- Opowiadanie: GaPa - Ersatz (DUCHY 2012)

Ersatz (DUCHY 2012)

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Ersatz (DUCHY 2012)

Wpatrywał się w zabrudzone, niemal nieprzepuszczające światła okienko. Przypominało lodową taflę oglądaną z dna zamulonego jeziora, do którego wpadł, gdy był małym chłopcem. A jednak przeżył tamten wypadek. Silna dłoń ojca, zwabionego krzykami kolegów, wyciągnęła go z topieli. „Ma w sobie wielką wolę przetrwania”, tak powiedział lekarz. Bo miał, do licha, i wciąż ma. Spojrzał na poplamioną, wysuszoną, niemal przezroczystą skórę rąk. Cały tak wygląda, przecież jest starcem, może nawet najstarszym mieszkańcem miasteczka. Można by pomyśleć, że tylko kaprys jakiegoś zapomnianego boga podtrzymywał wątłe źródło życia w zrujnowanym ciele.

 

Wzdrygnął się zaskoczony. Nie pamiętał, po co zszedł do spiżarni.

 

– Uroki starości – wyrzekł cicho nieprzyjemnym, skrzekliwym głosem. Wrócił do salonu, rozejrzał się po zagraconym pomieszczeniu. – Za co płacę tej babie? Która to teraz przychodzi sprzątać? Ta gruba, leniwa? – Nauczył się nie wchodzić im w drogę, gdy pojawiały się w domu. Denerwowała go wykonywana pospiesznie, byle jak praca. Krytykował je, a one krzyczały, obrażały się i odchodziły. Podszedł do okna, fuknął, ściągnął pajęczynę i wyjrzał przez zabrudzone szkło.

 

Cofnął się zaskoczony. Sąsiedni dom był bardziej zaniedbany niż jego, od dawna nikt w nim nie mieszkał. Wydawało się, że nie mogąc spełniać swego zadania – opieki nad ludzką istotą – pogrążał się w czerni i szarości, zapadając w sobie, pusty, jakby zawstydzony, ale teraz poczuł na sobie dobiegające stamtąd spojrzenie. Ohydne, tak intensywne, że wydawało się, iż szyby wyginają się pod jego presją.

 

– Pewnie zalęgły się tam komuchy. Długowłose brudasy. Czyhają na mój majątek. Siedzą, pierdzą, wlewają w siebie wódę. Knują i kombinują. Wygadane gruboskórne chamy. Niedoczekanie wasze, już kiedyś miałem z wami do czynienia, i kto jest górą, ha? – powiedział.

 

Pokonując chwiejne, trzeszczące schody wrócił do swojego pokoju; z łuszczącą się tapetą, rozpadającym łóżkiem. Wzdrygnął się, zasapany, przejechał dłońmi po twarzy. Nie pomogło, wciąż czuł na sobie złowrogie spojrzenie, jakby oblepiło go szlamem, którego nie da się pozbyć. Włączył magnetowid i zaczął oglądać „Columbo”. Miał nagrane wszystkie odcinki i nigdy, ale to nigdy nie nudziły go przygody pozornie niegramotnego porucznika.

 

 

Coś wyrwało go z nieprzynoszącego odpoczynku snu. Leżał przez chwilę zagubiony, wsłuchując się w śpiew drewnianego domu, aż zdał sobie sprawę, że wkradła się weń fałszywa nuta, dodatkowe źródło dźwięku. Nie było to stąpanie, raczej nieuchwytne niemal wrażenie czyjejś obecności, gdzieś na progu postrzegania. Nie miał ochoty wstać, porzucając ciepło pościeli. „To pewnie tylko szczury albo jeż hałasuje na trawniku”. W końcu się uniósł, bo poczuł parcie na pęcherz. „Ależ to łóżko trzeszczy!”. Nagle zdał sobie sprawę, że nie da rady wejść do łazienki. Odkąd spaliła się żarówka, nie lubił nocnych wizyt w tym pomieszczeniu. A dziś był pewien, że gdy tylko usiądzie na kiblu, ukryty tam demon z wielką siłą wciągnie go do środka, gruchocząc kruche kości. Wszystko wokół zaczęło wydawać się złowrogie. Każdy element domu, każda, najmniejsza nawet rzecz została przesiąknięta złą wolą, zwróciła się przeciw niemu. Wyczulonymi zmysłami odbierał to wyraźnie, poczuł nawet woń bagna, gdzie lęgną się potwory. Ze wszystkich stron czuł na sobie to samo, złowrogie spojrzenie, jakiego doświadczył o poranku. Bał się. Był to pierwotny, najwyższej próby paraliżujący strach, który łatwo złamał bastion rozumu. „Byle do świtu, o Panienko Przenajświętsza, byle do świtu…”

 

***

 

Chłopców było trzech. Wędrowali niespiesznie, kopiąc pustą, metalową puszkę.

 

– Założę się, że Chudy nie przyjdzie – powiedział złośliwie korpulentny rudzielec, przezywany przez kolegów (nie lubił tego) Marchewą.

– Poczekam, aż tata i mama – zignorował rozbawione spojrzenia kumpli, nie był w stanie inaczej nazywać rodziców – uderzą w kimono, wymknę się przez balkon. Buty założę dopiero na drodze, żeby mnie nie słyszeli. Przyjdę, zobaczycie. Naprawdę.

– Dobra – zabrał głos ich przywódca, nazywany Robinem. (Ach, zazdrościli mu tej ksywy). Kopnął mocno puszkę, która odbiła się od krzywo ułożonej płyty chodnikowej i poszybowała wysoko, by spaść na dach nowiutkiej limuzyny, zaparkowanej przy drodze. Włączył się alarm.

– W nogi! Eskadra za mną! Odpalić dopalacze! – krzyknął i pobiegli tak szybko, że wydawało się, iż wyprzedzają odgłos własnych kroków. „Szuuu!” – naśladowali odgłos silnika odrzutowca, gdy z szeroko rozpostartymi ramionami, chichocząc i odbijając się od siebie potrącali zaskoczonych przechodniów.

 

 

Serca waliły im jak oszalałe, gdy zdyszani wbiegli do niewielkiego lasku, gdzie mieli swoją kryjówkę.

 

– Ale czad! – powiedział Chudy. – Widzieliście? Ze dwa razy odbiła się na dachu, zanim spadła. Ale jaja!

– W samo okienko! – równie zachwycony odpowiedział Marchewa. – To chyba bryka księdza?

– Yhy. Pewno przyjechał do tej młodej studentki, co tu mieszka. Tato mówi, że daje jej korpetyncje.

– Ko-repo-rtycje – poprawił go Robin. – To jak, jutrzejszej nocy? Idziemy w Nawiedzone Miejsce?

– Chudy nie przyjdzie, to maminsynek i cykor – powtórzył swoją opinię Marchewa.

– Będę – chłopiec aż się zapluł. – Sam jesteś cykor. I padalec!

– Dobra, chłopaki, spokój. Jesteśmy z jednej bandy, nie?

 

Niechętnie skinęli głowami. Chociaż rówieśnik, Robin był dla nich bardziej jak starszy brat, którego żaden z nich nie miał. A gdyby mieli, chcieliby właśnie takiego.

 

– To jak? O wpół do dwunastej koło sklepu? Tak żebyśmy o północy byli na miejscu. Pamiętajcie, tam naprawdę są duuchyyy! – Ostatnie słowo zawibrowało w powietrzu, a chłopcy się uśmiechnęli (trochę niepewnie).

– Kto nie przyjdzie, ten tchórz!

– Maminsynek!

– I gównojad!

– Niech żyje Paka Trzech!

– Niech żyje!

 

 

***

 

Obudziło go słońce, wesoło wdzierające się do pokoju. Niewyspany, zmęczony, zwlókł się z łóżka. W łazience delikatnie obmył twarz; piekielnie bolała go głowa. Siedział na kiblu, gdy przypomniał sobie nocny koszmar. „Głupota. Kot czy inny jeż-zwierz rozbija się w ogródku, a człowiek wymyśla nie wiadomo co”. Pokręcił głową z niedowierzaniem. „Zawsze miałem bogatą wyobraźnię, ale myślałem, że na starość człowiek wyrośnie z tych bzdur. Potwór w klopie, co za durny pomysł. Co mu ze starego dziada? Ha? Po co by duchom byli żywi. To jakbym ja jakąś zjawę pochwycił. Co bym z nią zrobił. Wydupczył? By mi kasety w wideo zmieniała? Toż to niematerialne przecież. No i nieistniejące. Jestem taki zmęczony, a jakbym miał tak trwać przez wieczność? Stetryczały, złamany. Tak, człowiek stary, a głupi! Ha, demon w kiblu. A bo to raz w życiu widziałem p r a w d z i w e zło? Zazwyczaj miało zwykłą, pospolitą twarz”.

 

Zszedł na dół. Drżącym palcem, na zakurzonym stole („Już ja powiem tej grubej, jak tu przyjdzie”) triumfalnie napisał: STOLEC BYŁ!

 

Wyjrzał przez okno, akurat na czas, by dojrzeć w oddali trzech szybko biegnących chłopców. „Ciekawe, co też te smyki zmajstrowały”. Uśmiechnął się. On też był kiedyś niezłym urwisem, jakiś milion lat temu co najmniej. Kiedy znużony uruchamiał swój ulubiony – jedyny, jaki miał nagrany – serial, wydawało mu się, że mechanizm magnetowidu jęknął zmęczony.

– Co się dziwić – stwierdził. Jak wiele razy to czynił? W nieskończoność; kasetę wyjmij, kasetę włóż, wciśnij „Play”. Rozpogodził się, gdy na ekranie ujrzał poczciwą twarz Petera Falka.

– Daj im popalić, poruczniku! Niech myślą, że są lepsi, bardziej cwani, ale to ty będziesz górą! Wiem o tym! – Zarechotał, rozkaszlał się, po czym ułożył wygodnie.

 

 

Noc przespał spokojnie, a gdy rano zszedł na dół, zauważył, że pod jego: „STOLEC BYŁ!” pojawił się napis: „To dobrze!”.

– Bo i prawda – mruknął zadowolony. – Pewnie to ta kuchta naskrobała. A mogłaby przetrzeć stół chociaż, żyję jak w chlewie jakim!

 

W istocie jednak zadowolony był z tego niespodziewanego kontaktu z zewnętrznym światem. Czas wyjść do ludzi, już nie pamiętał, kiedy ostatnio odwiedził choćby rynek. „Trzeba by jakieś łachy przyszykować, wstyd w takich obdarciuchach się pokazać. Jutro, jutro będzie dobry dzień. Naszykuję się i w świat!”.

 

Wyjrzał przez okno. Sąsiedni dom wydawał się spokojny, opuszczony. „Zdawać mi się musiało, kto by chciał taką ruderę nająć? Toż w środku pewnie grzyb i zgnilizna. Pogodnie dziś, przyjemnie. Nawet pachnie ładnie”.

 

Chciał wziąć szmatę i przetrzeć kurz, ale się rozmyślił. Na dole dopisał: „Fajna pogoda”. Czuł ekscytację, dawno nic nowego w jego życiu się nie wydarzyło. Nagle przeszyło go uczucie deja vu. „Człowiek głupieje na starość, oj głupieje”. Jednak cały nastrój gdzieś prysł. Zmuszał się do wykonywania kolejnych czynności. „Jak ta mrówka na wstędze Möbiusa, ciągle leźć i leźć, bez wytchnienia”.

 

Rozpłakał się na widok pięknego zachodu słońca – różowiejących chmur, tańczących na nieboskłonie barw. „Gdzie się podziało moje życie? Jaki to sens tak trwać?”. Lecz gdy ostatnia z łez wyparowała z pobrużdżonej twarzy, wyszeptał:

 

– A ja i tak się nie dam. Ma w sobie wielką wolę przetrwania, tak lekarz powiedział. A kto może wiedzieć lepiej? Będę się boksował z życiem, aż po kres dni. Z każdym stanę do walki!

 

Wrócił do siebie, wiercił w łóżku, poddenerwowany, aż w końcu super-detektyw ze szklanym okiem powiózł go w otchłań snu.

 

 

 

Rano aż zadrżał, gdy spojrzał na stół. Korespondencyjna wymiana zdań miała kontynuację; „STOLEC BYŁ!”, „To dobrze!”, „Fajna pogoda”, a na samym dole wielkimi literami „DOPADNĘ CIĘ!”. Rozejrzał się, chwytając za pierś.

 

– Plugawe, głupie litery! Jest tu kto!? – wykrzyczał w ciszę. – Pokaż się, bydlaku! – Zaglądał za zgniłe zasłony, otwierał szafy, a gdy przechodził koło okna, znów poczuł na sobie ciężar spojrzenia z sąsiedniego domu. Wystawił środkowe palce obu dłoni. – Gówno! Słyszycie?! Gówno! Chodźcie tu, darmozjady! Pokażę wam starą szkołę!

 

Ze schowka wyjął kij bejsbolowy. Twarda, solidna pałka. Nosił ją ze sobą cały dzień. Starł napis („Plugawe, głupie litery!”), znów wydawało mu się, że czuje woń gazu. Był w bojowym nastroju, ale gdy zaczął zapadać zmierzch, z każdą chwilą rósł w nim niepokój, a dom z twierdzy zaczął przeistaczać się w pułapkę. Każdy dźwięk dobiegający z drewnianej konstrukcji niósł groźbę. Ściany nie były już ciepłe, miłe w dotyku, tylko zmieniły się w nastroszoną drzazgami broń. Zdawały się napierać na niego, szydząc z bezbronności wychudzonej sylwetki.

 

Wpadł w panikę, wbiegł niezgrabnie po rozchybotanych schodach na górę, do swojego pokoju. Stał długo, uspakajając oddech, nasłuchując. Aż podskoczył, gdy z hukiem, sypiąc iskrami, pękła żarówka. Przerażony zamarł, poruszył się dopiero kiedy wzrok przyzwyczaił się do ciemności. Nie miał zapasowej żarówki ani świecy. Włączył magnetowid, wznosząc modlitwę do porucznika Columbo, ale zamiast zacząć odtwarzać czołówkę odcinka, telewizor tylko śnieżył i szumiał głośno. Wyłączył dźwięk i zaczął gorączkowo zmieniać kasety, przewijać je. Wszystkie zniszczone!

 

Nagle usłyszał hałas, dobiegający z dołu. Wyłączył telewizor, rzucający upiorny blask na pokój. Tak, teraz był pewien. Ktoś skradał się po schodach! Wyraźnie dobiegało go coraz głośniejsze trzeszczenie stopni! Intruz był już za progiem! Wcisnął się w kąt pokoju, pomiędzy łóżkiem a oknem, ściskając mocno kij spoconymi dłońmi. Poczuł obecność. Klamka ani drgnęła, ale owionął go odór bagiennego gazu. Coś było w pokoju! Zrozumiał, że kij nie pomoże. Mrok zaczął gęstnieć, formować się w sylwetkę człowieka. Istota zaczęła powoli obchodzić pokój, przenikając przez meble, węsząc i wolno kręcąc głową. „DOPADNĘ CIĘ!” – tak brzmiał napis.

 

Nie mógł się poruszyć. Przerażony obserwował, jak budząca grozę sylwetka zbliża się do niego. Dostrzegał coraz więcej szczegółów. Wielkie, wypełniające połowę twarzy puste oczodoły, odrażająca narośl w miejsce nosa. Kontynuując obchód pomieszczenia, stwór szedł wprost na niego. Wtem zdało mu się, że z dołu dobiegają go zwykłe, ludzie głosy! Dodało mu to sił.

 

Skoczył do przodu, owiało go mroźne powietrze, otworzył drzwi i rzucił się po ciemku schodami w dół. Niemal zwymiotował, tak wielki smród panował w mieszkaniu. Krzyknął „Ratujcie!”, rzucił się do kontaktu, nacisnął przełącznik.

 

 

***

 

Chudy wcale nie musiał wymykać się z mieszkania. Wstydził się przed kolegami, którzy mieli takie fajne rodziny. Jego mama po wielkiej awanturze pojechała do babci, a przy włączonym telewizorze spał tato, jak zwykle śmierdzący i pijany. Przykrył go kocem, wyłączył odbiornik. Ociągając się włożył buty i wyszedł w rześką, letnią noc. Wędrował od jednej wyspy światła rzucanego przez latarnię do kolejnej, nie rozglądając się. Odetchnął z ulgą, bo jego kumple już czekali, nie musiał więc sam sterczeć w mroku, wśród tych niepokojących dźwięków.

 

– Się masz, mistrzu! – przywitał go Robin.

– Udało się wyrwać bez kłopotów?

– Taaa, musiałem tylko zaczekać, aż rodzice pozasypiają. Potem balkon, skok, cichy trucht na ulicę, włożyć trampki i jestem. Lecimy, czy strach was obleciał?

– No chyba ciebie – wyrzekł (odrobinę za głośno) Marchewa.

 

Ruszyli więc, opowiadając sobie szeptem straszne historie. Obejrzane, przeczytane, wymyślone, ale im bliżej byli celu wędrówki, tym bardziej milczący był ich marsz. Kiedy skończyły się latarnie, ucichli zupełnie. Ich kroki wydawały się przeraźliwie głośne, jakby żwir, po którym stąpali, wzmacniał dźwięk. Żadna sowa nie zahuczała złowróżbnie, nie dobiegł ich inny, niepokojący odgłos, ani nie zobaczyli nic, co by zmroziło ich serca. Ale to było Nawiedzone Miejsce, nie? Co dzień przechodzili w pobliżu, nieraz po kilka razy, ale teraz zbliżała się północ, a oni byli prawie na miejscu. Szli coraz wolniej, rozglądając się niepewnie na boki, spięci i wystraszeni.

 

– Czujecie? Co za smród – wyszeptał Robin, zatrzymując się.

 

Rozejrzeli się po płaskiej, zachwaszczonej działce, słabo oświetlanej przez przesłonięty chmurami księżyc. Światła miasteczka tu nie docierały.

 

– Stara mówiła, że kiedyś stały tu dwa identyczne domy. Ale oba wyleciały w powietrze. Że był jakiś wybuch gazu, czy coś.

– Bredzisz, Marchewa – również wyszeptał Cichy.

– W jednym mieszkał terrorysta, w drugim stary dziadek. Mama mówiła, że był taki stary, że nikt nie pamiętał, kiedy się urodził, nawet on sam. I ten terrorysta przez przypadek wysadził oba domy. – Ich głosy robiły się coraz głośniejsze, rozkręcali się, aż zaczęli przekrzykiwać i śmiać, zapominając, gdzie są.

– A ja słyszałem, że tu był Dom, W Którym Straszy. I przyjechał ze stolicy taki gość, co szukał duchów. W goglach, ze specjalnym sprzętem. I że jak wszedł do środka, to wszystko się zawaliło. I że nigdy go nie znaleźli, nawet jak wszystko przekopali. I że słychać głosy, dlatego miejsce jest nawiedzone. Huuu!

– Niemożliwe, Robin, musiał być wybuch. To dlatego nic tu nie ma. Cichy ma rację, niestety. Pierdyknęło, że hej! Pomyliło mi się, nie gaz i nie terrorysta. Tu mieszkał agent. I ten drugi gość chciał go załatwić bombą, i wszystko wyfrunęło w powietrze! Teraz tu straszą!

– Ta, bombą? Pewnie jeszcze atomową!

– Jakby atomową, to by tu były same mutanty!

– A dziewczyny miałyby po trzy cyce!

– Gruby jest mutantem!

– Gruby to nie mutant, to zwykły świr – zaśmiał się przywódca grupy. Nagle zamilkli.

– Słyszycie?

 

W górze, n a d nimi, rozległ się hałas, a potem tupot, jakby ktoś zbiegał po nieistniejących schodach. Smród wezbrał, uderzył w nich ciepły podmuch, a potem usłyszeli oddech! Charkot, jakby ktoś się dusił (własną krwią, jak przyrzekali potem wielokrotnie), wreszcie rozpaczliwy krzyk „Ratujcie!”. Nastąpił rozbłysk i wybuch rzucił ich o ziemię.

 

Robin wstał pierwszy. Oszołomiony pomógł kolegom i ogłuszeni zaczęli biec, nie oglądając się za siebie. Wydawało im się, że pomiędzy uderzeniami serca mijają długie minuty, a każdy krok to ciągnące się w nieskończoność godziny. Dopadli ulicy, biegli jej środkiem, aż dotarli do pierwszej, oświetlonej latarniami części miasteczka. Nie zwalniali, wciąż żaden z nich się nie obejrzał, gdy nagle przewrócił się Marchewa.

 

– Je-zu, już, nie, mo-gę – wysylabizował, głośno wciągając powietrze.

– Spokojnie, jesteśmy razem – wydyszał Robin.

– Chudy, pomóż mu wstać – zarządził.

 

Zamknął oczy i odwrócił się. Wstrzymał oddech, policzył do trzech, rozwarł mocno ściśnięte powieki. Miasteczko spało spokojnie, jakby nikt nie usłyszał wybuchu, a za granicą światła rozciągał się mrok. Nie było płomieni, piekielnych ogni. Nic. Pustka. Pustka, w której coś się czaiło, czyhając na nich. Czuł to.

 

Ruszyli powoli, jeden obok drugiego. Oglądali się co chwila za siebie, nic nie mówiąc. Rozstali się w tym samym miejscu, w którym niedawno spotkali, kiwając sobie tylko głowami.

 

 

Chudy stąpał sztywno, trzęsąc się z zimna, nie obejrzał się, gdy dobiegł go cichnący głos kumpli;

– Widziałeś? Zlał się.

– Daj spokój, sam prawie popuściłem w gacie. Prawie.

 

Stąpał niezgrabnie. To że zsikał się w majtki, nawet to, że narobił w nie, nie miało znaczenia. Przyjdzie do domu, wypierze ubranie, nawalony ojciec i tak nie zauważy, a jak wróci matka, wszystko już wyschnie. Ale nigdy, przenigdy już nie zaśnie. Tego był pewien. Za każdym razem, gdy zamykał oczy, widział tego wychudzonego potwora, o pobrużdżonej twarzy, szalonych oczach, wrzeszczącego „Ratujcie!”. Co jego tak wystraszyło? Cóż przerażającego kryło się jeszcze w mroku, w tym widmowym domu?

 

 

***

 

 

Wpatrywał się w zabrudzone, niemal nieprzepuszczające światła okienko. Przypominało lodową taflę oglądaną z dna zabagnionego jeziora, do którego wpadł, gdy był małym chłopcem. A jednak przeżył tamten wypadek. Silna dłoń ojca, zwabionego krzykami kolegów, wyciągnęła go z topieli. „Ma w sobie wielką wolę przetrwania”, tak powiedział lekarz…

Koniec

Komentarze

Jedno mni dziwi w tym opoiwadaniu - tytul. Wiem, co znaczy niemiecki rzeczownik  "ersatz" - zresztą dość znany. Ale - nie za bardzo rozumiem, czemu w tytule właśnie tak, a nie inaczej... Nie za bardzo kojarzę tytuł z treścią.

Turpistyczne opowiadanie...

Pozdrówko.

Dzięki za komentarz.

>RogerRedeyeTurpistyczne opowiadanie

eee tam... ;)

pzdr

Dzięki za wyczerpującą informację dotyczącą tytułu. i prezentację profilu. Pozdro. 

> Dzięki za wyczerpującą informację dotyczącą tytułu.

Cóż, ersatz - namiastka, surogat. Np wydaje mi się że ten starszy gość taką "egzystencję zastępczą" prowadzi. Ale to tylko moja opinia rzecz jasna.

> i prezentację profilu.

Ctrl+C + Ctrl+V i się pojawiło. Niecelowo, niezłośliwie, niemęcząco.

Uszy do góry, piątek nastaje;)

pzdr

"Wydawało się, że nie mogąc spełniać swego zadania – opieki nad ludzką istotą – pogrążał się w czerni i szarości, zapadając w sobie, pusty, jakby zawstydzony, ale teraz poczuł na sobie dobiegające stamtąd spojrzenie. " - hę?


"Chciał wziąć szmatę i przetrzeć kurz, ale się rozmyślił. Na dole dopisał: „Fajna pogoda”." - Nie użyłby takiego słowa, prawda?


"Wtem zdało mu się, że z dołu dobiegają go zwykłe, ludzie głosy!" - dobrze, że nie krasnoludzie.

 

Opowiadanie było przewidywalne, chociaż czytał się bezproblemowo.

> niezgoda.b

> Wydawało się (...) - hę

Hm, chyba jest OK? Dom niby opuszczony, ale wydawało mu się, że ktoś stamtąd zerka.

> (...)Na dole dopisał: „Fajna pogoda”. - Nie użyłby takiego słowa, prawda?

Ależ czemu? PWN są za: http://sjp.pwn.pl/slownik/2458304/fajny

> Opowiadanie było przewidywalne, chociaż czytał się bezproblemowo.

No i fajnie;)

pzdr

GaPa - gapa z ciebie faktycznie. Dom poczuł, że ktoś z niego zerka? Czy bohater opowiadania poczuł, że ktoś z opuszczonego domu na niego zerka? I jeszcze to "ale" wstawione bez sensu jakoś.

"Fajny" pozadialektowy ma ledwo sto - sto dziesięć lat. Bohater dialektem nie teges, a i wtedy mało prawdopodobne, że akurat tak określiłby pogodę. Oczywiście to moje zdanie, które świadczy o tym, między innymi, że sam bohater jakoś się w czasie czytania w mojej głowie ukształtował.

No nie wiem, analizując cały akapit wydaje mi się, że podmiot domyślny jest OK, ale może i mi się tylko wydaje ;)

Dzięki za komentarz.

pzdr

Sympatyczne opowiadanko. Ten terrorysta trochę nie pasuje, przydałoby się może coś bardziej swojskiego.

pozdrawiam

I po co to było?

> syf. 

> Sympatyczne opowiadanko. Ten terrorysta trochę nie pasuje,

> przydałoby się może coś bardziej swojskiego. 

Strażak z OSP? ;)

pzdr

 

Nowa Fantastyka