

 

***

 

Kiedy wra­ca­ła ze swo­jej wie­czor­nej eska­pa­dy, mi­nę­ła go znowu. Ka­mien­ny masz­ka­ron bie­lił się w zło­tym świe­tle la­tar­ni i nadal, tak jak wtedy, trzy­mał palec na ustach. Teraz wy­glą­dał tro­chę mniej po­waż­nie, gdyż po jego lewej stro­nie za­wa­lił się frag­ment ka­mien­nej ba­lu­stra­dy i usta­wio­no wokół dziu­ry ba­rier­ki z od­bla­ska­mi.

A w domu ktoś otwo­rzył die Kunst der Fuge na ka­no­nie okta­wo­wym. Ko­żuch z kurzu na wio­lon­cze­li znowu do­ro­bił się dziur – śla­dów nie po pal­cach, ale po ca­łych dło­niach.

Zanim wy­szła, tup­nę­ła sie­dem razy lewą nogą i do­pie­ro potem za­mknę­ła książ­kę. Idio­tyzm nie po­zwo­lił jej za­po­mnieć, że to zro­bi­ła. Co, do cho­le­ry, się tu dzia­ło…?

Wy­cią­gnę­ła rękę do nut…

 

Te­le­fon!

 

– Halo..?

– Witam, czy mogę roz­ma­wiać z panną Martą S.?

[Było jasne, że mówi to Sunia. Szme­ry w słu­chaw­ce były chyba od­gło­sem jej pil­nicz­ka.]

– Przy te­le­fo­nie.

– T e l e f o n u j ę do pani…

[Je­ba­na snob­ka.]

– …w imie­niu pana Ta­de­usza M. Mam pani prze­ka­zać, że z dniem dzi­siej­szym traci pani pracę w re­stau­ra­cji Les Lis. Że­gnam.

Marta odło­ży­ła słu­chaw­kę. Spo­dzie­wa­ła się tego, wię­cej: była nie­mal pewna, że ją wy­wa­lą. Nie­mniej gdzieś w za­ka­mar­ku jej duszy tliła się ta jedna je­dy­na iskier­ka na­dziei na za­cho­wa­nie pracy; nie­ste­ty miała ona takie szan­se na prze­trwa­nie jak pło­myk świe­cy w star­ciu z pęk­nię­tą tamą na rzece.

Teraz nie miała źró­dła utrzy­ma­nia. Co naj­wy­żej mogła za­cząć grać na rogu ulicy i li­czyć na to, że ktoś bę­dzie chciał po­słu­chać jak gra­jek w spód­ni­cy fał­szu­je ko­lę­dy… bo prze­cież było tak zimno, że palce skrzy­pacz­ki prę­dzej by od­pa­dły niż za­gra­ły coś bar­dziej skom­pli­ko­wa­ne­go niż „Cicha noc".

 

Nie mogła wy­trzy­mać tej pust­ki, więc wy­cią­gnę­ła skrzyp­ce i za­czę­ła grać.

Było późno w ogóle, a zbyt późno na gra­nie.

 

Czym jest po­li­fo­nia?

Marta całe życie po­świę­ci­ła zgłę­bia­niu swo­jej teo­rii do­ty­czą­cej współ­brz­mie­nia wielu gło­sów Świa­ta i roz­ko­szo­wa­niu się ko­lej­ny­mi do­wo­da­mi jej praw­dzi­wo­ści. Wszyst­ko ze sobą współ­gra­ło, od czło­wie­ka za­le­ża­ło tylko to, jak skom­po­no­wać po­szcze­gól­ne takty utwo­ru zwa­ne­go ży­ciem. Wię­cej: w mu­zy­ce to­na­cje moll i dur bar­dzo się nie lubią. W życiu zaś ele­men­ty po­zy­tyw­ne i ne­ga­tyw­ne pa­so­wa­ły do sie­bie jak ka­wał­ki wiel­kich, ol­brzy­mich puz­zli. Tylko w ten spo­sób mogła ist­nieć: ona, Marta, jeden wiel­ki zbiór prze­ciw­no­ści – czyli praw­dzi­wa ar­tyst­ka.

Trud­no jej samej było oce­nić, czy jest wy­bit­na. No, na pewno wiele od sie­bie wy­ma­ga­ła, a jej cechą roz­po­znaw­czą była skrom­ność – bar­dzo, bar­dzo bała się prze­ce­nić swoje umie­jęt­no­ści. Dra­bi­na, na którą wspi­na­ła się całe życie, ucząc się gry, była bar­dzo de­li­kat­na, a może i nawet prze­gni­ła bądź zżar­ta przez kor­ni­ki. Nie­je­den nie uwie­rzył­by w to zna­jąc ją taką, jaka była na co dzień: oto bo­wiem Marta nie znaj­dy­wa­ła żad­ne­go trudu łą­cząc tę cechę cha­rak­te­ru z po­twor­nie roz­bu­cha­nym ego. W to­wa­rzy­stwie skrzyp­ków nigdy nie prze­chwa­la­ła się i wy­bie­ra­ła dla sie­bie miej­sca po­śled­nie; gdy zaś oto­czy­ła ją zgra­ja sza­rych zja­da­czy chle­ba, czuła się jak gil po­śród wró­bli. Można zna­leźć har­mo­nię mię­dzy dwie­ma skraj­ny­mi rze­cza­mi, trze­ba tylko od­kryć w sobie dar do jej szu­ka­nia i przy­swo­ić nie­opi­sa­ną przez ni­ko­go za­sa­dę współ­brz­mie­nia.

Nie­ste­ty, aby kilka gło­sów w in­wen­cji albo fudze mogło współ­grać, po­trze­bo­wa­ło te­ma­tu.

Klam­rą, która spi­na­ła wszyst­kie ele­men­ty życia ar­tyst­ki, która nada­wa­ła mu sens i łą­czy­ła je w sobie – był Adam. Po­nie­waż jed­nak leżał w gro­bie i gnił, jej życie za­czy­na­ło się… roz­kła­dać na czyn­ni­ki pierw­sze. W do­dat­ku wcale do sie­bie nie pa­su­ją­ce.

 

 

***

 

Kłót­nia była ostra i ja­zgo­tli­wa, przy­po­mi­na­ła wy­mia­nę cio­sów w naj­efek­tow­niej­szej sce­nie „Przy­cza­jo­ne­go ty­gry­sa…". Raz jedna stro­na, raz druga – spra­wie­dli­wie, po równo. W miarę upły­wu czasu i słów zmie­nia­li oręż na coraz cięż­szy.

I tak jak w fil­mie, jedna stro­na po pro­stu miała dość i ucie­kła. Adam zła­pał płaszcz i wy­biegł z miesz­ka­nia, pod­czas gdy ona sama stała na środ­ku po­ko­ju, ze skrzyp­ca­mi w rę­kach, i pło­nę­ła. Ogień spa­lał ją jesz­cze przez kilka minut, do czasu, gdy usły­sza­ła przez okno pisk ha­mo­wa­nych opon i głu­che „bam". Gdy wyj­rza­ła za okno, ogar­nął ją lo­do­wa­ty chłód, a serce ści­snę­ła zimna łapa.

Wio­lon­cze­la i pul­pit z ca­no­ne alla octa­va zo­sta­ły na swo­ich miej­scach. Stru­ny i kart­ki były jesz­cze cie­płe.

 

III

 

Tej nocy śniła o kieł­ba­sie.

 

Nad ranem obu­dzi­ła się i znów za­czę­ła od­czu­wać strach. Ot tak, po pro­stu. A co zro­bić, gdy czło­wie­ka ogra­nia groza? Naj­le­piej po pro­stu usiąść i kiwać się ryt­micz­nie, jak ze­ga­rek, jak odłos kro­ków na burku, ki­wu-ki­wu w jedną i drugą stro­nę. Albo wziąć nóż i roz­ciąć sobie skórę, i przez to roz­cię­cie wy­wró­cić samą sie­bie na drugą stro­nę. Zna­leźć się po dru­giej stro­nie tego cho­ler­ne­go lu­stra.

Po­zwo­lić świa­tu roz­kle­ić się na wszyst­kie me­lo­die, jakie go two­rzy­ły i dać im sa­mo­dziel­ne życie.

Nie ma Adama. Jedzą go mrów­ki i chrząsz­cze. Za­wsze ob­ci­nał pa­znok­cie bar­dzo krót­ko, żeby nie prze­szka­dza­ły mu pod­czas gry na wio­lon­cze­li. Teraz rosną i rosną. Musi mu je ob­ciąć: musi wziąć w dło­nie te si­nie­ją­ce, mar­twe rę­ce-gra­bie, a potem chla­snąć ostrzem se­ka­to­ra tuż przy samej skó­rze. Od­dzie­lić od ciała po­za­krę­ca­ne ke­ra­ty­no­we bluź­nier­stwa. Włosy – czar­ne, pięk­ne włosy przy­bie­ra­ją siny kolor. I rosną jak trawa, zu­peł­nie jak trawa: dłu­gi­mi, cien­ki­mi źdźbła­mi opla­ta­ją na­brzmie­wa­ją­ce gnil­nym gazem ciało, z czasz­ki ob­ła­zi skóra i ob­na­ża ich ce­bul­ki…

 

Na wio­lon­cze­li widać od­bi­te w kurzu ślady pal­ców.

Stro­ny ob­ra­ca­ją się same.

Ona – Marta – robi rze­czy, któ­rych nie pa­mię­ta.

Świat ginie w la­wi­nie fał­szów.

Opu­ścił ją przy­ja­ciel, któ­re­go nigdy nie było.

 

Jest Anna, prze­le­cia­ło dziew­czy­nie przez myśl. Do­cze­ka­ła do tej nie­szczę­snej dzie­wią­tej na prze­mian pod­sy­pia­jąc i bu­dząc się, i od razu za­dzwo­ni­ła do swo­jej przy­ja­ciół­ki. Nie od­bie­ra­ła – co to miało zna­czyć? Nie­wie­le my­śląc chwy­ci­ła czer­wo­ny płasz­czyk i rzu­ci­ła się ku wyj­ściu.

 

Po dłu­gim-nie­dłu­gim mar­szu do­szła wresz­cie do fio­le­to­wej ka­mie­ni­cy z bu­ti­kiem na par­te­rze. Chcia­ła­by tutaj miesz­kać. Anna miała wiel­kie szczę­ście, że ciot­ka za­pi­sa­ła jej w spad­ku swoje miesz­ka­nie (zmar­ła zu­peł­nie nie­daw­no, za­czę­ło się ponoć od pro­ble­mów z trąb­ką Eu­sta­chiu­sza, a skoń­czy­ło na raku z prze­rzu­ta­mi). Wszyst­ko było tam takie wy­twor­ne, i nie cho­dzi­ło wcale o usta­wie­nie mebli czy wy­gląd ba­lu­strad na klat­ce scho­do­wej: trzy­me­tro­wej wy­so­ko­ści po­ko­je, dwu­skrzy­dło­we drzwi… wszyst­ko takie stare, an­tycz­ne, a jed­no­cze­śnie kom­po­nu­ją­ce się tak świet­nie z no­wo­cze­snym wy­stro­jem miesz­ka­nia Anny. Po pro­stu sztu­ka. Anna była ma­lar­ką, wie­dzia­ła, o co cho­dzi. Tutaj widać było współ­brz­mie­nie – u niej, u Marty, już nie.

Wspiąw­szy się po scho­dach, na­ci­snę­ła guzik dzwon­ka i po­słusz­nie za­cze­ka­ła, aż szum w środ­ku przy­su­nie się do drzwi. Strzęp­ki roz­mo­wy, miau­cze­nie kota, kro­ki-krocz­ki na dro­gim par­kie­cie… Nie było ju­da­sza, więc drzwi na chwi­lę się uchy­li­ły.

Anna naj­pierw miała na twa­rzy zdzi­wie­nie, a potem jej twarz stę­ża­ła – jakby owio­nął ją czter­dzie­sto­stop­nio­wy mróz. Za­ci­snę­ła zęby, widać to było aż za wy­raź­nie.

– Ania, dzwo­ni­łam do cie­bie rano, ja chcia­ła­bym-

 

Łup!

 

I nic wię­cej. Żad­ne­go słowa wy­ja­śnie­nia, po pro­stu trza­śnię­cie drzwia­mi. Zero re­ak­cji na do­bi­ja­nie się i skam­le­nie…o co? O prze­ba­cze­nie za coś, czego się nie zro­bi­ło, czy po­da­nie po­wo­du bez­praw­nej nie­na­wi­ści? Po iluś tam mi­nu­tach, a może nawet i kwa­dran­sach, otwo­rzy­ły się są­sied­nie drzwi i siwa głowa ob­wa­ro­wa­na pa­pi­lo­ta­mi roz­ka­za­ła Mar­cie za­bie­rać się i wy­no­sić jak naj­szyb­ciej. Bo „nikt nie może po­spać sobie dłu­żej".

 

Świat wi­ro­wał, gdy grała, ale miała tego już dość. Jej dzi­siej­sza gra była mier­na. Nie wie­dzia­ła, czy stro­ny nut znowu się prze­wró­ci­ły, bo nie za­mknę­ła książ­ki ostat­nie­go wie­czo­ra. Za oknem za­pa­dał zmierzch. Płat­ki śnie­gu pi­ko­wa­ły ku sza­rej ziemi, a nuty wy­la­ty­wa­ły przez otwar­te okno i le­cia­ły ku si­we­mu niebu.

Mar­z­ną, po­my­śla­ła. Muszę im pomóc. Nie mogą leżeć na mro­zie.

Nuta to ruch.

Nie może za­mar­z­nąć.

Ruch to życie.

Nie można, nie wy­pa­da cze­goś zabić.

 

– Bam, bam! – i za chwi­lę: – Bam, bam!

Po­słusz­nie otwo­rzy­ła drzwi. Stała za nimi ko­bie­ta, od któ­rej wy­naj­mo­wa­ła ka­wa­ler­kę. W nie­zbyt grzecz­nych sło­wach po­wie­dzia­ła, że skoro wszy­scy jak jeden mąż skar­żą się na jej nie­szczę­sne gra­nie po no­cach „bo nie można od­po­cząć po pracy jak na­le­ży", to ona musi się ugiąć pod wolą więk­szo­ści. Jej prze­mo­wa była o wiele dłuż­sza i bar­dziej wy­ra­zi­sta, nie­mniej całą ją można było pod­su­mo­wać jed­nym tylko zda­niem: – Ty­dzień: ani dnia dłu­żej, a po ty­go­dniu – wy­pier­da­lać mi stąd.

– A za to, jak pani mnie wczo­raj po­trak­to­wa­ła, to ja po­li­cję po­win­nam za­wia­do­mić! Po­li­cję jak nic, albo na ko­le­gium…!

 

Świat umarł. Nie dzia­ło się już nic: wszyst­ko za­mar­ło w bez­ru­chu. Ka­ko­fo­nia była już lep­sza od ciszy bę­dą­cej ni­czym innym, jak po pro­stu śmier­cią.

A więc tak wy­glą­da śmierć, my­śla­ła. Le­ża­ła w łóżku, sku­lo­na, twa­rzą do ścia­ny.

Nie ma już ni­cze­go, czego mo­gła­by się ucze­pić.

 

Lucek, gdzie je­steś? Tyle razy po­ma­ga­łeś mi prze­zwy­cię­żyć moje pro­ble­my. Wpier­da­la­łeś bez szem­ra­nia kart­ki z moimi smut­ka­mi, tra­wi­łeś je potem nie­ist­nie­ją­cym kwa­sem i wy­da­la­łeś od­fil­tro­wa­ne ze zła. Zbie­ra­łam te małe bobki szczę­ścia, po­kry­wa­łam la­kie­rem za­do­wo­le­nia i wy­sta­wia­łam w swo­jej małej ga­le­rii jak naj­cen­niej­sze z klej­no­tów. A teraz oka­zu­je się, że to wszyst­ko są nadal gówna. Cie­szy­łam się z gó­wien. Wdy­cha­łam smród jak per­fu­my.

Wszyst­ko jest ni­czym.

– Nie módl się do tego cwela, prze­gna­łam go raz, a do­brze.

Głos był bar­dzo po­dob­ny do głosu Marty, a jed­nak róż­nił się jed­nym ele­men­tem – był mocny, pewny swo­jej siły.

– Wpad­ka na cmen­ta­rzu to twoja spra­wa? Ty roz­ma­wia­łaś z sze­fem? Ty kłó­ci­łaś się z tym bab­skiem z dołu?

– Ja, ja, ja… Ty tylko śpisz, grasz i przej­mu­jesz się sobą. Tak na­praw­dę to ty mnie utrzy­mu­jesz przy życiu, ale, na mi­łość Boga, to nie jest tak, że ja mam robić za cie­bie wszyst­ko! Już muszę się mar­twić, abyś się wy­sra­ła, na­pi­ła i naja­dła.

– Nie ma cię tutaj.

Głos za­śmiał się, a po chwi­li łóżku prze­su­nę­ło się, kop­nię­te w jedną z nóg. W po­wie­trzu roz­niósł się za­pach za­pa­lo­ne­go pa­pie­ro­sa.

– Słu­chaj, ja też chcę mieć już wła­sne życie. Weź się w garść, bo jak nie, bę­dzie kiep­sko z tobą – i, ma się ro­zu­mieć, ze mną. No i co się ma­żesz – w gło­sie za­brzmia­ła re­zy­gna­cja. – pła­czesz za tym fu­trza­stym bub­kiem… Daj spo­kój. Co on dla cie­bie zro­bił? Jakie ty masz pro­ble­my dziew­czy­no?

Mi­nę­ła chwi­la po­trzeb­na na za­cią­gnię­cie się pa­pie­ro­sem.

– A tak w ogóle, to zo­bacz­my!

Sprę­ży­ny fo­te­la jęk­nę­ły, a szpil­ki za­stu­ka­ły po drew­nia­nej pod­ło­dze. Dźwięk i jego na­tę­że­nie wska­zy­wał, że Marta numer Dwa po­de­szła do ko­mo­dy, do musz­li prze­grzeb­ka.

Sze­lest pa­pier­ków.

– Co my tu mamy… „Boję się o sie­bie". E? A co, chora je­steś? Dzie­je ci się coś? Jak na razie, to mar­twię się ja. A do­pó­ki mam chęć na to – a mam – daj sobie spo­kój… dalej: „Ota­cza mnie wszech­obec­ny smu­tek". A dla­cze­go tak jest? Znaj­dziesz nowe miesz­ka­nie, pracę… a, to dla­te­go: „:Adam". No nie mów, że znowu się za nim stę­sk­ni­łaś.

– Nie żyje.

– Żyje.

– Nie.

– Tak.

– Byłam na jego po­grze­bie!

– Ja też, no i co? Zaraz tutaj przyj­dzie. Może dziś za­gra­my ten cho­ler­ny kanon bez żad­nych zgrzy­tów. No wła­śnie, ja się za­ga­da­łam jak głu­pia, a on już pew­nie jest na scho­dach.

Syk ga­szo­ne­go pa­pie­ro­sa, sze­lest prze­wra­ca­nych kar­tek. Stu­kot stóp na scho­dach i świst po­wie­trza w uszach: ucie­kaj, ucie­kaj, szep­tał zna­jo­my gło­sik.

 

Bie­gła, nie oglą­da­jąc się za sie­bie. Wszę­dzie był hałas, wszę­dzie był dźwięk; każde zia­ren­ko pia­sku wbite w beton darło się wnie­bo­gło­sy ja­kimś kon­kret­nym tonem, uli­ca­mi pły­nę­ły po­twor­ne sym­fo­nie, a ze stu­dzie­nek lały się ha­nieb­ne kon­cer­ty. Chaos spy­chał ją coraz bar­dziej to na lewo, to na prawo – kie­ro­wał nią.

Ale czy w pę­dzie można zdać sobie z tego spra­wę? Kiedy się ucie­ka jak osza­la­ły, ten nie ana­li­zu­je się, czy ta je­dy­na droga uciecz­ki jest tą wła­ści­wą, bez­piecz­ną, pewną… czło­wiek może i jest po­do­bień­stwem Boga, ale ucie­ka jak zła­pa­na na go­rą­cym uczyn­ku mysz.

Hałas, hałas. A w tym ha­ła­sie, w tej po­twor­nej, bluź­nier­czej ka­ko­fo­nii jeden utwór.

 

Na­tknę­ła się na gar­gul­ca, który trzy­mał palec na ka­mien­nych ustach. Znak utę­sk­nio­nej ciszy.

Skrę­ci­ła w bok – może ta chmu­ra, ta nisz­czy­ciel­ska fala pój­dzie przo­dem, nie za­uwa­ży, że usko­czy­ła przed nią w bok, gar­gu­lec mil­czy, nie wyda jej –

Spoj­rza­ła na niebo, na któ­rym świe­cił księ­życ. Na jego tle prze­su­wa­ły się strzę­py chmur. Sko­czy­ła w jego kie­run­ku – w kie­run­ku zim­nych, lep­kich rąk rzeki.

 

 

IV

 

Bzzyt!

Nagłe, ostre świa­tło bar­dzo kłuje w oczy, ale dło­nie – mimo, że mają obo­wią­zek chro­nić te de­li­kat­ne or­ga­ny – nie mogą za­sło­nić ich przed me­ta­licz­nym bla­skiem. Są skrę­po­wa­ne ja­ki­miś pa­sa­mi.

W oce­anie bieli po­ja­wia się punkt ja­śniej­szy niż ota­cza­ją­ca go biel. Naj­pierw ośle­pia do resz­ty jedno, potem dru­gie oko.

– Źre­ni­ce są ok – mówi ktoś.

Dźwię­ki, dźwię­ki… Roz­ma­wia­ją dwaj le­ka­rze, roz­ma­wia­ją dwie pie­lę­gniar­ki, tamci o le­żą­cej na dziw­nym przy­rzą­dzie Mar­cie, a one o spo­so­bach na plamy z krwi. Mówią też inni, nie­wi­docz­ni – jedni wprost do Marty, inni o niej do kogoś in­ne­go, któ­ryś tam nawet gada sam do sie­bie. Chaos osia­da, jak chmu­ra pia­sku wsy­pa­ne­go do rzeki. Po­zo­sta­je tylko przej­rzy­sta masa wy­peł­nio­na ko­lo­ro­wym świa­tłem – har­mo­nia.

Teraz Marta ma jesz­cze swój czer­wo­ny płaszcz, swoje czer­wo­ne włosy i swoją złotą jasz­czur­kę, ale już nie­dłu­go zerwą płaszcz, zetną za dłu­gie włosy i scho­wa­ją jasz­czur­kę gdzieś do za­my­ka­nej na klucz szafy, i będą pró­bo­wać wy­le­czyć Mar­tu­się, prze­ko­nać, że tylko licz­ba, tylko to, co można zmie­rzyć i zwa­żyć jest ważne.

Będą jej wma­wiać, żeby nie słu­cha­ła gło­sów, które do niej mówią. Bo one nie ist­nie­ją, tak mówią, i to bar­dzo źle ich słu­chać, bo jak się słu­cha cze­goś, czego nie ma, nigdy nie zo­ba­czy in­nych ko­lo­rów poza bielą.

A prze­cież to bar­dzo do­brze sły­szeć głosy. Tylko w taki spo­sób można usły­szeć, co na­praw­dę mówi do nas Świat. Świat ma wiele, wiele wy­mia­rów i jesz­cze wię­cej ust, któ­ry­mi do nas mówi.

– Nie bój się, uciek­niesz.

– Ona chce uciec, wy­obra­żasz sobie? Uda jej się!

– Uciek­niesz? Uciek­nę, o tak!

Tak, wy­rwać się stąd… Uciec! I po­zo­sta­wić wszyst­ko tak, jak jest teraz – bo jest do­brze – to do­pie­ro bę­dzie fuga. A potem upa­jać się współ­brz­mie­niem wielu gło­sów. To do­pie­ro bę­dzie po­li­fo­nia.

 

 

Koniec

Komentarze

Ha, mniej wię­cej od po­ło­wy tek­stu za­sta­na­wia­łem się: "skoń­czy na ulicy, czy u czub­ków?" :D

A tak po­waż­nie, to bar­dzo mi się po­do­ba­ło to opo­wia­da­nie. Ma spe­cy­ficz­ny, tro­chę mrocz­ny kli­mat. I nawet tro­chę mnie wzru­szy­ło, a to nie byle osią­gnię­cie. Tech­nicz­nie też jest do­brze, cho­ciaż przej­rzyj ten tekst jesz­cze ze dwa razy - w paru miej­scach bra­ku­je przy­im­ków i nie grają formy wy­ra­zów.

I ta teo­ria po­li­fo­nii... Nie wiem, jak to na­pi­sać. Ona ma coś w sobie, ale z dru­giej stro­ny przed­sta­wio­na jest jako pro­dukt myśli sza­leń­ca. Bar­dzo  dobry po­mysł.

"Nuty otwar­te oczy­wi­ście na tym ka­no­nie, któ­rzy grali po raz ostat­ni." - "który"?

No, prze­brną­łem w końcu przez ten tekst. Co by nie po­wie­dzieć, jest bar­dzo wy­jąt­ko­wy. Myślę, że nawet mi się spodo­bał - w końcu, do­trwa­łem do końca bez wiek­szych pro­ble­mów.
Co mogę jesz­cze rzec? Sza­leń­stwo jest fajne, stop­nio­wo ro­sną­ce po­czu­cie pa­ra­noi też bar­dzo przy­pa­dło mi do gustu. Gdyby jesz­cze tylko dzia­ło się ciut wię­cej i fa­bu­ła po­su­wa­ła do przo­du odro­bi­nę szyb­ciej, był­bym na­praw­dę wnie­bo­wzię­ty.

Tro­chę mi się to z Dic­kiem ko­ja­rzy. Nie z kon­kret­nym utwo­rem, ale jak gdyby z wie­lo­ma jed­no­cze­śnie --- bo jed­nak nie z całą twór­czo­ścią --- takie wra­że­nie, trud­ne do udo­wod­nie­nia.

A ja wła­śnie czy­tam wy­grze­ba­ną skądś książ­kę "Ilu­mi­na­tions" Evy Hof­f­mann i mi się ład­nie usta­wi­ła obok Two­je­go opo­wia­da­nia - książ­ka jest o nie­śmia­łej pia­ni­st­ce, śmia­łej wio­lon­cze­li­st­ce, ich na­uczy­cie­lu i pew­nym ta­jem­ni­czym Cze­czeń­cu, a przede wszyst­kim o mu­zy­ce, ale mniej­sza z tym ;) Pierw­sza z bo­ha­te­rek ma po­glą­dy po­dob­ne do tych na po­cząt­ku opo­wia­da­nia, a jej kon­flikt z drugą po­le­ga na py­ta­niu czy mu­zy­ka (gra­nie, kom­po­no­wa­nie) dla ar­ty­sty to cier­pie­nia, walka, wy­rze­cze­nia, sza­leń­stwo - czy ra­czej po­win­na przy­cho­dzić z ła­two­ścią i czy­nić z ar­ty­sty gwiaz­dę. Twoja bo­ha­ter­ka stoi po stro­nie sza­leń­stwa, ale co cie­ka­we nie prze­kła­da się to w jasny spo­sób na mu­zy­kę - nie wia­do­mo czy jest wy­bit­na, czy nie, bo nie dane było jej się roz­wi­nąć, mar­nu­je się gra­jąc do ko­tle­ta. Zresz­tą, gdyby bo­ha­ter­ka na końcu skom­po­no­wa­ła ge­nial­ne dzie­ło - to już by było zbyt pro­ste ;)
Opo­wia­da­nie mi się po­do­ba­ło, prze­ko­nu­ją­co i nie­głu­pio po­ka­za­ne jest po­pa­da­nie bo­ha­ter­ki w sza­leń­stwo, język zdra­dza Twój wła­sny styl, nie jest prze­zro­czy­sty. Ro­ze­dr­ga­ny kli­mat i ro­ze­dr­ga­nie psy­chicz­ne bo­ha­ter­ki - na­praw­dę nie­źle przed­sta­wio­ne. Może tro­chę to na­gro­ma­dze­nie nie­szczęść mo­men­ta­mi aż do prze­sa­dy - bo­ha­ter­ka nie dość że z domu dziec­ka, to jesz­cze jej facet ginie, nikt jej nie lubi, wy­rzu­ca­ją ją z domu i w ogóle... ale to już cze­pia­nie się, po pro­stu za­wsze bar­dziej in­te­re­su­je mnie po­pa­da­nie w sza­leń­stwo gdy po­zor­nie nie ma ku temu po­wo­dów - jak w TYM opo­wia­da­niu. Na­praw­dę dobry tekst, gra­tu­lu­ję.

Aż szko­da, że zo­sta­wi­łeś ten tekst z tak licz­ny­mi za­dzio­ra­mi. Strasz­nie mnie de­ner­wu­je, kiedy wsią­kam w hi­sto­rię i płynę, a nagle tra­fiam na ja­kieś ab­sur­dal­ne zda­nie, które muszę czy­tać po kilka razy, bo nie wiem o co au­to­ro­wi cho­dzi­ło i cały na­strój pry­ska.

Ale to je­dy­ny minus. Ogól­nie tekst bar­dzo mi się po­do­bał. Mo­men­ta­mi jest na­praw­dę naj­wyż­szej próby: po­rów­na­nia, tempo, język... No i ten kli­mat. Do tego, jak dla mnie, ide­al­nie wy­wa­żo­ne to, co oczy­wi­ste i co do do­my­słów, żad­ne­go lania wody i "za­pchaj­dziur". No po pro­stu peł­no­krwi­ste opo­wia­da­nie.

www.portal.herbatkauheleny.pl

Prze­pra­szam naj­moc­niej za te za­dzio­ry itd, ale po pro­stu przej­rza­łem ten tekst tylko raz, mie­siąc po skoń­cze­niu, i wrzu­ci­łem go tutaj, żeby wresz­cie wy­rzu­cić go z głowy. Po pro­stu mia­łem go dosyć... "bę­dzie co ma być". No ale naj­wy­raź­niej jakoś po­szło... dzię­ku­ję za uzna­nie!

Ha, prze­czy­ta­łam. Na raty, ale tak to już jest z dłuż­szy­mi tek­sta­mi - na pa­pie­rze to, że się prze­ry­wa i wraca po kilku go­dzi­nach, jest wręcz oczy­wi­ste, a na kom­pu­te­rze tro­chę męczy i drę­czy.

W tekst wkra­dło się trosz­kę li­te­ró­wek, bra­ku­ją­cych prze­cin­ków itp., ale że ko­le­ga extu­rio ostat­nio mnie opie­przył za wy­mie­nia­nie ich, zmil­czę. Bo choć takie rze­czy dzia­bią mnie w oko, dla od­bio­ru ca­ło­ści nie mają więk­sze­go zna­cze­nia.

Po­do­ba mi się Twój spo­sób pi­sa­nia, zwłasz­cza nie­któ­re po­rów­na­nia. Jest kli­mat i cie­ka­we stu­dium sza­leń­stwa. Fajne. ; )

"Nigdy nie re­zy­gnuj z celu tylko dla­te­go, że osią­gnię­cie go wy­ma­ga czasu. Czas i tak upły­nie." - H. Jack­son Brown Jr

Sza­leń­stwo. Kli­mat do­brze bu­do­wa­ny. Po­krę­co­ne w war­stwie me­ta­fo­rycz­nej, przy­naj­mniej mo­men­ta­mi. Je­stem na tak. :)

Nowa Fantastyka