
Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.
Żyjemy tak jak śnimy – samotnie.
Jądro Ciemności, Joseph Conrad
Sen
I
Niebo barwiło się purpurą i błękitem, mieszanymi wrzosowymi odcieniami. Ostatnie promienie słońca rozpalające ognistoczerwone wstęgi, przypominały o zbliżającym się wieczorze.
Czuć było wilgoć, rosę i zapach kwiatów. Rosnące na skraju drogi młode drzewka tonęły w cieniu i przyjemnym chłodzie. Czarnowłosy mężczyzna siadł pod jednym z nich. Zdjąwszy z ramienia torbę, odpiął ją. Powoli i skrupulatnie zaczął przeszukiwać, przekładając ostrożnie drobiazgi, których, wydawać by się mogło, że było bez liku. W końcu znalazł to czego szukał – niewielką, wypełnioną błękitnym płynem buteleczkę. Przyjrzał się jej uważnie, jak gdyby nie był przekonany co można z nią zrobić. Przetarł szkło, ruchem tak ostrożnym jakby od tego zależało jego życie. Otworzył flakon.
Popatrzył na zachodzące słońce, na ognistą poświatę przedzierającą się przez gałęzie drzew. Potem na buteleczkę. Nie bacząc na konsekwencje, na niebagatelne skutki, których był świadom, wypił jej zawartość.
I poczuł ciepło. Przedzierające się przez wszystkie części ciała, miłe, przyjemne ciepło. Lecz trwało to tylko moment. Nagle, niczym uderzenie mosiężnego dzwonu, przeszył go impuls. Zapulsowały skronie, tętno mimowolnie podskoczyło. Poczuł jak drętwieją mu palce. Mieszanka działała.
Teraz, pomyślał.
Złożył dłonie, skrzyżował w układ. I począł skandować zaklęcie. Z początku płynnie wypowiadane słowa, przechodziły w coraz to bardziej, niezrozumiały bełkot. Skronie pulsowały, krew tętniła. Chwila, jeszcze chwila, myślał.
Odetchnął. Zakaszlał. Otarł, cieknącą z nosa krew.
Rozejrzał się wkoło. Promienie zachodzącego słońca, nie przypominały mu już ognistego blasku. Były inne. Ciemne.
Nagle poczuł jak zanurza się we wszech otaczającym mroku. Jak przekracza jego granicę, zuchwale wdzierając się w czarną pustkę, która zazwyczaj tętni kolorami, smakami, zapachami. Widział ciemność i dążył do ciemności. Do jej Serca. Czuł jak robi mu się gorąco, nieprzyjemnie duszno, jak poci się.
Mrok zalewał świat. Wszystko powoli spowijała ciemność, otaczała swym nieprzebranym całunem. Gdy nagle wszystko ustało, próbował dojść do siebie. Chciał wstać, lecz sunący pod nim nurt, wiódł w sobie tylko znanym kierunku.
Płynął, więc nie przejmując się już niczym. Albowiem znalazł się w Śnie. A w snach wszystko jest możliwe.
***
Mijał srebrzyste iskry, które prężyły się pod prąd leniwie sunącego potoku. Obtarł się o jedną z nich. I nagle poczuł piasek pod stopami, a w uszach szum morza. Gorące letnie słońce pieściło twarz, delikatna bryza rozwiewała czarne włosy, niosąc zapach soli. Był na plaży. Widział muszle zaplątane w sieci glonów i zielonych alg. Słyszał mewy i rybitwy, kołujące nad jego głową.
Iskra przemknęła. I znów był tylko mrok.
Są ich tu miliony, pomyślał. Która jest tą właściwą?
Skupił się. Potok jakby przyspieszył, zmieniwszy swe proste koryto na gęsto meandrującą sieć. Nagle zrozumiał, że nurt jest niczym droga, którą można podążać, ale w każdej chwili można również z niej zejść i wkroczyć w nieprzyjazną ciemność.
Całą swą myśl skupił, więc na jednej osobie. Na osobie, która była dla niego najważniejsza. Potok zaszumiał, iskry rozświetliły się, rażąc.
Mknął pośród nich coraz szybciej, przez mrok, z którego nic już prawie nie pozostawało. Myślał o niej. Wspominał razem przeżyte chwile, wspólnie spędzone dni. I czuł, że jest blisko. Był blisko.
Zatrzymał się, mroczna poświata znów zalała przestrzeń. Stanął przed iskrą, która płonęła mroźnym światłem. Była mała, tak mała, że spokojnie zamknąłby ją w swej dłoni. Pokryta delikatną pajęczynką, przypominającą szron, stała w miejscu.
Boskość zaczyna się w śnie, ale i kończy w nim. Któż to wie, co kto śni i jakie marzenia spełniają się każdej nocy w ludzkim umyśle. A on jako jeden z nielicznych, miał szanse się, o tym przekonać.
Nie czekając, dotknął lodowo płonącej iskry. I wszedł w jej sen.
***
Obudziła się. Zmęczona zaklęciami, nie miała sił wstać. Nawet nie próbowała.
Sny, jak mało co, sprawiają przyjemność, pomyślała. I jak mało co, potrafią tak zaskakiwać.
II
Otworzył oczy. Ciemność zmieniła się w bezkresną paletę kolorów. Z kącików oczu prawie natychmiast popłynęły mu łzy. Widział słabo, jak przez popielaty dym. Ale sam fakt, że dostrzegał i rozróżniał barwy, był na miarę cudu. Liczył się z tym, że będzie gorzej. Że po „wparowaniu” w Sen może stracić wzrok na zawsze.
Nagle widok alkowy, przysłoniła mu postać rosłego jegomościa, który uważnie mu się przyglądał. Jegomość podkręciwszy sobie wąsy koloru słomy, zabuczał niczym tur i przetarł swą heraldyczną tarczę – symbol przynależności do rycerstwa.
– Czyli żyjesz. A ja już myślałem, że trupa w łóżku trzymam – głos i sposób w jaki przedłużał wyrazy, wydały mu się znajome.
– Gerbetrad?
– Li-jam jest, Gerbetrad de Hertytadan – zabuczał sympatycznie rycerz. – A ty jesteś, Darigard, gwoli ścisłości. Spragniony? Cyrulik powiedział, że musisz dużo pić, bo się prawie odwodniłeś. Łyknij zatem przedniego trunku.
Wąsacz podał mu puchar z winem. Darigard pił łapczywie. Lekko słodkawe wino, natychmiast usunęło nieprzyjemną gorycz w ustach i gardle, orzeźwiając smakiem i zapachem.
– Smakuje? Dobre, prawda? Mej winnicy wyrób.
– Gdzie ja…
– W Cerpii – powiedział rycerz, spoglądając na pustą karafkę i do połowy pusty kielich. – W moim domu.
– Jak…
– Mista cię tu teleportowała, niespełna trzy dni temu.
Drgnął jak ukłuty. Prawie niezauważalnie jego usta pochyliły się ku dołowi. Twarz pogrążyła sięw nostalgii.
– Trzy dni?
– Nie inaczej. Jeśliś szczegółów ciekaw, to takoż było – rycerz siadł na krześle, stojącym obok łóżka. – Wieczorem, owego dnia, wróciłem po bankiecie organizowanym przez tutejszą, dość zamożną markizę, do domu. Ni chybił było jakoś w pół do jedenastej, gdyście i wy się pojawili. Ale jakież to było pojawienie? Niczym grom z jasnego nieba, wypadliście z portalu, który grzmiał i sypał iskrami, niczym piorunów władyka. Piekło to było. Piekło, które z mojego domu zrobiło istny burdel. Przewróciło go, do góry nogami. Jednocześnie nóg tych nie oszczędzając. Jednak mniejsza oto. Zdziwiłem się, niezmiernie widząc was oboje. A widok ten za serce mnie chwyci, od razu w pamięci nasuwając wasz… – uciął, wiedząc, że się zapędził. – Lecz szybko się okazało, żeś w nienajlepszym stanie i medyka potrzebujesz. Pobiegłem, więc po, o tam mieszkającego, cyrulika. Ten cię zbadał, dał prochy jakieś, leki ziołowe. Ale szczęściem, że już oprzytomniałeś.
Darigard, jak gdyby nieobecny, cały czas wpatrywał się w pucharek. Obracał nim delikatnie, a refleksy złotego światła wirowały po ścianach pokoju.
Trzy dni, pomyślał. Zmarnowałem trzy dni. A tak niewiele brakowało. Gdyby nie te parawany i blokady, za którymi skryła swe myśli… a teraz nie mam nawet pewności, czy jeszcze żyje.
Wyrwał się z zamyślenia.
– Gdzie ona teraz jest?
– Widzę, że bardzo ci do niej spieszno. – Gerbetrad podszedł do kredensu i wyjął karafkę z różowym winem. – Ale wiedz, że nadal jesteś zbyt słaby na spacery. Odpocznij sobie, jeszcze z kilka dni.
– Musze natychmiast się z nią spotkać – powiedział, usilnie próbując wstać. Nogi miał jak z gliny. Nie minęła chwila, a znalazł się na podłodze. Ból wpił się jeszcze mocniej, w i tak już obolałe biodro.
– Darigard, nie bądź mądrzejszy od medyków – powiedział, pomagając mu siąść na łóżku. – Cyrulik powiedział, że skutki magii onirystycznej, mijają dopiero po tygodniu. Dlatego, czy tego chcesz czy nie, będziesz jeszcze nie funkcjonalny przez te kilka dni.
– Ale ja ją muszę ostrzec – powiedział ujmująco. – Od tego zależy jej życie.
– Co ty mówisz?! Życie?! Misty?!
– Jest w niebezpieczeństwie. Ktoś będzie próbował ją zabić. Nie wiem gdzie, nie wiem kiedy, ale musisz jej o tym powiedzieć.
– Oczywiście, że powiem. Ale skąd to wszystko wiesz? Kto ci o tym powiedział? – wypytywał, wpatrując się w Darigarda, który jeszcze bardziej spochmurniał.
Milczał, zarysowany poczuciem bezradności, niemocy i obawy przed utratą, kogoś ważnego, kogoś kogo już kiedyś stracił. Pozornie, ale jednak. A teraz nie chciał stracić na zawsze.
– Może wydać ci się to głupie, ale… ja to widziałem – rzekł niepewnie, jak gdyby czując, że zostanie niezrozumiany. – Kilka dni temu przyśnił mi się sen. Z początku był jak ten złoty, ale później…
***
Bal trwał, goście tańczyli.
Nagle z tłumu wyszła Mista. Radosna, piękna, cała w czerni. I zaczęła tańczyć. Skąpana w deszczu i promieniach słońca, uśmiechnięta beztrosko, patrzyła w dal.
Tyle słów cisnęło mu się do ust, ale bał się wymówić którekolwiek. Bał się, że znów wszystko zepsuje. Więc, zachwycał się jej widokiem, milcząc. W duszy prosząc, by ona pierwsza przemówiła. By odezwała się swym melodyjnym głosem.
Nagle obraz jej smukłej sylwetki upstrzonej czarną sukienką, stawał się coraz mniej wyraźny. I wtedy paradoksalnie, zobaczył najdokładniej. Zobaczył to czego nigdy nie chciałby widzieć. Ujrzał Taniec Nadziej i Cierpienia. Światło przedzierające Mrok. Sztylet. Czerwoną rękojeść sztyletu. Ostrze przedzierające czerń i zadające rany. Ostrze sztyletu skierowane w Miste. Mierzące w jej stronę.
Zbudził się. I zrozumiał, że to był tylko sen.
***
Gerbetrad skrobiąc gęsim piórem po kartce, udawał, że coś pisze. W rzeczywistości całą swą uwagę poświęcał Darigardowi, który próbował poderwać się z łóżka.
– Całkiem, nieźle – stwierdził rycerz, widząc jak Darigard wreszcie wstał. – Trzymasz pion, to najważniejsze. A kręci ci się jeszcze w głowie?
– Sporadycznie.
– To ci dopiero! Sporadycznie! – buchnął basowo. – Sporadycznie to hrabia de Leadellin burdel ominie. Ostrożnie! Nie poczynaj tak, bo się zmęczysz.
– Nie jestem dzieckiem – powiedział, raźno przechadzając się po pokoju. – Więc, nie traktuj mnie jak dziecko.
Rycerz machnął życzliwie ręką i podszedł do lipowego kredensu. Chwilę się zastanawiał, aż w końcu wyjął butelkę rubinowoczerwonego wina i dwa szklane kielichy, przykuwające wzrok wybujałym kształtem. Rozlawszy subtelnie pachnący alkohol, usiadł przy stole.
– Jak to powiedziała Sonretta gdy pojęła za męża hrabiego Carewaga: „Wszyscy mężczyźni to dzieci, tylko trochę większe. Dlatego fundamentalnym obowiązkiem kobiety jest im matkować.” – zacytował, nie skąpiąc wyszukanej pompatyczności.
– Carewag wziął ślub z Sonrettą ? – wtrącił Darigard, przysiadając się do rycerza.
– Ano, nie inaczej. W lipcu zeszłego roku się pobrali. Ślub wzięli w kapliczce, nad jeziorem Cyn Caren. Na tym romantyczności się nie kończyło. Na uroczystość przypłynęli ukwieconą łódką. Z powrotem zaś, do miasta zawiozła ich kareta zaprzężona w sześć białych koni, mających symbolizować… eee… kurwa, zapomniałem. Starocerpijskim obyczajem, nowożeńcom błogosławił sam Wertyn, a królowa podarowała im własnoręcznie haftowaną chustę. Pięknie, romantycznie i z przepychem było. A weselisko jakie huczne wyprawili. Przeszło dwie setki ludzi, z czego ponad setka wyższa tytułem od hrabiego. Stoły uginały się od picia i jadła. Wszystko było: króliki, zające, bażanty, kuropatwy, nawet pawie faszerowane, aromatyczna dziczyzna, trufle, sery, pstrągi, łososie i szczupaki, kandyzowane owoce, ciasta i łakocie. Oj, pięknie było, pięknie.
Rycerz przysunął półmisek, wziął z niego pieczone skrzydełko i jął je obgryzać.
– Czyli, widzę, że stary ład nieprzerwanie trwa – westchnął głośno.
– Nie inaczej. Monarcha sobie monarszy i tyle z tej władzy ma. Dba o kraj jak, dla przyrównania kurwa o cnotę. Rządzić to trzeba umieć, bo na udawaniu daleko się nie zajdzie.
– A szlachta na boku, sobie dworki stawia, zabawia się, ucztuje i jednocześnie wyręcza młodego Wertyna –dokończył Darigard. – Lud prosty zaś przymiera z głodu i pańszczyzny.
– Znasz mnie Darigard i moje zdanie w tej sprawie. Altruistą nie jestem, źle też nikomu nie życzę, jednak ktoś w tym państwie rządzić musi.
– Monarcha absolutny – rzekł stanowczo, rycerz natomiast zaśmiał się szczerze. – Nie Wertyn. Ktoś innego pokroju. Ktoś kto nie faworuje baronów i hrabiów, tylko własnowolnie podejmuje decyzje i sam za nie odpowiada. Za nie i ich konsekwencje. O ile dla ciebie funkcjonujący obecnie porządek wszechrzeczy, nazywany potocznie demokracją szlachecką, jest co najwyżej dopuszczalny w myśl zasady „mniejszego zła”, o tyle dla mnie to istne przekleństwo niszczące Cerpie i naród warcholące.
Rycerz pociągnął z kielicha. Subtelnie kwaskawy smak wina, miło popieścił jego podniebienie.
– Jednak poczynania arystokracji, niosą też korzyści. Budżet wzrasta, miasta pięknieją. Oprócz tego, jak już zdążyłeś zaznaczyć arystokraci, co i rusz wyprawiają jakieś uroczystości. W Cerpii prawie codziennie odbywa się jakaś większa uczta, a za nią okazja, by się podchmielić i poswawolić, trochę zahulać. Właśnie, gdy już tak o ucztach mowa… księżna Hervena, organizuje dziś wieczorem bankiet. Pomyślałem, więc, że może zechciałbyś… – Darigarda w geście zaprzeczenia kiwnął głową. – Będzie Mista.
***
Sala Złota była przepiękna. Ogrom przestrzeni, która jednak nie dawała odczucia pustki, reliefy przedstawiające sielankowe sceny, roślinne ornamenty oplatające szeregi kolumn, podpór kształtem przypominających zastygłą, spływającą wodę, złote świeczniki i niewielkie latarenki wykonane z kryształu. Wszystko to nadawało temu miejscu niepowtarzalnego uroku, aury niby z baśniowej krainy. Sala wypełniona zapachami lukru, czekolady, likierów i bukietami win oraz zapachami perfum, wypełniona tysiącem kolorów, mieniących się od złota i srebra, od brokatowych wstążek, falbanek i koronek, łączyła style i gatunki, rodzaje i fasony, często zupełnie przeciwstawne, kontrastujące ze sobą. Mimo to nie dawało się wyczuć, jakiejkolwiek dysharmonii.
Gdy tylko weszli Darigard jął się bacznie rozglądać na wszystkie strony. Nie czuł się skrępowany, albowiem otuchy dodawał mu fakt, że kilkoro z zaproszonych gości dość dobrze znał.
Znał barona Cerdana de Garda, opasłego ksenofoba, lubującego się w drogich trunkach. Poznał princesse Ofelie de Apreslemort, która darzyła go szczerą sympatią. W siedzącym, naprzeciwko niewysokim jegomościu o smukłej jak tyczka sylwetce, rozpoznał Jana Teardalta, dawnego kompana ze szlaku. Oprócz tego obok miał, zawsze chętnie służącego radą Gerbetrada, swego dobrego przyjaciela i mężnego rycerza, który niezwłocznie zaczął mu opisywać co ważniejsze osobistości.
– Ten w cytrynowym kapeluszu z piórkiem, widzisz? Vitaliss Ade, zwany także Biździpiórem. Ten to ci dopiero jest romantyk, rzekłbyś nawet kochanek romantyczny – powiedział, przeciągle, sarkastycznie do przesady. – Soneciarz, kurwa jego mać. Bałamuci wszystkie dwórki. A sposób w jaki to robi zakrawa o schematyczne i proste jak, dla przyrównania, budowa cepa zaloty. Dziwnym, że się jeszcze baby nie pokapowały. Widocznie to kolejny dowód, iż baby głupie są niewymownie. Najpierw, więc soneciarz deklaruje, że wybrankę swą kocha miłością „wieczną” i „prawdziwą”, wmawiając, że „jest tą jedyną”. Potem, nie siląc się na zbyt kosztowne podarki, rwie polne zielsko – kwiatki, maki, chabry i bławatki. Zwiedzioną tak niewiastę, chędoży zdrowo. Po pochędóżce, natomiast zabiera się za kolejną, tamtej zostawiając piśmienny podarunek w postaci pożegnalnego listu. Takiż to, kurwa, amant.
Darigard spojrzał na jegomościa w cytrynowym kapeluszu, żywo nadskakującego damie w koronkowej sukni.
– Tam popatrz, teraz – wskazał szypułką winogrona na mężczyznę rozpychającego się przy torcie – Książę Piraden. Arogant, wyróżniający się na tym punkcie, nawet wśród arystokracji. Bezwzględnik i choleryk, a ponadto skurwysyn co niemiara. Jednym słowem, nie warto sobie nim zawracać głowy.
Książę nałożywszy na półmisek, obłożonego cytrynami homara zabrał się do jedzenia. Powoli, delikatnymi ruchami, przy pomocy srebrnego nożyka i widelca, wydobywał z wnętrza skorupy, maleńkie kawałki mięsa. Widać było, że skorupiak nie sprawia mu najmniejszego problemu. Rzeczywiście, pomyślał Darigard, arogancja wprost od niego emanuje. Kolejny wysoko urodzony, który nie widzi dalej niż czubek własnego nosa.
– Weź, skosztuj – rzekł rycerz, wyrywając towarzysza z chwili zadumy. – Mięso kruchutkie jak przystało, dla delikatnych podniebień.
– Hipokryta z ciebie, Gerbetrad.
Rycerz zaśmiał się serdecznie, po czym chwycił kolejną kiść winogron i począł ją obierać.
Bankiet trwał. Jedni goście znużeni i zmęczeni wychodzili, inni czujący się w pełni sił, zaczęli mocno poczynać w tańcach. Bard nie miał chwili odpoczynku. Ledwo zdążył na moment przysiąść i łyknąć trochę wina, a już musiał znowu śpiewnym głosem i srebrzystą melodią lutni, zabawiać arystokracje, która domagała się tego jak głodni chleba.
Mahoniowe stoły trzeszczały, brzęczały kielichy i tace. Bankiet trwał. Atmosfera nie zepsuła się, nawet wtedy, gdy lekko podpity błazen jął opowiadać wulgarne żarty i pokazywać niejednoznaczne gesty. Towarzystwo śmiało się do rozpuku, a w szczególności młode szlachcianki, które zasłaniając się wachlarzykami, chichotały cicho spoglądając po sobie. Skupiona przy wielkim malowidle grupka arystokratów, za nic mając ogólny hałas i rumor, żywo dyskutowała na temat malunku.
Obraz przedstawiał kobietę o rozwianych włosach poprzecinanych jaskrawożółtymi zygzakami. W tle, za nią wił się błękitny strumyk.
– Pragnę zauważyć, że Panna Burzowa to figura czysto metaforyczna, symbolizująca nadal nieokiełznane i często niszczycielskie oblicze Natury – głośno zaakcentował jegomość w brązowym wamsie. – Przedstawienie jej w postaci niewiasty, ma nam przypominać, że bywa ona zmienną i nieodgadnioną, niczym kobieta. Pioruny we włosach…
– Przepraszam – wtrącił młodzik bawiący się muszlą winniczka – ale niektórzy twierdzą, że Panna Burzowa istniej.
– Doprawdy?
– Jakoby pojawia się po równonocy, tuż przed Świętem Zrzewiania, zwiastując tym samym wiosenne burze i majowe deszcze.
– Brednie! – skwitował blond włosy, mający na piersi herb ze srebrno-czerwonym krzyżem. – I ciemnota prostego ludu, który nie zna się ni na sztuce, ni na estetyce. Ciemnogród ino.
Grupka arystokratów dyskutowała dalej.
Darigard milczał. Znudzony gadaniną, od czasu do czasu tylko przytakiwał Gerbetradowi i hrabiemu w purpurze, którzy żywo gestykulując, nawzajem wykładali swoje racje na temat wartości, moralności, regresji moralnej i celach uniwersalnych. Większość czasu, poświęcał na wypatrywaniu Misty. Starał się ją uchwycić wśród tańczącej fali. Ale nadal jej nie dostrzegał.
-… jest jak pochodnia, niosąca światło. Moralność, natomiast w tym aspekcie… – usłyszał mlaskliwy głos hrabiego.
– Nie śpi, Darigard – zabuczał rycerz.
– Nie śpię – odparł, odrywając wzrok od tańczących par. – Gdzie się wybierasz?
– Trzeba rozruszać stare kości, bo się jeszcze reumatyzmu nabawię. Wybaczcie, hrabio de Witapey – rycerz skłonił się ku mężczyźnie w purpurze. – Tobie też bym radził, Darigard, potańcować trochę, gwoli, chociażby… zmiany punktu obserwacji. Bo ten wszak marny, nieprawda? Patrz tam – wskazał ruchem głowy. – Princessa Anna Luiza siedzi sama i marnieje w oczach. Głowę daje, że chciałaby, żebyś…
– Gerbetrad – uciął zimno.
– …dotrzymał jej towarzystwa. Z resztą, rób jak chcesz – odparł , po czym wbił się w kolorowo, tańczącą falę.
Darigard zastanawiał się, nad tym co powiedział Gerbetrad, jeszcze przez chwilę. Aż wreszcie możliwość nieco lepszego rozejrzenia się po sali, wzięła nad nim górę. Zbierał słowa, którymi miał przemówić do princessy, jednocześnie czuł jak wzbierająca nieśmiałość, niesie dreszcze po całym ciele.
– Przepraszam – zaszemrał. Anna Luiza uśmiechnęła się. – Czy chciałaby panna potowarzyszyć mi w tańcu? Szkoda, by panna tak marniała sama.
Nie odpowiadała. Bał się, że popełnił jakąś gafę. Nie znał etykiety na tyle, by nie móc tego wykluczyć.
– Och, tak… – odezwała się po chwili. – Bardzo chętnie.
Anna Luiza momentalnie poweselała, przypominając tym samym rozkwitłą różę. Gdy chwycił jej dłonie, ciepłe i tak delikatne jak aksamit, zarumieniła się, jej bladziutka cera spąsowiała.
Tańczyli na samym środku sali. Princessa figlarnie nim wodziła, niby zalotnie stąpała raz bliżej, raz dalej, zbliżając się i odsuwając. Nie pozwalała mu nawet na chwilę, poczuć się prowodyrem. Wiotka jak kołysana przez wiatr trzcina, bawiła się ruchami sprawiającymi zakłopotanie i niezręczność. Darigard nie mógł przy niej uchwycić prawidłowego tempa. Często przez jej kokieterskie wyczyny tempo to gubił. Ale nie czuł się niezdarnie, wręcz przeciwnie. Wymagający taniec, wybił go z marazmu i melancholii, pozwolił zaczerpnąć łyk świeżości i łyk młodości, pobudził do życia.
Odwrócił się, by się rozejrzeć. I myślał, że śni.
Mista była przy nim, tak blisko, że prawie się o nią otarł. Tańczyła z Gerbetradem, prowadzącym ją lekko niby piórko. Rozkojarzona, spoglądała w drugą stronę, ku zastawionym stołom.
Serce biło mu coraz mocniej, nogi zaczęły się plątać a rytm całkiem uleciał. Przestało mu zależeć na tańcu.
– Odbijamy! – krzyknął Gerbetrad, jak na wezwanie. Darigard, natomiast jak na komendę puścił ciepłe i delikatne dłonie Anny. Natychmiast podskoczył do Misty. Wtedy go zobaczyła. Chciał ją chwycić, lecz cofnęła się. Zrobiła krok w tył, obrzucając nienawistnym wzrokiem.
– Widzę, że i tu się dostałeś – zaczęła ironicznie. – Z resztą, nie ma się czemu dziwić. Dostałeś się do Snu. Wejście, więc na bankiet dla arystokracji, to dla ciebie igraszka. Jednak ostrzegę cię, byś nie poczuł się oszukany – tutaj nie uda ci się pogrzebać w czyichkolwiek myślach. Nie uda ci się z prostego powodu…
– Przestań. Zrobiłem to, żeby cię ostrzec – odparł. – Trzy dni przed tym, przyśnił mi się sen, w którym umierałaś. Umierałaś w moich ramionach.
– Zrobiłeś to, bo chciałeś się ze mną spotkać. Nie mogłeś dłużej wytrzymać z żalu i samotności. Pragnąłeś mnie ujrzeć, usłyszeć, dotknąć – mówiła spokojnie, a on nie zaprzeczał, bezradnie czując jak godzi w jego najczulszy punkt. – Wieszcze sny, onirystyczne wizje… to tylko majaki. Nie wierze w nie, bo jest to tylko figlująca podświadomość. Mniej lub bardziej twórcza, która snuje nam w głowach te nocne złudzenia. Darigard – zmieniła ton – my nie pasujemy do siebie. Kiedyś już ci to powiedziałam, a teraz znów…
– Uważaj na siebie – powiedział, patrząc w jej błękitne oczy.
– Ty również.
Oddaliła się niczym zjawa, szybko niknąc w tłumie. Został sam, pośród tańczących i śmiejących się par. I poczuł pustkę. Wyraz przygnębienia szybko go zdominował, nie pozwalając na nic. Zagubiony pośród setek myśli, które krążył, nie dając się spętać w jedną logiczną całość, postanowił wrócić na miejsce przy stole.
Pary rozmazywały się w szereg barwnych plam, kręciły się nie pozwalając przejść.
Nagle poczuł szturchnięcie.
– Proszę o wybaczenie, Wasza Książęca Mość – rzekł po chwili, uświadamiając sobie w kogo uderzył.
– Nic się nie stało – odparł książę Piraden, wyniośle zadzierając podbródek, a jego arogancka mimika nie pozwalała sądzić, że było to szczere wyznanie. – Tłoczno dziś, chociaż sala nie mała.
– O, tak. W rzeczy samej.
– Życzę miłego, wieczoru.
Darigard przytaknął i skłonił się grzecznie, obrzucając księcia bacznym spojrzenie. Arystokrata nie wyróżniał się niczym szczególnym spośród innych gości. Miał na sobie fioletowy, dosyć ciasnawy wams, dodający sylwetce smukłości, białą batystową koszulę, czarne buty ze srebrnym motywem. I sztylet z czerwoną rękojeścią, identyczny jak ze snu.
Nagle drzemiący w świadomości Darigarda strach, przebudził się. Ściskał wnętrzności, przez chwilę zdusił oddech, okropnie gniótł pierś niczym wielkie kowadło. Lecz ten sam strach, kazał Darigardowi pójść za księciem. Podążyć, aby się upewnić. Aby rozwiać dręczącą obawę.
Poszedł, więc.
Po opuszczeniu Sali Złotej, znalazł się w bezkresnym korytarzu. Wiszące po obu stronach, w równych rządkach kryształowe latarenki, rozświetlały drogę w mrok. Wydawało mu się, że każda z bladoniebieskich latarenek ostrzegawczo miga doń, sygnalizując by zawrócił, by porzucił tą heroiczną myśl i wrócił na salę. Lęk niepewności był jednak silniejszy.
Doszedł do schodów, prowadzących na piętro. Ścisnąwszy rzeźbioną poręcz, zręcznie i cicho jak kot, wszedł na piętro. Tu było jeszcze ciemniej. Ciemność zakłuła w oczy, które nie były oczami kota. Ale nie przeszkodziło mu to w dostrzeżeniu księcia, który zniknął w drzwiach jednego z pokoi.
Wyciągnął miecz. Klinga zabłysnęła w płomieniach przygasających świec. Gerbetrad odradzał mu zabierać na bankiet jakąkolwiek broń, gdyż mogło to zostać odebrane za swoisty nietakt. Jednak teraz, nie żałował, iż nie posłuchał przyjaciela.
Zbliżył się do pokoju, do lekko uchylonych drzwi. I wtedy ich zobaczył.
Leżeli na łożu, w swych objęciach, niespiesznie bawiąc się dotykiem. Chłonęli siebie w pieszczotach, w pocałunkach, we wzajemnym pożądaniu. Mista z wrodzoną sobie delikatnością, niespiesznie rozpinała fioletowy wams Piraden. On zaś pieścił jej piersi, całował i szeptał. Reagowała na to śmiechem. Śmiała się tak niewinnie. Tak uroczo. Tak jak kiedyś.
Darigard czuł jak wszelkie granice pohamowania nagle pękają w nim. Czuł jak, do tej pory zlodowacona strachem krew, teraz wprost szuka ujścia by wybuchnąć.
Wskoczył do pokoju. Ciął. Klinga z rozmachem wgryzła się w ciało. Padła na pierś, między rozchełstany fioletowy wams. Krew rozprysła się po pokoju niczym rzęsisty, wiosenny deszczyk, skropiła muślinową draperie.
Chwilę później jakaś niewidzialna siła pchnęła go na ścianę. Jeszcze przez kilka sekund widział Miste, starającą się zatamować krwotok, krzyczącą zaklęcia, wymachującą dłońmi. A potem widział już tylko ciemność.
***
Śnił, choć śnić już nie chciał. A sen był jak jego życie – okrutny i złudny.
***
Stracił ją ostatecznie. Był tego pewien. Widok, który wtedy ujrzał, ugodził go niczym sztylet, wbijający się po samą rękojeść. Sztylet, który zabił cząstkę „jej” w nim. Cząstkę, która była, jak sobie później uświadomił, jedynie wyobrażeniem i łudzącym obrazem. Ale miejsce po niej, nadal pozostawało bolesne. I puste. Odkrył to gdy wyruszył w głąb siebie, do swego wnętrza. Tam gdzie nie istnieje ciemność złudzeń i mrok pozorów. Brnąc coraz głębiej, usiłował dotrzeć tam, gdzie jeszcze nigdy nie był.
A kres wędrówki był brutalny. Ale prawdziwy, a na tym zależało mu najbardziej.
Został sam. Samotny.
Darigard klęczał na małym placyku. Gromada ludzi patrzyła na niego, szemrząc. Co poniektórzy, odważniejsi głośno i dobitnie kpili, rzucając przezwiskami.
Wiedział, że żywo z tego nie wyjdzie. Szybki sąd, wręcz natychmiastowy, przeprowadzony przez rannego Piradena, skazał go na chłostę, ciąganie żelazem i stryczek. Wyrok miał się odbyć o świcie.
Słońce zerkało na placyk zza czerwonych dachówek kamieniczek, oświetlało ognistym blaskiem podest. Większa część miasta, nadal jednak pozostawała w cieniu. Z warsztatu, znajdującego się przy placyku, dobiegał odgłos ostrzonego żelaza. Słynący ze swego profesjonalizmu kat, najwidoczniej już się przygotowywał, nie chcąc zbytnio tracić, jakże cennego czasu.
Darigard przełknął nagromadzoną w ustach ślinę. Zabrzęczał łańcuchami na dłoniach. Cały zdrętwiał, a dyby niczym wielkie kleszcze, ściskały go mocno, nie pozwalając nawet się przekręcić.
Odgłos z warsztatu umilkł, ludzie zamilkli. Cisza przed burzą zapadła momentalnie. Nagle, z warsztatu wyłonił się kat – barczysty osiłek o szpetnej twarzy, niosący na plecach torby, wypakowane bronią, batami, nahajkami i różnymi innymi narzędziami mordu i tortur. Raźno podśpiewując sprośną i wulgarną piosenkę, szedł powoli, nakręcając na dłoń, rzemienny postronek. Gdy znalazł się na podeście, miłosiernie spojrzał na Darigarda, po czym zdjął torby i zaczął je wypakowywać.
– Chłosta, miarkuje miała, być… – mruknął pod nosem. – Z pięćdziesiąt batów na grzbiet… Ale jakim cię tu batem, posmyrać… kańczugiem, knutem, czy lepiej po swojsku kądzierzyną… eee… – rozważał, macając swe narzędzia.
Nagle, ktoś zaszemrał. Zaraz za nim odezwali się następni. Darigard usłyszał rżenie konia, stukot podków. Podniósł głowę, aby sprawdzić co się dzieje.
Kary ogier z trudem przeciskał się przez zbity lud. Na jego grzbiecie siedziała Mista. Owinięta w czarny płaszcz, spod którego wystawała pomarańczowo-czerwona suknia, wyglądała majestatycznie i władczo. Twarz miała pogrążoną we wstydzie, w palącym i piekącym wstydzie.
– Ej, kacie! – krzyknęła przeraźliwie, wchodząc na podest. Wybity z rozmyślania kat, nie wiedział co się dzieje. – Uwolni więźnia. Książę Piradell okazał miłosierdzie i zlitował się nad skazańcem.
– Że jak?
– Czegoś nie dosłyszał?! Masz tu pismo od Jaśnie Wielmożnego Księcia – krzyknęła ostro i rzuciła kawałek żółtego pergaminu pod nogi kata.
Siepacz przeczytawszy list, począł mruczeć coś pod nosem, jednocześnie szukając kluczy od kajdan.
-…khurwa… bany… mać… ierdolona… zachciewa się…
Zawiedziony i rozczarowany, niedoszłą egzekucją, tłum powoli rzednął.
Mista oddaliła się niczym zjawa. Nim to zrobiła spojrzała w oczy Darigarda. Tak jak wtedy, przed dwoma laty. On jednak potraktował to spojrzenie obojętnie.
Choć samotność bolała.
Bardzo fajne opowiadanie. Na plus wciagajaca i rozbudowana narracja. Swietne wypowiedzi rycerza.
Na minus przydlugi poczatek, brakujace ogonki oraz przecinki. Ponadto, wydaje mi sie, ze zakonczenie domaga sie dopieszczenia. Jest za krotkie objetosciowo wzgledem balu, przez co cale opowiadanie wydaje sie urwane. Niemniej jest to kandydat do wyroznienia.
Pozdrawiam
I po co to było?
Pokażę ci, autorze, jak czytałam początek twojego opowiadania. A dlaczego? Dlatego, że czasami warto przeczytać niektóre zdania na głos:
"Rosnące na skraju drogi młode drzewka,(czyli taka jakby krótsza kropka) tonęły w cieniu i przyjemnym chłodzie." Tak jakoś dziwnie brzmi, prawda? Jakby czytający akurat w takim momencie musiał ślinę przełknąć.
(WTEM!)Czarnowłosy mężczyzna siadł pod jednym z nich. (O laboga, skąd on się tam nagle wziął tak znienackowo?!) Zdjąwszy z ramienia torbę,(ślina, nie zapominać o ślinie!) odpiął ją,(w sensie otworzył?) powoli i skrupulatnie zaczął przeszukiwać, przekładając ostrożnie drobiazgi, których, wydawać by się mogło, że (aaa, dorzućmy sobie jakieś "że" bo coś ich tu mało) było bez liku.
Kiedyś jeden z wykładowców (facet z zagranicy, ale calkiem normalny) zapytał: "Czemu wy macie odruch budowania takich strasznie długich zdań, kilkakrotnie złożonych? Przecież czasami zwyczajnie lepiej jest użyć kropki i zacząć nowe zdanie."
I to samo pytanie chciałabym zadać tobie, autorze. Dlaczego budujesz takie karkołomne zdania, skoro nie musisz, a nawet więcej - sprawiają one, że robisz błędy gramatyczne w miejscach, w których normalnie byś ich nie zrobił?
Dzięki za komentarze.
@syf- postaram się w miarę możliwości poprawić błędy. Ale o ile ogonki jestem sam wstanie wyłapać, to o tyle interpunkcji rady nie dam, bez pomocy :(
Zdań złożonych używam, bo sam lubię nieco „żywszy opis”. Nienawidzę natomiast, kiedy w tekście pojawia się ciąg, jedno po drugim zdań prostych, które wręcz zakrawają o równoważniki zdań. Wtedy sobie myślę: autorze popadeśł w rutynę i nudzszi okropnie. No, oczywiście, zdania proste jak najbardziej. Tylko w opisach akcji, tam gdzie tekst potrzebuje rozpędu. Jednak rzeczywiście niekiedy przesadzam, siląc się na k i l k a k r o t n e złożenia. Nie ukrywam mam problem z przecinkami i z tego wynikają te wymienione błędy.
Pozdrawiam.
Próbowałam, naprawdę próbowałam czytać, ale im dalej bylam w tekście, tym bardziej miałam ochotę trzasnąć autora w pysk. Po pierwsze: interpunkcja, lezy i kwiczy. Po drugie: opisy są naprawdę, ale to naprawdę kiczowate. Gdyby nie to, że podajesz się za chłopca, dałabym głowę, że jesteś trzynastoletnią dziewczynką. Po trzecie: na początku akcja jest porwana tak, że w ogólen nie mam pojęcia, o co w tekście chodziło, kim są bohaterowie itp., ale tego się nie czepiam, bo być może jest to wyjaśnione w tej części, którą nie mam zamiaru się katować. Po czwarte: "sylwetka upstrzona czarną sukienką"? "Promienie rozpalajace ognistoczerwone wstęgi?" "Jegomość zabuczał sympatycznie"? Noż, k***a mać... Czy Ty w ogóle się zastanawiasz nad tym, co piszesz? Dla mnie to jest tekst, który powinien być poprzedzony dopiskiem "Grafomania 2012", przykro mi.
www.portal.herbatkauheleny.pl