- Opowiadanie: czarnalucka - Scytia, cz. 1 - Istros (1/10)

Scytia, cz. 1 - Istros (1/10)

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Scytia, cz. 1 - Istros (1/10)

 

Pal licho, raz się żyje! Dodaję!

 

Napisałam ten tekst chyba ze dwa lata temu, więc swoje odleżał, przeszedł przez liczne poprawki, no i jest. Kilka osób z tej strony miało z nim już styczność, i chciałabym tym osobom podziękować za cenne rady. Dodaję, bo co mam w szufladzie chować, może komuś się spodoba, a jeśli nie to przynajmniej przestanę się łudzić, że ten tekst się do czegoś nadaje ;) Pozdrawiam wszystkich serdecznie!

 

 

 

Scytia, cz. 1 – Istros

 

 

 

Prolog

 

Kompleks didymskich świątyń wznosił się w pagórkowatym krajobrazie na kształt okazałych pałaców. Zawsze podziwiała ogromne rozmiary świątyń, zachwycające kolumnady, wesoło tryskające przed wejściami fontanny i kamienne ołtarze. W środku było jeszcze cudowniej. Kolumnowy portyk prowadził do chłodnej sali z posągami bogów. Po wewnętrznych schodach szło się w dół, do naosu, gdzie mieszkał Apollin. Tam stał jego posąg – ogromny, zdobiony złotem wizerunek nagiego mężczyzny z lirą i łukiem. U jego stóp rozciągał się ołtarz, ten ważniejszy, dla szczególnie cennych darów i najważniejszych intencji. Klio żałowała, że jej dary nie są dostatecznie cenne. Będzie musiała zadowolić się ołtarzem przy wejściu.

 

Rozgrzana marszem i niespokojna, podeszła do niego. Dziewczęta z chóru śpiewały czystymi głosami. W deszczu rzucanych przez nie kwiatów uklękła, położyła na podeście pukiel włosów i, z drżeniem rąk, swoją dziecięcą lirę.

 

Kapłan zabił byczka. Krew z przeciętej fachowo tętnicy buchnęła i zasyczała na rozgrzanych kamieniach. Uniosła się krwista mgiełka i w następnej chwili ołtarz opustoszał. Ofiara została przyjęta.

 

Sięgnęła po swoją nową lirę i zagrała melodię, mającą przywołać boga. I choć bardzo się starała, czuła dziwny zawód.

 

To już. Złożyła pierwszą ofiarę, swoje dzieciństwo. Tyle przygotowań, tygodnie nauki, a tymczasem poprawnie zagrana pieśń przebrzmiała w kilka chwil. Nastrój uniesienia gdzieś uleciał, a ona nie czuła się ani trochę doroślejsza. Po przekazaniu Klio życzeń zdrowia i wszystkiego najlepszego, wszyscy nagle stracili nią zainteresowanie. Pochłonięci ucztą z oprawionego i naprędce przyrządzonego byczka, nie zauważyli jak znika między kolumnami.

 

Po prostu wejdzie do przedsionka, klęknie w cieniu i pomodli się. Przecież nikt tego nie broni. Nawet oni, strażnicy świątyni – z ciężkimi toporami, z kopytami zamiast stóp i owłosionymi jak u byka nogami, ale z męskim torsem i twarzą na wpół ludzką i zwierzęcą. Minotaury.

 

Stwory nie usłyszały jej cichych kroków. W zapadającej ciemności nie mogły jej także dostrzec. Ośmielona, ruszyła ku schodom. Tylko wyjrzy, nawet nie zejdzie do końca schodów. Przycupnie na stopniu, spojrzy i skupi się na modlitwie. W tym dniu, tym ważnym dniu, mogła przecież spojrzeć w twarz boga, prawda?

 

Z naosu dobywał się wątły blask pochodni. Pomieszczenie zasnuła delikatna mgiełka kadzideł – dym unosił się ku stropowi. Zniknęła w nim nawet głowa Apollina, ale Klio doskonale pamiętała wyraz rzeźbionej w kamieniu twarzy.

 

No więc, boże – pomyślała – chciałabym, abyś podsunął mojemu ojcu dobrego męża dla mnie. Proszę, niech to będzie joński wojownik. Niech przebywa większość czasu poza domem, jak Theagenes. No chyba, że będzie dla mnie dobry, wtedy niech mnie nigdy nie opuszcza…

 

– Otwieraj.

 

Klio podskoczyła z przestrachu, słysząc głos. Dopiero teraz, kiedy jej wzrok przywykł do półmroku, dostrzegła dwie postaci, krzątające się u boskich stóp, tuż przy ołtarzu. Trzymający byczka mężczyzna zamachnął się toporem. Zwierzę osunęło się na kolana, wierzgnęło. Drugi cios powalił je ostatecznie, odrąbał łeb.

 

Wiele razy patrzyła na zabijanie ofiarnych zwierząt, więc okrutny widok nie wywołał w niej ani obrzydzenia, ani strachu. Dopiero, gdy zwłoki zwierzęcia odsunięto od ołtarza, a kapłan podniósł łeb i zaczął skrapiać krwią ołtarz, uznała, że coś jest nie tak. Znad kamieni uniósł się blady, czerwony obłok.

 

Zniknął po chwili. Pośrodku ołtarza pojawił się natomiast mężczyzna.

 

Klio zamarła. Obserwowała jak przybysz chwiejnie schodzi z ołtarza. Pijany? Chory? Ściszonym głosem rozmawiał z kapłanem, ale poprzez szum pulsującej ze strachu krwi nie rozróżniała słów. Wstała cicho, a przynajmniej miała taką nadzieję. Słabo sunęła ku wyższym stopniom, zdobywając się na jeszcze jedno spojrzenie w tył. Miała nadzieję, że wszystko jej się przewidziało i że kiedy teraz zajrzy do naosu, nie zobaczy tam już niczego strasznego.

 

Mężczyzna stał pośrodku ołtarza. Kapłan kropił kamienie krwią. Uniósł się czerwony obłok i mężczyzna wyparował.

 

Tak.

 

Wyparował to dobre słowo.

 

 

 

 

Rozdział 1 – Ecbatana

 

 

Z wolą przetrwania nie było dyskusji.

 

Chłodno, metodycznie dyktowała mu kolejne kroki. Kazała przeszukać trupy towarzyszy, wmawiając nadzieję na znalezienie kogoś żywego. Nie znalazł, ale nie pozwoliła mu się załamać. Nie, zmusiła go do pozbierania strzał, odszukania swojego miecza i jakiegoś łuku. Wiedziony jej podszeptem, uwolnił uwięzione w stajni konie. Na grzbiet jednego machinalnie zarzucił skórę i przeciągnął popręg pod jego brzuchem. Drugiego uwiązał.

 

Dopiero gdy wyszedł za mury, rozpacz rzuciła go na kolana.

 

 

*

 

 

Yisun ponuro spoglądał na popękaną w różnokształtne płytki ziemię u swoich stóp, a potem przeniósł wzrok na horyzont. Na cały horyzont popękanej ziemi, układającej się w zawiłe brązowoszare wzory, poprzetykane białymi plamkami kości. Jeśli nie tu, to dalej. Yisun nie miał żadnych złudzeń – prędzej czy później i na nie się natknie.

 

Na równi z pustynią bał się napaści. Ten kraj niezbyt był łaskawy dla handlarzy, nie tylko ze względu na uciążliwy teren, ale przede wszystkim z uwagi na szalejące w nim bezkarne hordy Skolotów. Ci nigdy nie ustępowali, kiedy już wzięli sobie jakąś karawanę na cel. Trzeba było walczyć lub przekupywać ich drogimi darami. To drugie było rozsądniejszym wyjściem. Kupcy standardowo wliczali już te dary w koszta.

 

I jeszcze ta wojna…

 

Obejrzał się, słysząc stukot kopyt.

 

Do oazy dotarł jakiś człowiek. Jechał na niskim koniku. Drugiego prowadził na rzemieniu, bez ładunku, widocznie jako zmiennego. Zapewne czekała go długa droga… Zaraz jednak Yisun zrewidował tę opinię, bo brak jakichkolwiek bagaży świadczył raczej o niedalekiej przejażdżce.

 

Przypatrując mu się, kupiec uzyskał pewność – to Skolot. Wszystko się zgadzało: łuk, kryty skórą kołczan, u pasa ten śmiesznie mały, choć we wprawnych rękach nomadów morderczy mieczyk. Skórzana zbroja. Co za dureń ubiera zbroję na pustynię?

 

Skolot zsiadł z konia i pochylił się nad rzeczką. Dopiero kiedy skończył pić, rozejrzał się po oazie. Yisun widział jak jego brwi uniosły się w zdumieniu, kiedy spostrzegł wielbłądy, zaraz jednak wszelkie oznaki zainteresowania znikły. Tylko przesunął wzrokiem po wymierzonych w niego łukach i klepnął konia po szyi, puszczając rzemień. Rumaki rozglądały się po otoczeniu z większą niż on ciekawością, za to z niemalże identyczną wrogością.

 

Yisun uśmiechnął się przelotnie. To prawda co mówili – konie Skolotów były tak samo nieokrzesane, jak ich właściciele.

 

– Siądź z nami, wędrowcze – odezwał się. Znał assurski dość dobrze i miał nadzieję, że wojownik go zrozumie. – Rzadko kogokolwiek się tu spotyka, a samotnego Skolota to już, słowo daję, nigdy nie widziałem! Zawsze w grupie, w galopie i z podążającą za wami pustynną kurzawą, wznieconą zapewne dla spotęgowania efektu strachu! Musisz mieć w sobie dużo odwagi, skoro sam jeden wchodzisz między zbrojnych.

 

– Nie sądziłem, że jesteśmy wrogami. – Głos miał nieprzyjemny.

 

– Skoloci – Yisun nie mógł odmówić sobie odrobinki złośliwości – mają więcej wrogów niż sprzymierzeńców. A już na pewno kupcy mają mnóstwo powodów, aby dobrać się wam do skóry.

 

– Niech strzelają. – Wojownik wskazał beduinów, a potem popatrzył Yisunowi prosto w oczy. Odważnie? Może. Ale kupiec dostrzegł w nich też, a może przede wszystkim, rezygnację. – Nie będę się bronił.

 

Koń zaprotestował głuchym jękiem, gdy chłopak wskoczył mu na grzbiet. Zaraz wbił pięty w jego boki i zwierzę posłusznie ruszyło przed siebie.

 

– Zaczekaj! – zawołał pojednawczo Yisun. – Chciałem tylko porozmawiać. Rzadko spotykamy tu ludzi i jesteśmy spragnieni nowych wieści. Zginiesz, jeśli pojedziesz na pustynię sam, głupcze! Znam te tereny! Tam dalej nie ma już oaz!

 

Młodzieniec nie odpowiedział, ale kiedy konie przyspieszyły, dobiegł Yisuna jego śmiech. Gorzki śmiech. Najgorszy z nich. Świadczący o tym, że chłopakowi wcale nie jest do śmiechu.

 

Konie pognały przez wyschniętą ziemię. Drgające powietrze pochwyciło je na widnokręgu, upodabniając do pulsującej czarnej plamy. Długo trwało, zanim zniknęły za horyzontem.

 

Yisun stał ze zmarszczonymi brwiami. Może powinien mu zaproponować przyłączenie się do karawany? Ocalił od śmierci już niejednego młodego durnia, by wiedzieć, że ten, wdzięczny, gotowy byłby bronić go w drodze własnym ciałem. To prawda, trzeba by go poić i karmić – ten Skolot nie miał zupełnie nic, ale z pewnością był wspaniałym łucznikiem, jak oni wszyscy. A mieć Skolota po swojej stronie, kiedy już miną pustynię i wejdą w góry…

 

Yisun wzruszył ramionami.

 

Cóż, nie wyszło.

 

 

*

 

 

Dwa dni później znów go spotkał.

 

Pustynia, jak przypuszczał, nie obeszła się z nim łaskawie. Padł mu koń. Drugi jeszcze słaniał się na nogach. Próbując zerwać rzemień, rzucał łbem i bił kopytami w ziemię, tuż przy leżącym w pyle chłopaku.

 

Ten zaś był nieprzytomny. Słońce spaliło mu skórę na twarzy i ramionach. Kiedy Yisun sprawdzał mu puls, a potem odchylał głowę, by wlać w usta trochę wody, nieosłonięte, pojaśniałe od słońca włosy sparzyły mu dłoń.

 

– Zuchwały dureń – zamruczał kupiec, lejąc wodę między spierzchnięte wargi wojownika.

 

 

*

 

 

Trwał dzień, kiedy ocknął się pod murami pałacu. Zobaczył skrawek błękitnego nieba. Szybko dotarło do niego, co to oznacza. Widział. Żył. Jednostajne buczenie much, dochodzące z bezpośredniej bliskości oznaczało, że słyszy. Musiał słyszeć i we śnie, gdyż dźwięk nie zdziwił go. Posiniaczone ciało i tępy ból głowy dowodziły możności odczuwania. Otworzył szerzej oczy. Skorupa zaschniętej na powiekach krwi pękła.

 

Usiadł wtedy, z wysiłkiem spychając na bok czyjeś zwłoki, które do tej pory częściowo leżały na nim. Wprawdzie obraz zagłady nie wywierał nigdy na nim żadnych emocji – zwykle bowiem patrzył na zagładę, którą sam wywołał jako z góry obstawiony zwycięzca. Ale teraz to była zupełnie inna sprawa. Ci wszyscy ludzie byli jego sprzymierzeńcami. To ich krew podmyła fundamenty zdewastowanych domów, barwiąc je na brunatny, paskudny kolor. Pomimo ciągłego jeszcze odurzenia parri – a może to właśnie z tego powodu – czuł wwiercający się w nozdrza smród dymu i śmierci. Przerażająca zaś była ta totalna cisza, która zaległa nad pobojowiskiem, oczywiście jeśli nie liczyć denerwującego bzyczenia owadów i łopotu skrzydeł zataczających coraz niższe kręgi sępów. Nie były to dźwięki, jakie na ogół utożsamiał z miastem, a brak tych właściwych odgłosów ludzkiego istnienia sprawiał, że czuł się jak intruz. Nie powinno go tam być. Nie powinien na to patrzeć. Powinien za to leżeć między przyjaciółmi m a r t w y!

 

Ruszył na północ. Chciał dogonić Skolotów, którzy przybyli miastu na odsiecz i musieli niedawno odjechać w powrotną drogę. To naturalne, że kierują się ku stepom, bo dokąd indziej? Galopował aż do nocy i potem znów o świcie. Wszędzie trwała tak niezmącona cisza, jakby nie tylko miasto, ale i cały kraj wydał w tamtej bitwie ostatnie tchnienie.

 

Assur. Wielkie Assur! Niepokonane, przerażające Assur, które teraz leży u stóp Kyaksaresa jak zarżnięte prosię…

 

Dogonił ich przed południem – wkraczali w rejon łagodnych, pustynnych wzgórz. Już, już miał zawołać, spiąć konia piętami, nakazując mu cwał… ale zawahał się.

 

Ja ich w to wplątałem – pomyślał. – Dla mnie wracali z północy. Czy teraz zechcą mnie przyjąć? I czy ja jeszcze w ogóle zasługuję na ich obecność?

 

Odpowiedź na ostatnie pytanie zmroziła mu krew swoją brutalnością.

 

Zasługujesz na śmierć – brzmiała. – Choćby za samą Ecbatanę…

 

 

*

 

 

Podłużna grań zdawała się oddzielać dwa odmienne krajobrazy. Wyznaczała granicę między poszarpanymi szczytami gór na południu, a łagodnymi wzniesieniami opadającymi ku północno-wschodniej, rozległej równinie Ecbatany. Puścili luźno wodze, pozwalając rumakom wybierać drogę wśród łagodniejszych zboczy. Gdzieniegdzie topniały jeszcze łachy starego śniegu, a spod końskich kopyt dobywało się głośne mlaskanie nasiąkniętej deszczem ziemi. Rosnące tu gęsto krzaki szumiały w rytmie jaki im dyktował wiatr, poszarzała trawa powoli zaczynała przybierać kolor soczystej zieleni.

 

Tarres mimowolnie zatrzymał konia, kiedy jego oczom ukazało się miasto. Ciągle jeszcze był pod wrażeniem tych wielkich budowli – i nic dziwnego, wychował się przecież na stepach, na których najwyższą formę mieszkalną stanowił dwumetrowy namiot.

 

Położona na płaskowyżu, Ecbatana miała wygląd niedostępnej twierdzy. Wysokie, kolosalne wręcz mury otaczały miasto szeregiem okręgów. I kolorów, gdyż każdy z nich zmyślnie pokryto inną barwą. Teraz, w ciepłym świetle zachodzącego słońca zewnętrzne lico miasta przybrało zapraszający odcień pomarańczy. Bramy zwieńczono olbrzymimi posągami skrzydlatych stworów, o których mówiono, że strzegą murów. Ich wielkie oczy w kolorze nieba rzucały na górzysty horyzont złowrogie spojrzenia.

 

Pośród przestrzeni wytyczonej przez ostatni mur wznosił się potężny pałac. Zbudowany za czasów pierwszego króla Medei migotał w słońcu złotymi i srebrnymi refleksami. Łagodziły one nieco ogólne wrażenie surowości budowli, która pierwotnie pełniła funkcje niezdobytego bastionu.

 

A jednak Skoloci ją zdobyli! – pomyślał z dumą, mijając bramę. – Nie zdołały nas powstrzymać żadne mury, ani pusty wzrok zaklętych w nich, skrzydlatych demonów.

 

Zdziwił się nieco, kiedy zamknięto za nimi ciężkie wrota. Zwykle nie czyniono tego – nie było takiej potrzeby. Otaczająca miasto równina nie dawała wrogom możliwości ukrycia się, a szeroko otwarte wrota były wyraźnym sygnałem dla kupców, którzy to właśnie sprawiali, że Ecbatana wciąż jeszcze dość dobrze prosperowała. Utrzymujące się z handlu miasto całkowicie podlegało skolockiej armii, ta zaś skwapliwie kontrolowała wszelkie szlaki, przepuszczając jedynie zaprzyjaźnionych kupców z Assur, innych zaś bezlitośnie łupiąc, no chyba, że ci mieli czym się wykupić!

 

Konie zostawili na niewielkim skrawku rosnącej przed pałacem trawy. Na siodła, za które mieli wzorzyste, wzmocnione skórą płachty wełnianego materiału, zawiesili łuki i kołczany. Tarres podał Siranowi ciężki pakunek, który wyjął z juków i dopiął pas z akinakiem…

 

 

*

 

 

Pamiętał ten gest, choć zwykle nie pamięta się czegoś, co wykonuje się zupełnie odruchowo. Ot, zwykłe dopięcie pasa, niedbały, oszczędny ruch ręki. Miecz w zdobionej pochwie otarł się o udo, tak jak setki razy przedtem. Dlaczego zapamiętał akurat ten raz?

 

Może po prostu złączył się w umyśle Tarresa z widokiem pałacu, widokiem który onieśmielał? Czy miecz miał dodać otuchy? Może…

 

A może po prostu mu się zdawało, że pamiętał. Zdawało się, by uświadomić Tarresowi gorzką prawdę.

 

Otóż miał miecz. Miał, ale nie sięgnął po niego w chwili, w której należało to uczynić.

 

 

*

 

 

Chłód kamiennych ścian wewnątrz pałacu współgrał z półmrokiem korytarza. Szum rozmów narastał z każdym krokiem. Zmierzając ku jego źródłu, natknęli się na dwie służki wynoszące opróżnione tace. Tarres rozpoznał Fereshteh, młodą niewolnicę z ludu Parsi, z którą spędzał upojne chwile zawsze ilekroć bywał w Ecbatanie.

 

Nie pamiętał już, kiedy ostatni raz był z kobietą. Medejskie niewiasty uciekały przed nimi, chowając się w górach, a kiedy już udało się jakąś znaleźć, to zwykle takie zbliżenie nie było tym, czego potrzebował wyposzczony, młody wojownik. Objął więc dziewczynę w talii, próbując przypomnieć sobie jakieś słowa w obcej mowie. Szorstki, żołnierski język, jakim na co dzień porozumiewał się z podległymi mu medejskimi żołnierzami, ograniczał się głównie do przekleństw i krótkich rozkazów, był więc całkowicie bezużyteczny w rozmowie z kobietą. Zanim jednak zdołał cokolwiek sklecić, Fereshteh wyrwała mu się i uciekła z płaczem.

 

Wzruszył ramionami.

 

Rozmowy milkły jedna po drugiej, gdy zauważono w sali ich obecność. Wkrótce zrobiło się bardzo cicho i tylko grający na lutniach i fletach muzycy wydobywali ze swych instrumentów relaksacyjne dźwięki. Niektórzy z zebranych patrzyli na przybyłych wyczekująco; w oczach pozostałych Tarres dostrzegał już pijacką obojętność.

 

– Książę Tarres! – Madius, wódz Skolotów, zakrzyknął z udawaną srogością. – Jak zwykle spóźniony!

 

– Spóźniony, wodzu – przyznał – ale z dobrymi wieściami.

 

Odebrał od Sirana płócienną torbę, odwinął i wyciągnął z niej uciętą głowę. Trzymając za włosy podniósł ją tak, by wszyscy mogli zobaczyć. Kilkugodzinna poniewierka w worku zrobiła swoje – twarz była straszliwie wykrzywiona i poobijana.

 

– Przywódca buntowników – powiedział. – Trzy lata go tropiłem. Mojej hordzie udało się wczoraj rozbić jego bandę, tak więc północne partie Gór Sagartiańskich są już wolne od rebelii. Nikt tam nie podniesie na nas ręki!

 

Rozległy się gromkie brawa, naraz kilku wojowników otoczyło go i z gratulacjami klepało po plecach. Odrzucił zmaltretowaną głowę – poprowadzono go bowiem w stronę wodza. Błyskawicznie znaleziono dla niego krzesło i ustawiono u szczytu stołu, obok Madiusa.

 

– Należy ci się miejsce wśród najświetniejszych, Tarresie! – Wódz klepnął go bratersko w ramię. Ktoś inny wepchnął mu w dłoń ryton, który cycata niewiasta od razu napełniła winem. Zebrani przy stole mężczyźni unieśli puchary, a Madius zawołał: – Za mojego bratanka, Tarresa, postrach wszelkiej maści rebelii!

 

Solidny łyk wina nie zdołał ugasić pragnienia, ale sprawił, że po ciele rozeszło się przyjemne uczucie odprężenia.

 

– Dzięki tobie mamy kolejny powód do świętowania! Każdy jeden mógłby starczyć na oddzielną ucztę – powiedział Madius, podczas gdy Tarres nabierał na złotą misę co smaczniejsze kąski z tac.

 

– To ile ich jest? – spytał. – Wiem tylko o jednym, o którym mówił mi twój posłaniec, wuju.

 

– Zaszyłeś się w górach – odezwał się Certos, jego ojciec – to i żadne wieści do ciebie nie docierają. Choć ta, którą przynosisz jest najbardziej zaskakująca! Oto oddajemy w ręce Sinsharishkuna wolną od buntu Medeę. To więcej niż oczekiwał.

 

Tarres zmarszczył brwi. Nie do końca pojmował zawiłości prowadzonej przez starszych dowódców polityki.

 

– Nie rozumiem, dlaczego Medea nie miałaby stać się nasza – rzekł lekkim tonem, świadomy czujnego wzroku assurskich wezyrów. Ze złośliwym uśmiechem dodał: – Ani dlaczego nie mielibyśmy zawładnąć Assur. Sinsharishkun nie zdołałby się nam sprzeciwić.

 

Madius zaśmiał się i opróżnił ryton. Czekająca za jego plecami dziewczyna szybko uzupełniła puste naczynie.

 

– Młodzieńcza zachłanność! – zawołał. – Czy nie zapomniałeś, Tarresie, że mamy własny kraj daleko na północy, na stepach?

 

– Dobrze, ale dlaczego by go nie powiększyć?

 

– O tym właśnie mówię: zachłanność! Tak wielkie państwo byłoby trudne do utrzymania. Spójrz na Assur! Trzeba by samego boga, aby zdołał nad nim zapanować. Tak było ogromne, a jakie jest teraz? Sinsharishkun, mimo iż mieni się tytułem najwyższego króla-boga, z całą pewnością jest tylko człowiekiem. Ponadto człowiekiem na złym stanowisku, po prostu synem swojego ojca. Bez naszej pomocy nie utrzymałby granic nawet przez rok!

 

Spojrzał na bratanka uważnym, czujnym wzrokiem.

 

– Już czas, abyś wrócił z gór, Tarresie – powiedział. – Czas, byś nieco odwykł od towarzystwa tobie podobnych, ambitnych, młodych wojowników. Wiem, że ostrzycie sobie pazury na cały świat, pragnąc uczynić go jednym wielkim stepem – zaśmiał się cicho. – Dlatego muszę cię wyrwać spomiędzy wpływów tych młodych ludzi i umiejscowić na jakiś czas pomiędzy nami, starymi nudziarzami, ale za to bardziej rozważnymi. Czas, byś zaczął wprawiać się w prawdziwą politykę. Kto wie, może w przyszłości to właśnie ty zostaniesz wodzem Paralati, jak ci bowiem wiadomo, moi synowie zginęli. Wtedy pokierowałbyś naszym ludem wedle własnych ambicji, jednakże widzę, że najpierw trzeba będzie ci nieco stępić zbyt ostre pazury!

 

Tarres podrzucił hardo głowę.

 

– Polityka? – spytał przekornie. – Cóż w niej trudnego? Wystarczy, że jestem Skolotem…

 

– Niestety, bratanku – Madius pokiwał głową z przelotnym uśmiechem. – Choćbyś był pierwszym spośród wojowników, to bez doświadczenia nic w polityce nie zdziałasz. Możesz co najwyżej poważnie zaszkodzić nie tylko sobie, ale i całemu plemieniu. Wiele bowiem zasadzek czyha na tak młode, zachłanne umysły jak twój. Pozwól więc, że pokierują tobą tak zaufane osoby jak ja i twój ojciec, mój cenny doradca.

 

Tarres z niesfornym uśmiechem pokiwał głową i sięgnął po znów wypełniony po brzegi puchar.

 

– Wolałbym jednak – rzekł – pozostać wśród moich ludzi i ruszyć dalej. Po co mielibyśmy poprzestawać tylko na górach? Pójdźmy na południe, zagarnijmy ziemie Parsi.

 

Madius roześmiał się serdecznie.

 

– Ziemie Parsi! – powtórzył. – Oto cały Tarres, wiecznie nienasycony! Wciąż mało mu zwycięstw! Kiedyś byłem taki jak ty. Marzył mi się cały świat, jednak bycie wodzem nauczyło mnie nieco pokory. Tak, tak, nawet my, Paralati, czasem jej potrzebujemy…

 

– Nie sądzisz chyba, że w to uwierzę, wuju? – Tarres lubił się z nim spierać.

 

– A powinieneś! Twój światopogląd radykalnie się zmieni, kiedy już zrozumiesz, że nasza waleczność i siła to nie wszystko. – Madius zamyślił się, spoglądając na swoje oblicze, odbite w szkarłatnej tafli wina w pucharze. Taflę zmącił wartki strumyczek lejącego się z amfory płynu. Tarres powędrował wzrokiem wyżej i dostrzegł szeroki uśmiech trzymającej naczynie dziewczyny. – Kto wie, może kiedyś sięgniemy po ziemie Parsi, Tarresie, jeśli ten lud spróbuje nam zagrozić.

 

Wysłannicy Sinsharishkuna widocznie się uspokoili – już nie patrzyli na Tarresa tak drapieżnie. Teraz, gdy wódz Paralati nieco stonował groźne zamysły swojego bratanka, na twarzy urzędników odmalował się wyraz pobłażliwości.

 

– Ale nie czas na takie rozmyślania! Dziś świętujemy! Zdrowie Kyaksaresa, który wydał dla nas tę ucztę! – ostatnie zdanie Madius wypowiedział na tyle głośno, by wszyscy go usłyszeli. Podniosła się ogólna wrzawa, podczas której wszyscy zawiwatowali i pili zdrowie władcy Medei. Patrząc na siedzącego kilka krzeseł dalej Kyaksaresa, Tarres dostrzegł jego zagadkową minę.

 

– Skoro pytasz o powody tego święta, Tarresie – rzekł Madius – to musisz wiedzieć, że dziś Medea przechodzi w ręce naszego sojusznika, króla Assur.

 

Tarres skinął głową. To wiedział.

 

– A drugim powodem jest rocznica – dodał Certos. – Mija dziś sześćdziesiąt lat, odkąd nasi przodkowie przekroczyli rzekę Arakses.

 

– Tak, sześćdziesiąt lat temu mój dziadek poprowadził plemię Paralati za Arakses – podjął Madius, a Tarres, znający ten ton jego głosu przewidywał, że zaraz usłyszy całą historię wojennych podbojów dokonanych przez ich ród. Wszyscy w sali zamilkli, chcąc słyszeć. Madius lubił snuć tę opowieść. Tarres znał ją na pamięć, ale nigdy nie sprzeciwiał się usłyszeniu jej z ust wodza kolejny raz. Była czymś świadczącym o ich sile i władzy, czymś niezwykle cennym, jak niematerialny skarb. – Ale wszystko zaczęło się wiele lat wcześniej, kiedy Dagdamme, król Gimmiri, wypowiedział nam wojnę na dalekich, północnych stepach. Oczywiście postąpił głupio! Przepędziliśmy Gimmiri z naszego kraju, ale wracali, nękając nas ciągłymi bitwami, porywając nasze stada i kobiety. Ispakaios, mimo podeszłego wieku, zwołał najlepszych łuczników i wyruszył przeciwko nim. Ci umknęli właśnie za Arakses, rozpierzchając się na wszystkie strony świata, a Ispakaios, zachwycony urokiem nieznanych ziem, postanowił jeszcze nie wracać na stepy, lecz podążył na południe w poszukiwaniu bogactw. Początkowo był wrogo nastawiony wobec Assur i byłby je zniszczył, gdyby nie propozycja ówczesnego władcy tego państwa. Otóż, chciał on pokoju w zamian za rękę swej córki. Choć Ispakaios wiedział, że mógłby z marszu obrócić w pył wspaniałe miasta Assur i pogrzebać w nich jego żołnierzy, przystał na tę prośbę. Księżniczka z Assur została żoną jego syna, a mojego ojca, Protothiesa. Zawarliśmy układ, militarny sojusz, który obowiązuje do dziś. Assur stało się po części naszym domem.

 

Tarres kiwnął głową. To była prawda. On sam urodził się w Assur, z kobiety, którą wybrał jego ojciec. W Niniveh spędził pierwsze lata życia. Wspomnienia tych lat były ulotne jak mgła – Certos odesłał go bowiem na stepy, rozległe równiny pełne trawy i właściwie niczego więcej. I właśnie te zielone, otwarte przestrzenie stały się dla niego prawdziwym domem, a Skoloci jedyną rodziną.

 

– Jednak krew wkrótce w nas zawrzała, nie dla nas wieloletni pokój! – Madius ciągnął dalej. – Protothies zobowiązał się do militarnej pomocy Ashurbanipalowi. Pomógł mu zająć Elam i nękać państwo Urartu, ponadto obie armie zajęły Sydon i Arabię. Aby utrzymać ogromne granice krążyliśmy wzdłuż nich, tłumiąc wszystkie bunty. O ile takowe w ogóle wybuchały! Sami dobrze wiecie, że nie bez powodu nazywają nas pogromcami narodów. Kolejne państwa pękały pod nami niczym gliniane naczynia. I wyobraźcie sobie, że nawet władca Egiptu, ten który nazywał siebie Panem Czterech Stron Świata, padł przed Protothiesem na kolana. Dopiero olbrzymie dary i długotrwałe prośby sprawiły, że zaprzestaliśmy podboju jego kraju. Tak właśnie było! Dzięki nam ziemie Assur rozciągały się wzdłuż i wszerz świata. Niestety, po śmierci Ashurbanipala, na skutek pochopnych decyzji jego synów, część ziem została utracona. Podniósł głowę Babilon, a od wschodu zaczęła nam zagrażać Medea. Jednak utrzymaliśmy ją w ryzach aż do dziś, i dziś też oddajemy ją władcy Assur, podległą i bezpieczną!

 

Widocznie Madius zakończył już swą przemowę, gdyż zapadła cisza. Tarres wiedział, że wuj pominął ważne kwestie dotyczące Medei, nie chcąc ich wspominać przy Kyaksaresie. Ten młody władca, nieco tylko starszy od Tarresa, stracił w wojnie ze Skolotami swego ojca, ówczesnego króla Medei. Kiedy dorósł, pozwolono mu objąć tron, choć było to raczej posunięcie czysto symboliczne, mające na celu zjednanie sobie medejskich plemion. W rzeczywistości Kyaksares nie miał żadnej władzy. O wszystkim decydował Madius. To jego pomysłem było włączenie medejskich żołnierzy do skolockich hord. To on tak wszystkim kierował, by w ostateczności przyłączyć Medeę do Assur.

 

– Wypijmy za to! – krzyknął Kyaksares, unosząc ryton i wszyscy, którzy jeszcze nie spali z głowami na stołach, przechylili puchary.

 

Tarres zorientował się, że znaczna część towarzystwa pod wpływem trunku utraciła już kontakt z rzeczywistością. Sam był tego bliski. Może nie wypił zbyt wiele, ale ziele bakhi zrobiło swoje już wcześniej. Zauważył też, że pojedyncze osoby zaczęły się wymykać z sali z kobietami.

 

Podstawił swój ryton pod amforę. Trzymająca ją niewiasta otarła się o jego ramię piersiami…

 

Fereshteh. Zdołał pochwycić jej wzrok. Patrzyła, zalotnie trzepocząc rzęsami. Pozwoliła się objąć, ale zaraz odskoczyła i skierowała się do wyjścia.

 

Tarres stwierdził, że chyba nigdy nie zrozumie kobiet. Jeszcze niedawno szlochała, kiedy ją dotknął, a teraz wyraźnie go prowokowała. Nie myślał wiele – ochoczo dał się sprowokować. Szybko przechylił puchar, którego nie napełniła do końca, i ruszył za nią.

 

Czekała za drzwiami. Powitał ją długim pocałunkiem, ale pospiesznie chwyciła go za rękę i pociągnęła w głąb korytarza. Potulnie dał się prowadzić, a wpatrzony w jej poruszające się pod cienką warstwą lnianej tkaniny pośladki, nie zwracał uwagi dokąd idą. Prawdopodobnie do jakiejś ciemnej skrytki…

 

Szli długo, choć jemu czas płynął jak rwąca rzeka. Wreszcie zamknęła za nimi małe drzwiczki i wskazała w bok. Spojrzał. W świetle księżyca wpadającego przez maleńkie okienko poznał, że są w czymś w rodzaju spichlerza. Ściany tonęły w mroku, jednak przepływ chłodnego powietrza podpowiadał mu, że w głąb ciemności ciągnie się długi korytarz. To właśnie w tę ciemność wskazywała Fereshteh.

 

– Tam – powiedziała. – Przejście dla służby. Tamtędy możesz się wydostać.

 

Choć zrozumiał słowa, nie dotarł do niego ich sens. Liczyło się tylko to, że ona tu była. Wbił wzrok w jej piersi, ku którym powędrowały jego złaknione ciepła kobiecego ciała dłonie. Pochylił się nad odsłoniętą szyją, jednocześnie przyciągając dziewczynę ku sobie i zanurzając twarz w jej włosy. Rzemyki u spodni, które próbował jedną ręką odwiązać, nagle wydały mu się złośliwie wręcz poplątane. Nie zwrócił uwagi na to, że próbowała go odepchnąć i dopiero cios w głowę nieco go otrzeźwił. Spojrzał na nią bardziej zaskoczony niż wściekły.

 

– Nie rozumiesz?! – krzyknęła z płaczem i korzystając z jego oszołomienia, wyrwała się z uścisku. – Uciekaj!

 

Próbując zrozumieć sytuację, patrzył na jej załzawioną twarz i dopiero wtedy jego umysł drgnął, a myśli zmieniły bieg. Lodowate igiełki niepokoju rozbiegły się po jego głowie jak stado spłoszonych mustangów. Fereshteh szlochała, ściskając jego rękę i ciągnąc go ku tajemnemu przejściu.

 

Rzucił się w tył, ku drzwiom.

 

– Nie! – krzyknęła rozpaczliwie. – Zabiją cię!

 

Wyrwał się jej i już wybiegał, kiedy dobiegł go jej przepełniony bezradnością krzyk:

 

– Ty głupcze! Ty niewdzięczny głupcze!

 

 

*

 

 

Dopiero po dłuższej chwili udało mu się w plątaninie pomieszczeń odnaleźć to właściwe. Stanął jak wryty, czując ostry zapach krwi. Rozpoznałby go zawsze i wszędzie. Jednakże tutaj, w bezpiecznym pałacu, zupełnie się jej nie spodziewał.

 

Szkarłatny płyn skapywał ze stołu na kamienną posadzkę. Nie wiedział czy to krew, czy wino. Umazane w nim ciała kazały jednak sądzić, że raczej to pierwsze. Przewrócone krzesła i porozrzucane kuchenne zestawy świadczyć mogły o tym, że niektórzy ze Skolotów próbowali walczyć. Inni, drzemiąc pijackim snem, zostali na miejscu zarżnięci.

 

Pośrodku pomieszczenia, niczym dumny mściciel, stał Kyaksares i wodził zadowolonym wzrokiem po obrazie rzezi.

 

To był ten moment, w którym należało sięgnąć po miecz. Wystarczyło skoczyć, wbić ostrze w ciało łajdaka, poczuć ciepłą krew na ręku i delektować się swoim czynem. Delektować się krótko, do czasu, gdy medejscy gwardziści przebiliby z kolei mieczami jego. Ale to nic…

 

Tarres nie dobył miecza. Skoczył, ale w mrok.

 

 

*

 

 

Mroczny korytarz, krzyki, tupot butów. Wrota. Bieg ku koniom.

 

Galop. Galop w strzeżone miasto. Najpierw brama. Świszczące nad głową groty. Pościg. Huk kopyt na wybrukowanej ulicy. Stukot żołnierskich buciorów. Kolejne mury, te już pozbawione wart. I ta ostatnia brama, zamknięta – już teraz wiedział z jakiego powodu.

 

Zwiódł pościg, imitując zwrot, a kiedy za nim pomknęli, strzelał. Bez opamiętania, bez zwracania uwagi na ból zmęczonych mięśni, ale i bez paniki, z wyuczoną precyzją.

 

Przeżyć, przeżyć! Pędź, koniu, klucz, uskakuj! Tak jak na polu bitwy, tak jak zawsze!

 

Bramę otworzył mu zastraszony wartownik, któremu strzałą przebił dłoń.

 

Dopiero gdy cwałował przez mroczną równinę ku górom, szok zaczął mijać, a rozpierzchnięte myśli złożyły się w niewyobrażalną świadomość klęski…

 

 

*

 

 

Konie stały nieruchomo, nerwowo strzygąc uszami, a on obserwował, jak Skoloci nikną za wzgórzem i nie miał odwagi postąpić ku nim. Palący wstyd wżarł się głęboko w myśli, niwecząc wszelką wiarę, nadzieję, a w końcu i tę bezczelną wolę przetrwania.

 

Obrócił konie i z wolna ruszył przed siebie. Kierunek nie grał roli – nie było celu. Wlókł się aż do wieczora. Nad ranem już tylko instynktowna u nomadów potrzeba ciągłego ruchu sprawiła, że osiodłał konia i wdrapał się na niego.

 

Oaza, w której spotkał karawanę, była jedyną, do której trafił. Po jej opuszczeniu konie szły opornie. Zadając ból zmuszał je, by podążały w głąb suchej ziemi. Wtem ten, na którym siedział, zwalił się na kolana. Upadając, rumak przygniótł mu nogę i mimo iż Tarres chciał ją uwolnić, nie zdołał. Zabrakło mu sił. Słońce grzało, a on tracił przytomność i budził się na przemian. Za pierwszym razem, gdy się ocknął, koń jeszcze ciężko dyszał, gwałtownie unosząc i opuszczając bok. Za drugim razem lekko drżał. Za trzecim już chyba nie żył.

 

Za czwartym spadł deszcz.

 

Tarres łapczywie przełknął wodę, choć spuchnięty język odmawiał posłuszeństwa. Rozbrzmiały jakieś obce słowa. Uwolniono mu nogę spod ciężkiego, końskiego trupa. Czyjaś dłoń znów przytknęła mu do ust skórzany bukłak.

 

Bogowie… – pomyślał. – Wy durnie w niebie, dlaczego nie dacie mi umrzeć?

 

Ktoś coś wołał. Tarres nie rozumiał. Czyjeś ręce rozpięły rzemienie zbroi, ściągnęły ją, nakryły ciało przewiewną płachtą, uniosły w cień. Poprzez przymknięte powieki widział, jak dziwnie odziani ludzie próbują ujarzmić wierzgającego, przerażonego konia.

 

Zostawcie – zaprotestował. – Idźcie sobie i dajcie mi spokój.

 

Ale albo tego nie powiedział, albo nikt go nie zrozumiał, bo nadal trwali przy nim i najwyraźniej chcieli go uratować. Zrezygnowany, poddawał się ich zabiegom – wysmarowali mu czymś twarz, usta i ręce. Wepchnęli pod język coś słonego…

 

Nastrój na umieranie prysł, ale żal pozostał.

Koniec

Komentarze

Mam zwyczaj czytać do końca zaczęte opowiadanie, chyba że jakiś gniot straszliwy się trafi. W tym przypadku tak nie jest i mam ochotę poznać ciąg dalszy. Nie umiem jeszcze nic powiedzieć o treści, bo ledwie zaznaczyłaś wątki, ale zaczyna się, moim zdaniem, obiecująco. Jeżeli wszystko rozwinie się tak interesująco, jak się zaczęło, mam przed sobą jeszcze dziewięć miłych wieczorów, a to miła perspektywa.

 

„Kompleks didymskich świątyń wznosił się w pagórkowatym krajobrazie na kształt okazałych pałaców.” – Zdanie w obecnym kształcie mówi mi, że pagórkowaty krajobraz miał kształt okazałych pałaców. ;-)

Proponuję: Kompleks didymskich świątyń, które kształtem przypominały okazałe pałace, wznosił się w pagórkowatym krajobrazie.

 

„…zachwycające kolumnady, wesoło tryskające przed wejściami fontanny i kamienne ołtarze.” – Czy kamienne ołtarze także wesoło tryskały?  ;-)

Proponuję: …zachwycające kolumnady, kamienne ołtarze i wesoło tryskające przed wejściami fontanny.

 

„Po przekazaniu Klio życzeń zdrowia i wszystkiego najlepszego, wszyscy nagle stracili nią zainteresowanie.” – Trochę niezgrabna część zdania po przecinku.

Proponuję: …wszyscy nagle stracili zainteresowanie nią. Lub: …wszyscy nagle przestali się nią interesować.

 

„Pochłonięci ucztą z oprawionego i naprędce przyrządzonego byczka, nie zauważyli jak znika między kolumnami.” – Byczek znikał między kolumnami?  ;-)

Proponuję: pochłonięci ucztą z oprawionego i naprędce przyrządzonego byczka, nie zauważyli jak dziewczyna znika między kolumnami.


„Miała nadzieję, że wszystko jej się przewidziało… - …przywidziało…

 

„Na równi z pustynią bał się napaści.” – Czy pustynia bała się napaści? ;-)  Czy raczej przebywanie na pustyni napawało go takim samym lękiem jak ewentualna napaść?

Podejrzewam, że miałaś na myśli drugą możliwość.

 

„Kupcy standardowo wliczali już te dary w koszta.” - Ja napisałabym: Kupcy zwyczajowo wliczali już te dary w koszty.

 

„Co za dureń ubiera zbroję na pustynię?” – Ja zapytam, jaki dureń w ogóle ubiera zbroję???

Zbroję się wkłada, zakłada, przywdziewa; w zbroję można być zakutym. Ale zbroi się nie ubiera!!! Żadnej odzieży się nie ubiera!!! Butów też się nie ubiera!!! Ani kapelusza!!! Choinkę się ubiera!!!

 

„…łopotu skrzydeł zataczających coraz niższe kręgi sępów.” – To nie kręgi były coraz niższe, tylko sępy krążyły coraz niżej.

Proponuję: …łopotu skrzydeł sępów, coraz niżej zataczających kręgi. Albo ...Lopotu skrzydeł sępów kołujących coraz niżej.

 

„I czy ja jeszcze w ogóle zasługuję na ich obecność?” – Ja napisałabym: I czy ja jeszcze w ogóle zasługuję na ich towarzystwo?  Lub: I czy ja jeszcze w ogóle zasługuję, aby być z nimi?

„…najwyższą formę mieszkalną stanowił dwumetrowy namiot.” – Nie jestem przekonana, czy metr, jako jednostka miary, ma prawo występować w Twoim opowiadaniu.

Może raczej napisz, że namiot był wyższy od najwyższego mężczyzny. Albo użyj jakiegoś innego, stosownego porównania.


„…wydobywali ze swych instrumentów relaksacyjne dźwięki.”Relaksacyjne dźwięki nie pasują mi tak samo jak wcześniejszy metr.

Może niech te dźwięki będą kojące, przyjemne, miłe dla ucha, słodkie…

 

„…kilku wojowników otoczyło go i z gratulacjami klepało po plecach.” – Ja napisałabym: …kilku wojowników otoczyło go i, gratulując, klepało po plecach.

 

„…dziewczyna szybko uzupełniła puste naczynie.” – Dziewczyna nie uzupełniła naczynia, tylko dolała doń wina, czyli szybko napełniła puste naczynie.


„Dlatego muszę cię wyrwać spomiędzy wpływów tych młodych ludzi i umiejscowić na jakiś czas pomiędzy nami…” -  To nie jest dobry pomysł, by kogoś umiejscowić.

Proponuję: …i umieścić na jakiś między nami. Lub: …i zatrzymać na jakiś czas między nami.

 

„Madius pokiwał głową z przelotnym uśmiechem.” – Czy głowa miała przelotny uśmiech? ;-)

Proponuję: Madius, uśmiechając się przelotnie, pokiwał głową.

 

„…wszyscy, którzy jeszcze nie spali z głowami na stołach, przechylili puchary.” – Gdyby przechylili puchary, wylaliby wino. Oni wychylili puchary, czyli spełnili toast.

 

„Stanął jak wryty, czując ostry zapach krwi. Rozpoznałby go zawsze i wszędzie. Jednakże tutaj, w bezpiecznym pałacu, zupełnie się jej nie spodziewał.” – W dwóch pierwszych zdaniach piszesz o zapachu krwi. W trzecim, konsekwentnie powinnaś napisać: …zupełnie się go nie spodziewał

 

„Przewrócone krzesła i porozrzucane kuchenne zestawy…” – Miejscem kuchennych zastawów jest kuchnia, nie stół przy którym ucztuje się w sali biesiadnej. Myślę, że porozrzucane były m.in. misy, tace, kielichy, amfory, patery.

 

Pozdrawiam.  :-)

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Tak nieco na marginesie: spomiędzy wpływów nie wyrywałbym.  

Zajrzę w kontynuację pomimo braku przekonania, że mnie porwie. Do zobaczenia, jeśli można tak to nazwać.

O rany, dzięki ;) Oczywiście, masz rację. Sama w życiu bym tego nie wyłapała. Mam nadzieję, że dalsza część tekstu się spodoba :) Pozdrawiam!

Dzięki i Tobie, AdamieKB, za przeczytanie :)

Ciekawie się zapowiada. Niestety, nie mam cierpliwości do czytania opowieści w odcinkach, co nie oznacza, że nie zajrzę do następnej części:).

Pozdrawiam

Mastiff

Dzięki, Bohdan :) Masz rację, opowieści w odcinkach są w pewien sposób męczące – ja na przykład ledwo jestem w stanie czytać z kompa, coś krótkiego to jeszcze, ale długie wolałabym mieć na papierze. Mimo wszystko zapraszam do dalszej lektury, może akurat zainteresuje Cię ;)

jestem tu nowy i nie przywykłem jeszcze do czytania z ekranu. nie ogarniam więc całości twojego opowiadania (tej części opowiadania) ale zanosi się na coś wielowątkowego i zagmatwanego. i interesującego! ale żeby udźwignąć coś takiego trzeba szlifować technikę.  Wybrałem jeden fragment, żeby pokazać ci co mi się nie podoba. Robię to z pełną pokorą, bo sam nie potrafiłbym chyba poprowadzić zgrabnie takiej narracji. pozdrawiam.


Fereshteh. Zdołał pochwycić jej wzrok. Patrzyła, zalotnie trzepocząc rzęsami (to jak z jakiejś farsy nagle zupełneie inny klimat). Pozwoliła się objąć, ale zaraz odskoczyła (od niego, jeśli w ogóle "odskoczyła") i skierowała się do wyjścia.

Tarres stwierdził, że chyba nigdy nie zrozumie kobiet. Jeszcze niedawno szlochała, kiedy ją dotknął, a teraz wyraźnie go prowokowała. Nie myślał wiele - ochoczo dał się sprowokować (pozwolił jej na to). Szybko przechylił puchar, którego nie napełniła do końca, i ruszył za nią.

Czekała za drzwiami. Powitał ją długim pocałunkiem, ale (ona)  pospiesznie chwyciła go za rękę i pociągnęła w głąb korytarza. Potulnie dał się prowadzić, a wpatrzony w jej poruszające się pod cienką warstwą lnianej tkaniny pośladki, nie zwracał uwagi dokąd idą. Prawdopodobnie do jakiejś ciemnej skrytki (raczej złe słowo).

Szli długo, choć jemu czas płynął jak rwąca rzeka (on chyba czekał z niecierpliwością, więc czas powinien mu się raczej dłużyć). Wreszcie zamknęła za nimi małe drzwiczki i wskazała w bok (czym wskazała? w jaki bok?) Spojrzał. W świetle księżyca wpadającego przez maleńkie okienko poznał, że są w czymś w rodzaju spichlerza. Ściany tonęły w mroku, jednak przepływ chłodnego powietrza podpowiadał mu, że w głąb ciemności ciągnie się długi korytarz. To właśnie w tę (bez "w ")ciemność wskazywała Fereshteh.

- Tam – powiedziała. – Przejście dla służby. Tamtędy możesz się wydostać.

Choć zrozumiał słowa, nie dotarł do niego ich sens. Liczyło się tylko to, że ona tu była. Wbił wzrok w jej piersi (zbyt kolokwialnie to brzmi i trochę śmiesznie), ku którym powędrowały jego złaknione ciepła kobiecego ciała dłonie. Pochylił się nad odsłoniętą szyją, jednocześnie przyciągając dziewczynę ku sobie i zanurzając twarz w jej włosy. Rzemyki u spodni, które próbował jedną ręką odwiązać, nagle wydały mu się złośliwie wręcz poplątane. Nie zwrócił uwagi na to, że próbowała go odepchnąć i dopiero cios w głowę nieco go otrzeźwił. Spojrzał na nią bardziej zaskoczony niż wściekły.

- Nie rozumiesz?! – krzyknęła z płaczem i korzystając z jego oszołomienia, wyrwała się z uścisku. - Uciekaj!

Próbując zrozumieć sytuację, patrzył na jej załzawioną twarz i dopiero wtedy jego umysł drgnął, a myśli zmieniły bieg. Lodowate igiełki niepokoju rozbiegły się po jego głowie jak stado spłoszonych mustangów ( stado spłoszonych mustangów uszłoby jeszcze w jakimś westernie ale tu nie bardzo, zwłaszcza w zestawieniu z lodowatymi igiełkami niepokoju). Fereshteh szlochała, ściskając jego rękę i ciągnąc go ku tajemnemu przejściu.


Dorjee, dzięki, wezmę Twoje sugestie pod uwagę :)

bylem, ale zajrze tez pozniej, jak mi net zaloza

pozdro

Gwidon, Ty już to kiedyś czytałeś ;)

ale nie z tego łącza:)))

Byłam, przeczytałam.

Pomysł porywający mi się nie wydał, ponadto miejscami raził mnie natłok obcych nazw.

Nie gwarantuję, że zajrzę do części drugiej, ale może?

Pozdrawiam.

"Nigdy nie rezygnuj z celu tylko dlatego, że osiągnięcie go wymaga czasu. Czas i tak upłynie." - H. Jackson Brown Jr

troche zagmatwane jak na pocztek, ale ok. mam nadzieje, ze pozniej akcja sie rozwinie az poleje sie krew.

Dzięki za opinie :)

Nowa Fantastyka