- Opowiadanie: Mauea - Inny rytm

Inny rytm

Tekst ma dobre dwa lata - po­wstał na Po­li­fo­nię 2012 :) (no­tat­ka z 1.04.2014)


Nota od­au­tor­ska: prze­pra­szam znaw­ców Bli­skie­go Wscho­du za swo­bod­ne mie­sza­nie kon­wen­cji kul­tu­ro­wych. Geo­gra­fów za luźne trak­to­wa­nie pu­sty­ni także. In­for­ma­cja dla za­in­te­re­so­wa­nych czy­tel­ni­ków: imio­na nie są przy­pad­ko­we. Zna­cze­nie więk­szo­ści z nich można od­kryć tutaj.

 

Opo­wia­da­nie in­spi­ro­wa­ne utwo­rem „A Dif­fe­rent Drum” Pe­te­ra Ga­brie­la. Po­mi­mo moich naj­szczer­szych chęci nie zna­la­złam w in­ter­ne­cie tek­stu tej pie­śni, bo wszy­scy twier­dzą, że ona w ogóle nie ma słów – co, jak łatwo można się prze­ko­nać, jest kłam­stwem. Myślę jed­nak, że nie­wie­le to zmie­ni­ło.

Wiem, że tek­sto­wi przy­da­ło­by się od­le­że­nie, i nie ukry­wam, że sama widzę pewne jego nie­do­cią­gnię­cia; bar­dzo za­le­ża­ło mi jed­nak, by zdą­żyć na Po­li­fo­nię.

Życzę przy­jem­nej lek­tu­ry.

 

M.

 

PS Russ, ko­cham Cię! – dzię­ku­ję za szan­sę i wy­ro­zu­mia­łość wobec mojej an­ty­ter­mi­no­wo­ści.

Dyżurni:

joseheim, beryl, vyzart

Biblioteka:

Finkla

Oceny

Inny rytm

Ten dźwięk? To tę­tent kopyt wierz­chow­ców gna­ją­cych przez ka­mie­ni­stą pu­sty­nię. Ryt­micz­ne ude­rze­nia o pła­skie skały, gdy czte­ry konie cwa­łu­ją za ofia­rą. Ich jeźdź­cy kulą się, przy­tu­le­ni do grzbie­tów zwie­rząt, i wpa­tru­ją nie­zmien­nie w ten sam punkt, zmniej­sza­ją­cy się po­mi­mo wy­sił­ków.

Jeśli go nie do­ści­gną, skarb ple­mie­nia zgi­nie, a oni okry­ją się hańbą.

Pył ucie­ka spod koń­skich nóg, osła­nia je pół­przej­rzy­stym we­lo­nem do kolan. W ry­sach jeźdź­ców, na za­ku­rzo­nych twa­rzach, stward­niał gniew. Wierz­chow­ce kładą uszy po sobie i wy­cią­ga­ją szyje, za­ci­na­ne do szyb­sze­go biegu.

Zło­dziej od­da­la się nie­ubła­ga­nie.

Wy­czer­pa­ni męż­czyź­ni trzy­ma­ją się w sio­dłach siłą woli i obo­wiąz­ku. Ze zwie­rzę­ta­mi nie jest le­piej – mają za sobą dwa ty­go­dnie po­ści­gu wła­ści­wie bez przerw. Nie po­ty­ka­ją się dla­te­go, że znają ten teren; ich dom to ta pu­styn­na zie­mia, twar­de, nagie płyty po ho­ry­zont. Są tu od za­wsze. Mieli być na za­wsze. Wspól­nie.

Ale on przy­szedł i za­brał ich naj­cen­niej­szy, boski dar.

 

 

Słoń­ce już nie czer­wie­nie­je wie­czo­rem, odkąd ka­pła­ni za­prze­sta­li skła­da­nia ofia­ry krwi Hvare Khsha­eta. Prze­cież nie mogą tego robić, nie mając skar­bu. Ono od kilku dni za­cho­dzi więc na złoto, prze­świe­ca­jąc przez piach da­le­kich wydm, jak gdyby pa­trzy­ło oskar­ży­ciel­sko na czte­rech męż­czyzn. Jutro może w ogóle nie wzejść – musi się wcze­śniej po­ży­wić, by znów wy­zwo­lić się z oko­wów nocy i wró­cić na nie­bo­skłon. Nikt nie wie, na ile jesz­cze Po­ran­ne­mu Słoń­cu star­czy sił z po­przed­nich ofiar.

W obo­zo­wi­sku, które z wpra­wą stwo­rzy­li, od­zy­wa się tylko Omid. On jako je­dy­ny szcze­rze wie­rzy w to, że wciąż mają szan­sę.

– Sa­le­em? Ile dni wy­trzy­ma­my bez wody? – Jeź­dziec za­trzy­mu­je się przy naj­waż­niej­szym z męż­czyzn. W ręce trzy­ma pusty bu­kłak.

– Tyle, ile trze­ba. Wiesz prze­cież.

Od­po­wiedź za­my­ka usta py­ta­ją­ce­mu. Omid nie zo­stał wy­bra­ny, by wąt­pić, lecz by pod­trzy­my­wać po­zo­sta­łych na duchu.

Idzie więc zająć się końmi i po­sta­rać o jakąś stra­wę dla nich. Spa­lo­ny słoń­cem Ba­ha­dur prze­glą­da za­bra­ną broń i spraw­dza jej stan, a Alim mruży oczy, wpa­tru­jąc się w gwiaz­dy. Ma obo­wią­zek pro­wa­dzić wszyst­kich przez to morze bez wody. To do niego pod­cho­dzi Sa­le­em, do­wo­dzą­cy po­ści­giem.

– Mu­si­my prze­do­stać się do oazy. Nawet nasze duchy będą po­trze­bo­wa­ły wody, by móc ich dalej ści­gać.

Alim kre­śli pal­cem na pły­cie sol­nej, za­zna­cza­jąc ich po­ło­że­nie. Nie od­ry­wa przy tym wzro­ku od nie­bo­skło­nu, by nie po­peł­nić błędu. Sa­le­em nie ro­zu­mie jego ry­sun­ków – wie jed­nak, że za każ­dym razem oka­zu­ją się słusz­ne, więc nie ma po­wo­du do nie­po­ko­ju.

– Do­brze, po­pro­wa­dzę nas przez źró­dło. On też po­wi­nien do niego zmie­rzać, jeśli nie chce umrzeć. A jeśli zrobi ina­czej… Tym le­piej dla nas.

Py­ta­ją­cy kiwa głową, szu­ka­jąc bez­sku­tecz­nie wzro­ku sie­dzą­ce­go męż­czy­zny. Po­zwa­la sobie na lekki uśmiech i od­cho­dzi, by udać się na spo­czy­nek.

 

 

***

 

 

Wie­czo­rem, gdy Hvare Khsha­eta zstę­pu­je pod zie­mię, w nie­wo­lę nocy, zło­dziej zsia­da z wierz­chow­ca i szy­ku­je dla niego po­si­łek. To pięk­ne zwie­rzę; jedno z naj­lep­szych, jakie cwa­ło­wa­ło po tej kra­inie, ob­da­rzo­ne długą szyją i sil­ny­mi no­ga­mi. Po­trzą­sa kształt­nym łbem, roz­dy­ma chra­py, strzą­sa z sie­bie kro­ple potu. Ogier mu­siał dziś nieść wię­cej jeźdź­ców, niż jest przy­zwy­cza­jo­ny. Męż­czyź­nie to­wa­rzy­szy bo­wiem ko­bie­ta.

Oboje za­sia­da­ją na nie­wiel­kich ma­tach wy­ple­cio­nych z trawy. Po jej twa­rzy nie płyną już łzy. Wy­cią­ga do niego dłoń o drob­nych pal­cach, ozdo­bio­ną wokół nad­garst­ka rzad­kim ka­mie­niem wpra­wio­nym w złoto. Roz­ma­wia­ją ze sobą po raz pierw­szy – tego wie­czo­ru uwie­rzy­li, że uda im się wy­mknąć, prze­chy­trzyć po­ścig. Są coraz bli­żej gór, które za­pew­nią im bez­pie­czeń­stwo; muszą wy­trzy­mać jesz­cze tylko dwa dni.

– Nie wie­rzy­łam, że ktoś mnie usły­szy, Abd-al-Ha­mi­dzie.

– Twój szept prze­szy­wał rze­czy­wi­stość, Farid. Sły­sza­łem go we śnie i na jawie, i gdy­bym za nim nie po­dą­żył, stra­cił­bym zmy­sły.

– Farah. Mam na imię Farah… – Po­da­je mu część nie­wiel­kie­go chle­ba, jaki dziś rano wy­pie­kła na ka­mie­niu. Nie zo­sta­ło im wiele wię­cej, jed­nak nie mar­twią się tym. Oboje są wciąż mło­dzi, choć w jej oczach kryje się wie­dza ko­bie­ty, która wiele pa­mię­ta z nocy spę­dzo­nych na przę­dze­niu nici i snu­ciu opo­wie­ści. On nie nosi ta­kie­go brze­mie­nia; jego ob­li­cze jest gład­kie, a słowa pewne, wy­po­wia­da­ne ze szcze­re­go serca. Nie musi za­sta­na­wiać się, nim przy­się­gnie na honor, bo wie­rzy, że wszyst­kie­mu po­do­ła.

– Ra­dość – po­wta­rza po­słusz­nie, dzi­wiąc się, że we wsi na­zy­wa­li ją ina­czej. Prze­cież to jasne – jej uśmiech, wy­trzy­ma­łość, chęć życia po­mi­mo roli, do ja­kiej była przy­mu­sza­na. Ta ko­bie­ta jest isto­tą po­cie­sze­nia, uoso­bie­niem tego, co po­zwa­la z pod­nie­sio­nym czo­łem sta­nąć na­prze­ciw wy­zwań. Farah obu­dzi­ła w nim wiarę, że uda się prze­rwać za­klę­ty krąg trwa­ją­cy od cza­sów, które ist­nie­ją już tylko w jej pa­mię­ci. Po­tra­fi ją pod­trzy­mać, a gdy Abd-al-Ha­mid słab­nie wie­czo­ra­mi, kła­dzie ręce na jego gło­wie i nuci cicho, aż on od­zy­ska siły i po­wie­dzie ich dalej, tam, gdzie czeka swo­bo­da.

Prze­cież to takie jasne.

– Tak na­zwa­ła mnie matka, gdy nad­szedł ku temu czas. Mahdi miał jed­nak prawo zmie­nić jej de­cy­zję. Zo­sta­łam więc Farid, Wy­jąt­ko­wą. I byłam nią do dnia, gdy przy­by­łeś, by na­pra­wić jego błąd.

Ko­bie­ta milk­nie, a męż­czy­zna nie pyta wię­cej.

Jesz­cze nie czas.

 

 

***

 

 

Po­ran­ne Słoń­ce pod­no­si się z wy­sił­kiem, roz­ry­wa ner­wo­wy­mi szarp­nię­cia­mi okry­cie z chmur. Żółte, blade pro­mie­nie do­cie­ra­ją do ziemi i za­le­ga­ją na pu­sty­ni, przy­no­sząc dzień. Czte­rech męż­czyzn jest już go­to­wych. Sio­dła­ją konie, ci­chy­mi po­mru­ki­wa­nia­mi obie­cu­ją im, że nie­dłu­go na­dej­dzie ko­niec wy­sił­ku. Nad­szedł Prze­łom – pora, gdy Hvare Khsha­eta od­da­je część nie­bios wo­dzie i udaje się na spo­czy­nek; ich sta­ra­nia wkrót­ce po­win­ny przy­nieść efekt.

Pierw­sze kro­ple spa­da­ją na nich, gdy są już w dro­dze. Do­da­je to sił lu­dziom i zwie­rzę­tom, choć wie­dzą, że jeśli ghayth – deszcz – bę­dzie gęsty, ko­py­ta koni ugrzę­zną w kle­istej pu­łap­ce. Nie muszą już przeć w kie­run­ku oazy, mogą po­dą­żać tro­pem zbie­ga. Tak przy­naj­mniej myśli Omid, który po­tra­fi się uśmie­chać nawet teraz. Alim boi się, że bez po­mo­cy Słoń­ca wska­zu­ją­ce­go im drogę nie do­strze­gą ludz­kich syl­we­tek, drob­nych ciem­nych plam na ośle­pia­ją­cym tle, i od­da­lą się od zło­dzie­ja.

Pro­wa­dzą­cy grupę Ba­ha­dur po­dą­ża nie­ubła­ga­nie przed sie­bie, nie po­zo­sta­wia­jąc wy­bo­ru po­zo­sta­łym. Bę­dzie za­bi­jał w imię bogów i ka­pła­nów, by od­zy­skać to, co ode­bra­no jego lu­do­wi. Ja­dą­cy za nim męż­czyź­ni for­mu­ją linię, pro­wa­dząc konie po śla­dach po­przed­ni­ków, i w mil­cze­niu po­ko­nu­ją ko­lej­ne ki­lo­me­try dyk­to­wa­ne tem­pem wo­jow­ni­ka. Gdy woda spły­wa­ją­ca z nieba zmie­nia się w zręcz­nie utka­ną, ciem­ną za­sło­nę, Sa­le­em de­cy­du­je o po­sto­ju i roz­sta­wia ni­skie na­mio­ty, wbrew proś­bie naj­star­sze­go z męż­czyzn.

Farid jest sio­strą Ba­ha­du­ra.

 

 

***

 

 

Abd-al-Ha­mid zsia­da z konia i wpro­wa­dza go pod nawis skal­ny, jedno z pierw­szych spię­trzeń do­tych­czas pła­skiej ziemi. W jego cie­niu spę­dzą na­stęp­ne go­dzi­ny, cze­ka­jąc na przej­ście naj­sil­niej­sze­go desz­czu. Łapią, oczy­wi­ście, wodę i zle­wa­ją ją do bu­kła­ków – ci, któ­rzy mar­no­tra­wią otrzy­ma­ne od bogów szan­se, trwa­ją na tym świe­cie tylko kilka krót­kich chwil.

Farah pa­trzy na to­wa­rzy­sza zza zie­lo­nych tę­czó­wek, lśnią­cych de­li­kat­nie od­bi­ciem srebr­nej wody. To ją wy­róż­nia – po­zo­sta­li lu­dzie mają oczy czar­ne lub brą­zo­we, jak pu­sty­nia nocą. Znak celu, jaki wy­zna­czył jej Mahdi, gdy osią­gnę­ła doj­rza­łość, jest wi­docz­ny po dziś dzień. Ko­bie­ta znów się uśmie­cha, choć to, co mówi, nie brzmi ra­do­śnie.

– Wiesz, że oni nie od­stą­pią? Będą za nami szli tak długo, aż nas od­naj­dą.

– Wiem. Mnie czeka śmierć, a ty wró­cisz w ręce ka­pła­nów. – Męż­czy­zna gła­dzi zmę­czo­ne zwie­rzę po boku, dzię­ku­jąc mu za trud, który dla nich po­no­si.

– Nie boisz się?

– Czego? We­zwa­łaś mnie, a ja speł­ni­łem twoją proś­bę. Czas, by Hvare Khsha­eta wska­zał nowe źró­dło, z któ­re­go bę­dzie czer­pał.

Uśmiech ko­bie­ty po­sze­rza się nie­znacz­nie, ujaw­nia­jąc drob­ne ranki w spę­ka­nych, su­chych ustach.

– To praw­da. Nie wiesz nawet, jak długo mu słu­ży­łam, nikt nie wie. Je­stem zmę­czo­na.

Opie­ra głowę na jego ra­mie­niu, prze­ła­mu­jąc nie­wi­docz­ną ba­rie­rę, jaką po­sta­wi­ła mię­dzy nimi pierw­sze­go dnia. Hamid za­uwa­ża zmarszcz­ki na drob­nej dłoni, gdy ota­cza ją pal­ca­mi.

Koń wy­sta­wia łeb na deszcz i par­ska cicho.

 

 

***

 

 

Ghayth rosił zie­mię tak długo, że jeźdź­cy ru­sza­ją w drogę do­pie­ro pod wie­czór, po­mi­mo zimna i za­le­ga­ją­cych ciem­no­ści. Pro­wa­dzi ich prze­czu­cie Ba­ha­du­ra.

– Na pewno nie będą szli dalej, są bez je­dze­nia i mają jed­ne­go konia. Wiem, gdzie się ukry­li – oznaj­mił po­zo­sta­łym go­dzi­nę temu, sio­dła­jąc wierz­chow­ca. Sa­le­em nie miał wyj­ścia, mu­siał zgo­dzić się na pod­ję­cie wę­drów­ki. Więź, która łączy wo­jow­ni­ka z sio­strą, po­cho­dzi od bogów; nikt nie może wąt­pić w ich de­cy­zję. Mimo tego tym razem męż­czyź­ni zbi­ja­ją się w grupę, cho­wa­jąc naj­młod­sze­go Omida w środ­ku. Nocą, na pu­sty­ni po­zba­wio­nej ochron­ne­go bla­sku Słoń­ca, po­ja­wia się zło – kto nie zna jego sztu­czek, łatwo daje się zła­pać Sayyi` w sidła.

W ota­cza­ją­cej ich mięk­kiej ciszy stąp­nię­cia kopyt na ska­łach wy­wo­łu­ją po­głos, jak gdyby stu­kot od­bi­jał się od nie­wi­dzial­nych ścian.

Alim, któ­re­go na­uczo­no wszyst­kie­go, co tylko wie jego lud, pró­bu­je zro­zu­mieć uciecz­kę Farid. Pa­mię­ta ją jako młodą dziew­czy­nę o gru­bym, czar­nym war­ko­czu, która spę­dza­ła w na­mio­cie ka­pła­na nie­mal­że całe dnie. Wie­czo­rem, wraz ze zstą­pie­niem Słoń­ca pod zie­mię, sta­wa­ła przy oł­ta­rzu, by na­kar­mić bó­stwo krwią swo­ich rąk w rytm śpie­wa­nej przez Mah­die­go pie­śni. Dzień nad­cho­dził bez chwi­li zwło­ki, w po­dzię­ce za ofia­rę Farid i trud sługi Słoń­ca.

Gdy zbli­ża­ją się do kilku wyż­szych skał, Sa­le­em śpie­wa gło­śno mo­dli­twę chro­nią­cą przed pod­szep­ta­mi zła. Ich cie­nie otwie­ra­ją przej­ście do pod­ziem­ne­go świa­ta, na ciem­ność nocy kła­dąc wła­sne nie­czy­ste duchy. Czło­wiek, który nie ma ja­sne­go umy­słu i po­zwa­la sobie na zwąt­pie­nie, wkra­cza­jąc do cie­nia, łatwo traci zmy­sły i nigdy już nie widzi dnia. Męż­czy­zna widzi te zgu­bio­ne dusze, gdy po­zwa­la sobie na zer­k­nię­cie w dół, pod ko­py­ta konia. Nie może do­pu­ścić, by po­wie­rze­ni pod jego opie­kę lu­dzie upa­dli, wzma­ga więc swą pieśń i skła­da palce w znak ochron­ny.

Pu­styn­ny wąż z sy­kiem ucie­ka spod kopyt konia Ba­ha­du­ra. Jeźdź­co­wi przez mo­ment zdaje się, że widzi na łbie gada złote koło, po­dob­ne do bran­so­le­ty, którą kie­dyś po­da­ro­wał sio­strze. Gdy ob­ra­ca się, by przyj­rzeć się do­kład­niej, zwie­rzę znika już wśród ka­mie­ni.

 

 

***

 

 

Tej nocy Farah śpi nie­spo­koj­nie, bu­dząc się co kilka kwa­dran­sów. Śnią się jej brat i matka, oboje za­trzy­ma­ni w cza­sie, nie­po­sta­rze­ni ani o kilka z tych lat, które spę­dzi­li u jej boku. Teraz za­stę­pu­je ich Abd-al-Ha­mid. Ko­bie­ta uśmie­cha się z wdzięcz­no­ścią, gdy myśli o po­świę­ce­niu, na jakie się dla niej zdo­był. Gdy na niego pa­trzy, widzi jesz­cze nie­do­ro­słe­go chłop­ca – choć wkro­czył w wiek męski, za­cho­wał trzeź­wość dzie­cię­ce­go umy­słu i czy­ste serce. Farah cie­szy się, że to wła­śnie on od­po­wie­dział na jej proś­bę. Nikt z jej wła­snej wsi nie zro­zu­miał­by, dla­cze­go chce się uwol­nić od brze­mie­nia, które przy­no­si szczę­ście wszyst­kim.

Pod­no­si się, by spraw­dzić zdro­wie konia słu­żą­ce­go im grzbie­tem przez cały ten czas. Bez zwie­rzę­cia już dawno zo­sta­li­by zła­pa­ni i osą­dze­ni, więc także wobec niego ma serce pełne mi­ło­ści. Po­świę­ce­nie ogie­ra za­pew­ni im wol­ność, a jemu być może od­bie­rze życie. Ma na­dzie­ję, że zo­sta­nie za to od­po­wied­nio wy­na­gro­dzo­ny w raju.

Nim wróci na po­sła­nie, pa­trzy jesz­cze w dal, na­słu­chu­jąc słab­ną­ce­go dźwię­ku desz­czo­wych kro­pli. Przez ich plusk prze­bi­ja słaby puls brata – a jed­nak jest tego pewna tak mocno, jak gdyby spał wraz z nimi pod skałą. Są bli­sko. Farah gła­dzi nie­świa­do­mie nad­gar­stek zdob­ny w wy­twór jego rąk.

Za jej ple­ca­mi budzi się Hamid i pod­no­si na łok­ciu, by spoj­rzeć na ko­bie­tę i upew­nić się, że są bez­piecz­ni. Do­strze­ga białe nici w war­ko­czu się­ga­ją­cym nie­mal­że do ziemi, choć za dnia z pew­no­ścią był lśnią­co czar­ny. Przy­pi­su­je to zmę­czo­ne­mu wzro­ko­wi i wraca do snu. Nie pyta jej, dla­cze­go nie od­po­czy­wa przed dal­szą po­dró­żą; zdą­żył się na­uczyć, że takie py­ta­nia po­zo­sta­wia bez od­po­wie­dzi, bo nie do­ty­czą tego, co dawne, ani tego, co przy­szłe. Nim za­śnie, miga mu jesz­cze myśl, że jutro po­wi­nien zmu­sić ogie­ra do cwału. Im szyb­ciej dotrą do gór, tym le­piej.

Ona czeka, aż jego świa­do­mość zga­śnie, i pod­cho­dzi do niego z na­cię­tą dło­nią. Kilka kro­pli krwi spły­wa z wnę­trza za­ci­śnię­tych pal­ców i ska­pu­je na jego czoło, usta i serce. Zni­ka­ją szyb­ko, nie po­zo­sta­wia­jąc śladu.

Potem do świtu sie­dzi, wpa­tru­jąc się w prze­strzeń pu­sty­ni, i pła­cze bez­gło­śnie.

 

 

***

 

 

Świt za­sta­je Abd-al-Ha­mi­da i Farah szyb­ciej, niż się spo­dzie­wa­li. Przyj­mu­ją to za po­myśl­ną wróż­bę – Hvare Khsha­eta po­zwa­la im wy­ru­szyć wcze­śniej, dając tym samym znak, że zga­dza się na ich wol­ność.

Dla jeźdź­ców po­dą­ża­ją­cych ich tro­pem Słoń­ce jest znie­cier­pli­wio­ne i głod­ne, wy­ma­ga więc, by wło­ży­li wię­cej wy­sił­ku w wy­zna­czo­ną im próbę. Ba­ha­dur czuje już, że Farid jest bli­sko, bo w umy­śle sły­szy jej od­dech. Po­wi­nien po­zo­stać z tyłu, by nie zdra­dzić swo­ich to­wa­rzy­szy zbyt wcze­śnie, jed­nak nie po­tra­fi cof­nąć się przed uka­ra­niem zło­dzie­ja, który za­brał jego sio­strę z domu. Nikt inny nie wy­peł­ni tego za­da­nia tak jak on.

W stro­nę gór ga­lo­pu­je jeden pięk­ny koń, za któ­rym po­dą­ża­ją czte­ry ko­lej­ne, zmę­czo­ne, lecz wciąż krzep­kie. Za ko­bie­tą i męż­czy­zną, przy­tu­le­ni do kar­ków wierz­chow­ców, pędzi czte­rech jeźdź­ców roz­cią­gnię­tych w linię. Dwaj skraj­ni, Ba­ha­dur i Sa­le­em, pró­bu­ją wy­sfo­ro­wać się nieco na­przód, by móc skrę­cić razem ze zbie­ga­mi i nie dać im uciec.

Kto bę­dzie pierw­szy, za­le­ży wy­łącz­nie od zwie­rząt. Od ich siły i wy­trzy­ma­ło­ści, od lo­jal­no­ści, jaką czują wobec swo­ich wła­ści­cie­li, od po­świę­ce­nia i wy­sił­ku. Czte­ry prze­ciw­ko jed­ne­mu. Każdy z koni spę­dził na pu­sty­ni całe życie, nie znają innej rze­czy­wi­sto­ści niż ta – spa­lo­na słoń­cem i po­zba­wio­na wody. Trak­to­wa­ne od ma­łe­go jak skar­by, któ­ry­mi w isto­cie są, umie­ją się od­wdzię­czyć za oka­za­ną tro­skę i biją teraz ko­py­ta­mi w skały, po­fał­do­wa­ne już i po­kru­szo­ne, chcąc po­ka­zać lu­dziom, że ta przy­jaźń nie jest jed­no­stron­na.

Jed­nak po­dwój­ne ob­cią­że­nie oka­zu­je się być zbyt dużym wy­zwa­niem dla ogie­ra Ha­mi­da. Choć robi, co może, koń zwal­nia, dając szan­sę po­ści­go­wi na zmniej­sze­nie dy­stan­su. Sa­le­em nie po­zwa­la użyć łuku, który przy­go­to­wał Omid. To naj­pew­niej­sza broń i da­ła­by im zwy­cię­stwo – on jed­nak chce po­chwy­cić zło­dzie­ja żyw­cem, bo tak jak Alim chce zro­zu­mieć, dla­cze­go prze­rwał krąg co­dzien­nych mo­dłów i za­gro­ził wsi znisz­cze­niem.

Gdy jeźdź­cy do­ga­nia­ją ucie­ki­nie­rów, linia gór jest od­da­lo­na już tylko o dwie go­dzi­ny jazdy. Za­trzy­mu­ją ich w ka­mien­nej niec­ce, gdzie ostre skały od wie­ków kłują niebo, nie­czu­łe na ataki wia­tru i go­rą­ca.

Farah prze­ry­wa Abd-al-Ha­mi­do­wi sku­pie­nie i prosi go o za­trzy­ma­nie wierz­chow­ca. Koń sła­nia się już na no­gach, a mimo tego stara się trzy­mać pro­sto, nie po­zwa­la sobie na klęk.

Ko­bie­ta pa­trzy po kolei na każ­de­go z jeźdź­ców, mru­żąc oczy w ostrym słoń­cu. Przez to nie są w sta­nie do­strzec, jak ściem­nia­ły jej prze­pięk­ne zie­lo­ne oczy.

– To wszyst­ko, Farid.

Pierw­szy od­zy­wa się Ba­ha­dur, zsia­da­jąc z sio­dła. Trzy­ma konia za uzdę, a drugą rękę wy­cią­ga w kie­run­ku sio­stry. Chce, by po­szła z nimi bez przy­mu­su – wie­rzy, że zo­sta­ła po­rwa­na wbrew swej woli.

– Farah. Mam na imię Farah – nie­ustę­pli­wość w jej tonie przy­po­mi­na Ha­mi­do­wi pierw­szy wie­czór, gdy ode­zwa­ła się sama. Ze zdzi­wie­niem uświa­da­mia sobie, że mi­nę­ły tylko dwa dni, choć pod­skór­nie czuje, że od tam­tej chwi­li upły­nę­ły lata. Dzie­siąt­ki lat wy­peł­nio­nych ciszą i wspo­mnie­nia­mi Farah.

– Mam na imię Farah i je­stem Ra­do­ścią. Mahdi, który za­de­cy­do­wał o moim życiu, po­rwał się na in­stynkt matki zna­ją­cej dziec­ko naj­le­piej. Je­stem For­tu­ną, którą za­mknę­li­ście w oko­wach, by sobie za­pew­nić spo­koj­ny byt. Po­świę­ci­li­ście mnie, by zdo­być wła­sne szczę­ście… – Iro­nia tego faktu nawet teraz wy­wo­łu­je w niej zmę­czo­ny uśmiech, pod­kre­śla­ją­cy wy­pa­lo­ne bruz­dy po bo­kach ust. Do­ty­ka bran­so­le­ty z czer­wo­nym ka­mie­niem, za­kry­wa ją pal­ca­mi.

– Nie ja mia­łam być Wy­jąt­ko­wa, bra­cie. Nie ty i nie nasza matka, inna ro­dzi­na miała nieść to brze­mię, ta, którą przy­go­to­wa­li bo­go­wie. Ale Mahdi wie­dział le­piej.

Po­trzą­sa głową ze smut­kiem. Przy­glą­da­ją­cy się jej męż­czyź­ni widzą to, co Abd-al-Ha­mid w nocy – wśród czar­ne­go do­tych­czas war­ko­cza kryją się pasma si­wi­zny. Sa­le­em także zsia­da z konia, zaj­mu­jąc miej­sce za ple­ca­mi zło­dzie­ja.

– Nawet jemu zda­rza­ją się po­mył­ki, jed­nak nikt nie ma śmia­ło­ści wkro­czyć w jego de­cy­zje, wiesz o tym. Sama mu­sia­łam sprze­ci­wić się lo­so­wi, który błęd­nie dla mnie wy­bra­no. Abd-al-Ha­mid jest nie­win­ny! – krzy­czy, za­ci­ska­jąc drob­ne palce na nad­garst­ku. Ba­ha­dur czuje puls sio­stry, zna jego rytm od chwi­li, gdy wspól­nie wy­do­sta­li się w brzu­cha matki – a jed­nak roz­po­zna­je go do­pie­ro po chwi­li, gdy zmie­nio­ne tempo two­rzy nowe wspo­mnie­nie w jego umy­śle.

Jej głos budzi do­tych­czas uśpio­nych męż­czyzn, któ­rzy ru­sza­ją, by spę­tać ko­bie­tę i po­ry­wa­cza. Naj­dłu­żej wal­czy ogier; zmu­sza jeźdź­ców, by go za­bi­li, nie po­zwa­la­jąc się uspo­ko­ić ani zbli­żyć ni­ko­mu. Ko­bie­tę bie­rze na sio­dło Ba­ha­dur, a zło­dzie­jem zaj­mu­je się Alim.

 

 

***

 

 

Tej nocy Farah umie­ra w ciszy z za­mknię­ty­mi ocza­mi. Łzy brata ska­pu­ją na dłoń, którą trzy­ma do sa­me­go końca. Męż­czyź­ni de­cy­du­ją się po­cho­wać ją wśród pia­sków pu­sty­ni bę­dą­cych jej domem – je­dy­nym, choć tak znie­na­wi­dzo­nym. Hamid w mil­cze­niu ukła­da ka­mie­nie wokół drob­ne­go ciała sta­rze­ją­cej się ko­bie­ty, po­zba­wio­ny sił, bez­wol­nie wy­ko­nu­ją­cy po­le­ce­nia Sa­le­ema. Błą­dzi wzro­kiem wśród pyłu i ka­mie­ni, nie pod­no­si głowy, apa­tycz­ny i zga­szo­ny. Przy­wód­ca bar­dzo dba o jego zdro­wie, bo śmierć Farid spo­czy­wa na su­mie­niu zło­dzie­ja, lecz boi się, że i on odej­dzie, nim Mahdi wy­mie­rzy spra­wie­dli­wość.

Do­cie­ra­ją jed­nak do wsi w pię­ciu. Nikt nie chce mówić, co wy­da­rzy­ło się poza oazą, gdzie czło­wiek po­zo­sta­wio­ny jest sam sobie i od­sło­nię­ty przed su­ro­wym okiem Hvare Khsha­eta. Nikt, poza dzieć­mi, nie pyta.

Hamid pod­no­si wzrok do­pie­ro wtedy, gdy Mahdi wy­da­je wyrok uka­mie­nio­wa­nia zło­dzie­ja i po­ry­wa­cza, czło­wie­ka, który zde­cy­do­wał się zdra­dzić po­bra­tym­ców, ska­zu­jąc ich na gniew boga i śmierć w ciem­no­ści, na utra­tę ochro­ny Słoń­ca przed Nocą.

 

 

Jego spoj­rze­nie lśni świe­żą zie­le­nią.

Koniec

Komentarze

Cześć

że znają ten teren; ich dom to ta pu­styn­na zie­mia - jak dla mnie mo­żesz śmia­ło wy­rzu­cić "ta".

Słoń­ce już nie czer­wie­nie­je wie­czo­rem jak do tej pory, gdy ka­pła­ni skła­da­li ofia­rę krwi Hvare Khsha­eta. - W tym zda­niu o co cho­dzi? Słoń­ce czer­wie­nia­ło kiedy skła­da­li ofia­rę? Tak? Bo jęsli mam rację to jest nie­czy­tel­ne.  

Ogier mu­siał dziś nieść wię­cej jeźdź­ców, niż jest przy­zwy­cza­jo­ny. Męż­czyź­nie to­wa­rzy­szy bo­wiem ko­bie­ta. - rze­czy­wi­ście koń mu­siał być cu­do­wy­ny skoro nie byli w sta­nie złą­pać go ści­ga­ją­cy. Prze­cież skoro skarb był tak ważny to konie ści­ga­ją­cych nie były bez­na­dziej­ne. Wsta­wił­bym jakiś cie­ka­wy opis skąd go za­brał owy zło­dziej. Może ro­do­wód wple­cio­ny w opo­wieść? Lub bo­ha­ter­ka mo­głą­by konia też kro­pić krwią, żeby od­zy­skał siły.

tego wie­czo­ru uwie­rzy­li, że uda im się wy­mknąć, prze­chy­trzyć po­ścig. Są coraz bli­żej gór, które za­pew­nią im bez­pie­czeń­stwo; muszą wy­trzy­mać jesz­cze tylko dwa dni. - mo­żesz ska­so­wać im, czy­tel­nik do­my­śla się o kogo cho­dzi.

No jest tego sporo wię­cej. Przej­rzyj i po­ka­suj.

No ładny me­lo­dra­mat na­pi­sa­łaś. Szko­da, że za nimi nie prze­pa­dam;)  Tekst za­słu­gu­je na przy­naj­mniej na 4.

Po­zdra­wiam

M.C.

jeśli cho­dzi o po­wtó­rze­nia i za­im­ki, sto­so­wa­łam je świa­do­mie, mając na uwa­dze to, że pe­wien styl two­rzo­ny w ten spo­sób nie każ­de­go chwy­ci za serce i po­wa­li za ko­la­na. jed­nak ob­sta­ję przy nim - prawo twór­cy - bo jak mam się na­uczyć zło­tej rów­no­wa­gi, jeśli nie po­przez uży­wa­nie ;)

zda­nie o czer­wo­nym słoń­cu po­pra­wię. tak, do­brze je zro­zu­mia­łeś.

wątek o ogie­rze, tak jak o pra­wach wsi czy sym­bo­li­ce imion, po­zo­sta­nie za­ry­so­wa­ny, ale nie­do­koń­czo­ny. mia­ła­bym pe­wien pro­blem, jak to zgrab­nie do­pi­sać, nie two­rząc całej więk­szej wstaw­ki - nie o to zresz­tą mi cho­dzi, bo koń nie jest głów­nym bo­ha­te­rem opo­wia­da­nia. zdam się na za­ufa­nie czy­tel­ni­ków, może wezmą na wiarę ;)

 

cie­szę się, że mimo wszyst­ko się po­do­ba­ło i po­zdra­wiam cie­pło :)

po­wa­li na* ko­la­na, oczy­wi­ście. cho­ciaż takie po­wa­la­nie chwy­tem za ko­la­na też mo­gło­by być cie­ka­we ^^

Długi dosyć, jak na szort. Uro­kli­wa opo­wieść, spodo­ba­ła mi się.

Jeśli w przed­mo­wie był jakiś link do stro­ny z listą imion, to szlag go tra­fił.

Bab­ska lo­gi­ka rzą­dzi!

Prze­czy­ta­łam bez przy­kro­ści, ale i bez więk­szych wra­żeń. Opis uciecz­ki i po­go­ni zdał mi się mało po­ry­wa­ją­cy, wręcz mo­no­ton­ny, choć zdaję sobie spra­wę, że tak ucie­ka­ją­cy, jak ści­ga­ją­cy mieli zgoła inne od­czu­cia.

I tylko koni mi żal, bo mu­sia­ły cią­gle biec.

Gdyby ci, któ­rzy źle o mnie myślą, wie­dzie­li co ja o nich myślę, my­śle­li­by o mnie jesz­cze go­rzej.

Nowa Fantastyka