- Opowiadanie: Valendaar - Nim wybije północ [DUCHY 2012]

Nim wybije północ [DUCHY 2012]

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Nim wybije północ [DUCHY 2012]

Fosforyzujące wskazówki budzika przesuwały się powoli z cichym tykaniem. Krótsza z nich wskazywała trzecią, zaś dłuższej coraz bliżej było do dwunastki.

 

Westchnąłem i obróciłem się na plecy. Nade mną, w wielkim baldachimie rozpostartym nad potężnym, zadziwiająco miękkim i wygodnym łóżkiem ziała wydarta dziura, która najwyraźniej systematycznie powiększała się, stanowiąc jakoby pewien symbol powolnego upadku – skoro nikt jej nie zacerował, oznaczało to, że o dom zwyczajnie nikt nie dbał. A szkoda, bo budowla ta, będąca na moje oko świetnie zachowanym zabytkiem, posiadała wielkie możliwości i wiele zalet, od położenia stosunkowo blisko stolicy, po piękne widoki, jakie rozciągały się z jej okien. Same plusy i żadnych minusów.

 

No, może poza tym, że ponoć była nawiedzona.

 

Uśmiechnąłem się mimowolnie, przypominając sobie poważną minę kobiety, która oprowadzała mnie po domu i objaśniała warunki naszego układu. Za spędzenie jednej nocy w nawiedzonym domu, miałem otrzymać sowitą nagrodę i udzielić wywiadu do jej gazety, w którym dokładnie i rzetelnie opisywałbym moje wrażenia z pobytu. Oczywiście honorarium za udzielenie wywiadu otrzymać miałem całkowicie osobno, poza samą nagrodą, co w sumie dawało mi całkiem niezłą sumkę, nie mówiąc już o możliwości darmowego spędzenia nocy w komfortowych warunkach.

 

Spojrzałem jeszcze raz na stojący na komodzie po prawej stronie łóżka budzik i jęknąłem cicho, gdy zobaczyłem, że wskazywał już niemal czwartą. Nie wiedzieć czemu, pomimo wielkiego, wygodnego łóżka i wszelkich możliwie komfortowych warunków, nie potrafiłem zasnąć. Choć sam nie chciałem się do tego przed sobą przyznać, dom nocą wzbudzał we mnie nutkę niepokoju; jeszcze nie strachu, ale już na pewno nie błogostanu.

 

Nie zrozumcie mnie źle, nie należę do ludzi strachliwych. Z drugiej strony jednak nie należę też do ludzi przesadnie odważnych, a co więcej od dziecka tliło się we mnie przekonanie, że nasz świat pełen jest niewyjaśnionych, a wręcz niewyjaśnialnych sytuacji.

 

I jak na złość, właśnie w tym momencie przypomniałem sobie, jak kuzyn pokazywał mi w dzieciństwie zdjęcia wycięte z jakiegoś magazynu, na których rzekomo znajdowały się duchy. W większości owe duchy były jedynie marnymi fotomontażami, lub niewyraźnymi plamami na tle zachodzącego słońca, które przecież zawsze rzuca niewyraźne refleksy (kto z resztą jest na tyle głupi, żeby robić zdjęcie prosto pod słońce?), jednak niektóre z nich były naprawdę przekonujące. Zwłaszcza zdjęcie starszej kobiety, której widoczne były jedynie kontury, a która pochylała się nad wózkiem z małym dzieckiem. Jak głosił podpis pod zdjęciem, dziecko zmarło jeszcze tej samej nocy w niewyjaśnionych okolicznościach…

 

Potrząsnąłem głową i odpędziłem złe myśli, ganiąc się w duchu za własną głupotę. Żeby dorosły człowiek, w dodatku – miałem nadzieję – przyszły doktor, przejmował się takimi głupotami, do czego to doszło. Przez chwilę rozważałem zejście do kuchni po szklankę wody, ale zrezygnowałem z tego pomysłu, wmawiając sobie przy tym, że to zwyczajne lenistwo, a nie strach przeze mnie przemawia. Zakryłem twarz poduszką i spróbowałem wyłączyć wszelkie myśli – stary, sprawdzony sposób na zapadnięcie w sen.

 

Prawie mi się udało. Już powoli czułem, jak zasłona błogiej ciemności zasnuwa mój umysł i stopniowo cały świat zaczyna dla mnie znikać, gdy nagle usłyszałem jakiś dźwięk. Z początku był na tyle cichy, że nie zwróciłem na niego uwagi, jednak po chwili stał się coraz bardziej natarczywy i rozpoznałem w nim… klaskanie. Coraz głośniejsze i głośniejsze, aż wreszcie pewien byłem, że dźwięk ten dochodzi gdzieś z mojego pokoju.

 

Poderwałem się na łóżku odrzucając poduszkę i zamrugałem kilkakrotnie, chcąc wyostrzyć rozmazany obraz przed moimi oczami. Rozejrzałem się wokół i już miałem położyć się z powrotem (odgłos klaskania nagle ucichł), gdy moje spojrzenie powędrowało w lewo, w stronę okna, a ja wybałuszyłem oczy i zamarłem.

 

Na parapecie ktoś siedział. Człowiek, konkretniej zaś mężczyzna, odziany w długi, futrzany płaszcz spod którego wyzierał dziwny strój, kojarzący mi się nieco z ekranizacją „Ogiem i Mieczem” Sienkiewicza, na jego głowie zaś widniała okrągła, puchata czapa z pawim piórem. Pojawienie się mężczyzny było czymś niesamowitym, zupełnie jakby w jednej chwili go tam nie było i tylko jakieś zamazane, niewyraźne kontury przesłaniały sączące się przez okno księżycowe światło, a w następnej już siedział na parapecie, oparty o okno, z pogardliwym uśmieszkiem na twarzy, podkręcając potężne wąsisko. Gdy zobaczył, że mu się przyglądam, klasnął jeszcze raz w dłonie i rzekł:

 

– Witaj nowy. Miło cię widzieć.

 

Strach walczył we mnie o lepsze ze zdziwieniem, a gardło zacisnęło się w ciasny supeł. Przywarłem do wezgłowia łóżka i intensywnie mrugałem, pewien, że mężczyzna zaraz zniknie, albo że ja sam obudzę się ze złego snu. A jednak on dalej trwał tam, uśmiechając się do mnie, zatknął tylko kciuki za szeroki pas („pas kontuszowy” – przemknęło mi nagle przez głowę) i zabębnił palcami po okrągłym brzuchu.

 

– Kim… – zdołałem wycharczeć nieswoim głosem, nim znowu mnie zatchnęło.

 

Mężczyzna najwyraźniej tylko na to czekał. Zeskoczył z parapetu i ukłonił się dwornie, zdejmując przy tym czapkę i odsłaniając rzadkie, płowe kędziory, po czym rzekł:

 

– Stanisław Błędowski herbu Półkozic, były alchemik i nekromanta na dworze imć Michała Korybuta Wiśniowieckiego, szlachcic polski, gospodarz tego oto domu wraz z przyległościami. Chwilowo jednak wyłącznie domu…

 

Nagle przed oczami stanął mi obraz, który widziałem niegdyś w jednej z ilustrowanych książek dla dzieci. Gromada ludzi stała na nabrzeżu i żegnała odpływający statek. Ja zaś czułem się właśnie, jakbym sam stał w owej gromadzie, a ów statek reprezentował moje zdrowe zmysły, które właśnie odpływały w siną dal…

 

Spiąłem się w sobie i uniosłem lekko na łokciach. Mój gospodarz natomiast przeszedł przez środek pokoju i stanął przy drzwiach, po czym rzekł:

 

– Pan wybaczy, ale póki co nie powiem nic więcej. Nowi zazwyczaj bardzo nerwowo reagują na moją opowieść, ja zaś nade wszystko nie lubię się powtarzać. Niech sam pan się przejdzie po domu, a później…

 

Nie dokończył, brzęknął tylko palcem w jeden z dzwoneczków znajdujących się na moim budziku. Cichy brzęk przywrócił mi jasność myślenia, ale zanim zdążyłem cokolwiek powiedzieć, drzwi za panem Stanisławem Błędowskim zamknęły się już z głuchym trzaskiem.

 

„To nie duch” – przemknęło mi przez głowę i poczułem, jak spływa na mnie nagła, nieopanowana fala ulgi. Wszystkie opowieści o duchach jakie znałem mówiły przecież, że gdy po śmierci człowiek wraca na ten świat, nie może na niego wpływać w fizycznym sensie. A skoro rzekomy duch mojego gospodarza musiał otworzyć sobie drzwi, to najwyraźniej nie był istotą nadnaturalną, lecz…

 

– Oszustem – mruknąłem do siebie i zmarszczyłem brwi. Zaraz też wpadło mi do głowy, że trzeba było pognać za nim i zdemaskować go na miejscu.

 

Wstałem z łóżka i czym prędzej wciągnąłem na bokserki luźne, kraciaste krótkie spodenki, po czym ruszyłem w stronę drzwi. Nim nacisnąłem klamkę zawahałem się jeszcze, ale tylko na moment, uświadomiłem sobie bowiem, że oto niemalże dałem się wystrychnąć na dudka. Najwyraźniej kobieta, która zaproponowała mi ów dziwny układ była zwyczajną oszustką; pożal się Boże dziennikarką, która poszukiwała sensacji, zaś pan Stanisław Błędowski herbu Półkozic – jej pomocnikiem, aktorem wynajętym do tego, by zakraść się do mojego pokoju, gdy będę już spał i przestraszyć mnie, a później, korzystając z chwili zaskoczenia i mojego szoku, wymknąć się cichaczem, pozostawiając mnie samego sobie. Gniewnie szarpnąłem za klamkę i zaraz znalazłem się na wykładanym mechatym dywanem korytarzu. Spojrzałem w lewo, w stronę ozdobnej, rzeźbionej galeryjki o kształcie podkowy, która okalała znajdujący się na parterze wielki salon i już miałem ruszyć w jej kierunku, gdy nagłe uderzenie zegara sprawiło, że niemalże podskoczyłem, a serce zaczęło mi bić z niesamowitą częstotliwością.

 

Obróciłem się i ujrzałem stojący po drugiej stronie korytarza, tuż przy ścianie, wielki zegar z wahadłem. Ku mojemu zaskoczeniu, zegar wybijał właśnie północ. Zdziwiłem się, pamiętałem bowiem, że zaraz po przybyciu porównałem godzinę, którą wskazywał z godziną na mojej komórce i z grubsza zgadzały się; może spóźniał się o jakieś dwie minuty.

 

„To normalne, dom stoi pusty i sprzęty zaczynają się psuć, nie ma w tym nic dziwnego” – uspokajałem się idąc w kierunku zegara. Byłem coraz bardziej zły na siebie za to, że dałem się wyprowadzić z równowagi. Duch, który nie umie przechodzić przez ściany, zegar wybijający północ, choć przecież musiało być już po czwartej… Cała ta farsa stawała się coraz bardziej przejrzysta i, zamiast mnie straszyć, zaczynała być męcząca.

 

– Co teraz – mruknąłem do siebie, stając przed samym zegarem. – Szczękające łańcuchy? Upiorny śmiech…?

 

Nim jeszcze skończyłem to mówić, jak na zawołanie usłyszałem stłumiony wybuch śmiechu. Nie był to jednak upiorny chichot, czy złowieszczy, głęboki i tubalny zaśmiech, ale zwyczajny śmiech, dobywający się na moje ucho z kilku gardeł jednocześnie, zupełnie jakby ktoś właśnie opowiedział świetny kawał.

 

„Śmieją się ze mnie!” – pomyślałem i przed oczami stanął mi obraz dziennikarki i „gospodarza”, którzy wraz z resztą spiskowców wymieniają uwagi na mój temat i już szykują kolejną intrygę pewni, że nie odważę się wyściubić nosa z pokoju i zapewne leżę już pod łóżkiem drżąc jak osika. Co powiedział ten mężczyzna? „Proszę przejść się po domu…” To musiała być nieudolna próba zastosowania odwróconej psychologii. Przejdź się po domu miało mi zasugerować: „Siedź w pokoju i czekaj do rana, jeśli ci życie miłe”.

 

– Niedoczekanie wasze – powiedziałem i ruszyłem pospiesznie w stronę galeryjki, starając się nie narobić hałasu, co było tym łatwiejsze, że kroczyłem boso, a puchaty dywan skutecznie tłumił moje kroki.

 

Nim jeszcze dotarłem do końca korytarza usłyszałem kolejny wybuch śmiechu i w tej samej chwili ktoś krzyknął:

 

– Wszystko albo nic, przebijam!

 

Gdy wreszcie stanąłem na szczycie prowadzących na parter schodów i oparłem się o poręcz balustrady okalającej galeryjkę, poczułem nagłą słabość w całym ciele i miałem wrażenie, jakbym osuwał się w głęboką czeluść. Pode mną bowiem, w obszernym salonie, rozgrywała się regularna zabawa. Przy wielkim, owalnym, dębowym stole, na obitych pluszem krzesłach z wysokimi oparciami, siedzieli ludzie… Nie, może raczej postacie, odziane w najprzeróżniejsze stroje, od zwyczajnych t-shirtów i kolarskich spodni, przez niemieckie mundury ze swastykami, po suknie balowe, które odsłaniały wydatne biusty dwóch noszących je kobiet. Cała ta zbieranina jak gdyby nigdy nic grała sobie w karty, popijała piwo i wszyscy najwyraźniej nienajgorzej się bawili, przynajmniej wnioskując po ich zadowolonych minach i spontanicznych chichotach.

 

U szczytu stołu zaś, tuż obok człowieka w kolarskich spodenkach, siedział sam pan Stanisław Błędowski herbu Półkozic. Gdy go ujrzałem, zdał mi się nagle jakby bardziej realny od całej reszty, zupełnie jakby pozostali byli tylko cieniami („duchami” – przemknęło mi przez głowę) on zaś zachował jeśli nie całość, to przynajmniej część swojej fizycznej formy. Mężczyzna ujrzał mnie również, a dostrzegłszy uśmiechnął się i pomachał mi, ja zaś po raz kolejny ujrzałem statek, na którego burcie można już było dostrzec nazwę „Zdrowy Rozsądek”, jak odpływa, żegnany przeze mnie tęsknym spojrzeniem.

 

Mimo to, udało mi się przemóc, zacisnąłem palce na poręczy i, przełknąwszy głośno ślinę, krzyknąłem:

 

– Co tu się dzieje?!

 

Grający zamarli i spojrzeli w moim kierunku. Kobiety uśmiechnęły się do mnie i zaczęły szeptać między sobą, zaś jeden z żołnierzy trącił drugiego w ramię, na co ten podniósł się z krzesła, szarpnął za zawieszony na oparciu karabin, który dostrzegłem dopiero teraz, po czym wymierzył we mnie z okrzykiem:

 

– Polnische Schweine!

 

Odruchowo skuliłem się za balustradą, jednak zamiast strzału usłyszałem tylko, jak ktoś krzyknął „Pif! Paf!”, po czym grupa po raz kolejny wybuchła śmiechem. W tym samym momencie poczułem, że coś we mnie pęka. Jednocześnie zdjęty przerażeniem, jak i wypełniony gniewem zbiegłem po schodach i, na pamięć, ruszyłem w lewo, w stronę drzwi wyjściowych, ostatecznie przy tym kapitulując. Nieważne, czy była to mistyfikacja, czy nie, musiałem przyznać, że udało im się mnie przestraszyć.

 

Ku swojemu zdziwieniu spostrzegłem, że zamiast na wprost drzwi wyjściowych zatrzymałem się przed litą ścianą, z której spoziera na mnie portret pana Błędowskiego. Jego samego zaś poznałem głównie po stroju, tym samym, w jakim mnie powitał i siedział przy stole, a także sumiastym wąsie. Zniknęły także okna, zamiast nich zaś ściany po lewej i prawej obwieszone były identycznymi portretami właściciela domu.

 

– Zaskoczony? – usłyszałem.

 

Obróciłem się i ze zgrozą zauważyłem, że poza mną w pokoju znajdował się już tylko Stanisław Błędowski. Biesiadnicy zniknęli gdzieś bez śladu, podobnie jak karty i wszystkie ślady ich działalności, a blat stołu wręcz lśnił czystością. Mężczyzna siedział na swoim poprzednim miejscu i znów uśmiechał się do mnie, a nawet odsunął mi krzesło i uczynił zapraszający gest.

 

Usłyszałem czyjś krzyk i dopiero po dłuższej chwili zorientowałem się, że to ja sam drę się na całe gardło i w tym samym momencie wyprysnąłem do przodu jak strzała, przypominając sobie licealne rekordy na krótkich dystansach i popędziłem wprost w stronę drzwi, które – jak pamiętałem – prowadziły do drugiej części parteru. Jednocześnie cały czas miałem przed oczami obraz statku, który opuścił już port i wypływał w pełne morze. Ludzie zgromadzeni na nabrzeżu powoli rozchodzili się do domów, zupełnie jakby sprawa była już przesądzona, ja sam jednak nie zamierzałem się poddać. Jakimś niesamowitym sposobem udało mi się otworzyć drzwi w pełnym biegu i po chwili znalazłem się w plątaninie korytarzy na tyłach domu a gdzieś na granicy mojego umęczonego umysłu usłyszałem, jak zegar na piętrze zaczyna wybijać północ.

 

Mimo wszystko nie oszalałem, a przynajmniej jeszcze nie wtedy. Jak przez mgłę przypomniałem sobie, jak kobieta oprowadzająca mnie po domu pokazywała mi kuchnię („do pana pełnej dyspozycji”), w której znajdowało się tylne wyjście z budynku. Całą swoją nadzieję kładłem w zbawiennym prostokącie drzwi wyjściowych, które prowadziły ku wolności…

 

Kuchnię znalazłem za drugim razem. Za pierwszym trafiłem do spiżarni, którą również pokazywała mi moja przewodniczka, jednak jestem pewien, że wtedy pomieszczenie było puste. Puste były półki ustawione wzdłuż ścian i puste były zwisające na krótkich łańcuchach haki, przymocowane do sufitu. Teraz zaś, ku mojemu zdumieniu, ujrzałem liczne zapasy, jakimi zastawione było całe pomieszczenie, od słoików konfitur, przez ustawione na specjalnym stojaku butelki z winem, po wielkie połcie różnych mięs wiszące na hakach. Zatrzasnąłem za sobą drzwi i ruszyłem dalej, aż znalazłem to, czego szukałem.

 

Kuchnia była wielka, jak zresztą wszystko w tym domu. Stanowiła pomieszanie stylu rustykalnego z nowoczesnością. Poza licznymi drewnianymi powierzchniami znajdowało się tutaj także wiele sprzętów, na których znaleźć można było znaki handlowe przeróżnych firm zaopatrujących klientów w przybory kuchenne. Ja jednak nie zamierzałem rozglądać się po pomieszczeniu, ani sposobić do przygotowywania posiłku, lecz ruszyłem prosto w stronę miejsca, w którym (jak pamiętałem) znajdowały się drzwi wyjściowe.

 

Gdy stanąłem przed gołą ścianą, na której wisiał (a jakże) portret Stanisława Błędowskiego herbu Półkozic, poczułem jak opuszczają mnie resztki nadziei. Uderzyłem gniewnie prosto w środek obrazu, który spadł na ziemię a drewniana rama pękła z trzaskiem.

 

– Pan nowy? – doszło mnie nagle pytanie gdzieś z rogu pomieszczenia.

 

Obróciłem się powoli w tamtą stronę i ujrzałem młodego, barczystego człowieka, który w siatkowym podkoszulku i drelichowych spodniach siedział na rozchybotanym taborecie i ostrzył ułożone przed nim na ziemi noże. Wcześniej nie zauważyłem go przez roztargnienie, z resztą możliwe, że w ogóle go tu wtedy nie było.

 

– Kim… – zapytałem i urwałem, co powoli zaczynało mi już wchodzić w zwyczaj.

 

– Robert Szczakowski – odparł mężczyzna i wstał, zupełnie jakby chciał podejść do mnie i się przywitać.

 

Ja jednak, widząc rzucające złowieszcze błyski ostrze wielkiego, rzeźnickiego noża, który dzierżył w dłoni, straciłem wszelką ochotę na zapoznanie się z nim i rzuciłem się prosto do wyjścia na korytarz. Kątem oka dostrzegłem jeszcze, że na ścianie, która kiedyś była drzwiami, znów wisi znajomy obraz, zaś rama nosi wyraźne znaki reperacji.

 

Gdy znalazłem się na korytarzu, zorientowałem się, że nie mam dokąd iść. Znowu poczułem dziwną słabość i poczułem, że nogi miękną i uginają się pode mną. Wciąż czepiałem się myśli, że to jakaś gra. Że to wszystko intryga skonstruowana po to, by mnie okpić, że znajduje się jakieś logiczne wytłumaczenie tej sytuacji. A może to żart? Kto wiedział, gdzie będę tego dnia? Marcin, Wojtek, może Kasia… I Iza. Tak, to na pewno Iza! Przecież nie…

 

Moje rozmyślania przerwało nagłe pojawienie się tuż przede mną jakiejś postaci, która zdawała się zmaterializować z całkowitej pustki. Mężczyzna ten, był to bowiem zdecydowanie mężczyzna, odziany był w dwurzędowy smoking, zaś na jego nalanej twarzy, zaklinowany prawą brwią w oczodole, znajdował się monokl, który sprawiał wrażenie, jakby człowiek ten dopiero co urwał się z opery.

 

– Musisz iść – wychrypiał, po czym obrócił się i niespiesznie ruszył przed siebie, a jego kontury powoli zaczęły się zamazywać.

 

– Gdzie? – krzyknąłem i pobiegłem za nim.

 

Nie odpowiedział i nie odwrócił się, wskazał tylko drzwi po lewej stronie, a potem zniknął całkowicie. Zamrugałem i rozejrzałem się wokół, ale nigdzie go nie było. Zniknął, a wraz ze swoim zniknięciem przybliżył mnie o krok do szaleństwa, którego smak czułem już powoli na języku.

 

Wiedziony instynktem przyłożyłem ucho do drzwi wskazanych mi przez mężczyznę i, tak jak myślałem, usłyszałem przez nie szmer toczonej wewnątrz rozmowy. Nowa nadzieja wstąpiła we mnie, gdy naciskałem klamkę, ostrożnie, by rozmawiający mnie nie usłyszeli i uchyliłem lekko drzwi.

 

– …mu powiedzieć – usłyszałem czyjś głos. Na tyle, na ile potrafiłem się zorientować, pomieszczenie było niewielkie (i była to pierwsza rzecz, która mnie zdziwiła) a rozmawiający siedzieli przy stoliku, zaś mrok wewnątrz rozświetlany był (co stwierdziłem po pełgających po ścianie refleksach) światłem świec. Z miejsca w którym siedziałem widziałem tylko kawałek pleców odzianego w czarny strój mężczyzny, tego, który właśnie mówił. – Jeśli mu nie powiesz, może się zapętlić, tak jak hrabia. I co wtedy?

 

– Nie musisz mnie uczyć, jak mam wypełniać swoje obowiązki – odpowiedział mu drugi człowiek, w którym po głosie poznałem nie kogo innego, jak Stanisława Błędowskiego. – Nieborak jest przerażony. Miota się… Robert mówił mi, że zawitał do kuchni. Szuka wyjścia.

 

– Na miły Bóg, a czy ty byś nie szukał?!

 

– A co to ma za znaczenie? Dam mu jeszcze trochę czasu, ochłonie, wróci do zmysłów… Wtedy mu powiem.

 

– Czasu – parsknął tamten. – Obawiam się, że możesz nie zdążyć…

 

– Chwileczkę… Kto tam?

 

Dopiero po chwili zorientowałem się, że gospodarz mówi do mnie. Musiał zauważyć uchylone drzwi, a może po prostu wyczuł moją obecność… Tak, czy inaczej, nim zdążyłem zareagować w jakikolwiek sposób, gospodarz otworzył drzwi i stanął naprzeciwko mnie, z nieodłącznym, szerokim uśmiechem, przyklejonym do twarzy. Za nim, przy niewielkim stoliku, siedział szpakowaty mężczyzna odziany w ciemniejszy odpowiednik szaty pana Stanisława z narzuconym na ramiona czarnym płaszczem.

 

– Zapraszamy do nas – powiedział gospodarz. – Może pan…

 

Nie czekałem, aż skończy, tylko ruszyłem biegiem w stronę drzwi prowadzących do salonu. Za sobą usłyszałem jeszcze głośne „A nie mówiłem” gospodarza, ale nie zwróciłem na nie uwagi. To wszystko już dawno mnie przerosło, teraz zaś po prostu staczałem się po równi pochyłej, prosto w odmęty szaleństwa.

 

Gdy wbiegłem do salonu, pierwsze, co rzuciło mi się w oczy był brak stołu, krzeseł i w ogóle jakichkolwiek mebli w centralnej części pokoju. Wszystkie ustawione zostały pod jedną ze ścian, zaś na środku pomieszczenia, na okrągłym dywanie, stali naprzeciwko siebie pan Błędowski oraz ten drugi, z którym przed chwilą rozmawiał i walczyli ze sobą na szable. Muszę jednak przyznać, że widok ten nie zrobił już na mnie żadnego wrażenia. Byłem po prostu wyprany z emocji, a moim jedynym pragnieniem było wrócić do pokoju, zastawić drzwi wszelkimi możliwymi sprzętami i doczekać jakoś do poranka, który musiał w końcu nadejść.

 

Gdy mijałem walczących, gospodarz zagapił się na mnie i przeciwnik wytrącił mu szablę z dłoni. Pan Stanisław syknął gniewnie i obrócił się za mną, ale ja byłem już wtedy na schodach.

 

– A ty gdzie tak pędzisz? – zapytał, wyraźnie poirytowany. – Jeszcze nie rozumiesz? Stąd nie da się uciec!

 

Zignorowałem go i, przeskakując po kilka stopni naraz, znalazłem się na pierwszym piętrze. Zegar na końcu korytarza właśnie zaczął wybijać północ. W tej samej chwili spadło na mnie olśnienie: okno! Przecież kiedy pierwszy raz go zobaczyłem, gospodarz siedział na parapecie. Czym prędzej runąłem do drzwi prowadzących do mojego pokoju i, w momencie gdy naciskałem klamkę, wyobraźnia podsunęła mi dwie różne wizje. Pierwszą z nich był statek, który powoli znikał mi już z pola widzenia, ja zaś pozostałem na brzegu, patrząc za nim z wyciągniętymi błagalnie rękoma, drugą zaś obraz; portret Stanisława Błędowskiego, który spodziewałem się ujrzeć po wejściu do pokoju.

 

A jednak kiedy tylko wkroczyłem do znajomego wnętrza zauważyłem, że okno jest tam, gdzie było. Fala ulgi, druga już tego wieczoru, spłynęła na mnie chłodnym strumieniem. Drżącymi rękami zatrzasnąłem za sobą drzwi i na miękkich nogach podszedłem do okna; mojego, jak mi się zdawało, wybawienia. Po drodze milion rozwiązań problemu wydostania się z tego przeklętego domiszcza stanęło mi przed oczami, dodając otuchy i wlewając we mnie nowe siły. Mogłem spróbować zejść po gzymsie, mogłem powiązać prześcieradła i poszwy i zrobić sobie linę, mogłem…

 

Gdy tylko stanąłem przy oknie, zrozumiałem, że coś jest nie tak.

 

Po pierwsze, znajdująca się za nim przestrzeń była dziwnie czarna i odległa, mimo że znajdowałem się zaledwie na pierwszym piętrze a gwiazdy i księżyc świeciły niezwykle jasno. Drugi problem stanowiły same gwiazdy. Jakkolwiek nie wysilałbym wyobraźni, nie byłem w stanie dojrzeć żadnych znajomych konstelacji, a tylko nieznany mi misz-masz świetlistych punktów i – o zgrozo – aż trzy księżyce!

 

Jęknąłem przeciągle, otworzyłem okno na pełną szerokość i poczułem uderzenie zimnego wiatru, który przyniósł ze sobą dziwny, obcy zapach. Spojrzałem w dół, ale nie dostrzegłem pod sobą ziemi, a tylko nieskończoną czerń, która kłębiła się i zdawała żyć własnym życiem. Co jakiś czas jakieś niewyraźne kształty przesuwały się w niej i znikały mi z oczu, przepadając w mroku.

 

– Zatrważające, nieprawdaż? – usłyszałem głos gospodarza, dobiegający gdzieś z boku.

 

Obróciłem głowę w lewą stronę i dostrzegłem Stanisława Błędowskiego, który wychylał się, podobnie jak ja, z okna w sąsiednim pokoju. Spojrzałem znów w kłębiącą się czerń i znów usłyszałem pana domu, tym razem jednak tuż za moimi plecami.

 

– Jeden próbował kiedyś przez nie skoczyć – powiedział. – Nie wytrzymał presji. Ale nic dobrego mu z tego nie przyszło. Spadał i spadał, ale dziwnie powoli, a ziemia w ogóle się nie przybliżała, aż w końcu nie mógł już tego znieść i pomyślał sobie, że dobrze byłoby znaleźć się znowu w środku. No i tak też się stało.

 

Nagle zasłabłem. Przed oczami zatańczyły mi ciemne plamy i opadłem ciężko na kolana. „To już koniec – pomyślałem. – Witaj, Marcowy Zającu, witaj Kapeluszniku, witajcie przyjaciele. Herbaty? Tak, poproszę…” Zdołałem obrócić się jeszcze i oprzeć plecami o ścianę tuż pod parapetem, po czym ukryłem twarz w dłoniach i zaszlochałem.

 

– Czy jest pan gotowy? – zapytał tymczasem pan Stanisław, siadając na poręczy mojego łóżka. – Czy jest pan gotowy na moją opowieść?

 

Nie odpowiedziałem, on zaś najwyraźniej uznał to za potwierdzenie, w myśl zasady, według której milczenie oznacza zgodę, bowiem rzekł:

 

– No, ale od czego by tu zacząć… ha, najlepiej od samego początku! No więc było tak – powiedział, a ja mimo rozgardiaszu, jaki panował w mojej głowie, poczułem nagle, że nie opowiada tej historii po raz pierwszy i że wielokrotnie trenował ten moment, ba, być może powtarzał nawet dokładnie te same słowa. – Dawno temu byłem młodym i ambitnym człowiekiem, zakałą rodu Błędowskich i plamą na karcie historii herbu Półkozic. Jednak jak wszyscy członkowie mojej rodziny, byłem także człowiekiem upartym i konsekwentnym, nie na darmo w końcu my, Błędowscy, posiadamy w swoim herbie osła… No, tak czy siak, moje ambicje pchały mnie swego czasu w różnego rodzaju tarapaty, które w znacznej większości sam sobie ściągałem na głowę. Ale cóż, młodość rządzi się swoimi prawami.

 

Gdy mówił, zdążyłem opanować się nieco i spojrzałem na niego błędnym wzrokiem czując, że sytuacja staje się z minuty na minutę coraz bardziej irracjonalna. Oto bowiem siedziałem na podłodze nawiedzonego domu i słuchałem opowieści snutej przez szlachcica, który potrafił znajdować się jednocześnie wszędzie i nigdzie i który najprawdopodobniej był duchem… A przynajmniej czymś w tym rodzaju. Ale nie pozostawało mi nic innego, jak słuchać dalej, a muszę przyznać, że gdy już opadł ze mnie strach i zaskoczenie, moja wrodzona ciekawość wzięła górę i całkowicie zatraciłem się w opowieści pana Błędowskiego.

 

– W końcu postanowiłem, że awanturnicze życie nie jest dla mnie – kontynuował gospodarz, co i rusz podkręcając swoje sumiaste wąsisko. – Tułanie się po gościńcach nie przystoi przecież szlachcicowi, nieprawdaż? Ano w sumie, co pan może o tym wiedzieć… No, tak czy inaczej, postanowiłem, że muszę gdzieś zapuścić korzenie, a że ambicja grała we mnie tęgo, uderzyłem wprost na królewski dwór. Umyśliłem sobie bowiem, że zostanę osobistym alchemikiem na dworze Michała Korybuta Wiśniowieckiego, świeć panie nad jego umęczoną duszą i nie karz zbyt surowo za wszystkie nieprzyjemności, które jego nieudolność sprowadziła na Polskę. Był to czas, kiedy wielu władców posiadało na swych dworach takowe persony, jednak rzecz owa nie zapisała się na kartach historii, był to bowiem temat tabu. Ja zaś, tak się składa, na magii się nie znałem, ale potrafiłem przekonać ludzi, że jest inaczej, dobry Bóg bowiem podarował mi przy urodzeniu dar gładkiej mowy…

 

„W to akurat nie wątpię” – pomyślałem szyderczo, jednak nie odezwałem się i wciąż patrzyłem na niego ponurym spojrzeniem.

 

– Miałem przy tym wielkie szczęście – powiedział. – Poprzedni bowiem „urzędowy mag” jak się nas wówczas nazywało, wyleciał na kopach po tym jak spalił jedną z królewskich stajni. Był to rok siedemdziesiąty, a więc drugi rok panowania Korybuta, w jego połowie zaś stałem się już oficjalnie nadwornym alchemikiem i nekromantą. Co prawda kłóciło się to z panującą wówczas w państwie religijnością, Polska bowiem była przecież przedmurzem chrześcijaństwa, ale na mocy danego mi przez Wiśniowieckiego verbum nobile byłem praktycznie nietykalny. Kiedy zaś zaczęła się zawierucha i Turcy zwalili nam się na głowy, otrzymałem prawdziwy dar z nieba – księgi zapisane ichnimi znaczkami, których nikt w otoczeniu króla nijak nie potrafił odczytać. Możesz sobie wyobrazić, jak wielkie było to dla mnie szczęście?

 

Wstał nagle i zatknął znowu kciuki za swój szeroki pas, po czym jął przechadzać się po pokoju, od łóżka do ściany i z powrotem, najwyraźniej zbierając myśli. Byłem pewien, że to jedynie poza, przygotowana specjalnie na potrzeby małego spektaklu, jaki przede mną odgrywał, ale wciąż nie przerywałem mu, zacząłem za to gorączkowo rozmyślać. Michał Korybut Wiśniowiecki… Jakie to mogły być czasy? Historia nigdy nie była mi szczególnie bliska, jako że nade wszystko, jako jeden ze stosunkowo nielicznych w moim pokoleniu Polaków, przedkładałem zawsze nauki ścisłe. Kołatało mi się jednak, że musiało to być już po potopie szwedzkim, a więc… Druga połowa siedemnastego wieku? Mogłem się mylić, ale czułem że mam racje. Tylko co to zmieniało?

 

– Te tureckie księgi przysporzyły mi wielkiej sławy – kontynuował, nie przestając dreptać po pokoju. – Wielu możnych ludzi stawało u mnie po drodze, bym wywieszczył im przyszłość, bądź rzucił na kogoś zły urok. Ja zaś pławiłem się w luksusach, król bowiem dawał mi wszystko, czego tylko mogłem sobie zapragnąć… No, ale w końcu przyszedł po temu kres. Nadszedł bowiem rok siedemdziesiąty trzeci a Michał Korybut zachorzał niestety i zmarł, podobno mu się bowiem wrzód otworzył, zaś wolna elekcja ustanowiła nowym królem Jana, tfu, tfu, Sobieskiego, wielkiego hetmana, ciołka i ignoranta, który nigdy nie rozumiał mojej sztuki… Pech chciał, że jeszcze na początku tego właśnie roku nadepnąłem mu nieco na odcisk, za co on postanowił zemścić się już po swojej koronacji. Najchętniej wyrzuciłby mnie na bruk, jednak wciąż obowiązywało mnie verbum nobile Wiśniowieckiego, a ja sam posiadałem również wielu wpływowych przyjaciół. No i zesłał mnie tutaj – potoczył wzrokiem po pokoju – do tego domiszcza pośrodku niczego. Nie, żebym narzekał, miałem tu wszystko, czego mogłem chcieć: dom, kawałek ogrodu, służbę. O pieniądze też nie musiałem się martwić, bowiem wciąż wielu było takich, którzy przyjeżdżali do mnie po porady a byli to ludzie nie tylko majętni, ale i hojni. No i ostałem się tutaj, jak wielkie panisko, a co najmniej panisko, na niczym mi też nie zbywało.

 

Tu urwał znowu i usiadł ciężko na łóżku, zdjąwszy przy tym swoją czapę i zaczął bawić się pawim piórkiem, które było do niej przyczepione.

 

– Lata później – podjął – przyjechał do mnie posłaniec od króla. Przywiózł mi na wozie dary, zadziwiająco szczodre i kosztowne. Na koźle zaś, obok niego, siedziała także kobieta… Ech, cóż to była za piękność. Wysoka, czarnowłosa, pełna gdzie trzeba, wcięta gdzie powinna, o wejrzeniu dzikiej kocicy i alabastrowej skórze. Uosobienie gracji i elegancji, słowem ideał.

 

Gdy tak mówił, poczułem nagłe skojarzenie, którego jednak nie mogłem nijak przypasować, zupełnie jakby opisywał kogoś mi znanego… Ale kogo? Nim zdołałem sobie przypomnieć, pan Stanisław opowiadał już dalej:

 

– Posłaniec Jana powiedział mi, że to dary płynące ze szczerego serca, kobieta zaś, Matylda, to Niemka, którą władca wyzwolił z łap tureckich pod Wiedniem i przekazuje pod moją osobistą opiekę. Podziękowałem mu, on zaś przed odjazdem splunął pod nogi i uczynił trzykrotny znak krzyża, po czym odszedł, pozostawiając mnie z całym tym majdanem. Wydało mi się to dziwne i sposępniałem zrazu, bowiem czy godzi się pluć szlachcicowi pod nogi? Mimo to jednak machnąłem na niego ręką i przyjąłem jego dary, pośród nich zaś ten największy – Matyldę. Była mi ona osłodą kolejnych dni i choć nie podejrzewałem nawet, że jest tym, kim jest, to jednak nawet wtedy nie zmieniłbym choćby jednej chwili z tych, które razem przeżyliśmy, no może poza ostatnimi momentami… No, dalej, nie zapytasz mnie, kim była?

 

Wzruszyłem ramionami, na co on pokręcił głową z wyraźną dezaprobatą, jednak rzekł:

 

– Wiedźmą, oczywiście. Najprawdziwszą czarownicą. A jednak rozkochała mnie w sobie nie magią, tak mi się przynajmniej wydaje, ale swoim urokiem i pięknem, których nikt nie mógł jej odmówić. Była ona jednocześnie, jak się okazało, moim przekleństwem, zesłanym nieświadomie, lub półświadomie, na mą głowę przez niemiłego mi władcę, o tym jednak opowiem potem. Zaś co do samej Matyldy, to choć posługiwała się tą parszywą mową, w której „kocham cię” brzmi jak rozkaz posiekania na kawałki, to jednak zawsze potrafiłem się z nią porozumieć, byliśmy bowiem, i mówię to nawet teraz, stworzeni dla siebie. No, ale sielanka sielanką, była to jednak kobieta prawdziwie ognista. Kiedy mówiła nie, to nie śmiałem jej się sprzeciwić. Poróżniliśmy się tylko raz, kiedy poprosiłem ją o rękę, ona zaś odmówiła mówiąc, że nie musimy brać ślubu, by osiągnąć szczęście. Podejrzewałem już wtedy, że coś jest nie tak, ale czy mogłem wiedzieć, że jako zaprzedająca duszę diabłu czarownica, nie może poślubić mnie w obliczu Boga?

 

Przerwał i zmarkotniał, zaczął też skubać swoją czapkę a ja wyczułem, że tym razem smutek ten nie jest udawany. Ten człowiek (bowiem w głębi ducha wciąż uważałem go za człowieka) wyraźnie cierpiał, ja zaś nie potrafiłem mu nijak pomóc. Mogłem tylko słuchać dalej jego opowieści, którą zaraz podjął:

 

– Z czasem wiele się pomiędzy nami zmieniło. Staliśmy się dla siebie obcy… Zaczęła doskwierać mi nuda, coraz częściej też raczyłem się alkoholem, ale nigdy – tu uderzył się w pierś – nigdy jej nie zdradziłem! Tak, czy siak, miałem coraz mniej klientów i żyłem już głównie z oszczędności własnych i podprowadzonych swego czasu rodzinie. Coraz częściej też wspominałem dawne czasy i zacząłem nawet przeglądać swoje stare księgi, zgromadzone w sekretnej bibliotece, w tym właśnie domu, głównie zaś te tureckie, których nie potrafiłem za nic zrozumieć. Z czasem uwierzyłem, że to rzeczywiście magiczne tomy i że ja, jako człowiek magicznie uzdolniony, będę w stanie je odczytać. Tak też się stało, pewnej – jakież to banalne – burzowej nocy, kiedy słowa zaczęły spływać na mnie z pożółkłych kart i wypełniły mnie prawdziwą mocą. Tak też poznałem rytuał, do którego odprawienia potrzebowałem specjalnie przygotowanego, magicznego kręgu i, przede wszystkim, ofiary. Ofiara ta zaś musiała być kimś, kogo kocham a, jak zapewne się domyślasz, żaden z krewniaków czy znajomych, których z resztą widywałem coraz rzadziej, nie nadawał się nijak do tej roli…

 

Spojrzałem na niego bykiem czując, w jakim kierunku zmierza ta rozmowa. Używając gładkiej mowy próbował zamaskować oczywistą prawdę: chciał zamordować swoją kochankę. Cóż, na tyle, na ile zdążyłem go już poznać z jego własnej opowieści, wydało mi się to działaniem pasującym do charakteru tego człowieka.

 

– Matylda niczego nie podejrzewała – ciągnął gawędziarskim tonem. – Ja zaś przygotowałem wszystko w jednej z komór piwnicznych, sam, tymi rękami – tu uniósł dłonie w nabożnym geście – i nigdy w życiu nie byłem z niczego tak dumny. Kiedy nadszedł właściwy dzień, spiłem moją ukochaną do nieprzytomności, związałem jak baleron i umieściłem na środku rytualnego kręgu. Nie zdążyłem jednak przeprowadzić w całości magicznego obrzędu, bowiem Matylda ocknęła się i w mig zorientowała w sytuacji. Cóż, miała już w końcu w życiu do czynienia z magią, czyż nie? Tak, czy siak, z łatwością strząsnęła z siebie więzy i, wściekła jak wszyscy diabli, rzuciła na mnie klątwę, wiążącą moją duszę z tym domem, potem zaś zwyczajnie zniknęła.

 

Zimny dreszcz przeszedł mi po plecach. Jeśli Stanisław mówił prawdę, zaś w obliczu wydarzeń z tej nocy byłem skłonny mu uwierzyć, to wskutek tragicznego błędu sam siebie skazał na potępieńczy żywot w tym przeklętym domiszczu… Ale jaka była w tym moja rola? Tego miałem się dopiero dowiedzieć…

 

– Matylda nigdy o mnie nie zapomniała – powiedział gospodarz. – Myślę, że kiedyś, kiedy złość całkiem jej już przejdzie, wróci po mnie i przywróci mnie do świata żywych. Tak, na pewno tak zrobi… A póki co dba o mnie za pośrednictwem swoich czarów. Dom bowiem zmienia się i coraz mniej przypomina ten, do którego zesłał mnie Jan, niech będzie przeklęty, obrońca chrześcijan od siedmiu boleści, coraz więcej zaś pojawia się w nim nowych sprzętów. Jadło, alkohol, to wszystko materializuje się tutaj od czasu do czasu, bo choć nie jest już dla mnie niezbędne, wciąż daje mi wiele uciechy. Co jednak najważniejsze, podsyła mi tu was, lokatorów, żebym się nie nudził i abym mógł dowiedzieć się czegoś o zmieniającym się cały czas świecie…

 

W tej samej chwili wszystko stało się dla mnie jasne. Przypomniałem sobie dokładnie, jak wyglądała oprowadzająca mnie po domu dziennikarka. Wysoka, blada, czarnowłosa i – przede wszystkim – świetnie zbudowana a do tego akcentująca nieco z niemiecka. Wypisz wymaluj piękna Matylda. Zawsze ceniłem sobie kobiety, które, jak mawiał mój kolega ze studiów, „miały czym oddychać i na czym siedzieć”, zaś ta konkretna kobieta spełniała owe warunki idealnie. Cholera, czy to nie przez to dałem się w ogóle wciągnąć w tę całą kabałę? Dlaczego ja nigdy nie potrafiłem się oprzeć kobiecym wdziękom…

 

– Czasem wydaje się być na mnie obrażona – kontynuował swą wypowiedź pan Stanisław. – Wtedy przez kilka, kilkanaście lat nie przysyła tu nikogo i tylko jedzenie i napitki materializują się w różnych punktach domu. Czasem zaś bywa i złośliwa. Raz na przykład wysłała do mnie rodowitego Turka, który, po przyuczeniu go jak trzeba polskiej mowy, dał się namówić na przetłumaczenie dla mnie owych tureckich tekstów. Okazało się, widzisz, że księga z której zaczerpnąłem ten mój rytuał, nosi tytuł „Tysiąc i jedna potrawa”, albo jakoś tak…

 

– Ale zaklęcie – jęknąłem, łapiąc się za głowę.

 

– Jakie tam zaklęcie – machnął ręką pan Błędowski. – Przepis na jagnięcinę. Może być – zafrasował się nagle – że to troszkę moja wina. Popijałem wtedy już często i tęgo, no i do tego ta burza i mogło mi się wydawać, że te ichnie saraceńskie maczki jakoś do mnie przemawiają, a w rzeczywistości – wzruszył ramionami – sam rozumiesz…

 

Oto moja nadzieja, nadszarpnięta tej nocy wielokrotnie, rozpadła się w proch i pył. Pan Stanisław jednak rozochocił się i ani myślał kończyć swą barwną opowieść.

 

– Innym razem – powiedział – ta zaraza przeszła samą siebie. Przysłała mi tu bowiem owe dwie urocze gąski, które widziałeś przy stole, jak grały z nami w karty. Doprawdy ogniste to bestie i zapewne się o tym przekonasz, bowiem najwyraźniej wpadłeś im w oko a znane są w domu ze swojej rozwiązłości, słowem: dają każdemu… Z wyjątkiem mnie. Tak je bowiem Matylda zaczarowała, że kiedy tylko się do nich zbliżę, rozpływają się i materializują gdzie indziej. Ale cóż począć, wiem przynajmniej, że wciąż mnie kocha i najwyraźniej chce mnie mieć wyłącznie dla siebie… No, ale zazwyczaj nie wysila się aż tak. Na początku posyłała mi tu moich znajomków z dawnych lat, a kiedy pomarli, to już jak leciało. Głównie Polaków, tak też poznałem nową mowę, która od moich lat zmieniła się wręcz niewyobrażalnie. Niektórzy nie zdołali się zaadaptować i teraz błąkają się po domu, szukając swojego miejsca, jak na przykład pan hrabia… Spotkałeś go? Jestem pewien, że tak, lubi postraszyć trochę nowych. W zasadzie jest nieszkodliwy, ale…

 

– Kłamiesz – wycharczałem nieswoim głosem.

 

Spojrzał na mnie zdziwiony, po czym zmarszczył brwi i, zatknąwszy kciuki za pas huknął:

 

– Śmiesz mnie, szlachcicowi polskiemu, kłam zadawać?! W czymem ci niby chłystku uchybił, ha?

 

– Rozmawiałem z nią – powiedziałem wolno, licząc się z tym, że oto chwytam się ostatniej, pordzewiałej brzytwy ratunku. – Zawarłem z nią układ… – kiedy tylko to powiedziałem, czułem już, jak licha była moja nadzieja.

 

– Układ – powtórzył pan Stanisław, a jego oblicze złagodniało i pojawił się na nim chytry uśmieszek. – A można wiedzieć jakiż to układ zawarłeś z moją niedoszłą żoną, wiedźmą?

 

– Jeśli przetrwam noc w tym domu – powiedziałem drżącym głosem. – Zapłaci mi…

 

Śmiech gospodarza wpijał się w mój umysł niczym lodowate igiełki. Wiedziałem już, że jestem na z góry przegranej pozycji, jednak nie podejrzewałem nawet, jak źle ze mną było.

 

– A to dobre – powiedział pan Błędowski i wyglądał przy tym na szczerze ubawionego. – Mówisz więc, że zawarłeś układ z wiedźmą, tak? No to pozwól, że coś ci uświadomię.

 

W tym momencie wstał i podszedł do komody.

 

– Widzisz mój drogi – powiedział. – Nie wątpię, że moja cudowna Matylda jest nawet skora wypłacić ci tyle, ile obiecała, jeśli przetrwasz w domu do poranka a potem puści cię wolno, byś mógł przeputać swój zarobek. Problem jednak polega na tym – rzekł wskazując mój wysłużony budzik – że tutaj poranek nie nastaje nigdy.

 

Ze zgrozą spoglądałem na fosforyzującą tarczę. Nawet z tej odległości łatwo mogłem zauważyć, że obie wskazówki stoją na dwunastce i ani myślą się ruszyć, choć wyraźnie słyszałem stłumione tykanie. Oto więc wyjaśniła się ostatnia tajemnica nawiedzonego domu. Ludzie wchodzili do niego i znajdowali się w pułapce, która zamykała się w nocy. Pytanie o której godzinie w moim własnym świecie, świecie żywych, wkroczyłem w ten chaos nie było już takie znowu ważne. Liczyło się tylko to, że dobrowolnie dałem się zatrzasnąć w środku, w miejscu gdzie czas i przestrzeń działały według zasad całkowicie innych niż te, które znałem. To tłumaczyło wszystko: nagłe pojawianie się postaci, dusz powiązanych z tym przeklętym domiszczem i późniejsze ich znikanie; nieregularne odstępy, w których widywałem owych wiecznych mieszkańców; samonaprawiającą się ramę obrazu czy wielokrotnie wybijanie północy przez zegar w korytarzu. Ja po prostu wciąż egzystowałem według starego, znanego mi systemu czasowego, natomiast mieszkańcy domu nauczyli się go obchodzić i zastąpili go nowym, współgrającym z tym, co oferował im zaklęty budynek…

 

Wiedziałem już, że dłużej nie dam rady. Musiałem zaakceptować sytuację w jakiej się znalazłem, zwłaszcza że, jak mówił pan Stanisław, podczas gdy ja układałem sobie to wszystko w głowie:

 

– Nie będzie tak źle. Zobaczysz, jak już nauczysz się żyć po naszemu, będzie ci tu całkiem wygodnie…

 

A mimo to nie chciałem się poddać. Jeszcze nie. Jak zaszczute zwierzę, otoczone i poranione, postanowiłem walczyć do samego końca. Zerwałem się z podłogi i rzuciłem w stronę łóżka, o które oparty był mój plecak. Odpiąłem go nerwowo i wyjąłem z niego mój telefon komórkowy. Ostatnią rzeczą, jaką zobaczyłem, nim rozładowała się bateria, były trzy zera przedzielone dwukropkiem, mój ostatni gwóźdź do trumny.

 

Z cichym jękiem poderwałem się na nogi i przesadziłem łóżko, ale moje ruchy utraciły płynność a oczyma wyobraźni zobaczyłem, że statek o nazwie „Zdrowy Rozsądek” odpłynął już, pozostawiając po sobie nieogarniętą głębinę szaleństwa, w której zanurzałem się powoli, gotów na ostateczne utonięcie. Z wielkim wysiłkiem sięgnąłem na komodę po mój budzik i potrząsnąłem nim, pragnąc zmusić go, by zaczął znowu działać. Nie wierzyłem już jednak, że się uda. Gdy wypadł mi z rąk i upadł z głośnym brzękiem na ziemię, rzuciłem się jeszcze naprzód, w stronę drzwi, ale potknąłem się i upadłem na kolana.

 

Moim ciałem wstrząsnął suchy szloch. Ukryłem twarz w dłoniach i zapłakałem. Byłem przecież młody… No tak, tylko że to argument dobry, jak każdy inny. A jednak niesamowitym, szaleńczym smutkiem napawała mnie myśl, że rękopis mojej pracy doktorskiej spoczywa bezpiecznie w plecaku, a cała ta samotna wycieczka była w zasadzie tylko po to, by go dopracować… A teraz nikt już nie zobaczy efektów mojej pracy. Nie będę tez miał okazji, by podjąć się jakiegokolwiek innego zajęcia. Nic mnie już nie czekało i niczego nie mogłem się spodziewać…

 

– Spokojnie, młody człowieku – powiedział pan Stanisław, kładąc mi dłoń na ramieniu. – Wszystkiego cię nauczę. W gruncie rzeczy to miejsce nie jest takie złe. Większość jego domowników, a zaryzykowałbym nawet stwierdzenie, że wszystkich, dawno już diabli by porwali, gdyby nie magia tego miejsca. Nasze dusze są bezpieczne tak długo, jak znajdują się w tych murach.

 

Słyszałem go jakbym miał uszy wypchane watą. Mętlik w mojej głowie stawał się nie do zniesienia. Wymęczony i odarty z uczuć wstałem i spojrzałem w twarz pana Stanisława Błędowskiego herbu Półkozic, on zaś położył mi ręce na ramionach. Im dłużej wpatrywałem się w jego spokojne, błękitne oczy, tym więcej widziałem w nich głębi, aż pochłonęły mnie niczym dwie bezdenne studnie czasu.

 

W tej samej chwili zegar na korytarzu zaczął wybijać północ.

Koniec

Komentarze

Valendaarze, rozumiem, że debiutujesz na stronie NF i od razu efektownie – od udziału w konkursie. Gratuluję decyzji. Przeczytałam całe opowiadanie i jakkolwiek na początku nużyły mnie nieco opisy perypetii bohatera, to zakończenie wszystko uzasadniło. Napisałeś dziełko dość składne, ale mimo wszystko mam następujące uwagi:

 

“…świat pełen jest niewyjaśnionych, a wręcz niewyjaśnialnych sytuacji”. - Proponuję: …świat pełen jest niewyjaśnionych, ba, wręcz niewyjaśnialnych sytuacji.

 

…nagle usłyszałem jakiś hałas. Z początku był na tyle cichy…” - Moim zdaniem jest tu sprzeczność: cichy hałas. Może wystarczy: …nagle usłyszałem jakiś odgłos. Z początku był na tyle cichy…

 

“…dziwny strój, kojarzący mi się nieco z ekranizacją "Ogniem i Mieczem"… - ekranizacja to przeniesienie dzieła literackiego na ekran, czyli sfilmowanie. Dziwny strój nie mógł zatem skojarzyć Ci się z czynnością. Może więc: …dziwny strój kojarzył mi się nieco z kostiumami szlachciców w filmie "Ogniem i mieczem" (mieczem – małą literą).

 

“…na jego głowie zaś widniała okrągła puchata czapa z pawim piórem. Jego pojawienie się…” - Powtórzenie. Skoro opisujesz strój tego samego osobnika, to pierwsze jego jest zbędne.

 

“…odsłaniając rzadkie, płowe kędziory…” - Kędziory to inaczej loki. Nawet jeśli ów osobnik miał kręcone włosy, to jako szlachcic z pewnością mocno podgalał głowę, zostawiając na jej czubku kępę włosów spadającą na czoło.

 

“…wciągnąłem na swoje bokserki…” - A na czyje bokserki bohater miał wciągnąć spodenki?

 

“…pozostawiając mnie samemu sobie…” - …pozostawiając mnie samego sobie…

 

“…co było tym łatwiejsze, że byłem boso, a puchowy dywan…” - Powtórzenie. Puch to drobne i bardzo miękkie pióra. Jestem przekonana, że dywan nie był wykonany z piór i możemy mówić o dywanie puchatym, puszystym, mięciutkim itp.

 

“Mężczyzna ujrzał mnie również, a dostrzegłszy mnie uśmiechnął się i pomachał do mnie, ja zaś po raz kolejny ujrzałem statek, na którego burcie można już było dostrzec nazwę "Zdrowy Rozsądek", jak odpływa, żegnany moim tęsknym spojrzeniem”. - Wyjątkowe nagromadzenie powtórzeń.

 

“…znaki handlowe przeróżnych firm zaopatrzających ludzi w przybory kuchenne”. - Zaopatrujących! Zamiast "ludzi" ja bym napisała "klientów", albowiem ludzie to bardzo ogóle pojęcie.

 

“…prosto w środek malunku…” - A może …prosto w środek obrazu…?

 

“Gdy wbiegłem do salonu, pierwszym, co rzuciło mi się w oczy…” - Gdy wbiegłem do salonu, pierwsze co rzuciło mi się w oczy…

 

“…stali naprzeciwko siebie pan Błędowski i drugi mężczyzna, jego były towarzysz rozmowy. Obaj panowie walczyli ze sobą na szable…” - Skoro napisałeś, że mężczyzn jest dwóch nie ma potrzeby zaczynać zdania od "obaj panowie" ani dodawać że walczyli z sobą. Proponuję: …stali naprzeciwko siebie, pan Błędowski i ten drugi, z którym przed chwilą rozmawial. Walczyli na szable.

 

“...a moją jedyną prośbą było wrócić do pokoju…“ - Do kogo bohater mógłby kierować prośbę? Myślę, że miało być …a moim jedynym pragnieniem było wrócić do pokoju.

 

“…przesadzając po kilka stopni naraz…” - Chyba przesadziłeś. Proponuję …przeskakując po kilka stopni na raz…

 

“...powiązać prześcieradła i pościel…” - Prześcieradła to też pościel, a pościel to także poduszki, kołdry, pierzyny. Może: …powiązać preścieradła i poszwy…

 

“…poczułem uderzenie zimnego wiatru, które przyniosło ze sobą dziwny, obcy zapach” - To nie uderzenie przyniosło z sobą zapach, tylko wiatr. Powinno być: …poczułem uderzenie zimnego wiatru, który przyniósł z sobą dziwny, obcy zapach.

 

“…doszedł mnie głos gospodarza, dobiegający gdzieś z boku”. - Zdecyduj się, czy głos dochodzi czy dobiega. A może: …gdzieś z boku usłyszałem głos gospodarza.

 

“No ale w końcu przyszedł po temu kres”. - …przyszedł kres tego.

 

“…pawim piórkiem, które było do niej przytroczone”. - Przytroczyć, to przywiązać, umocować trokami (sznurem, rzemieniem czy innymi taśmami). Nie podejrzewam, by ozdobienie czapki pawim piórem wymagało zabiegu przytroczenia.

 

“Spojrzałem na niego spod byka”… - Skąd wziął się byk? Czy bohater wszedł pod zwierzę by spod niego spoglądać? Mniemam, że Twoim zamiarem było napisać: Spojrzałem na niego bykiem… Innymi słowy: Spojrzałem na niego spode łba…

 

“Zimny dreszcz przeszedł mnie po plecach”. - Zimny dreszcz przeszedl mi po plecach. Albo: Po moich plecach przeszedł zimny dreszcz.

 

“…wysłała do mnie rodowitego turka, który po przyuczeniu go jak trzeba polskiej mowy…”- Nadzwyczaj osobliwa konstrukcja! I jeszcze ten turek! Mam podejrzenie graniczące z pewnością, iż chciałeś napisać: …wysłała do mnie rodowitego Turka, który niebawem nauczył się całkiem nieźle mowy polskiej.

 

“…tytuł "Tysiąc i jeden potraw"… - Potraw, to ostatni, zazwyczaj drugi pokos łąki. Jestem przekonana, że Tobie chodzi o potrawy w pojęciu gastronomicznym. Winieneś więc napisać: …tytuł "Tysiac i jedna potrawa"…

 

“…ani myślał kończyć swojej barwnej opowieści”. - …ani myślał kończyć swoją barwną opowieść.

 

“W czymem ci niby chłystku uchybił, ha?” - Kolejna dziwna konstrukcja. Ja bym napisała: Czyżem ci chłystku w czym uchybił, ha?

“…wypłacić ci tyle, ile ci obiecała, jeśli przetrwasz w domu do poranka a potem puści cię wolno…” - znowu powtórzenia.

 

“…samo naprawiająca się rama obrazu…”- …samonaprawiająca się rama obrazu… lub …rama obrazu, która naprawiła się sama… UFF! Zdaję sobie sprawę, żę nie wyłapałam wszystkich błędów i uchybień. Całkiem świadomie pominęłam interpunkcję, ale zostawiam to innym czytającym i oceniającym. Pewnie zechcą się wykazać. Pozdrawiam i życzę sukcesów.  

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Dzięki za trud, który włożyłeś w wypisanie tych wszystkich błędów. Poprawiłem te, z którymi się zgodziłem, reszta pozostała bez zmian (choć możliwe, że i w ich przypadku masz rację). Jeszcze raz dziękuję i pozdrawiam :)

Całkiem niezłe, spodobał mi się zwłaszcza pomysł więzionych przez wiedźmę bohaterów. Może to nawet najlepsze opowiadanie konkursowe, ale nie czytałem wszystkich. Co do błędów, nie raziły mnie, zresztą nie mam nic do dodania po znakomitym komentarzu Regulatorów.

Valendaar -  Cieszę się niezmiernie, że skorzystałeś przynajmniej z części moich uwag. To Twoje opowiadanie, Ty decydujesz o jego kształcie.

Agroeling  -  Jestem tak uradowana, jakbym napisała super opowiadanie a nie komentarz do pracy Valendaara. Pierwszą w życiu uwagę zamieściłam zaledwie kilka dni temu -14.06.2012. Potem, już śmielej pisałam kolejne. Bardzo mnie cieszy, że spotkały się z uznaniem twórców i komentatorów z pokaźnym dorobkiem. Jestem cała zbudowana i czuję chęć do dalszej pracy. 

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

"...przesadzając po kilka stopni naraz...  -  Chyba przesadziłeś. Proponuję ...przeskakując po kilka stopni na raz.. "

Autor wcale nie przesadził  i alurat prawidlowo użyl --- w rozumieniu potocznym --- czasownika "przesadzić/ przesadzać ".  W piątym znaczeniu oznacza on nic innego,  tylko: " przeskoczyć, przebiec skokami, przebiec bardzo szybko"."Przesadzil po dwa stopnie na raz" = to przykład zastosowania tego czasownika w tym znaczeniu według  "Słownika języka polskiego"PWN z 1984r. tom II, strona 1003. Inne twierdzą tak samo.

Nigfy dość przesady w kilkakrotnym sięganiu po slownik i sprawdzeniu osądu, zanim przeleje się go na pipier --- pardon, twardy dysk serwera. Bo pożniej ktoś użyje czaswonika "przesadzać" właśnie w tym znaczeniu, a ktoś inny to zakwestionuje ---  no bo się doczytał gdzieś, kiedyś, że to błąd.

Kto będzie regulował Regulatorów? Najlepiej byłoby, gdyby czynili to sami.  

Pozdrówko.

Bardzo ciekawy pomysł, podobało mi się.

Roger Redeye. Jestem Ci wdzięczna za wskazanie błędu. I pouczenie, w jaki sposób winnam się dokształcać. I za to, że przeczytałeś, jak mniemam, wszystkie moje uwagi. Wielkie mam szczęście, iż znalazłeś tylko to "przesadzanie". Ostudziłeś nieco mój zapał i pewnie już nie będę się tak bardzo starać, by potem nie musieć się kajać i samoregulować. Dodam tylko, że Twoje opowiadanie "Mieszkania pod numerem osiemnastym" bardzo mi się podoba, ale nie napiszę o nim nic więcej, bo jak wspomniałam, moja chęć do pisania bardzo ostygła. Również pozdrawiam. 

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Regulatorzy, nie analizowałem całego komentarza... To sprawa Autora. Rzuciłem tylko okiem.

Ale, na przyklad. taki passus:  " ...stali naprzeciwko siebie pan Błędowski i drugi mężczyzna, jego były towarzysz rozmowy. Obaj panowie walczyli ze sobą na szable...  -  Skoro napisałeś, że mężczyzn jest dwóch nie ma potrzeby zaczynać zdania od "obaj panowie" ani dodawać że walczyli z sobą.  Proponuję: ...stali naprzeciwko siebie, pan Błędowski i ten drugi, z którym przed chwilą rozmawial. Walczyli na szable. "

Czemu wprowadzać kompletnie niepotrzebny zwrot "z którym" i tym samym czynić zdanie statycznym. kiedy jest dynamiczne?

, ...stali naprzeciwko siebie pan Błędowski i drugi mężczyzna, były towarzysz rozmowy. Walczyli ze sobą na szable... Przed "walczyli "można uzyć przymiotnika "zaciekle" albo "desperacko".

Tak mi się zdaje.

Ale to pokazuje, że do każdego komentarza należy podchodzić bardzo ostrożnie.  Do mojego, oczywiście, też. Co komentator, to inna opinia --- i nie zawsze słuszna.

chętnie przeczytam krytyczny komentarz Regulatorów pod " Mieszkanimi..."

Pozdrówko.

...stali naprzeciw siebie, pan Błędowski i ten drugi, z którym przed chwilą rozmawiał. Walczyli na szable. - brzmi lepiej, konkretyzuje całą scenkę. Po to jest zaimek "który". A "były towarzysz rozmowy" brzmi nijako i czytając to, trzeba się przez chwilę zastanowić, o kogo chodzi. A desperacko to oni nie walczyli, o ile pamietam, bo chyba z nudów.

Ale to też tylko moja opinia. Zdania można napisać na setki sposobów.

Nowa Fantastyka