- Opowiadanie: Mery - Utracone Niebo (DUCHY 2012)

Utracone Niebo (DUCHY 2012)

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Utracone Niebo (DUCHY 2012)

Moje pierwsze opowiadanie tutaj. Miłego czytania. Mam nadzieję :)

***

Ciemność. Wszechogarniająca i zimna. Wchodziła w każdy zakątek. Docierała każdej tajemnicy. Zjadała ostatnie resztki światła, jakie kiedykolwiek mogłyby się tu dostać, w zaciętej walce. Krwawej jatce.

Nie było nic.

Pustka.

Cisza. Tak wielka, że aż głośna. Zlewała się z Ciemnością w jedność. Chwytała łapczywie Pustkę, porywając ją do tańca namiętności. Tanga Zaświatów. Przerażające piękno. Lecz tak spokojne. Muskające delikatnie, z niebywałą subtelnością; kruchą, bladą skórę odkrytych ramion. Ledwo wyczuwalna. Nienamacalna, lecz gęsta i ciążąca.

Potrzeba. Silna. Ale czego? Ta niewiedza. Dezorientacja. Bezosobowość. Tak ogłupiające. Atakujące z każdej strony, wydzierając wolność i swobodę siłą ze zdrętwiałych, oblanych krwią palców. Dreszcze zimna, stopniowo ogarniające całe ciało. Poczucie dyskomfortu. Duszności. Płuca pozbawione powietrza. Tak cennego gazu. Skarbu. Lecz jego nigdzie nie było. Uleciał. Powoli, zabierając ze sobą kochankę. Zwaną Życiem.

 

Otworzyła powoli oczy. Powieki były tak ciężkie. Ledwo zdołała je zmusić do uniesienia. Wachlarz ciemnych rzęs był zbyt dużym bagażem. Pospieszne mruganie miało usunąć mroczki, tańczące niczym wróżki w porywie największej ekstazy, lecz nie podziałało. Uniosła więc dłoń, by potrzeć oczy. Z trudem. Nie miała siły. Była wręcz wykończona. Tak bardzo. Czemu więc nie wrócić z powrotem do błogiej i beztroskiej krainy snów? Tam było bezpiecznie. Ciepło. A tu… czaiło się zło. Czuła je. Przylegało do jej zmarzniętej skóry. Szczypało, współgrając z ciemnością i pustką. Czynność, do której wcześniej się zmuszała nie doszła do skutku. Czuła, jak jej mięśnie działają, jak dłoń unosi się powoli ku górze. Lecz nic więcej. Nie mogła się dotknąć. Nie mogła się poczuć.

To mrowienie. Było tak uciążliwe. Chciała się go pozbyć. Lecz jak?

Narastająca dezorientacja, gniew, lęk. Łzy napłynęły jej strumieniami do oczu, spływając po policzkach. Nie poczuła ich. Lecz wiedziała, że lśnią teraz w iskrach ciemności, będąc ponurą ozdobą jej twarzy. Gdzie ja jestem? Co się ze mną dzieje? Myśli plączące się w niebezpiecznym labiryncie umysłu. I to uczucie. Narastało. Z każdą chwilą coraz bardziej wypełniało jej wychudzone ciało. Pompowało w nie złowrogą, a zarazem tak błogą, przyjemną i kuszącą energię. Przez chwilę zapragnęła jej więcej. Wdychała ją łapczywie. Jeszcze. Więcej. Proszę. Ciche westchnienie. Świadomość na chwilę wróciła. Krótką, ulotną. Lecz wystarczającą. Musi się stąd wydostać. Gdziekolwiek by nie była. Szybko.

Uczucie, przypominające łaskotanie tysiąca motyli w brzuchu, zniknęło. Znów została sama. Tu. W ciemności, w strachu, w pustce. Czemu nie wróci? Ta iskra. Tak słodka. Nektar duszy. Gdzie się podziało? Czemu uleciało? Przecież… należeli do siebie. Byli jednością. Tak spójną i zgodną. Bez bruzd, idealną. Została sama. W strachu i pustce. Gdzie jest światło? Promienie słońca. Ciepłe i kojące. Gdzie się podziały? Czemu nie może ich dostrzec? Pragnienie; było ogromne. Wszechogarniające. Aż kuło zastygłe serce w gestach zazdrości. Potrzeba dostrzeżenia pojawiła się znikąd. Musi dowiedzieć się gdzie jest. Co się z nią stało. Dlaczego nie czuje. To trwanie, w niebycie, nie było tylko straszne i przerażające. Ono było strachem i przerażeniem. Chaosem hipnozy, z której nie jest się w stanie wyjść bez bodźca. Potrzebuje go. Magiku w czarnym cylindrze, w pelerynie podszytej fioletem. Ocal mnie. Światło. Potrzeba wyjścia z nicości. Bolało.

Płuca łapczywie starały się nabrać powietrza, serce uciążliwie starało się uderzyć, mięśnie poruszyć. Lecz nie mogły. Było tylko zimno, strach, pustka i ciemność. Jej przyjaciele. Jej wrogowie. To ona nimi była. Lecz dlaczego?

Nie. To nie mogła być prawda. Nie mogła. Bo jak? Przecież… była. A teraz jej nie ma. Przeistoczenie się z bytu– w niebyt. Tak proste. Tak gładkie. Lecz niezrozumiałe. Czemu teraz? W jaki sposób? Szczypanie w oczach. Oznaczało łzy. Były tam. Wciąż lśniły intensywnie na jej licach. Ja nie żyję. Umarłam. Ciche zrozumienie. Szepcące nachalnie do ucha. Nadzieja pozostała. Może to tylko sen? Najgorszy koszmar, zakłócający spokojny sen. On się skończy. Radość i słońce powrócą. Zapraszając z powrotem do rozkosznej zabawy. Nadejdzie zapomnienie, zabierając pamięć o szpetnej nocy w nicość. Tak bardzo chciała, lecz nie mogła. Przebudzenie nie chciało nadejść. Wciąż trwała w piekielnym niebycie. Oczy zaciskające się w grymasie największego żalu. Usta wykrzykujące niezliczone prośby, które nigdy nie będą wysłuchane. Wypuśćcie mnie stąd. Do słońca. Na górę. Siarczysty szloch, zdawał się być nie do przerwania. Symbol wiecznego nie-trwania. Bólu i cierpienia. Czy tak kończą martwi? Czy to jest piekło? Nie, to jest niebyt. Cichy głos. Ciepły i melodyjny. Zwiastun słońca. Anioł wybawienia. One istnieją. On mnie poprowadzi. Do światła. By je ujrzeć. Poczuć na bladej skórze. Choć za mną. Poprowadzę Cię. Ku Światłu. Ta radość. Nieruchome wcześniej ciało drgnęło. W geście podniecenia.

Zobaczy je. Tak długo wyczekiwane.

Podążając w labiryncie ciemności, za głosem Anioła, w lęku przed zgubą. Lecz on malał. Niemal nikł. Ten, z którym wcześniej się utożsamiała. Gniew, w przerażeniu. Odchodził. Subtelnie ulatywał, robiąc w sercu duszy miejsce na słońce. Jego promienie, otulające zmarzniętą skórę. Złote pasma, wplatające się w ciemne włosy, padające na twarz. Rozjaśniające. Tak potrzebne. Doczekała się ich. Marzenie się spełniło. Choć wdawało się, iż jest zgubne. Stała tam. Na tle błękitu nieba, intensywnej zieleni trawy. A dookoła swe melodie grały jej drzewa, dyrygowane przez wiatr. Witały ją. Jakby wróciła z długiej podróży. Łzy, wcześniej wyrazem rozpaczy, teraz zwiastowały szczęście. Początek czegoś lepszego. Życia. Źdźbła, których dotykały bose stopy były niczym najdroższy balsam. Delikatne i subtelne łaskotanie było kojące. Tak przyjemne. W nie bijącym już sercu pojawiła się iskra. Tańczyła radośnie, rozgrzewając zziębnięte ciało. Policzki, wcześniej ozdabiane niezdrowymi łzami, teraz lśniły pudrowym różem. Wszystko zdawało się wrócić do normy. Budziła się. Z tego głębokiego snu. Teraz nadszedł czas na odnalezienie drogi do domu. W objęcia rodzinnego ciepła. Tylko w którą stronę zmierzać? Która ścieżka jest właściwa?

Zdezorientowane dziewczę rozejrzało się dookoła. Krajobraz był jej znany. Lecz nie wiedziała gdzie skierować swe małe kroki. Obracając się dookoła własnej osi, szukała. Sama nie wiedząc czego. Świadomość, że nic jej nie grozi nie była już tak krzepiąca, jak jeszcze chwilę temu. Uczucia pojawiały się skrawkami, na krótko, ulatując, nim dobrze rozgościły się w zastygłym sercu. Nie wiedziała gdzie się podziać. Kim jest. Co się z nią stało. Gdzie przed chwilą była. Stojąc, obejmowała się ciasno ramionami. Ciepło, które miały jej dać, nie nadchodziło. Promienie złotego słońca, lekko zanurzającego się w purpurze i czerwieni przebijały ją na wskroś. Jakby wcale tam nie stała. Jakby była powietrzem. Obróciła się. Jeszcze raz, uważniej przyjrzała się obrazkowi, malującemu się przed jej zapuchniętymi od łez oczami. Wcześniej jej uradowany wzrok skierowany był ku pięknemu widokowi nieba. Teraz– ku ziemi. Spostrzegła co ją zdobiło. Kamienne tabliczki, rzeźby. Groby. W geście przerażenia, który nagle ją ogarnął, cofnęła się kilka kroków. Trzęsące się lekko dłonie przycisnęła do piersi. Ponury widok nie odstępował jej na krok. Tam, gdzie skierowała zdezorientowany wzrok, tam stały mogiły. A na nich nieznane nazwiska poległych, we własnej walce o życie. Spoczywający w domniemanym pokoju.

A ona się wydostała.

Ruszyła przed siebie, chcąc zapomnieć. Odejść stąd. Oddalić się od tego miejsca zagłady. Tam przerażającego. Choć po części pięknego. Skąpanego w świetle chylącemu się ku zachodowi słońca. Pomiędzy intensywnymi promieniami złota, przebijającymi się przez gęste liście pobliskich drzew. W majestacie i potędze. Ją jednak przerażało. To, co znajdowało się pod jej stopami. Ta przenikliwa ciemność i pustka. Strach. Rozpoczęła ostrożne stąpanie. W kierunku wolności. I wtedy to ujrzała. Skuloną postać, szlochającą na klęczkach. Spazmy rozpaczy, tak głębokiej, targały masywnym ciałem. Płacz tak donośny. Tak przenikliwy. Tak głęboki. Spowodował, iż ciarki przeszły wzdłuż kręgosłupa widmowej dziewczyny. A ona, patrzyła w jego stronę. Pustym wzrokiem. Próbując dostrzec. Z taką pasją. Przechylając głowę z boku na bok. Niczym zaciekawione zwierzę. Powolne kroki zbliżały się do uosobienia żalu. W jego rękach spoczywała biała róża. Najpiękniejsza, jaką kiedykolwiek mogły ujrzeć oczy. Usta mężczyzny szeptały ciche słowa, które uciekały żwawo przed zbliżającą się dziewczyną. Klęknęła przy nim, czując współczucie. Jakby utożsamiała się z jego cierpieniem. Czuła je, jakby było jej własnym. Zapragnęła przynieść u ukojenie. Pocieszenie. Wyciągnęła więc nieśmiało dłoń, by położyć ją na jego zgarbionych plecach. W geście otuchy. Lecz ona zdawał się jej nie widzieć. Ich ciała się zetknęły. I w tym samym czasie coś ją poraziło. Jakby ukłucie prądu. Gwałtownie zabrała rękę, przyciskając ją do swego brzucha. Mężczyzna też zdawało się coś poczuł. Podniósł wcześniej spuszczoną nisko głowę. Szloch ustał. Kwiat, trzymany w jego mocno zaciśniętych pięściach upadł na trawę, odbijając się lekko. Żaden z liści nie ucierpiał. Idealne kształty pozostały nienaruszone. Płatki wciąż lśniły bielą. Sylwetka znacznie się poruszyła. Szukający wzrok brązowych oczu błądził po horyzoncie. Nie widział jej. Po chwili znów skierował się ku nagrobkowi, studiując wygrawerowane na nim napisy. Ona była dla niego niewidzialna. Jakby wcale nie istniała. To uczucie obudziło w niej coś. Zapragnęła zostać dostrzeżoną. Ponownie. Czemu nie mogła dostać tego, czego chciała? Co stało na przeszkodzie? Narastała w niej złość. Gwałtownie. Mocno. Czemu mnie nie widzisz?! Błagalny krzyk. Odbił się niesłyszalnym echem, zmieszał z wiatrem, który porwał ze sobą tylko kilka nic nie znaczących liści. Mężczyzna otarł policzki z łez. Na jego twarzy wciąż gościł ten sam grymas bólu. Dlaczego? Tak bardzo chciała wiedzieć. Nie rozumiała, choć czuła to samo. Intensywność jej spojrzenia znów spoczęła na jego osobie i gestach. Usta znów zaczęły szeptać niezrozumiałe dla niej słowa. Chciała je usłyszeć, lecz nie potrafiła. Były tak bardzo stłumione. Jakby docierały z bardzo daleka. A przecież była tuż przy nim, pochylając się nad nim. Patrząc w jego zaczerwienione od płaczu oczy. Poruszył się. Z początku delikatnie, jakby zmieniał tylko niewygodną pozycję. Lecz później, trochę nieśmiało dotknął opuszkami palców nagrobka. Głaszcząc go, jakby był jego największym skarbem. Jedynym. Bezcennym. Jego usta spoczęły na kamieniu. A po licu popłynęła kolejna łza. Nieustające łkanie. Wszystko będzie dobrze. Chciała go pocieszyć. Choć nie wiedziała dlaczego. Nie mogła znieść tego widoku. Jego cierpienia. Utożsamiała się z nim. Lecz on jej nie słyszał. Wstał. Powoli, ciągle patrząc na miejsce pochówku. Potem odwrócił się. Niechętnie. I powolnym, wątłym krokiem zaczął się oddalać. Nie odchodź. Jej cichy szept. Wyciągnięta koścista dłoń. Próbowała go chwycić, lecz był już za daleko. Skierowała wzrok na tabliczkę, na której wcześniej złożono pocałunek, przy której leżała biała róża. Napisy. Nie mogła ich odczytać. Nie potrafiła. Nie widziała ich. Choć była świadoma, iż tam były. Tylko za mgłą, której nie mogła przegonić. Odwróciła się w stronę odchodzącej istoty. Przerażona. Widziała już zaledwie jej cień. Tak szybko się oddalała. Jakby chciała uciec od tego miejsca. Jak najszybciej. Podążyła za nią. Biegiem. Najszybciej, jak tylko potrafiła. Słońce niemalże zaszło. Dookoła robiło się coraz ciemniej. Mgła oplatała jej kostki, uniemożliwiając szybszy ruch. A była już tak blisko wyjścia. Blisko wolności. Blisko niego. Krzyczała, lecz nikt jej nie słyszał. Została sama. Postać, za którą tak goniła znikła z pola widzenia. Cień się zatarł. Zlał z ciemnością nadchodzącej nocy. Stała nieruchomo. Wpatrując się w stronę bramy. Wielkiej i ciężkiej. Porośniętej cierniem. Zahipnotyzowała ją. Wołała do siebie. By ją przekroczyć. Lecz jednocześnie ostrzegała. Nie wiedziała przed czym. Co czaiło się za nią? Dziewczę w sukience czerwonej niczym świeża krew ruszyło w jej stronę. Lecz, gdy postawiło pierwszy krok, stado czarnych kruków poderwało się z drzewa. Śpiewając swe żałobne pieśni, opłakując zapomniane groby. Wzbudziło to w niej lęk. Aż drgnęła. Jej drobne i wychudzone ciało pokryły dreszcze. Gęsia skórka. Potarła więc nagie ramiona. Lecz gest ten na nic się nie zdał. Nie czuła własnego ciała. Obudziła się w niej pewność. Po przekroczeniu bramy poczuje. Znów będzie sobą. Choć nie pamiętała tego uczucia. Wiedziała, iż jest najpiękniejsze. Wtedy odetchnie. Jej płuca znów wypełnią się powietrzem. Życiodajnym. Serce znów zacznie bić, a krew popłynie w jej żyłach. Teraz wszystko zdawało się być zastygłe. Jakby była trupem. Zimnym i skostniałym. Gnijącym powoli sześć stóp pod ziemią. Domem dla robaków. Ich pożywieniem. Ale to niemożliwe. Stojąc tu, czując na swojej skórze nocne podmuchy wiatru nie mogła być martwa. To tylko sen. Zły. Koszmar. Gdy się obudzi będzie po wszystkim. Przypomni sobie. Kim jest.

Przeczucie, iż jeśli przekroczy żelazne wrota wszystko się zmieni, narastało. Musi więc to zrobić. Jak najszybciej. Tam błyszczało swym majestatycznym blaskiem światełko. Ono ją ochroni. Przygarnie pod swe białe skrzydła z najmiększego puchu i da schronienie. Przed złem, które czai się za nią; próbuje dosięgnąć swymi szponami, maczanymi we krwi niewinnych. Zbliżało się. Goniło ją. Chciało ją dosięgnąć. Porwać do królestwa wiecznego mroku. By pogrążyć się w bezkresnych cierpieniach, karmiąc kruki swym lamentem.

Przyspieszyła kroku, potykając się o zatopione we mgle i cieniu nagrobki. Ramiona ciasno zaciśnięte, wokół siebie miały zapewnić jej poczucie bezpieczeństwa. Lecz wciąż się lękała. Uciekała. W panice. Była coraz bliżej swego celu. Swej oazy i azylu. Tam odpocznie. Od biegu, od przerażenia. Każda sekunda, każdy krok wydawał się trwać zbyt długo. Jakby cel się od niej oddalał, choć był na wyciągniecie ręki. Jeszcze chwila i będzie wolna. Szybciej.

Trzepot czarnych skrzydeł nagle zasłonił jej widok. Ponure pióra były wszędzie dookoła. Obracając się w panice wokół własnej osi nie była w stanie spostrzec nic innego. Donośny krzyk, wydobywający się z jej gardła poruszył tylko śpiące liście na starych drzewach. Był głuchy, odbijał się echem od kamieni. Wszystko jakby próbowało powstrzymać ją od przebudzenia się. Nie mogła dostać się do światła. A musiała. Rozpoczęła walkę. Z ptakami, otaczającymi ją z każdej strony, zabraniającymi oddychać. Wymachując rękami, w staraniach odepchnięcia masy, zrozumiała jak bardzo jest bezsilna. Jej dłonie przenikały przez ciała szamoczących się wokół niej kruków. Nie mogła ich złapać, odpędzić. Zaciskając więc mocno powieki oraz szczęki ruszyła przed siebie. Wprost na żyjącą ścianę. Zrobiła pierwszy krok, potem drugi. Przez całe jej ciało przeszło łaskotanie. Dyskomfort, który czuła już wcześniej jakby się zwiększył. Musi zrobić jeszcze kilka kroków, by oddalić się od tych stworzeń. Wysłanników ciemności. Po chwili. Pełnej zżerającej niepewności, otworzyła oczy. Ptaki zniknęły. Na horyzoncie była tylko brana, porośnięta cierniami. Na bladej twarzy pojawił się uśmiech. W oczach pojawiły się iskry szczęścia. To już tutaj. Była wolna. Wystarczy tylko przekroczyć wrota. Światełko migało do niej zachęcająco. Wołało ją do siebie. By przyszła i zatańczyła z nim taniec zwycięstwa. By pożegnała się z ciemnością i lękiem. Na zawsze. Stojąc na skraju, napawała się chwałą. Zwycięstwem, które miała w zasięgu ręki. Wystarczyło tylko przekroczyć granice kamiennego muru. Na co więc czekała? Odwróciła się, by spojrzeć na znienawidzone miejsce jeszcze raz. Posłać mu triumfalny uśmiech, pełen szyderstwa. Po raz ostatni. Już nigdy tu nie wróci.

Z uśmiechem wymalowanym na bladej, niemal przeźroczystej twarzy, odwróciła się w stronę wolności. Wzniosła twarz ku zaciemnionemu przez burzowe chmury, nocnemu niebu. Jej płuca łapczywie łapały powietrze, próbując zamknąć je w swoich ścianach. Nie udawało im się to. To dlatego, że tu jestem. Odetchnąwszy po raz ostatni zwróciła się ku bramie. Z przyjemnym dreszczykiem emocji, małymi kroczkami zbliżała się do końca. Kruki za jej plecami zaczynały wariować. Wzbijały się w powietrze, śpiewając swe najmroczniejsze pieśni. Latały koło niej w wirze. Zataczając kręgi nad jej głową. Nie chciały, by się wydostała. Siadały na cierniach, wlepiając w nią swe świecące pustką ślepia. Mówiły do niej. A ona nie mogła zrozumieć ich języka. Błagały. Ostrzegały. Groziły. Ale ona nie chciała ich słuchać. Były jej wrogami. Stojącymi po ciemnej stronie. Ona należała do światła. Była mu wierna. Była jego kochanką. Odpychając więc wszelkie wątpliwości, ignorując ptasi lament, zdecydowanie ruszyła przed siebie. By zrobić ten ostatni krok. By znaleźć się poza cmentarzem. I wtedy, gdy była już na granicy poczuła piekący ból. Rozdzierał jej kalkę piersiową, tworzył barierę z ognia, której nie mogła przekroczyć. Cofnęła się o krok, zdezorientowana, łapiąc się za ognisko fizycznego cierpienia. Wiatr zaczął mocniej wiać. A z nieba zaczęły spadać pierwsze krople deszczu. Tak chłodnego i orzeźwiającego. Ptaki przyglądały jej się uważnie. W ciszy. Te spojrzenia pustych oczu przenikały ją na wskroś. Jakby zwierzęta mogły ujrzeć jej subtelną duszę. Dostrzec wszystko, co kryje się pod cielesną powłoką. To, co w najgłębszych zakamarkach. Niszczące i budujące. Najbardziej skryte. Pragnące zapomnienia. Jakby czytając to, nabierały mocy. Ich ślepia błyszczały. Pustką i nicością. Przerażały. Budziły koszmary.

Blask. Rozjaśnił cały cmentarz. To błyskawica. Czy ona była tym światłem? Do którego tak dążyła? Nie. To niemożliwe. Trwając w hipnozie. W niebycie. Obudził ją grzmot. Chwilę po strudze światła. Walcząc ze swoimi demonami, z lękami i obawą, spróbowała jeszcze raz. Przekroczyć bramę do pobudki. Paraliżujący ból powrócił znów. Ogień, palący ją od środka. Nie może wyjść. Ale przecież musi być inny sposób. On wyszedł. Na wspomnienie mężczyzny z białą różą w ręku nabrała nadziei. On był jej przewodnikiem. Zaprowadził ją do światła. Musi więc za nim podążyć. Za wszelką cenę. Lecz każda kolejna próba ucieczki była bardziej bolesna. Czuła ciernie, wbijające się w zastygłe serce. Coraz głębiej. Musi być inne wyjście.

Biegnąc przed siebie, szukała. Krzyczała. Błagała. O wolność. O obudzenie się. O koniec koszmaru. Był tak realny. Jakby naprawdę w nim żyła. Stał się jej domem. Lecz nie czuła się w nim bezpiecznie. Coś było nie tak. Czarne ślepia śledziły ją cały czas. Każdy jej gest był obserwowany. Bardzo uważnie, jakby ptaki były wysłannikami, które muszą zdać raport. Jakby od tego zależało jej życie. Powódź spojrzeń, zmywająca ze sobą wszystko, co stanie jej na drodze. Ich śpiew. Jakby chciały jej coś przekazać. Uświadomić. Ale ona nie chciała ich słuchać. Były wrogie. Próbowały otoczyć ją swymi skrzydłami, z mieniących się w świetle księżyca, sztywnych piór. Szorstkie w dotyku. Odpychały.

Odejdźcie.

Głuche krzyki. Miała już dość. Błyskawice grały jej pożegnalną melodię. Igrały z nią. Wskazywały zgubną drogę. A ona, błąkając się po labiryncie z nagrobków, czuła się coraz bardziej zagubiona. Dezorientacja uderzała jej do głowy jak narkotyk, otumaniając coraz bardziej. Nie było wyjścia. Nie było go. Została uwięziona. Na ziemi poległych. Stąpając gładko po przysypanych glebą, rozkładających się ciałach. Zamkniętych w drewnianych trumnach. Na zawsze. Czy i ona spocznie obok nich? Czy takie jej przeznaczenie? Przecież była jeszcze młoda. Ledwie poznała smak życia. Cóż uczyniła, dostając taką karę? Czym zawiniła? Godziny nie męczącego biegu. Krzyku. Lamentu. Wszystko na marne. Ból wrzynających się w ciało cierni, za każdym razem, gdy zbliżała się do wyjścia. Był nie do wytrzymania. Nie mogła dojść do światła. Nie mogła spełnić swych marzeń.

Nie mogła się obudzić.

Lecz dlaczego? Jaki jest tego powód? Wciąż nie rozumiała. Multum chaotycznych pytań, chęci zrozumienia, krążyły po jej głowie. Samotność ją przytłaczała. Poza wiatrem, burzą i ptakami nie miała nikogo. Czyż ich wola się spełniała? Czy zostanie ich Królową? Na wieki. Tęsknota za nieznanym światem po przebudzeniu zjadała ją od środka. Wszystko w niej jakby traciło na mocy.

Nie żyła.

Była trupem. Jak setki innych, pod jej bosymi stopami. Ta świadomość była przytłaczająca. Nie wierzyła. Choć nie było innego wytłumaczenia. Gorzkie łzy spływały gęsto po policzkach. Opłakiwała siebie. Śmierć. I to, co jest po niej. Teraz już wiedziała. To nie możliwe. Błąkając się między nagrobkami, wciąż łudziła się, że sen się skończy. I wkrótce o nim zapomni. Jednak łudziła się. I była tego świadoma. Elementy tej szalonej łamigłówki, tych puzzli bez kształtu, zaczynały się łączyć. Ona zaczynała rozumieć. Lecz nie mogła się z tym pogodzić. Zabłąkana dusza. Czy tak skończy? Czy tak spędzi wieczność?

Nie mając już siły, usiadła. Plecy oparła o mokry od deszczu nagrobek. Czekała na słońce, które wschodziło powoli. Był to widok tak piękny. Złoto, rozjaśniające czerń. Tak dla niej wrogą. Może zniknie wraz z mrokiem? Odchodząc w wieczne zapomnienie. Cudowny niebyt. Nie chciała tu zostać. Cierpienie było zbyt wielkie. Samotność zabijała. Choć przecież i tak była martwa.

Gdy ostatnie krople nadziei uleciały. Razem z ostatnimi kroplami burzowego deszczu. Gdy blask rozświetlił mokrą od łez twarz. Pojawił się On. Anioł. W fali białości. Szeptał do niej głosem tak pięknym. Był ukojeniem. Rozkoszą. Tak kuszącą. Nawet dla łez, które zaprzestały plamienia bladych lic. Śpiew Zbawiciela. Nawoływał. By przyjść do niego. To on jest Światłem. Tym, które tak usilnie próbowała uścisnąć. Był tak piękny. Zachwyt, jakby nie mógł ustąpić. Lgnął ku ponadwymiarowej postaci. A ona wołała. By podążyć za nią. Tam, gdzie będzie pięknie.

Choć do mnie.

Nie mogła się powstrzymać. Wstała, by sięgnąć ku wyciągniętej w jej stronę skąpanej w srebrze ręce. Ku wolności. Od wiecznej klęski.

To już koniec cierpienia. Wolność.

Chwyciła mocno niematerialną dłoń. Weszła w promienie, które ja do siebie wołały. Ulatując powoli. W największym szczęściu. W uldze. W chwale i błogosławieństwu. Zostawiając za sobą wszystkie niedole. Idzie do Nieba. Z najwspanialszym uśmiechem wymalowanym na twarzy. Zniknęła.

To dopiero początek Twej niedoli.

Śmiertelnie piękny głos odbił się echem od drzew, mieszając się z szelestem liści, porywanych przez wiatr. Kruki, chowające się przed postacią za nagrobkami wyleciały. Jakby w tańcu. Triumfie. Skupiły się na jednym nagrobku. Wokół niego. Tworząc krąg. A po środku leżała biała róża. Mokra. Lecz wciąż piękna i żywa. Umierać będzie powoli.

Prawdziwe cierpienie dopiero się zacznie.

Czarne ptaki wzbiły się w powietrze. Tworząc ruchomą chmurę. Chowając srebrzysty blask za kurtyną z piór. Tylko po to, by po chwili rozlecieć się na różne strony. Odchodząc od miejsca, z którego zniknęła blada postać. Czekając na kolejny posiłek.

Koniec

Komentarze

Jestem w szoku. Nie wiem jak to się stało, ale przebrnęłam przez cały tekst. Przeczytawszy zrozumiałam, że niczego nie zrozumiałam i nadal nie rozumiem, dlaczego to przeczytałam. Jedyna myśl tłukącą się w mojej zszokowanej głowie każe podpowiedzieć, że zmarłych lepiej poddawać kremacji. Będzie im ciepło i widno.

Pozdrawiam.

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Duchy to duchy. Chyba miało szokować, choć teraz to już nie jestem pewna w jakim znaczeniu to było. 

Dziękuję za wytrwałość i komentarz oczywiście. Może następnym razem będzie lepiej :)

Doznałam szoku w znaczeniu negatywnym. Pozdrawiam. 

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Za krótkie zdania. Po prostu. Szczególnie nie pasują do opowiastki o duchach, czy o czym to było, bo nie wiem.

No trudno. Chciałam wypróbować taki właśnie styl pisania, a temat wydał mi się odpowiedni. Na następny raz będę wiedziała, że lepiej się tego nie czepiać. W każdym bądź razie dziękuję za opinie. Może rzeczywiście za bardzo nagmatwałam. 

Pozdrawiam. 

Się nie przebiłam.

Jednakowoż zastanawia mnie, że to już któreś z kolei opowiadanie na DUCHY2012 które jest równocześnie debiutem. Nieźle to świadczy o ambicji autorów, ale mam wrażenie, że wielkiego odkrycia samorodnego talentu to w tym konkursie nie uświadczymy.

@niezgoda.b To nie jest pierwsze opowiadanie, jakie napisałam w życiu. Tylko pierwsze tutaj. Na tą stronę trafiłam właśnie dzięki temu konkursowi. Zaciekawił mnie, stwierdziłam więc iż wezmę w nim udział. Nie łudzę się, że wszystkich oczaruje i posypie się confetti. Wręcz przeciwnie. Chodziło mi głownie o wypróbowanie tego stylu i opinia innych na ten temat. Dostałam to co chciałam i tyle z mojej strony jak na razie.

Temat konkursu jest dość ciekawy, przynajmniej według mnie, więc wcale się nie dziwię, że wiele osób takimi opowiadaniami zadebiutowało. Może nie wszyscy pisali już opowiadania, ale fakt iż dopiero teraz się zarejestrowali i wzięli od razu udział w konkursie wcale nie znaczy o niedoświadczeniu. Pisać mogli sami dla siebie, lub na inne portale :)

@Mery - alez nie chodzi o to, że potępiam. Zwyczajnie, nie mogłam ocenić, bo nie przeczytałam, zastanowił mnie jedynie fenomen konkursu.

@niezgoda.b No to wybacz, w takim razie źle zrozumiałam.

Nowa Fantastyka