- Opowiadanie: Jidda - Dzień z życia kosiarza dusz

Dzień z życia kosiarza dusz

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Dzień z życia kosiarza dusz

Jak co dzień, budzik zadzwonił parę minut po siódmej. Z szafki nocnej, wciąż zupełnie nieprzytomny, zrzucając przy tym okulary do czytania, namacałem go i wcisnąłem wypukły przycisk drzemki. Kiedy skórkowaniec zadzwonił po raz kolejny, wielkie, czerwone i kanciaste cyfry wyświetlane na sufitowym nanokranie wskazywały godzinę siódmą dwadzieścia. Znów odruchowo powędrowałem dłonią w kierunku urządzenia.

 

Jednak aktualny profil HC-a nie przewidywał dwóch drzemek. Okienne rolety błyskawicznie, powędrowały w górę, a pokój zalały intensywne promienie słońca. Przepuszczone przez filtry luminatorów, miały zupełnie białą barwę. Temperatura

i wilgotność w pokoju zaczęły szybko rosnąć, bo nie wiedzieć czemu wybrałem sobie program „Poranek w tropikach”. Również nie wiedzieć czemu, nie zmieniłem go chociażby na „Poranną kawę” albo „Śniadanie do łóżka” i od miesięcy, tuż po obudzeniu, cierpiałem męki mimowolnej sauny. To dowodzi, że archetyp męczennika jest wryty gdzieś w podświadomość każdego chrześcijanina. Ciekawe tylko, że nawet neofici noszą jego znamiona, bo to teoretycznie… Nie! Nie myśl o pracy! A na pewno nie przed śniadaniem.

 

Walcząc z przepoconą pościelą, wydałem HC-owi komendę:

 

– Temperatura w dół. Poziom 23. Wilgotność w dół. Poziom 21.

 

System natychmiast dostosował warunki w pokoju. A kiedy zwlokłem się w końcu z łóżka, uznał, że dalsze oślepianie mnie jest już niepotrzebne i światło zelżało, nabierając bardziej naturalnej barwy.

 

Podszedłem do okna i rozkazałem HC-owi wyświetlić na nanoszkle poranny serwis

i god.net. Przeglądając jednym okiem prognozy pogody i najnowsze ustalenia soboru, zalogowałem się do sieci i podyktowałem komputerowi poranny pacierz, obowiązkowe dziękczynienie oraz listę życzeń. Tę ostatnią jak zwykle stanowiło jedynie zdawkowe: bym dostąpił życia wiecznego. Awatar na ekranie, pulchny jegomość z tęczową aureolą, zapiał chóralnie amen, oznajmiając przyjęcie modmunikatu. Dalej nie rozumiem, czemu grubas

ze świecącą głową ma motywować do szczerszego modmunikowania się z Panem, ale najwyraźniej nie mieszczę się w ramach średniej światowej i nie do mnie kierowany jest ten przekaz.

 

Powoli, dalej mając przed oczyma obraz wyjącego grubasa (– Komputer. Notatka: przy następnym modmunikacie poprosić o zmianę skórki na god.net. Przypomnieć: jutro, godzina: 7.15), powędrowałem do łazienki. Wziąłem konwencjonalny prysznic, bo czasem, kiedy czuję niemal namacalną niechęć do pracy (czy to jest jeszcze dopuszczalne? Dziecko Boże nie powinno chyba czuć niechęci do pracy? Przecież to na rzecz wspólnoty.

 

– Komputer. Notatka: sprawdzić czy niechęć jest jeszcze legalna. Przypomnij: godzina 18.30), lubię poczuć na skórze gorącą, prawdziwą wodę. Zamiast tych magnetycznych, super ekonomicznych substytutów, chociaż są w stu procentach „Jesus Approved”.

 

Prysznic pomógł, jak zwykle. Kąpiel zajęła aż o trzy i siedem dziesiątych minuty dłużej niż powinna, czego EC nie omieszkał mi wytknąć. Zwizualizował się na umywalce: szczupła, rudowłosa dziewczyna z za mocno zadartym nosem, łudząco podobna do mojej starszej siostry.

 

– Znowu się spóźniasz, Szczepan. Wstawanie: dwie i pół minuty za długo, kąpiel: ponad trzy – wyliczała, machając jak dziecko nogami, którymi nie sięgała podłogi. – Weź się w garść chłopie, bo tak dalej i o życiu wiecznym pomarzyć możesz.

 

Machnąłem tylko na nią ręką i podszedłem do lustra.

 

– BMD: program: praca – wydałem komputerowi łazienkowemu komendę. Jego robotyczne ramiona szybko doprowadziły mnie do stanu, w którym mogłem się pokazać ludziom. Szybko i sprawnie wciągnąłem na siebie uniform: białą koszulę i coś, co właściwie przypominało czarny frak, gdyby nie zdobione srebrem pagony i srebrzyste haftki, zamiast guzików. Pelerynę, również czarną, przewiesiłem przez ramię.

 

Chociaż od dziesięciu lat nosiłem niemal codziennie to cudo sztuki krawieckiej, dalej wywoływało we mnie gorzką wesołość. Czemu miało wzbudzać podziw i szacunek? Nie wiem. Gdyby mnie przyszedł nawracać ktoś tak ubrany, mógłby mówić nie wiem jak mądrze, robić nie wiem jakie cuda, a ja i tak zaśmiałbym się na śmierć. I tyle by wyszło z tego nawracania.

 

Wiele już godzin przesiedziałem w izolatce administracyjnej, wypełniając raporty

z dokonanych cudów i kolejnych nawróceń, by odpokutować mój lekceważący stosunek do munduru, który był przecież wyrazem woli Pana. I coś czuję, że posiedzę tam jeszcze trochę, bo ciężko nie parsknąć śmiechem na widok faceta w pelerynie i z kosą, wysiadającego

z windy.

 

Kosa czekała na mnie w kuchni, koło parującego talerza jajecznicy z pomidorami

i kubka gorącej kawy. EC podreptała za mną i przysiadła się do stołu, podwijając nogi na krzesło i obejmując je jedną ręką. W dłoni drugiej zmaterializował się kubek, wypełniony po brzegi kakao. Tak zwykła siadać Miridia jeszcze przed jej rapturacją.

 

Wybrałem ją jako awatar mojego EC, bo jako przykładna pracownica, chrześcijanka

i matka dostąpiła błogosławieństwa i rapturacji. Byłem na uroczystości; wielka pompa, orkiestra, sztuczne ognie, przemowy różnych ważnych, w kolorowych togach.

I najważniejsze: dziesiątka szczęśliwców wznoszących się do góry. Do nieba. I pamiętam jeszcze promieniejącą dumą naszą matkę, w białym kapeluszu z szerokim rondem. I Zuleykę

i Eleonorę, trzy– i czteroletnie córeczki mojej siostry, trzymające mnie za ręce, ze łzami w oczach, pytające cienkimi głosikami: wujku, kiedy mamuś wróci? Dokąd mamuś idzie? Moja matka uciszała je groźnymi spojrzeniami i z oburzeniem powtarzała mi: zrób coś z tymi dzieciakami! Ananiasza akurat nie było. Miał jakąś delegację, chyba wysłali go do Zimbabwe, sądzić ostatecznie jakieś plemię. Ominął całą imprezę, nie pożegnał się z żoną, ale służba nie drużba. Zresztą po co się żegnać, powinien się cieszyć. Do dzieci to jakoś nie trafiało, ale jeszcze zdążą za to odpokutować. Teraz Ani sam wychowuje Elę i Zulę,

a właściwie Ela wychowuje Zulę i na odwrót, bo ojca i tak ciągle w domu nie ma. Służba nie drużba.

 

Moje sumienie o twarzy Miri miało mnie motywować, przypominać do czego dążę. Ale zamiast tego irytowało, przywodziło na myśl płaczące siostrzenice, doktrynerkę matkę, dla której ważniejsze były przemowy biskupów niż zapłakane, przerażone wnuczki

i zapracowanego, zbolałego Aniego, który dzwoni do mnie po raz trzeci w tygodniu, by prosić o opiekę nad maluchami – kolejna delegacja, kolejny sąd ostateczny. Nie potrafiłem jednak zmienić awatara.

 

– Szczepan! – zawołała, akcentując słowa uderzeniem kubka o blat stołu. Holograficzne kakao rozprysnęło się po nim. – Szczepan, jesz już piętnaście minut, a jeszcze nie kończysz! Znowu się spóźniasz!

 

Zignorowałem ją i dalej spokojnie żułem kawałek bułki z masłem. Zegar na ścianie wyświetlał godzinę ósmą dwadzieścia.

 

– KMD: dodatkowa porcja pomidorów – wydałem komendę i siorbiąc gorącą kawę, czekałem aż komputer kuchenny poda mi pokrojone warzywa.

 

– Dziękuję. – Nadal nie wiem komu, to taki dziwny nawyk.

 

– Szczepan! – Teraz nawet nie patrzyłem na Miri. Słyszałem po głosie, że była zła, na pewno marszczyła nos i rzucała mi groźne spojrzenia spode łba, spomiędzy burzy rudych włosów. Trzeba przyznać, że EC bardzo udolnie odwzorowywał ludzi. Czasami aż za bardzo.

 

Miri poderwała się, oczy jej iskrzyły.

 

– Szczepan! Szczepan! Szczepan! – zapiszczała, tupiąc ze złości. Dokładnie tak, jak miała to w zwyczaju robić. Jeszcze przed rapturacją. – Nie masz na to czasu! Żadnych pomidorów! – teraz już po prostu wrzeszczała. Kubek z resztką kakao wyleciał z jej ręki i roztrzaskał się

o ścianę, na której zostały holograficzne, brązowe zacieki.

 

Nie dałem rady jej dłużej ignorować.

 

– Dobra, dobra… Już idę… Tylko przestań. – Machnąłem na nią ręką, nie wiem, który raz dzisiaj. Wlałem w siebie nadal ciepłą kawę i wstałem od stołu, zostawiając na nim jeszcze nieruszone, świeżutkie pomidorki. W końcu ich zjedzenie mogłoby zabrać dodatkową minutę. To zupełnie nieekonomiczne. Wybacz mi, Panie…!

 

Zgarnąłem swoją kosę, stojący przy niej cylinder i wyszedłem z domu. Drzwi zamknęły się za mną automatycznie. Zabezpieczenia włączyły się, oznajmiając

to kliknięciem. Boskie Oko Opatrzności, Boskim Okiem, ale strzeżonego Pan Bóg strzeże.

 

– Dzień dobry, panie Malinowski. Jak poranek? – zagadnął grzecznie geniusz windy, wizualizujący się jako zupełnie przeciętna blondynka, w szarym uniformie pracowników dystryktu Chrztu Pańskiego.

 

– Dziękuję, Karolino. Całkiem dobrze. Jakieś wieści z soboru?

 

– Niewiele. Ostatecznie zatwierdzono dogmat o gospodarowaniu czasem, ale tego się już dawno spodziewano. Nawet notowania giełdowe nie zareagowały zbyt gwałtownie, pomijając firmy, które nie wprowadziły jeszcze EGZC. – Odpowiedzi, których udzielał geniusz Karolina, były dokładnie dostosowane do potrzeb pytających. W końcu każdy mieszkaniec dystryktu był scharakteryzowany w aktach bardzo szczegółowo, a sztuczne inteligencje potrafiły zrobić z danych użytek. To już nie czasy uniwersalnych dzienników wieczornych, ustawa o ochronie danych osobowych dawno odeszła do lamusa. Bóg przecież i tak wie wszystko, a paranoiczna, unifikująca personalizacja stała się wyznacznikiem wieku XXIII.

 

– Wiesz może, czy ci z OF co. się już wysypali? To trwa już dwa miesiące. – Czasem wolałem rozmawiać z Karoliną, niż z zapaleńcami z pracy. Jej odpowiedzi były zwięzłe

i na temat, bez tego całego pseudoreligijnego bełkotu. Większości sztucznych nie wszczepiano jeszcze podsystemu WiR, ale wiedziałem, że to tylko kwestia czasu.

 

– Nie, panie Malinowski. OFowcy jeszcze się trzymają. Zajęli ostatnio opuszczone miasteczko w zachodnim Teksasie. Wystąpili dziś o szóstej piętnaście z oficjalnym komunikatem.

 

Karolina machnęła ręką i na nanokranie wyświetlił się obraz niskiego mężczyzny

o metyskich rysach. Długie, przyprószone siwizną włosy miał związane w węzeł na karku. Liczył nie więcej niż pięćdziesiąt lat. Na sympatycznej, choć obco wyglądającej twarzy malował się wyraz frustracji i złości. Facet stał oparty o balustradę tarasu jakiegoś starego, drewnianego domu i wpatrzony w dal, z roziskrzonym wzrokiem fanatyka, trwał tak chwilę. Nie zdążył nic powiedzieć, bo winda zatrzymała się w piwnicach wieżowca i obraz zniknął

z nanokranu. Nie czekając, przelazłem przez semiorganiczną, antyprzeciążeniową błonę. Już na zewnątrz, zwróciłem się do Karoliny:

 

– Prześlij mi to, proszę, do komputera lewimobilu. Obejrzę w drodze do pracy.

 

– Jak sobie pan życzy, panie Malinowski.

 

– Miłego dnia, Karolino.

 

– Miłego dnia, panie Malinowski.

 

Winda pomknęła w górę, porywając ze sobą wizualizację sztucznej, zapewne po kolejnego mieszkańca wieżowca Świętej Honoraty, a ja pomaszerowałem powoli w kierunku mojego pojazdu.

 

Parking był już prawie pusty. Oprócz mojego auta na jego olbrzymiej powierzchni stało nie więcej niż kilkanaście wehikułów różnej maści: lewimobile, fotomagnetoślizgacze, staromodne poduszkowce, grawiloty i jeden, wart fortunę, transponder molekularny Mercedesa. Najwyraźniej większość lokatorów budynku pojechała już do pracy. Może faktycznie zmarnowałem rano za dużo czasu… Wybacz mi, Panie…

 

– Którą mamy godzinę?

 

EC zmaterializowała się za moimi plecami. Usłyszałem jej obrażone tupanie.

 

– O wiele za późna, Szczepan! Co ty w ogóle wyprawiasz?! – znowu krzyczała.

 

– Pytałem tylko, która godzina, Miri. Wiem, że jest późna. Nie wiem tylko, która… – mówiłem spokojnie, jednak wyraźnie akcentując irytacją każde słowo. Nie patrzyłem na nią, zapewne zmieniła ubranie, zamiast piżamy miała teraz na sobie kremowo-złoty uniform zwiastunki.

 

– Jest już ósma trzydzieści trzy! Pośpiesz się!

 

– Na miłość boską! (Panie, wybacz…) Jesteś moim sumieniem, czy żandarmem, a może zegarynką?! – Zatrzymałem się i obróciłem na pięcie. Tego program EC’a nie przewidział. Postać Mir zachwiała się i na chwilę zamazała, obraz kilka razy zamrugał, zadrżał

i ustabilizował się. Stałem teraz twarzą w twarz z rozwścieczonym sumieniem (Ha! Miałem rację! Kremowy uniform!) – Przestań, bo wcale mi nie pomagasz! Jak pytam o godzinę,

to podaj mi tę pieprzoną (O matko! Kolejne godziny roboty papierkowej!) godzinę, zamiast robić wykład, jakim to jestem niewyobrażalnie złym człowiekiem, jak to nie dostąpię życia wiecznego, jak będę się smażyć w piekle, bo ciągle wyłamuję się z planu EGZC! Przestań!

 

Miri spiorunowała mnie wzrokiem, parsknęła i z obrażoną miną zdewizualizowała się. Już we względnym spokoju dotarłem do lewimobilu i wsiadłem do środka. Przywitał mnie miły głos mojego automatycznego szofera. Podałem Irvie’mu koordynaty biurowca kosiarzy

i pojazd ruszył. Jeszcze w czasie kołowania po parkingu, uruchomiły się podsystemy lewitacyjne i generatory grawiplazmy otoczyły całą maszynę żelową, błoniasta substancją.

 

Pamiętam, że kiedy po raz pierwszy wsiadłem do lewimobilu, fascynował mnie każdy przycisk, każda procedura, każdy dźwięk. To było jak spełnienie marzenia małego chłopca, bliskie już lotom kosmicznym. Startowanie i odrywanie się od ziemi, otoczony kokonem różowej galarety, w wygodnym fotelu z miękkiej, białej skóry… Cudowne… Ale jak wszystko i to z czasem zaczęło szarzeć, codziennieć i nudzić. To dlatego mieszkańcy Hawajów nie są tak idiotycznie szczęśliwi jak turyści. Dla nich lazurowa woda i palmy

to chleb powszedni, a delfiny skaczące na falach to szkodniki, które wplątują się w sieci.

Z lataniem lewimobilem stało się dokładnie to samo. Przestało mnie to bawić, zasilając poczet nudnych czynności, które każdego dnia wykonać po prostu trzeba.

 

By nie rozwodzić się dłużej nad powszedniością chleba powszedniego (daj nam Panie), co w gruncie rzeczy było zupełnie bezcelowe (może nawet podpadało pod dopiero

co wprowadzony dogmat o EGZC), wydałem komputerowi pokładowemu polecenie wyświetlenia filmu przesłanego przez Karolinę. Sztuczna dołączyła do wiadomości serię komentarzy wygłaszanych przez wielkich Kościoła i analizy spreparowane przez Departament Kosiarzy Dusz.

 

Wyświetliłem pierwszy film na wyciemnionym nanoszle przedniej szyby pojazdu. Lewimobile zachowały rys konstrukcyjny samochodów. Jednak, jako techniczny atawizm

o funkcji czysto estetycznej, nie miał żadnej konkretnej roli użytkowej. Równie dobrze mogłyby one wyglądać jak wielkie bańki albo banany. Bez różnicy.

 

W związku z tym, przednie, jak i tylne i w ogóle wszystkie, szyby tych pojazdów służyły zwykle za nanokrany, czasem luminatory lub nawet lampy solaryjne, zależnie

od potrzeby i zwyczajnego widzimisię właściciela.

 

Ja ani wybredny nie jestem, ani potrzeb wygórowanych nie mam, więc tylko od czasu do czasu przeglądam rzucone na szyby prasę, filmy lub akta najnowszej sprawy, zwykle wszystko związane z pracą. (Niech będzie wola Twoja…)

 

Metys, przywódca OFowców, na ekranie, jak za pierwszym razem, z wyrazem frustracji na śniadej twarzy wpatrywał się w dal, po czym wyprostował się i zaczął mówić. Głęboki, hipnotyzujący głos, pełen oddania i pasji, tak typowy dla fanatycznych apostatów lub heretyków, wibrował w moich uszach. Samo jego brzmienie otwierało w mojej głowie setki profili psychologicznych. Spaczenie kosiarza.

 

– Koreluj skojarzenia.

 

Postać Miri natychmiast zmaterializowała się na siedzeniu pasażera, z założoną nogą na nogę, bo chyba trudno usiąść inaczej w tak wąskiej spódnicy nawet hologramowi, rozpromieniona i uśmiechnięta.

 

– Nareszcie wziąłeś się za coś pożytecznego! Już się robi! – Zasalutowała i na jej kolanach pojawił się holotablet. Pochylona nad nim, zaczęła stukać niematerialnym, drobnymi palcami w jego ekran. Chyba tylko projekcja może pukać w hologram. Cóż specyfika nieistnienia. Chociaż właściwie nie jestem pewny, czy sztuczni tak do końca nie istnieją. Na szczęście na ten temat mamy tylko siedem prawd wiary, ale żadnego dogmatu, więc jeszcze nie grzeszę na tyle by zasłużyć na robotę papierkową.

 

– Gotowy raport asocjacyjny prześlij do mojego komputera – rzuciłem EC i wróciłem do oglądania filmu.

 

Metys przemawiał. I jak zwykle było porywająco, płomiennie i z pasją… Ale zupełnie bez treści. Powtarzał wytarte slogany OFowców o odejściu od wiary prawdziwej,

o komercjalizacji religii i industrializacji Kościoła. Dużo, bardzo dużo mądrze brzmiących

i górnolotnych słów, a sens prosty jak konstrukcja cepa: zamiast wspólnotą, jesteście (już nie my, bo od tej formy odeszli po oficjalnej schizmie, jakieś dwa miesiące temu) korporacją. Oczywiście było tam o wiele więcej: trochę postulatów o braku miłości bliźniego, o unifikacji człowieka, o odebraniu wolności i wolnej woli i jeszcze więcej podobnych dyrdymałów.

 

Cała ta sprawa nie była zresztą moją działką. To nie robota dla kosiarza dusz, my zbieramy tych, którzy nie są skłonni do odrzucenia dawnej wiary lub tych, do których kaganek prawdziwej wiary jeszcze nie dotarł, a OFowcy odrzucili go i wdeptali w błoto

z premedytacją. To nawet nie sprawa dla sędziów ostatecznych, ewentualnie mścicieli, choć zwykle aferami podobnego kalibru zajmował się GROM boski. Nie zmienia to faktu, że rzecz była ciekawa. Rzadko zdarzają się grupy heretyków tak upartych i zatwardziałych w swym zbłądzeniu. Do tego tak głośno je wszystkim obwieszczających. W KBNZ nie zdarzyło się

to za mojego życia jeszcze ani razu.

 

Pochłonięty bez reszty OFową sprawą, dojechałem do siedziby kosiarzy, zanim się spostrzegłem. Irvie zaparkował na moim miejscu i grzecznie otworzył drzwi lewimobilu.

 

Na moim piętrze kręciło się już sporo ludzi, chociaż do dziewiątej było jeszcze dobre pięć minut. Najwyraźniej inni kosiarze mieli równie skuteczne sumienia. Kilka osób pomachało mi zza biurek, kilka się uśmiechnęło, ktoś rzucił zdawkowe: jak leci? Widziałeś nagrania z soboru? Nie zwróciłem na to szczególnej uwagi, nigdy nie zwracałem, i powolnym krokiem skierowałem się do swojego biura. Nie chodziło o to, że tych ludzi nie lubiłem, raczej o to, że ich fanatyzm mnie przerażał (wywoływał ten dziwaczny dyskomfort

w żołądku, który czuje się, kiedy rozmawia się z wariatem, bo nigdy nie wiadomo, czy za chwilę nie postanowi zrobić sobie z twojej czaszki kieliszka. Wprawdzie z kosiarzami aż tak źle nie było, ale skojarzenie pozostaje.) Większość kosiarzy właśnie ze względu na niego trafiała do tego wydziału KBNZ i mieli się tu jak ryby w wodzie, zarażając swoją pasją

i oddaniem innowierców. Ja znalazłem się tu z innego powodu. Od zawsze marzyłem

o koszeniu, bo oznaczało to wolność, jako taką niezależność i kreatywność. Tylko u nas nie istniały sztywne procedury i kodeksy postępowania. Nie mogło być o nich nawet mowy, bo każdy przypadek jest inny i wymaga innego podejścia.

 

Więc prosiłem, błagałem, klęczałem, padałem na ziemię krzyżem. I w końcu wypadałem etat. Przydzielono mnie do Departamentu Spraw Beznadziejnych i tu naprawdę mogłem się popisać moją kreatywnością, bo trafiały do mnie sprawy, na których polegli najlepsi agenci.

 

Kiedy zamknęły się za mną drzwi mojego gabinetu, usiadłem w fotelu i spojrzałem

w okno. Z biura rozciągał się imponujący widok na centrum, zabudowane wysokimi budynkami ze szkła i chromowanej stali, pooplatane tarasami wiszących ogrodów, mającymi zatuszować industrialny charakter okolicy, poprzecinane napowietrznymi pasmami tras i grawiszlaków. Wszystko subtelnie wielbiące Pana, będące dyskretnym wyrazem Jego woli, mające drugie, duchowe dno, głębszy sens. Rzecz jasna, wszystko to ubrane w lśniący i wypolerowany uniform ergonomii. Bo nawet On podlega teraz EGZM.

 

Kazałem komputerowi biurowemu otworzyć okno. Do pokoju wpadł wiatr, wypełniając go świeżością letniego poranka. Zapowiadał się piękny, lipcowy dzień. Złote, łagodne, przesiane przez leciutką warstwę chmur, promienie słońca zaokrąglały krawędzie całego świata. Powietrze, jeszcze nieprzesuszone południowym żarem, pachniało wilgocią

i spokojem. W taki dzień chce się usiąść pod drzewem na trawie, ze szklanką mrożonej herbaty i dobrą książką w ręku. Ale książki, które czytuje się w takie dni, już dawno są nielegalne. Czytaliśmy kilka z nich na studiach, na zajęciach z historii ery preKBNZetowskiej. Żeby się przekonać, jakim dobrodziejstwem jest życie w naszych czasach, o ile gorzej mieli nasi przodkowie i jacy jesteśmy szczęśliwi. I żeby poznać spaczone wartości ludzi tamtego okresu, zrozumieć ich zagubienie i motywy herezji (chociaż to już raczej wstęp do herepsychologii, albo ateofilozofii). Czytaliśmy Ursulę Le Guin. Jej „Najdalszy brzeg”. Żeby zobaczyć własne szczęście. Po tej lekturze przez pół roku byłem na mocnych antydepresantach.

 

– Lilma! – Żeby nie marnować czasu na meteorologiczne dywagacje, przywołałem do siebie moją asystentkę, najlepiej zaprogramowaną sztuczną, jaką znałem. Choć może to kwestia dostosowania jej parametrów do moich indywidualnych potrzeb i cech charakteru. Informatyczne zawiłości nigdy nie były moją mocną stroną.

 

Zmaterializowała się na fotelu po przeciwnej stronie biurka, atrakcyjna mulatka

z długimi, prostymi włosami.

 

– Cześć, Lil! – Rzuciłem, pochylając się nad plikiem papierów.

– Cześć, Szczepan. – W powietrzu zawibrował radosny, wysoki głos. Zapewne się uśmiechała, ładnie, szczerze, o ile w przypadku sztucznych o szczerości mówić można. Zapewne na jej policzkach pojawiły się urocze dołeczki. Zapewne przechyliła głowę w lewo

i długie kosmyki zatańczyły wokół jej ramion. Zapewne, ale nie patrzyłem. Nie chciałem. Lil za ładnie się uśmiechała.

– Ściągnij z mojego EC'a raport asocjacyjny sprawy OFowców i daj go na nano razem z analizami wydziału kosiarzy.

– Ale to nie twoja sprawa, to nawet nie dla kosiarza, nawet nie dla mścicieli. – Lil uniosła nieznacznie wąskie brwi i ze zdziwioną miną czekała na moją reakcję. Zawsze zaskakiwała mnie jej zdolność do artykułowania moich własnych myśli. To jednak musiała być kwestia dostosowania jej parametrów…

– Wiem przecież, ale ta, którą mi właśnie przydzielili – zastukałem palcem wskazującym w leżącą na blacie biurka, szarą teczkę – jest jeszcze nie dojrzała, to już nie faza nieświadomości i jeszcze nie faza preateistyczna. Trudno o gorszy moment na nawracanie. Trzeba poczekać, dać się złamać trendom religijnym. – Nie wiem czemu, ale lubiłem z nią rozmawiać, czy może raczej mówić do niej, chociaż przecież musiała o wszystkim, o czym jej opowiadałem, wiedzieć. Myślała moimi myślami, ale w przeciwieństwie do większości sztucznych zdawała się nie być wszechwiedząca. Naprawdę to lubiłem.

– Czemu w takim razie trafiła do nas? Inni tego nie zauważyli?

– Nie, to nie to. Przypadek jest po prostu trudny, bo to nie wyznawcy starej religii, tylko konwertyci, nawróceni na jakąś nowoczesną pseudreligię UFO. Wymaga świeżego podejścia.

 

– To co z tym zrobimy? – W dłoni Lilmy zwizualizowała się teczka identyczna z tą, którą miałem przed sobą. Zajrzała do niej i zaczęła kartkować strony, tylko i wyłącznie na pokaz, bo przecież wszystkie informacje trafiały do niej jako strumień cyfrowych danych.

– Jeszcze nic, religia jest stosunkowo młoda i jeszcze nie skostniała. Zajmiemy się nią za trzy, cztery miesiące. Dawaj teraz tych z OF co.

 

– Ale po… – nie zdążyła dokończyć, bo drzwi do biura rozsunęły się z dziwnie mechanicznym chrzęstem. Do pokoju wszedł korpulentny jegomość po sześćdziesiątce,

w garniturze w barwach kosiarzy: czarnym ze srebrnymi aplikacjami, bardzo podobnym do mojego, ale o mniej idiotycznym kroju. (Wybacz mi Panie… Jutro zapiszę się na pokutę…).

 

– Szczepan! – tubalny głos zahuczał mi w uszach. Poderwałem się jak oparzony

i zasalutowałem. Nie wiedzieć czemu wydział kosiarzy zachował te dziwaczne militarne rytuały, które absolutnie niczemu nie służyły, bo przecież wszyscy są równi w oczach Pana. Tak w teorii…

 

– Panie Dyrektorze Natowski! – Zostały tradycyjne gesty, ale już nie tytuły. To zapewne miało utrzymać miraż egalitaryzmu. Bo wszyscy są równi… Podobno…

 

– Dobra, dobra… Bez tej bufonady, Szczepan! – Dyrektor kosiarzy był chyba podobnego zdania, bo niczym nie można było go doprowadzić do takiego szału, jak płaszczeniem się

i salutowaniem. Zresztą fanatyzm też nie był jego mocną stroną. Może tak jak ja, wypadał sobie stanowisko w naszym wydziale, a potem tak jakoś wyszło, że został dyrektorem. Przypadki zdarzają się nawet w KBNZ.

 

Natowski, szarpiąc się trochę, zdjął z siebie marynarkę i rozpiął górne guziki koszuli. Spojrzał pogardliwie na srebrzyście połyskujące ubranie w swojej ręce, przerzucił je przez poręcz wolnego fotela, to znaczy tego, na którym nie wizualizowała się Lilma, i usiadł.

 

– Jest robota, Szczepan. Coś dla ciebie – zaczął bez owijania w bawełnę.

 

– Chętnie posłucham, bo ostatnie kilka spraw, które dostałem, stoją sobie równiutko na półce pod ścianą. Kijem się ich ruszyć nie da w tej chwili, łomem nawet… Nudno się tu robi, dyrektorze…

 

– Tu kija nie trzeba, nawet pęseta może się okazać za toporna. – Uśmiechnął się tajemniczo, karykaturalnie marszcząc pucołowatą i niedogoloną twarz. Tylko dyrektor mógł sobie

na takie niechlujstwo pozwolić. Ale i tak wszyscy są równi i koniec!

 

– Co to za sprawa? – Byłem mocno zaintrygowany. Natowski używający metafor, niezawodnie zwiastuje coś niezwykłego. To tak, jakby nagle pięściarz zaczął tańczyć

w balecie. Po prostu takie rzeczy się nie dzieją.

 

– A słyszałeś o OF co.?

 

– Każdy słyszał, ale…

 

– … to nie jest sprawa dla nas – dokończyła za mnie Lil. Chciałbym widzieć, jaki program kazał jej się wtrącać i po co ktoś go w ogóle napisał.

 

– Nawet nie dla mścicieli, to już od dawna działka GROMU. – Spiorunowałem sztuczną wzrokiem i sam dokończyłem moją myśl.

 

– Nie tym razem… Nie tym razem, Szczepan… Nie będę ci mówić, co masz robić. Sam wiesz najlepiej. Powiem krótko: zajmij się tym i już. Masz jeden dzień. – Wstał, zgarnął z fotela marynarkę i ruszył do drzwi. Poderwałem się z miejsca.

 

– Adrian? – Natowski odwrócił się w drzwiach. – Ale dlaczego?

 

– Trzeba to załatwić zgrabnie i po cichu. – Westchnął i jakiś smutny cień przemknął po jego twarzy. – Świat nie jest już taki sam… Kiedy byłem mały… – Potrząsnął znacząco głową

i machnął ręką, jakby odpędzał natrętnego owada. – Ech… Nieważne…– Chwilę stał tak, ze zwieszoną głową i patrzył przez okno, na zielone wiszącymi ogrodami Królestwo Boże. – To już nie sprawa religijna, Szczepan, tylko polityczna.

 

– Chyba nie wierzysz w ten podział…

 

– Nie mów tego, Szczepan… Nigdy i przy nikim. Nawet tak nie myśl. Przecież to nasz wybór! – powiedział głośno i jakby ze złością w głosie, ale kręcąc przy tym smutno głową. Nie mówiąc nic więcej, zarzucił marynarkę na ramię i wyszedł. Zostałem w biurze sam. Lilma zdewizualizowała się chwilę wcześniej, zapewne przeczuwając, że nie chcę niczyjego towarzystwa.

 

Zaparzyłem sobie kubek herbaty, na palniku, w staromodnym, blaszanym czajniku. Taki sprzęt kiedyś, jeszcze w erze preKBNZetowskiej, używany był na biwakach, ale wtedy jeszcze było gdzie robić biwaki. Teraz prawie nikt nie ma nawet ogródka, no może ci najbogatsi, których teoretycznie nie ma…

 

Przesunąłem fotel pod otwarte na oścież okno i z kubkiem parującego napoju

w dłoni. Usiadłem, wpatrując się w coraz to bardziej zachmurzające się niebo. Powietrze stało się chłodniejsze i drżała w nim pachnąca wilgoć, ale już nie ta poranna – wilgoć zwiastująca letnią, ciepłą burzę. Patrzyłem na odbijające kłębiaste, zaróżowione obłoki szklane ściany budynków. Powinienem się cieszyć, dostałem dziwacznym zrządzeniem woli Pana, sprawę, którą bardzo chciałem się zająć. Prawdziwą zagadkę współczesności, anomalię historyczną, która mieć miejsca nie powinna, a jednak działa się na naszych oczach. Naprawdę powinienem się cieszyć. Więc czemu się nie cieszyłem? Co takiego powiedział Adrian Natowski, że czułem się tak źle, tak bardzo nieszczęśliwy?

 

Przydałby mi się teraz gorący, tradycyjny prysznic, ale że go nie było, siedziałem długo, rozparty w fotelu, z stygnącym kubkiem w dłoniach. Zaczęło padać. Najpierw pierwsze, nieśmiałe krople uderzyły w dachy, liście roślin i wypolerowane, silisfaltowe powierzchnie ulic. Potem duże, ciężkie pełnią lata łzy deszczu zalały cały świat, osnuły go rzęsistymi kotarami. A ja siedziałem.

 

– Szczepan…? – usłyszałem nieśmiały głos Lil. Odwróciłem się. Stała przy biurku, w letniej, kwiecistej sukience. Była smutna. – Szczepan…? Wszystko dobrze? – Patrzyła na mnie wielkimi, wciąż zupełnie dziecięcymi oczyma. Zrobiło mi się o wiele lepiej. Jej głos, spojrzenie… A przecież była tylko programem komputerowym. Zawsze miałem wątpliwości, co do tego…

 

– Tak, Lil, dzięki. – Uśmiechnąłem się i wstałem z fotela. Ona też się uśmiechnęła. Tym razem nie zdążyłem odwrócić wzroku…

 

– Bierzemy się do pracy? – zapytała cicho i delikatnie, jakby bojąc się spłoszyć mój dobry humor.

 

– Nie ma wyjścia. Sama słyszałaś: mamy dzień. – Usiadłem za biurkiem i naświetliłem dotykową klawiaturę na blacie. – Dawaj raport z mojego EC’a i wszystko co tam masz

o OFowcach.

 

– Teraz nie mam prawa nawet pytać dlaczego. Się robi, panie kapitanie! – Stanęła na baczność, napinając każdy mięsień zgrabnych, szczupłych nóg i krągłych pośladków. Zasalutowała, jednocześnie machnięciem głowy, odrzucając falę czekoladowych włosów na plecy. I zniknęła na chwilę. Po chwili na onanowanych ścianach mojego gabinetu wyświetliły się serie dokumentów i nagrań. Lilma ponownie pojawiła się, tym razem na parapecie wciąż otwartego okna. Włosy miała związane wysoko. Z niechlujnego upięcia wyzwoliło się kilka kosmyków, które zagarnęła za ucho.

 

– Coś jeszcze szefie? – przekrzywiła głowę. Włosy wysunęły się jej zza ucha i opadły na twarz. Odgarnęła je znowu.

 

– Znikaj. Muszę teraz popracować. – Nie pytając o nic więcej, zniknęła. Sama jej obecność utrudniała mi myślenie, nie mogłem się skupić nawet na piciu herbaty, kiedy jej projekcja wpatrywała się we mnie sarnimi oczyma. Kiedy zniknęła, wziąłem się do roboty. Przejrzałem dokładnie wszystkie raporty i dokumenty, kilkakrotnie obejrzałem nagrania. W niecałe dwie godziny uwinąłem się z portretem psychologicznym przywódcy, socjologicznymi analizami wspólnoty, trendami przekonań religijnych i fluktuacjami stopnia fanatyzmu. Do tego trochę statystyk rozwojowych, planów mentalności zbiorowej i osobniczej i średnich populacyjnych, generowanych automatycznie na podstawie sporządzonych przeze mnie dokumentów

i miałem na ekranie, a wkrótce po tym na papierze (bo chociaż to absolutnie niezgodne

z dogmatem o EGZM, nienawidzę cyfrowych literek na ekranie i chce, czy nie chce Efektywna Gospodarka musi znieść moje rzekomo grzeszne gospodarowanie Zasobami Materialnymi. Wybacz Panie… Co tydzień siedzę po dwie godziny w izolatce, by odpokutować, więc mam nadzieję, że mi przebaczysz…), pełen przekrój i analizę społeczności, poglądów i członków Old Faith co. Prostsza część roboty była za mną.

 

– Lil! – wezwałem sztuczną, która zwizualizowała się tak jak poprzednio, na parapecie otwartego okna, w tej samej sukience w kwiatki, ale włosy powiewały już delikatnie wokół jej ramion, ruchami skoordynowanymi z powiewami wiatru. – Zapakuj mi torbę na wyjazd. Weź moje ulubione rzeczy. Zapakowana ma być na moim biurku za godzinę – wydałem asystentce polecenie. Oczywiście, że to nie ona zapakuje torbę, tylko mój HC się tym zajmie. I oczywiście, że Lil nie ma pojęcia o moich ulubionych rzeczach. Za to House Custodian ma na swoim twardym dysku statystykę częstotliwości używania przeze mnie określonych przedmiotów i ubrań oraz wykaz rzeczy, które zwykle zabieram na wyjazdy służbowe. Pozostaje tylko skorelować dane z celem podróży i porą roku i torba pakuje się sama. Dobrze to wszystko wiedziałem, ale wolałem myśleć, że Lilma robi to osobiście.

 

Zapakowana, czarna walizka z srebrnym emblematem stanęła na blacie mojego biurka w ciągu czterdziestu minut, obok tak samo zdobionej aktówki, załadowanej po brzegi plikami dokumentów, holokostkami nagrań i induktorami elektrycznymi. Nigdy nie ma się pewności, czy przyjdzie pracować na terenie objętym polem indukcji elektrycznej, czy w miejscu, gdzie energia nadal generowana jest przez wiatraki. Nie mówiąc już o Internecie, chociaż teraz nie ma to z Internetem już nic wspólnego poza nazwą. Po wprowadzeniu w XXI wieku ACTA, niemal jedynego godnego uwagi wytworu ery preKBNZetowskiej, który rozpoczął upadek ostatniej ze światowych fal demokratyzacji (epidemii, która opanowywała ludzkość już wiele razy i oby się to nie powtórzyło. Tak mi dopomóż Bóg!) sieć została szybko upaństwowiona

i prześwietlona do suchej nitki. Krótko potem zniknęły prywatne serwery i serwerownie, posypał się niezależny przepływ danych i tak powoli zaczęły upadać wolność słowa i prawa obywatelskie. Ale po co one komu? Mamy Dekalog i dogmaty… Dzięki Ci za to, Panie…

 

Lilma pojawiła się jeszcze na chwilę i zakomunikowała, że grawilot czeka przed budynkiem. Zagarnąłem bagaże z biurka, płaszcz i kosę z wieszaka i podreptałem do windy. Odprowadzały mnie ciekawskie spojrzenia innych kosiarzy, ukrywające zapewne niechęć

i irytację. Taki niereligijny, taki niedopasowany, a kosi… Co się z tym światem dzieje?

 

– Powodzenia, Malinowski – zadudnił ze swojego gabinetu Natowski, kiedy wchodziłem przez antyprzeciążeniową błonę do windy. Jej geniusz, niski Latynos z wąsikiem, nawet się nie pojawił. Automatycznie kapsuła zwiozła mnie na najniższą kondygnację budynku, 325 pięter poniżej mojego departamentu. Niskie budynki łamały przecież dogmat o Efektywnej Gospodarce Zasobami Materialnymi.

 

Kiedy usiadłem w służbowym wehikule, chciałem naciągnąć na głowę kaptur lunatyczny, mając w zamiarze przespać całą, ponad trzygodzinną, podróż z Warszawy do Teksasu. Nie było mi to jednak dane. Na wolnym siedzeniu pojawiła się Miridia, w uniformie zwiastunki, z niewesołą, zresztą jak zwykle, miną.

 

– Szczepan, wziąłeś się do roboty, więc nie chciałam ci przeszkadzać. Ale Szczepan… Co to było? Tam w biurze. Ta rozmowa z Natowskim? – Tym razem nie była zła, nie krzyczała, nie miotała hologramami. Była smutna, naprawdę bardzo smutna. W zielonych oczach błyszczały łzy.

 

– Nic takiego… – odpowiedziałem, nie wiedząc, co mogę powiedzieć innego. I tak oboje dobrze wiedzieliśmy, że to nieprawda.

 

– Takie wątpliwości u ciebie? Szczepan, jesteś kosiarzem… To zaszczyt przecież. Służysz Panu, ratujesz innych od wiecznego potępienia… Szczepan… Co się stało? – I rozpłakała się, dokładnie tak jak zwykła płakać Miri, pochylona, ocierająca łzy wierzchem dłoni

i przygryzająca wargę. Wiedziałem, że to sprytny chwyt programu sumienia, ale i tak serce mi pękało. Chciałem coś powiedzieć, przepraszać, obiecać poprawę, ale Mir zniknęła, pozostawiając mnie samego z palącymi wyrzutami sumienia. Znowu się jej udało…

 

Postanowiłem nie dać się sterroryzować programowi, naciągnąłem lunatyka i zanim się zorientowałem znalazłem się w bezczasowej przestrzeni świadomego snu. Nie zdążyłem dobrze wykreować zielonej łąki, na której bawiliśmy się z Miri jako dzieci, bo grawilot wylądował i zaburzenie rytmu kołysania pojazdu wyrwało mnie z płytkiego lunasnu.

 

Kiedy wysiadłem, znalazłem się na głównym, wysypanym żółtym piaskiem placu miasteczka, pochodzącego z XVIII lub XIX wieku. Najwyraźniej grabarze przeszłości

i architekci nie zdążyli tu dotrzeć, zanim drewniane budyneczki zajęło OF. Kontrast

z lśniącym, odzianym w szaty ergonomii luksusem Królestwa Bożego był tak wielki, że dobrą chwilę zajęło mi przyzwyczajenie zdziwionych zmysłów, do tego zupełnie nowego otoczenia. Za długo nie opuszczałem strefy schrystianizowanej. O wiele za długo.

 

Miejsce wydawało się ciche i spokojne. Na wykonanej chałupniczą metodą tablicy, ktoś napisał czarną farbą, równymi, estetycznymi literami: „Witamy w Alder Valley. Ostatniej oazie prawdziwej wiary.” Napis zdobiły dodatkowo łacińskie krzyże i wizerunki Matki Bożej. Przestarzałe, od dawna nieużywane symbole wiary katolickiej. Bo po co komu zbite deski czy namalowane przez pijanego artystę ikony, kiedy Bóg, żywy i jak najbardziej prawdziwy stąpa między nami. Podobno… Sam go osobiście nigdy nie widziałem. Ale są tacy, którzy twierdzą, że widzieli.

 

I, na miłość Boską, czemu Alder Valley? Dlaczego olchy? Tu, poza tymi śmiesznymi chatkami, nie ma nic, kamień na kamieniu. Nie zdążyłem jednak się nad tym zastanowić głębiej, bo z najbliższego domu, krytego drewnianym gontem, wyszedł niski mężczyzna. Poznałem go od razu, po skórzanej kurtce, paciorkach na szyi i mocno orlim nosie. Metys był przywódcą OFowców, nazywano go Patrzącym W Słońce. Nie miałem pojęcia, czy było to jego prawdziwe imię, ale trzeba przyznać, ze do niego pasowało.

 

– Cześć, dzieciaku! – Miał miły głos, trochę gryzący się z ostrymi, nieco egzotycznymi rysami. Wydawał się sympatycznym człowiekiem w średnim wieku, ale po prawdzie ciężko to ocenić po tak obco wyglądającej twarzy, na podstawie morfologii, do której Europejczycy nie są przyzwyczajeni. Dlaczego więc tego nie przewidziałem? – Spodziewałem się ciebie trochę później, ale najwyraźniej nie doceniam waszej technologii.

 

– Spodziewał się mnie pan? – Byłem zaskoczony. OFowcy uważani byli za absolutnie odciętych od świata.

 

– Nie pan! Mów mi Ayokee. – Podał mi dłoń. Uścisnąłem ją i przedstawiłem się. – Ale nie stójmy tu tak. Chodź do środka. Pewnie musimy pogadać, tam będzie wygodniej. – Nie czekając na moją odpowiedź, ruszył w kierunku domu. Nie musiał czekać, nie musiał być nawet grzeczny. Byliśmy na jego terenie. To on tu dyktował zasady. Mimo wszystko.

 

Wnętrze domu było dla mnie równie dziwaczne, jak całe miasteczko. Stare meble, sprzęty, podłogi i tapety na ścianach… Wszystko jak ze skansenu, stare i zniszczone, ale tchnące wciąż jakimś niemal mistycznym ciepłem, parujące namacalną, gęstą i pachnącą kurzem historią. Ayokee powiódł mnie przez hall do salonu, którego całe wyposażenie stanowiły kominek, dwie sofy, obite czerwonym, pasiastym aksamitem, wiklinowy fotel bujany i najciekawszy z tego wszystkiego duży, pełen papierowych, może i pergaminowych książek regał. Aż kusiło mnie, żeby podbiec i zacząć wertować woluminy. Tyle mógłbym się z nich dowiedzieć o preKBNZetowcach…

 

– U was pewnie już ich nie ma, co? – zagadnął, widząc jak świecą mi się oczy, gdy spoglądałem na książki.

 

– Nie, już dawno nie… Skąd je masz?

 

– Z różnych miejsc. – Usiadł w fotelu i założył nogę na nogę. – Old Faith zbiera książki od dawna. Tylko tak mogliśmy się czegoś dowiedzieć – mówił spokojnym, głębokim głosem,

z pobłażliwym uśmiechem na twarzy, z jakim patrzy się na zadające naiwne pytania dziecko.

 

– Czemu twierdzisz, że tylko tak?

 

– W KBNZ cenzurują za dużo, by zrozumieć, co naprawdę było wcześniej. Wiedza, do której dają wam dostęp, jest zbyt okrojona i przesiana. – Już wiedziałem, że ta sprawa będzie inna niż poprzednie. Ayokee nie był niewykształconym dzikusem z głębokiej Afryki, ani zaślepionym fanatykiem. Był świadomym graczem i z jakiegoś powodu czułem, że zwycięstwo w tej potyczce może nie być proste.

 

– Dają? – Metys jednak milczał wpatrzony w grzbiety książek.

 

– Nie pomyliłeś formy gramatycznej – stwierdziłem, nie zapytałem. To było oczywiste.

 

– Nie pomyliłem. W istocie. – Oparł łokcie na podłokietnikach, a podbródek na splecionych palcach. Milczał długą chwilę, jakby się zastanawiał. W końcu zaproponował. – Napijmy się czegoś, zanim będę kontynuował. Niedobrze się mówi o suchym gardle. Tuberozo, mogłabyś…?

 

Z sąsiedniego pokoju wyłoniła się kobieta w średnim wieku, z bardzo jasnymi, niemal białymi włosami zaplecionymi w ciasny warkocz. Niosąc tacę, przeszła przez salon, szeleszcząc długą, błękitną sukienką.

 

– Proszę, Ay. Prosić już Malakh? – Postawiła tacę na stoliku, za kanapą, którego wcześniej nie dostrzegłem i spojrzała na mężczyznę bladoniebieskimi oczyma.

 

– Dziękuję, kochana. Daj nam wypić w spokoju. Niech Mal jeszcze chwilkę zaczeka.

 

Tuberoza wyszła, zamykając za sobą drzwi.

 

– Niech zapytam: jesteś Ayokee?

 

– Tak, już mówiłem.

 

– Nie Patrzący W Słońce?

 

– Ayokee znaczy „patrzący w słońce”. – Westchnął i kontynuował. – Ale sam słyszysz, że to brzmi głupio. Nie żyjemy już w XXI wieku. Ale część OF ma fioła na punkcie kultu dawności. Tacy religijni Sarmaci…

 

– Sarmaci? – Słowo było mi zupełnie obce.

 

– Nawet o tym nie wiecie? Mój Boże…– Metys wydawał się być naprawdę zaskoczony, mimo to wyraźnie zaakcentował ostatnie dwa słowa. – Jesteś Polakiem. To twoje dziedzictwo… – Załamał ręce i chwilę kołysał się w fotelu, a ja myślałem. Bardzo, bardzo intensywnie myślałem. Co zrobić, jak podejść do tego człowieka, który przerastał mnie więcej niż o głowę, jak choćby doprowadzić go do pierwszej fazy zwątpienia?

 

– Braki historyczne to innym razem. – Wstał i podszedł do stolika, na którym stała taca. Wziął z niej dzban pełen czystej wody i podał mi go.

 

– Będziesz czynił honory? – Początkowo nie zrozumiałem, ale kiedy drugą ręką podniósł kieliszek, dotarło do mnie z kim mam do czynienia. Wcześniej podejrzewałem, teraz miałem pewność: to nie była robota dla mnie, to nie był nawet mój poziom… Poczułem narastającą panikę, jednak nie dałem tego po sobie poznać, wziąłem naczynie z wodą w dłonie i Jego łaską zmieniłem wodę w wino. Dobre wino. Cabernet Sauvignon rocznik 2289. Metys rozlał je do kieliszków.

 

Kiedy rozsiedliśmy się wygodnie na sofach, popijając trunek, Ayokee spojrzał na mnie poważniej.

 

– Chciałbym ci kogoś przedstawić, Szczepan. Kogoś, kto, jak mi się zdaje, może przedstawić ci zupełnie inną wersję.

 

– Wersję czego? – Nie bardzo rozumiałem, co Metys miał na myśli.

 

– Wszystkiego, synu, wszystkiego. – Bardzo to wzniosła odpowiedź, ale zbyt enigmatyczna by cokolwiek z niej wywnioskować, przynajmniej jak dla mnie. – Obawiam się, że nie mamy już wiele czasu, więc przejdę do rzeczy.

 

– Ale czasu na co?

 

– Jak na Prawdziwie Wierzącego wybitnie mało rzeczy potrafisz przyjąć na wiarę. – Uśmiechnął się miło, ale tylko na krótką chwilkę. – Nie marnujmy minut na czczą gadaninę. – nie pozwolił mi zadać kolejnego i tak bezsensownego pytania. – Malakh, mogę cię już prosić, skarbie – zawołał cicho, a drzwi do pokoju, z którego poprzednio wyłoniła się Tuberoza, zazgrzytały. Wyszła zza nich kobieta… Kobieta? Blask, który bił od niej, zapierał mi dech w piersiach. Czarne włosy opadały smolistymi kaskadami, aż do zgrabnych pośladków, a każdy ich kosmyk roztaczał wokół siebie tęczę. Uśmiechnęła się, a jej uśmiech przebiegł ciarkami wzdłuż mojego kręgosłupa. Zaniemówiłem.

 

– Jestem Malakh – powiedziała ze śpiewnym, obcym akcentem. Jej zielone oczy migotały, niemal sypały zielonozłotymi iskrami. Spojrzała na mnie, osłupiałego, spetryfikowanego

i wybuchnęła radosnym, wysokim śmiechem, a cały świat śmiał się razem z nią blaskiem słońca i czerwienią wina.

 

Malakh zbliżyła się do mnie i położyła mi rękę na piersi. Odebrało mi oddech, a świat rozbłysnął setkami kolorów, ale wszystko szybko wróciło do normy, gdy cofnęła dłoń. Teraz jej blask wydawał się jakby słabszy, nie zapowietrzało mnie już od niego. A kobieta podeszła do sofy i usiadła.

 

– Już ci lepiej? Oddychasz?

 

– Mal… Nie bądź złośliwa, nie jego wina, że jesteś… – Nie dałem Metysowi skończyć.

 

– No właśnie. Kim jesteś? – Mocno ulżyło mi, kiedy odkryłem, ku mojemu własnemu zaskoczeniu, że odzyskałem mowę.

 

– Malakh jest aniołem. Wiem, wiem… – Ayokee uciszył mnie uniesieniem dłoni. – Powiesz, że one nie istnieją, ja powiem, że istniały, ty zapytasz znacząco: co? I zapadnie dziwna cisza. Pomińmy to. Ja wiem, Szczepan, że masz tu nas nawrócić i obiecuję, że jeżeli o mnie chodzi, poddam się bez oporu, ale najpierw wysłuchaj, co Mal chce ci opowiedzieć. – Był spokojny. I nic dziwnego, musiał być bardzo pewny siebie, skoro stawiał wszystko na jedną kartę, a mi jakiś głosik w głowie podpowiadał „uciekaj”. Nie posłuchałem.

 

– Zacznę wprost. Tu trzeba szybko, jak przy odrywaniu plastra. – Obcy akcent utrudniał mi skupienie się na tym, co mówi. Właściwie to nie tylko wina akcentu. Wzięła głęboki wdech

i przeszła do rzeczy. – Jestem aniołem. Jednym z ostatnich. Rząd wybił nas w 2112 roku. Kikudziesieciu przeżyło Noc Srebrnych Piór i poukrywało się, ale do dzisiaj ocalała jedynie garstka. – Słuchałem i nie słyszałem. Słowa do mnie nie docierały, były tak niewyobrażalne, tak burzące wszystko, w co do tej pory wierzyłem, że nie potrafiłem ich przyjąć. A to był dopiero początek.

 

– Jaki rząd? – zapytałem zaskakująco przytomnie. Trzeba było posłuchać wewnętrznego głosiku i uciekać. To nie dla mnie, to za dużo. Ale nie miałem wątpliwości, że mówi prawdę. Była przecież aniołem. Nie było tu miejsca na wątpliwości.

 

– Rząd Królestwa Bożego Na Ziemi. Banda ludzi, którzy postanowili bawić się w bogów. – Ayokee był poważny, z jego twarzy zniknął dobroduszny półuśmiech, została determinacja. Ta sama, którą widziałem na filmie dziś rano. A wydawało mi się, że całe wieki temu, w innej epoce.

 

– Nie ma Boga? – poczułem, że mdleję, ale resztkami silnej woli, szarpiącej się opętańczo zatrzymałem umykającą świadomość.

 

– Już nie ma Boga – kontynuowała opowieść anielica. – Byłam przy jego śmierci. Jeszcze

w XIX wieku. Nie wiem jak to możliwe, ale przecież to On był Bogiem, nie nam rozumieć, jesteśmy za mali. – Spuściła oczy i posmutniała. Te wspomnienia sprawiały jej ból. – Syn Boży został w dwa miesiące po śmierci Ojca otruty. Nie poświęcił się świadomie, więc nie mógł zmartwychwstać. Co się stało z Duchem nie wiem, ale podejrzewam, że nie miał prawa istnieć, gdy zniknęła reszta Trójcy. W taki sposób z powierzchni Ziemi zniknął Bóg.

 

– A co z ludźmi?

 

– Zostali, jak widzisz. Rozpętali kilka wojen, dokonali kilku rewolucji, zabili kilku władców

i wielkich tego świata i wtedy ktoś wpadł na pomysł, żeby sprowadzić na Ziemię umarłego Boga. Z woli grupki potężnych ludzi, powstało KBNZ. Z użyciem technologii, jaką dysponowali nie było to nawet szczególnie trudne, naiwnych, szarych obywateli łatwo oszukać, kiedy sami chcą wierzyć, gdy szukają nadziei.

 

Za plecami Malakh, przy kominku, zwizualizowały się Miridia i Lilma. Obie zapłakane, w błagalnych pozach, klęczące.

 

– Szczepan… – płakały. – Nie wierz im. Szczepan… To herezja. – Lilma spojrzała na mnie swoimi czarnymi oczyma, błyszczącymi od łez.

 

– Proszę… Braciszku… Odrzuć te diabelskie myśli – zaskamlała Mir i przygryzła wargę. Tak jak zawsze, jak przed rapturacją… Jeszcze zanim ją zamordowali…

 

– Zostawcie mnie… Wy nie jesteście prawdziwe. – Te słowa paliły mnie w gardle, bo choć wiedziałem, zawsze wiedziałem, że żadna z nich nie jest prawdziwa, że to tylko impulsy elektryczne wysyłane przez moją wszczepkę, kochałem je i teraz pękało mi serce. Czułem się samotny, zagubiony jak nigdy dotąd i zdradzony, zdradzony przez świat.

 

– On ma wszczepkę! – krzyknęła anielica i jak oparzona poderwała się z kanapy. – Jak mogłeś tego nie wiedzieć?! – Wrzasnęła na Patrzącego W Słońce. – Nie chciałam tak skończyć, jeszcze nie. – W jej głosie wibrował strach.

 

Patrzący W Słońce był spokojny. Dolał sobie wina i uśmiechnął się znów dobrodusznie.

 

– Mal, to już dawno skończone. To od zawsze była przegrana walka. Umarł Bóg, niech żyje bóg.

 

Coś świsnęło i trzasnęło cicho. Ayokee upuścił kieliszek, bezwładna ręka spadła z podłokietnika. Na koszuli wykwitł czerwony kwiat. Kolejny trzask i Malakh padła na podłogę z przerażeniem zastygłym na pięknej twarzy, jej blask ulotnił się, tęcza rozsypała w kolorowy pył.

 

– Dwóch wyeliminowanych, kapitanie. – Usłyszałem męski głos za oknem.

 

– Namierz trzeciego.

 

Nie poczułem nic. Może tylko ulgę. Nagle cały świat utonął w ciemności, jakiej jeszcze nigdy nie widziałem. Ciekawe czy po śmierci Boga, jednak jest coś dalej?

Koniec

Komentarze

Długie, przegadane i niewciągające. Wstęp ciągnie się masakrycznie a potem jest już tylko zakończenie, które niestety jest co najmniej słabe. Niezrozumiała jest śmierć głownego bohatera. Nie sądzę bowiem by opowieść Maklakh mogła wpłynąć na zmianę jego wiary, dlatego uznanie go za zdrajcę uważam za dziwne. Podoba mi się nazwa GROM. Pasuje do opowieści. Technicznie się nie czepiam, bo sam robię mnóstwo błędów, a tu nie ma ich tyle, by przeszkadzały w czytaniu. Z tego co widziałem autor jest kobietą - i według mnie bohater również powinien byc kobietą, chyba że to zniewieściały niezdeklarowany gej. Akapit ze wzmianką o ACTA niepotrzebny, ogólnie tłumaczenie świata jest mało interesujące, bo rozmywa i tak wątłą fabułę.

A zatem najpierw widzimy codzienny poranek bohatera, długi jak cholera i nudny, potem krótka rozmowa z przełożonym i bach, trach, koniec.

pozdrówko

Ta cała masa szczegółów wynikła z wymogów konkursu, na który opowiadanie było pisane, ale zgodzę się, że może ich być za dużo. Akapit o ACTA faktycznie teraz jest zupełnie nie aktualny, ale tekst powstał w okresie protestów, więc wtedy miał więcej sensu.  Co do opowieści Malakh, to mogłą ona go przekonać, jeżeli od dłuższego czasu był pełen wątpliwości, a tak było. To tylko przeważyło szalę. Ale dzięki za zwrócenie uwagi na dysproporcję w długościach poszczególnych części. Niestety mam z tym spory problem,zawsze  kiedy muszę zamknąć się w niewielkiej długości, bo myślę że gdyby tekst był (jeszcze...) dłuższy, to byłoby w nim więcej akcji, a długość wstępu nie byłaby wtedy taka przytłaczjąca. Dzięki ;)

Jeszcze dłuższy tekst? A po co? Skoro i tak nic komletnie się nie dzieje. Szczegóły toalety są mało wciągające, a te poczuczenia automatu, na dodatek o twarzy siostry( nigdy bym czegoś takiego nie zainstalował) wręcz irytują ich nagromadzeniem a nie posuwaja tekstu do przodu.

pozdrówko

Nowa Fantastyka