- Opowiadanie: cyphrae - Jajo! - Bajka o kurze znoszącej złote jajka

Jajo! - Bajka o kurze znoszącej złote jajka

Dyżurni:

Finkla, bohdan, adamkb

Oceny

Jajo! - Bajka o kurze znoszącej złote jajka

I

 

 

 

 

Trza­sną­łem drzwia­mi. He­le­na brzę­cza­ła, że może po­sie­dział­bym w domu, że zna­jo­mi przyj­dą i w ogóle… Zna­jo­mi… Cho­le­ra! Żadni zna­jo­mi, tylko jej ko­le­żan­ki bez mężów, bo ci wolą po­sie­dzieć w do­mach. A ja co? Niby miał­bym sie­dzieć i słu­chać, któ­rej trwa­ła się spa­li­ła? Dzię­ku­ję bar­dzo! Poza tym wszyst­kie już do­brze po pięć­dzie­siąt­ce, nawet pa­trzeć się nie chce. Za to wy­sko­czyć do Miet­ka do ga­ra­żu – za­wsze!

 

Idąc po scho­dach mi­ną­łem jed­ne­go z tych stu­den­cia­ków, któ­rzy wy­naj­mu­ją miesz­ka­nie pię­tro wyżej. Śmier­dział spa­le­ni­zną.

 

– Dzień dobry. – Po­wie­dział mi­ja­jąc mnie.

 

– Dobry… – Od­burk­ną­łem.

 

Wy­sze­dłem z klat­ki scho­do­wej i już wie­dzia­łem, czemu za­la­ty­wał dymem. Mia­łem przed sobą traw­nik, potem ulicę, a dalej ga­ra­że, w tym rów­nież ten Miet­ka. Za nimi wzno­si­ła się skar­pa po­kry­ta ko­lo­ro­wą sza­chow­ni­cą pra­cow­ni­czych ogród­ków dział­ko­wych. Na samym szczy­cie no­wo­ścią świe­żut­kich tyn­ków błysz­cza­ły nowe domki, a za nimi była uczel­nia rol­ni­cza. Stam­tąd wła­śnie uno­sił się dym.

 

Po­pa­trzy­łem chwi­lę i ru­szy­łem w prawo, w stro­nę skle­pu. Nie mo­głem prze­cież po­ja­wić się u Mie­cia z pu­sty­mi rę­ko­ma. Sło­necz­ko grza­ło po­rząd­nie. Aż miło w taką ślicz­ną kwiet­nio­wą po­go­dę wyjść z domu. Miło nie pa­trzeć na baby, które widzi się od nie­mal trzy­dzie­stu lat. Aż przy­kro… W tych ich zmarszcz­kach wi­docz­nych już nawet pod ta­pe­tą widzę za­wsze wła­sną sta­rość.

 

Wlo­kłem się po­wo­li, słoń­ce grza­ło mi kości a brzuch cią­żył nie­mi­ło­sier­nie. Sta­ną­łem pod drzwia­mi ma­łe­go osie­dlo­we­go skle­pi­ku. Wy­pro­sto­wa­łem się i wcią­gną­łem brzuch. Tu za­wsze jest lo­te­ria. Może sprze­da­wać pani Emil­ka – stare, brzyd­kie bab­sko z ja­ki­miś na­ro­śla­mi na twa­rzy albo jej córka Do­mi­ni­ka, a to już zu­peł­nie inna hi­sto­ria…

 

Otwo­rzy­łem drzwi i ener­gicz­ny­mi su­sa­mi wpa­ro­wa­łem do środ­ka. Pusto. Chwi­la nie­pew­no­ści: kto wyj­dzie zza uchy­lo­nych drzwi od za­ple­cza? Wy­szła, a ra­czej wy­to­czy­ła się… Nie…, ra­czej wlała się do skle­pu. Pani Emil­ka. Miła ko­bie­ci­na, ale pa­trzeć przy­kro… Ode­tchną­łem swo­bod­nie, a brzuch opadł w stro­nę kolan. Tyle do­bre­go, że jak jest ta po­czwa­ra, to cho­ciaż od­dy­chać można swo­bod­nie.

 

– Dzień dobry panie Edwar­dzie. – Za­skrze­cza­ła.

 

– Dzień dobry pani Emil­ko. – Od­po­wie­dzia­łem uśmie­cha­jąc się sze­ro­ko. – Co sły­chać?

 

– Eeee, sam pan wie. Słabo. Mar­ke­tów na­otwie­ra­li, ob­ro­ty spa­dły. Ale co tam, jakoś leci.

 

– Wła­śnie! Nie ma co pła­kać. – Ude­rzy­łem w ten sam opty­mi­stycz­ny ton. Na niby oczy­wi­ście, żaden ze mnie opty­mi­sta.

 

– To co podać?

 

– Da pani po­łów­kę… Albo nie! Da pani „zero sie­dem”. I so­czek jakiś. Jabł­ko­wy! Dwa litry.

 

Po­da­ła, na­bi­ła na kasę i po­wie­dzia­ła:

 

– Trzy­dzie­ści dwa. Coś jesz­cze?

 

– Wszyst­ko, dzię­ku­ję. I jesz­cze siat­kę jakąś…

 

Po­pa­trzy­łem przez okno. W tym świe­tle wszyst­ko było takie ko­lo­ro­we.

 

– Pani Emil­ko, da pani jesz­cze kilo do­brej kieł­ba­sy i sześć bułek.

 

– Pięć­dzie­siąt sie­dem. – Za­ko­mu­ni­ko­wa­ła.

 

– Pro­szę. – Za­pła­ci­łem, aku­rat mia­łem równo. – Mi­łe­go dnia. – Do­da­łem, zanim zdą­ży­łem się po­wstrzy­mać.

 

– I rów­nież mi­łe­go! – Od­par­ła i uśmiech­nę­ła się sze­ro­ko. Mój boże… To nie­praw­do­po­dob­ne, ale gdy się uśmie­cha­ła, była jesz­cze brzyd­sza.

 

Po­wlo­kłem się w stro­nę, z któ­rej przy­la­złem. Prze­sze­dłem przez ulicę i już byłem po­mię­dzy ga­ra­ża­mi. Ten miet­ko­wy był wy­jąt­ko­wo oka­za­ły. Na upar­te­go we­szła­by doń jakaś nie­zbyt wiel­ka cię­ża­rów­ka.

 

Drzwi były otwar­te.

 

– Mie­ciu! – Za­wo­ła­łem.

 

– Je­stem, je­stem. – Od­po­wie­dział.

 

Wsze­dłem. Stał przy ima­dle i dłu­bał coś przy ja­kimś ka­wał­ku że­la­stwa.

 

– Cześć Edziu. – Po­wie­dział i wy­cią­gnął pra­wi­cę.

 

– Cześć. Co tam?

 

– Stara bida.

 

Po­szedł na ko­niec ga­ra­żu i z wia­dra peł­ne­go zim­nej wody wyjął dwa piwka. Wró­cił i podał mi jedno. Otwo­rzy­li­śmy je o brzeg stołu na­rzę­dzio­we­go. Stuk­nę­li­śmy się bu­tel­ka­mi.

 

– Na po­hy­bel czar­nym i czer­wo­nym! – Mie­tek wzniósł fil­mo­wy toast.

 

– Na po­hy­bel.

 

Po­cią­gnę­li­śmy zdro­we łyki. Spoj­rzał na re­kla­mów­kę, którą przy­tasz­czy­łem i uśmiech­nął się. Bez słowa wyjął flasz­kę i za­niósł ją do swo­jej pro­wi­zo­rycz­nej lo­dów­ki. Gdy już to za­ła­twił wska­zał pal­cem na kieł­ba­sę i za­py­tał:

 

– A to?

 

– Co? To? Kieł­ba­sa!

 

– No widzę, że nie po­mi­do­ry, ale po co aż tyle?

 

Po­sze­dłem do drzwi i kiw­ną­łem ręką, żeby zro­bił to samo. Wska­za­łem mu słoń­ce.

 

– Słoń­ce. – Po­wie­dział.

 

– No słoń­ce, słoń­ce! Lato idzie! Po­my­śla­łem, że gril­la od­pa­li­my.

 

– Toć możem! – Spodo­bał mu się ten po­mysł.

 

Wró­ci­li­śmy do ga­ra­żu. Pod płach­tą bre­zen­tu stał grill. Wy­nie­śli­śmy go na ze­wnątrz. Wy­tar­ga­li­śmy też dwa pla­sti­ko­we krze­sła. Na­sy­pa­li­śmy węgla drzew­ne­go z ze­szło­rocz­nej pacz­ki.

 

– Masz roz­pał­kę? – Za­py­ta­łem.

 

– Nie mam.

 

– Ja­kieś drew­no?

 

– Coś się znaj­dzie.

 

Po­szedł do środ­ka i przy­niósł kil­ka­na­ście szcza­pek. Wło­ży­li­śmy je wraz z po­skrę­ca­ny­mi ka­wał­ka­mi gazet pod wę­giel i za­pa­li­li­śmy. O dziwo udało się za pierw­szym po­dej­ściem.

 

Wrzu­ci­li­śmy kieł­ba­sę na ruszt i na­le­li­śmy sobie po kie­lisz­ku. Wy­pi­li­śmy i na­peł­ni­li­śmy po­now­nie.

 

– Coś się na uni­wer­ku zja­ra­ło… – Po­wie­dzia­łem.

 

– To chyba za­pa­lił się dział, w któ­rym woj­sko pro­wa­dzi ja­kieś ba­da­nia. Zresz­tą nie wiem…

 

W tym mo­men­cie pod są­sied­ni garaż pod­je­cha­ło Audi Q5. Dok­tor Zie­liń­ski.

 

– Czo­łem pa­no­wie. – Po­wie­dział wy­sia­da­jąc z auta.

 

– Cześć. Jak bu­do­wa? – Zay­ta­łem. Dok­tor bu­do­wał się na wzgó­rzu nad dział­ka­mi.

 

– Po­wo­lut­ku ku koń­co­wi. Cho­le­ra, dziś nic nie zro­bią, coś się pali na uni­wer­ku i cały do­jazd w tamtą oko­li­cę jest za­mknię­ty.

 

– Napij się z nami. – Za­pro­po­no­wał Mie­tek.

 

– Chęt­nie, ale zaraz córka z zię­ciem przy­jeż­dża, tak więc po­dzię­ku­ję tym razem.

 

– OK. Jak sobie chcesz.

 

Wsta­wił sa­mo­chód do ga­ra­żu. Uniósł rękę na po­że­gna­nie i po­szedł do domu. Prze­wró­ci­li­śmy kieł­ba­ski i wy­pi­li­śmy po kie­li­chu. Usły­sze­li­śmy ja­kieś głosy od stro­ny na­sze­go bloku i spoj­rze­li­śmy w tamtą stro­nę. To wy­cho­dzi­li ci stu­den­ci wy­naj­mu­ją­cy miesz­ka­nie w mojej klat­ce. Roz­ma­wia­li, ska­ka­li, śmia­li się. Cho­le­ra! Nie zno­szę tej ży­wot­no­ści mło­dych ludzi. Przy­po­mi­na mi o tym, że to co naj­lep­sze mam już za sobą…

 

– Ech… – Wes­tchnął Mie­ciu. – Mło­dość…

 

– Mło­dość… – Po­wtó­rzy­łem jak echo.

 

– A my co?

 

– No wła­śnie, co?

 

– Gówno, za prze­pro­sze­niem. Sie­dzi­my tu, sta­ru­chy, pod ga­ra­żem i żło­pie­my wódę, bo nawet nie chce nam się ru­szyć tył­ków i pójść gdzieś do knaj­py.

 

– Zdrów­ko! – Unio­słem kie­li­szek.

 

– Zdrów­ko…

 

Wy­pi­li­śmy ko­lej­ne­go. Kieł­ba­ski już do­szły. Wrzu­ci­li­śmy sobie po dwie na jed­no­ra­zo­we ta­le­rzy­ki i za­czę­li­śmy jeść.

 

– Może jed­nak, tak rzu­tem na taśmę, da­ło­by się coś jesz­cze zmie­nić? – Rzu­ci­łem py­ta­nie, które było za­da­wa­ne już nie raz.

 

– Niby co? Ro­bo­tę? I tak się cie­szy­my, że jakąś mamy…

 

– …no…, my mamy nie tak naj­go­rzej, cał­kiem nie­źle za­ra­bia­my.

 

– Ale nuda! Ile można robić to samo? Może i coś tam za­ra­bia­my, ale za mało, żeby odło­żyć, rzu­cić to wszyst­ko, za­cząć od nowa.

 

– A co niby mie­li­by­śmy robić? Już chyba nawet sprze­da­li­śmy ostat­nie ma­rze­nia. Ja za­wsze chcia­łem ma­lo­wać.

 

– To maluj! – Mie­tek za­uwa­żył re­zo­lut­nie.

 

– Mam usiąść i po pro­stu za­cząć ma­lo­wać, tak?

 

– Tak.

 

– Wiesz co? – Za­py­ta­łem.

 

– Co?

 

– Naj­bar­dziej mnie wner­wia, że mó­wiąc to masz rację. Trze­ba tylko się zmo­bi­li­zo­wać.

 

– Ech… Tylko. Polej!

 

Po­la­łem, stuk­nę­li­śmy się kie­lisz­ka­mi i ko­lej­na por­cja al­ko­ho­lu znik­nę­ła w na­szych gar­dłach.

 

– Polej jesz­cze jed­ne­go!

 

Nie trze­ba mi było dwa razy po­wta­rzać, po­la­łem. Sie­dzie­li­śmy tak chwi­lę w mil­cze­niu. Każdy pa­trzył przed sie­bie pła­wiąc się w sa­mo­udrę­cze­niu. Nagle Mie­tek prze­rwał ciszę mó­wiąc:

 

– Kura!

 

– Jaka kura?

 

Wska­zał głową w kie­run­ku dróż­ki mię­dzy ga­ra­ża­mi i po­wtó­rzył:

 

– Kura!

 

We wska­za­nym miej­scu rze­czy­wi­ście stała kura i pa­trzy­ła w naszą stro­nę. Prze­krzy­wia­ła głowę to w prawo, to w lewo, jakby wsłu­chi­wa­ła się w naszą roz­mo­wę.

 

– Ale skąd tu się wzię­ła kura? – Za­py­ta­łem.

 

– Może ktoś ho­du­je kilka sztuk na dział­kach?

 

– Może…, ale po co?

 

– Dla jajek.

 

– No tak. – Zgo­dzi­łem się, a już do kury po­wie­dzia­łem: – Spa­daj!

 

– Spa­daj? – Zdzi­wił się mój przy­ja­ciel. – Co ci kura prze­szka­dza?

 

– W sumie nic…

 

– To niech się gapi, a my na­pij­my się.

 

Kura nie miała chyba za­mia­ru ni­g­dzie iść. Usia­dła sobie i cały czas pa­trzy­ła w naszą stro­nę. Ulicą je­chał wolno Ford Mon­deo w bu­tel­ko­wo-zie­lo­nym ko­lo­rze. Jego pa­sa­że­ro­wie za­uwa­ży­li nas. Sa­mo­chód wto­czył się mię­dzy ga­ra­że i za­trzy­mał. Wy­sia­dło z niego dwóch żoł­nie­rzy. Nie znam się na szar­żach, ale te były chyba wy­so­kie. Przed­sta­wi­li się i mach­nę­li le­gi­ty­ma­cja­mi. Nawet gdy­bym był trzeź­wy, a nie byłem, nie zdą­żył­bym z nich nic wy­czy­tać. W tym mo­men­cie za­uwa­ży­łem, że nie ma Miet­ka. Zer­k­ną­łem w głąb ga­ra­żu i do­strze­głem go po­chy­la­ją­ce­go się nad wia­drem z wodą. Chyba miał tam jesz­cze ja­kieś piwo. Do­brze, bo wódka już nam się skoń­czy­ła.

 

– Długo już tu pa­no­wie sie­dzi­cie? – Za­py­tał jeden z żoł­nie­rzy.

 

– Ze trzy go­dzi­ny. – Od­po­wie­dzia­łem zer­ka­jąc na ze­ga­rek.

 

– Wi­dzie­li­ście, może ja­kieś zwie­rzę­ta?

 

– Jakie zwie­rzę­ta? – Od­po­wie­dzia­łem py­ta­niem na py­ta­nie.

 

– Ja­kie­kol­wiek. W cza­sie po­ża­ru na uni­wer­sy­te­cie ucie­kło kilka zwie­rząt z la­bo­ra­to­riów.

 

Chcia­łem po­wie­dzieć o kurze, któ­rej już zresz­tą nie było, ale w tym mo­men­cie wy­szedł z ga­ra­żu Mie­ciu i wy­jąt­ko­wo sta­now­czym gło­sem po­wie­dział:

 

– Nie, nie wi­dzie­li­śmy żad­nych zwie­rząt.

 

Spoj­rza­łem na niego py­ta­ją­co. Podał mi piwo, a wyraz jego twa­rzy mówił mi, że mam się nie wy­chla­pać.

 

– Nie, nic nie wi­dzie­li­śmy… – Po­twier­dzi­łem.

 

Żoł­nierz podał mi wi­zy­tów­kę.

 

– Gdy­by­ście coś jed­nak pa­no­wie za­uwa­ży­li, to pro­szę o kon­takt. – Po­wie­dział.

 

– A czy te zwie­rzę­ta są ja­kieś chore? Po­win­ni­śmy się oba­wiać? – Za­py­ta­łem.

 

– Nie. Nic z tych rze­czy, są dla nas ważne z po­wo­du pro­wa­dzo­nych na nich badań.

 

– Jak coś zo­ba­czy­my, to damy znać. – Za­de­kla­ro­wa­łem. – A w ogóle, to jakie to zwie­rzę­ta?

 

– Kilka kur.

 

– Kur?

 

– Kur!

 

– Damy znać. Jakby co, oczy­wi­ście. – Za­koń­czył Mie­tek.

 

Żoł­nie­rze wsie­dli do sa­mo­cho­du i od­je­cha­li.

 

– Czemu im nie po­wie­dzie­li­śmy? – Za­py­ta­łem.

 

– Chodź i sam zo­bacz.

 

Po­szli­śmy na ko­niec ga­ra­żu. Na kilku sta­rych wor­kach sie­dzia­ła „nasza” kura.

 

– Znio­sła jajko. – Po­in­for­mo­wał Mie­czy­sław.

 

– I co z tego?

 

Pod­szedł do ptaka i wło­żył pod niego rękę. Wyjął jajko.

 

– O kur… – Głos uwiązł mi w gar­dle. – O kura! – Do­koń­czy­łem nie prze­kli­na­jąc.

 

– Zo­bacz!

 

Podał mi jajo. Było cięż­kie i błysz­czą­ce. Cho­ciaż żaden ze mnie eks­pert od krusz­czów, to od razu za­uwa­ży­łem, że było złote.

 

– Złote jajo… – Wy­mam­ro­ta­łem. – Chyba złote, nie?

 

– Chyba tak…

 

– Mamy kurę zno­szą­cą złote jajka.

 

– Tak.

 

– A może po pro­stu schle­li­śmy się?

 

– Trze­ma pi­wa­mi i jedną wódką? Je­ste­śmy wy­pi­ci, ale nie aż tak!

 

– Zrób­my tak: scho­waj to jajko, a jutro zaj­dzie­my tu z sa­me­go rana. Jeśli ono nadal tu bę­dzie…

 

– Dobra! – Mie­tek zgo­dził się na mój po­mysł. – Chyba trze­ba na­kar­mić ptaka?

 

– Ale czym?

 

– Mam tu karmę dla pta­ków, która zimą wsy­pu­ję do karm­ni­ka…

 

– Dobra nasyp do cze­goś. I może wody jesz­cze na­lej­my…

 

Mi­secz­kę na­peł­ni­li­śmy wodą, karmę wy­sy­pa­li­śmy na jed­no­ra­zo­wy ta­lerz, a jajo po­wę­dro­wa­ło do szu­fla­dy. Po­za­my­ka­li­śmy garaż i ro­ze­szli­śmy się do domów.

 

 

II

 

 

 

Spa­łem słabo – to oczy­wi­ste. Na szczę­ście He­len­ka stwier­dzi­ła, że śmier­dzę wódą i ka­za­ła mi iść do sa­lo­nu. Do­brze się zło­ży­ło, bo przy­naj­mniej mia­łem te­le­wi­zor do dys­po­zy­cji. Zwlo­kłem się z łóżka już o szó­stej rano. Tro­chę mnie su­szy­ło. Na­pi­łem się ja­kie­goś soku. Chcia­łem zro­bić sobie kawy, ale słoik był pusty. Cho­le­ra! Te cza­row­ni­ce wy­żło­pa­ły wczo­raj całą kawę! Na­pi­łem się her­ba­ty. Żeby jakoś zabić czas po­sze­dłem do ła­zien­ki by wziąć prysz­nic i ogo­lić się. Wtedy wy­da­ło mi się, że je­stem jakiś szczu­plej­szy, a skórę mam gład­szą. Od pew­ne­go czasu mia­łem wra­że­nie, że gdy pod­no­szę wzrok znad umy­wal­ki do lu­stra, to oczy pa­trzą w lu­stro, a resz­ta twa­rzy do­pie­ro po chwi­li po­dą­ża za nimi – wszyst­ko za­czy­na­ło mi ob­wi­sać. Tego dnia jed­nak było ina­czej, twarz na­dą­ża­ła. Wla­złem na wagę. Sto pięć kilo. Dziw­ne… Było już po­wy­żej stu dwu­dzie­stu… Może tylko mi się zda­wa­ło? Za­ło­ży­łem spodnie. Jed­nak schu­dłem. Pasek mu­sia­łem za­piąć o dwie dziur­ki cia­śniej. Dziw­ne…

 

O go­dzi­nie ósmej wy­sła­łem do Miet­ka smsa z py­ta­niem, czy pój­dzie­my spraw­dzić garaż. Od­pi­sał, że OK. Już mia­łem wyjść z domu, gdy żona wy­ło­niw­szy się z po­ko­ju po­wie­dzia­ła mi kilka mi­łych słów na od­chod­ne.

 

Kura sie­dzia­ła na wor­kach. Chyba spała. Nagle otwo­rzy­ła oczy i spoj­rza­ła na nas. Po­de­szli­śmy bli­żej. Znio­sła ko­lej­ne dwa złote jajka.

 

– A może to nie złoto? – Za­sta­na­wia­łem się gło­śno.

 

– Sprawdź­my.

 

Mie­tek wkrę­cił jedno jajko w ima­dło i no­żów­ką od­pi­ło­wał ka­wa­łek.

 

– Za­nie­sie­my do ja­kie­goś ju­bi­le­ra, niech nam powie. My­ślisz, że w so­bo­tę pra­cu­ją?

 

– Na pewno. – Od­po­wie­dzia­łem.

 

– Jedź­my!

 

Wsie­dli­śmy do sa­mo­cho­du i po­je­cha­li­śmy do cen­trum. Zna­leź­li­śmy ju­bi­le­ra, a ten po­twier­dził, że to złoto. Naj­wyż­szej próby.

 

– Chyba los się do nas uśmie­cha. – Za­ga­iłem.

 

– Ale jak…?

 

– W sumie, co za róż­ni­ca jak. Wo­ja­ki coś zmaj­stro­wa­li przy kurze i pro­szę!

 

– Chmmmmm….

 

Nasza zło­to­nio­ska ob­da­rzy­ła nas w mię­dzy­cza­sie ko­lej­nym jaj­kiem. Zło­tym, oczy­wi­ście.

 

– Ni­ko­mu ani słowa, tak? – Py­ta­nie było re­to­rycz­ne, ale i tak od­po­wie­dzia­łem:

 

– Jasne, nawet żon­kom!

 

– Się wie!

 

Ro­ze­szli­śmy się do domów. Wie­czo­rem za­szli­śmy na­sy­pać kurze ziar­na i nalać wody. Ta od­wdzię­czy­ła się nam ko­lej­ny­mi dwoma jaj­ka­mi. W związ­ku z tym wpa­dli­śmy na dosyć oczy­wi­sty po­mysł wy­pi­cia kilku piw. Mie­tek po­ma­sze­ro­wał do skle­pu, a ja usia­dłem na pla­sti­ko­wym krze­seł­ku i ga­pi­łem się na naszą kurę. Tyłek jakoś le­piej zmie­ścił się po­mię­dzy po­rę­cze krze­sła, a jego nogi nie ugię­ły się zło­wro­go.

 

– Co ci zro­bi­li? – Po­wie­dzia­łem do kury. – To zna­czy wiesz…, cie­szę się z tych zło­tych jajek, ale mam na­dzie­ję, że nie cier­pisz….

 

– Ga­dasz z kurą? – Mie­ciu był już z po­wro­tem.

 

– Kura też czło­wiek… – Od­par­łem bły­sko­tli­wie.

 

– Wiem, wiem…

 

– Stara, czy młoda? – Zmie­ni­łem temat.

 

– Stara…

 

– Ble! – Krzyk­nę­li­śmy zgod­nie i otwo­rzy­li­śmy pu­szecz­ki.

 

Wy­pi­li­śmy po kilka łyków.

 

– Trze­ba by gdzieś te jajka prze­nieść. – Za­uwa­ży­łem.

 

– Nooo. Jak wo­ja­ki chcie­li­by cze­goś szu­kać, to będą wę­szyć wła­śnie tu.

 

– Ale gdzie?

 

– Mam taki po­mysł. W miesz­ka­niu mo­je­go dziad­ka może? Stoi puste po jego śmier­ci.

 

– To też takie oczy­wi­ste miej­sce, le­piej by­ło­by gdzieś…, wiesz…, w ja­kimś miej­scu, które nie jest nasze, nie wiąże się z nami.

 

– Le­piej by było, to praw­da. – Przy­znał mi rację.

 

Sie­dzie­li­śmy tak i wy­my­śla­li­śmy, ale jak to zwy­kle przy piwie bywa nie wpa­dli­śmy na żaden sa­tys­fak­cjo­nu­ją­cy nas po­mysł. Ro­ze­szli­śmy się do domów po­zo­sta­wia­jąc spra­wę nie­roz­wią­za­ną.

 

Na­stęp­ne­go dnia, wra­ca­jąc z pracy spo­tka­łem pod blo­kiem dok­to­ra Zie­liń­skie­go. Mi­ja­jąc się wy­mie­ni­li­śmy po­zdro­wie­nia. Po kilku ko­lej­nych kro­kach usły­sza­łem:

 

– Edziu! Po­cze­kaj….

 

Od­wró­ci­łem się. Szedł w moją stro­nę.

 

– Co tam? – Za­py­ta­łem.

 

– Słu­chaj… Garaż bym sprze­dał. Nie chcesz mieć ga­ra­żu obok Mie­czy­sła­wa?

 

Już mia­łem od­po­wie­dzieć, że nie mam chwi­lo­wo pie­nię­dzy, gdy nagle uświa­do­mi­łem sobie, że mam ich mnó­stwo.

 

– Może… Jasne! – Od­po­wie­dzia­łem.

 

– Tylko jest taki pro­blem, że nie chciał­bym robić aktu no­ta­rial­ne­go w tym roku… Po­dat­ki…

 

– OK. Mi też to pa­su­je. – Od­po­wie­dzia­łem.

 

– Faj­nie! – Ucie­szył się. – Wpad­nij do mnie któ­re­goś dnia, to do­ga­da­my szcze­gó­ły.

 

– Dobra. Ja też mam taki pro­blem… Mogę ci za­pła­cić nawet jutro, ale po­trze­bu­ję tego ga­ra­żu na już.

 

Po­my­ślał chwil­kę. Potem wyjął z kie­sze­ni pę­czek klu­czy i dał mi jeden.

 

– Nie ma pro­ble­mu. – Po­wie­dział. – Nic tam już nie ma, a ja mogę kilka dni po­trzy­mać sa­mo­chód „pod chmur­ką”.

 

– Super! – Od­po­wie­dzia­łem i wzią­łem klucz. – Wpad­nę do cie­bie może jutro i za­ła­twi­my to do końca.

 

– Spo­koj­nie, nie ma po­śpie­chu.

 

Uści­snę­li­śmy sobie ręce na po­że­gna­nie. Nie po­sze­dłem do sie­bie, lecz od razu skie­ro­wa­łem się do Miet­ka. Otwo­rzy­ła mi Ma­rzen­ka – jego żona.

 

– Jest? – Za­py­ta­łem.

 

– W po­ko­ju. – Wska­za­ła ręką. – Do­brze wy­glą­dasz. – Do­da­ła. – Szczu­pło.

 

– Dzię­ki.

 

Mie­ciu sie­dział za sto­łem i czy­tał ga­ze­tę. Chyba cze­kał na obiad.

 

– Cześć. Sia­daj. – Wska­zał ręką krze­sło.

 

Już mia­łem mówić o spo­tka­niu z dok­to­rem, ale gdy tylko otwo­rzy­łem usta do po­ko­ju we­szła Ma­rzen­ka.

 

– Zjesz coś Edziu?

 

– Nie, dzię­ku­ję. – Wcale nie byłem głod­ny.

 

– Może tro­szecz­kę cho­ciaż.

 

– Nie…, na­praw­dę…

 

– Ka­na­pecz­kę jedną może?

 

– Do­brze, jedną ka­nap­kę po­pro­szę. – Chcia­łem się po­zbyć jej jak naj­szyb­ciej.

 

Wy­szła, a Mie­tek po­chy­lił się w moją stro­nę. Czuł, że przy­sze­dłem nie bez po­wo­du. Opo­wie­dzia­łem mu o Zie­liń­skim.

 

– Masz już klucz? – Za­py­tał.

 

– Mam! – Trium­fo­wa­łem.

 

– Ale…, wiesz co…?

 

– No co?!

 

– Prze­cież to bę­dzie twoje, to i tak bez sensu.

 

– Ale póki co nie bę­dzie na to do przy­szłe­go roku pa­pie­ru. Kto się dowie, że ku­pi­łem garaż od Zie­liń­skie­go?

 

– No racja! Prze­nie­sie­my dziś cały biz­nes?

 

– Pew­nie! Jak naj­szyb­ciej.

 

We­szła Ma­rzen­ka. Po­sta­wi­ła przede mną ta­lerz z sze­ścio­ma ka­nap­ka­mi i her­ba­tę. Strach po­my­śleć, co bym do­stał, gdy­bym po­pro­sił o coś wię­cej niż jedna…

 

– Jedz­cie chłop­cy, a ja muszę le­cieć.

 

– Dzię­ki, pa! – Po­wie­dzia­łem.

 

– Uhmmmm – Burk­nął Mie­tek.

 

Zja­dłem i po­sze­dłem do domu.

 

Wie­czo­rem prze­nie­śli­śmy jajka i po­cho­wa­li­śmy je do skrzy­nek i kar­to­nów. Umo­ści­li­śmy na­szej kurce iście kró­lew­skie po­sła­nie.

 

Na­stęp­ne­go dnia sprze­da­li­śmy jedno z jaj. Ilość pie­nię­dzy jakie za nie do­sta­li­śmy wy­da­ła się nam ko­smicz­na. Nasz ku­piec nie wy­sta­wił żad­ne­go pa­pier­ka, a nas rów­nież cie­szy­ła dys­kre­cja.

 

W ko­lej­nych dniach ure­gu­lo­wa­łem spra­wę z dok­to­rem. Po­wie­dział­bym, że życie wró­ci­ło na nor­mal­ne tory. Nie mogę jed­nak tak stwier­dzić, bo nie ro­biąc nic sta­wa­li­śmy się coraz bo­gat­si.

 

Mar­twi­ło nas to, że wraz ze wzro­stem bo­gac­twa zmie­nia­li­śmy się także my. Nasze ciała były coraz młod­sze i bar­dziej sprę­ży­ste, wzro­sła nam spraw­ność i li­bi­do. Za­sta­na­wia­li­śmy się, czy to nas aby nie za­bi­je… Zro­bi­li­śmy sobie wszyst­kie moż­li­we ba­da­nia, włącz­nie z po­mia­rem na­pro­mie­nio­wa­nia. Wszyst­ko było w jak naj­lep­szym po­rząd­ku. Tak więc uzna­li­śmy, że to nasz szczę­śli­wy czas i po­zwo­li­li­śmy hos­sie trwać. I trwa­ła. Pra­wie rok.

 

 

 

 

III

 

 

 

Pa­mię­tam ten dzień do­brze, bo córka pani Emil­ki Do­mi­ni­ka miała wy­jąt­ko­wo duży de­kolt. Mia­łem na nosie oku­la­ry prze­ciw­sło­necz­ne więc z lu­bież­no­ścią star­ca pa­trzy­łem na jej oka­za­łe pier­si. Po­da­ła mi wódkę i za­poj­kę. Zer­k­ną­łem jesz­cze raz tak głę­bo­ko, jak się dało.

 

– Dzię­ku­ję. Do wi­dze­nia. – Po­wie­dzia­łem.

 

– Do wi­dze­nia. – Od­par­ła.

 

Fajne było to, że ko­bie­ty nie pa­trzy­ły już na mnie z obrzy­dze­niem. Coś się stało ta­kie­go, że Mie­tek i ja wy­glą­da­li­śmy na­praw­dę do­brze.

 

Sprę­ży­stym kro­kiem po­ma­sze­ro­wa­łem mię­dzy ga­ra­że.

 

– Cześć. – Po­wi­ta­łem przy­ja­cie­la.

 

– Cześć. Emil­ka, czy Do­mi­ni­ka?

 

– Do­mi­ni­ka!

 

– Zer­k­ną­łeś? – Za­py­tał.

 

– Się wie!

 

– He, he, he. Fajne, co?

 

– Oj bar­dzo fajne pi­łecz­ki… – Od­par­łem z głę­bo­kim wes­tchnie­niem.

 

Zro­bi­li­śmy flasz­kę, a póź­niej drugą. Na­kar­mi­li­śmy naszą kurę, która, nie­ste­ty, do­ży­wa­ła chyba swo­ich dni. Była coraz słab­sza, po­ru­sza­ła się coraz wol­niej. Szko­da nam jej było. Nie cho­dzi­ło nawet o te jajka, bo złota mie­li­śmy już w bród, ale zży­li­śmy się z nią tak jak to czło­wiek po­tra­fi zżyć się ze zwie­rza­kiem. Ku­po­wa­li­śmy jej u we­te­ry­na­rza ja­kieś leki, dba­li­śmy o nią, ale wie­dzie­li­śmy, że osta­tecz­ne roz­wią­za­nie jest coraz bli­żej.

 

Ten wie­czór, nie wie­dzie­li­śmy tego jesz­cze, miał się oka­zać co naj­mniej za­ska­ku­ją­cy.

 

– Dobre z was chło­pa­ki. – Po­wie­dzia­ła kura.

 

By­li­śmy zdzi­wie­ni, to oczy­wi­ste. Nie za­mu­ro­wa­ło nas jed­nak tak, jak teo­re­tycz­nie po­win­no. W końcu jeśli kura znosi złote jajka, to może też gadać.

 

– To ty po­wie­dzia­łaś? – Za­py­ta­łem.

 

– Ja.

 

– Umiesz mówić?

 

– Prze­cież sły­szysz.

 

– Dla­cze­go… Czemu… nic do tej pory nie mó­wi­łaś? – Za­py­tał Mie­tek.

 

– Nie je­stem jakoś szcze­gól­nie roz­mow­na.

 

– Po­wiedz coś o sobie. – Po­pro­si­łem.

 

– Nie bar­dzo mam na to czas, ale tak, czy siak muszę co – nieco wy­ja­śnić, by móc was o coś po­pro­sić.

 

– Mów, mów… – Po­na­gla­li­śmy.

 

– Po­cho­dzę z od­le­głej pla­ne­ty…

 

– Nie je­steś ziem­ską kurą, na któ­rej pro­wa­dzo­no eks­pe­ry­men­ty?

 

– Nie. W ogóle nie je­stem kurą.

 

– Jak to? Wy­glą­dasz jak kura, zno­sisz jajka….

 

– Po pro­stu miesz­kań­cy mojej pla­ne­ty tak wy­glą­da­ją. A, że wasze kury wy­glą­da­ją po­dob­nie… Cóż, zbieg oko­licz­no­ści, przy­pa­dek.

 

– Skąd się tu wzię­łaś?

 

– Po­dró­żo­wa­li­śmy przez wszech­świat. Wy­ła­pa­li­śmy wasze sy­gna­ły ra­dio­we. Ucie­szy­li­śmy się, że od­kry­li­śmy ko­lej­ne in­te­li­gent­ne życie i po­sta­no­wi­li­śmy to spraw­dzić. W oko­li­cach Pasa Ku­ipe­ra nasz sta­tek za­czął szwan­ko­wać. Skie­ro­wa­li­śmy się w stro­nę ziemi i lą­do­wa­li­śmy w oko­li­cach wa­sze­go mia­sta.

 

– Nie­sa­mo­wi­te… – Pa­trzy­łem na nią z roz­dzia­wio­ny­mi usta­mi.

 

– Li­czy­li­śmy na jakąś pomoc, wspar­cie, ale wasi woj­sko­wi za­mknę­li nas w klat­kach. Chcie­li po­znać naszą tech­no­lo­gię… Szko­da tro­chę, że nie je­ste­ście bar­dziej przy­ja­ciel­scy, ale za­wsze tak jest na niż­szych po­zio­mach roz­wo­ju cy­wi­li­za­cyj­ne­go… Bez ob­ra­zy…

 

– A gdzie resz­ta two­ich to­wa­rzy­szy? – Za­py­ta­łem.

 

– Kilku umar­ło w mię­dzy­cza­sie, kilku zgi­nę­ło w po­ża­rze i zo­sta­łam tylko ja.

 

– Miło nam cię po­znać. – Po­wie­dzia­łem nie kła­miąc by­naj­mniej. Byłem na­praw­dę za­szczy­co­ny.

 

– Mnie rów­nież miło was po­znać. Jak tak na was pa­trzę, to jed­nak myślę, że wasza cy­wi­li­za­cja ma ja­kieś szan­se.

 

– Hmmm… – Mruk­nął Mie­tek. – Jakoś nigdy nie czu­li­śmy się szcze­gól­nie war­to­ścio­wy­mi przed­sta­wi­cie­la­mi na­sze­go ga­tun­ku. Przy­naj­mniej ja nie. Może ty Edziu?

 

– Nie… Ja rów­nież jakoś nie…

 

– My­li­li­ście się, mówię wam!

 

– Dzię­ki.

 

– Wy­star­czy­ło dać wam tro­chę złota, pod­re­pe­ro­wać zdro­wie, a wszyst­kie wasze stre­sy i fru­stra­cje czmych­nę­ły. Zresz­tą i tak by­li­ście w po­rząd­ku.

 

– To chyba praw­da.

 

– Nawet za­ry­zy­ko­wa­li­ście i nie od­da­li­ście mnie woj­sko­wym.

 

– Wiesz…, nie oce­niaj nas tak do­brze, nie chcie­li­śmy od­da­wać złota. – Za­uwa­żył Mie­tek.

 

– Jasne, ro­zu­miem, ale i tak uwa­żam, że­ście dobre chło­pa­ki. Mam teraz proś­bę do was.

 

– Mów.

 

– Cały czas po­zo­sta­wa­łam w kon­tak­cie z moimi i wiem, że na­tych­miast wy­ru­szy­li z po­mo­cą. Miesz­ka­my ka­wa­łek drogi od was, więc tro­chę to trwa­ło. Nie­mniej jed­nak do­le­cie­li i dziś będą na łące za mia­stem. Moja proś­ba jest taka, że­by­ście mnie tam o pół­no­cy za­wieź­li. Ja już nie dam rady do­trzeć na miej­sce o wła­snych si­łach. Jeśli szyb­ko nie otrzy­mam po­mo­cy, to umrę… – Łza sto­czy­ła się jej po pió­rach.

 

– Jasne! – Krzyk­ną­łem. – Nie ma spra­wy! O pół­no­cy bę­dziesz na miej­scu.

 

– Dzię­ki. Jed­nak my­li­li­ście się z tym zło­tem. Chce­cie mnie od­wieść, mimo że wiąże się to z utra­tą kury zno­szą­cej złote jaja. Dobre z was chło­pa­ki, jak już mó­wi­łam. Jeśli mo­że­cie zo­staw­cie mnie teraz samą. Słaba je­stem, muszę się prze­spać.

 

– Oczy­wi­ście. To miej­sce jest nie da­le­ko. Jak wy­je­dzie­my pół go­dzi­ny wcze­śniej, to spo­koj­nie zdą­ży­my.

 

– Do­brze. – Od­po­wie­dzia­ła sła­bym gło­sem. – Do zo­ba­cze­nia przed pół­no­cą. – Do­da­ła.

 

Wy­szli­śmy i za­mknę­li­śmy garaż, żeby miała tro­chę spo­ko­ju.

 

– Ale jazda! -Za­uwa­ży­łem in­te­li­gent­nie.

 

– Nooo! – Rów­nie in­te­li­gent­nie od­parł Mie­tek.

 

Dziw­nie to się wszyst­ko ukła­da. Na fil­mach za takie spo­tka­nia od­po­wie­dzial­ni są jacyś waż­nia­cy o nie­na­gan­nej mo­ral­no­ści. A my? No cóż…, szko­da słów.

 

Była go­dzi­na dwu­dzie­sta. Mie­tek zro­bił kawę, że­by­śmy tro­chę prze­trzeź­wie­li. Ja na wszel­ki wy­pa­dek usta­wi­łem bu­dzik w te­le­fo­nie, bo bar­dzo nie chcia­łem za­wieść na­sze­go ko­smicz­ne­go go­ścia.

 

Czy zo­ba­czy­my sta­tek ko­smicz­ny? Czy po­zna­my in­nych ko­smi­tów? By­li­śmy bar­dzo cie­ka­wi, cho­ciaż tro­chę nie mie­ści­ło nam się to wszyst­ko w gło­wach. Jak to wspo­mi­nam, to stwier­dzam, że do dziś mi się to w gło­wie nie mie­ści.

 

Do­brze, że usta­wi­łem ten alarm, bo przy­snę­li­śmy tro­chę sie­dząc na pla­sti­ko­wych krze­seł­kach.

 

Od­pa­li­łem sa­mo­chód, otwo­rzy­łem tylne drzwi i po­sze­dłem po kurę. Mie­tek usiadł za kie­row­ni­cą.

 

– Już czas. – Po­wie­dzia­łem.

 

– Już czas… – Po­wtó­rzy­ła.

 

Wol­nym kro­kiem po­de­szła do sa­mo­cho­du. Widać było, że jest jej cięż­ko.

 

– Nie wsko­czę… – Po­wie­dzia­ła spo­glą­da­jąc na mnie.

 

Schy­li­łem się, wzią­łem ją na ręce i de­li­kat­nie po­sa­dzi­łem na tyl­nym sie­dze­niu. Sam usia­dłem obok. Mo­ści­ła się chwi­lę. w końcu z wes­tchnie­niem po­ło­ży­ła się na boku, z głową na moich ko­la­nach. Spoj­rza­ła mi w oczy i za­py­ta­ła:

 

– Mogę tak leżeć?

 

– Jasne. – Od­po­wie­dzia­łem i po­gła­dzi­łem de­li­kat­nie jej rude pióra.

 

Mie­tek ru­szył. Sta­rał się je­chać płyn­nie. Wy­je­cha­li­śmy poza teren za­bu­do­wa­ny i skie­ro­wa­li­śmy się we wska­za­ną przez kurę stro­nę.

 

– Jak ty w ogóle masz na imię? – Za­py­ta­łem.

 

– Xa­lie­na.

 

– Skąd po­cho­dzisz?

 

– Z pla­ne­ty Xerra w ukła­dzie Xur­ga­re w ga­lak­ty­ce Xa­pien­tia.

 

– To chyba da­le­ko?

 

– Dosyć da­le­ko…

 

– Wszyst­ko u was na­zy­wa się na „X”?

 

– Dużo mamy ta­kich słów.

 

– Co ci się dzie­je? Czemu cho­ru­jesz? – Za­py­ta­łem.

 

– Inny skład at­mos­fe­ry. Na krót­ko da się wy­trzy­mać, ale potem taka ilość azotu nas za­bi­ja.

 

– Już zaraz bę­dziesz ze swo­imi. Wy­trzy­maj. Dasz radę, praw­da?

 

– Tak.

 

Droga, którą je­cha­li­śmy pro­wa­dzi­ła przez las. Gdy ten się skoń­czył uj­rze­li­śmy po­la­nę z ja­kimś wiel­kim, ja­snym obiek­tem po­środ­ku. Nie­ste­ty nie tylko my zdą­ży­li­śmy tu do­trzeć. Wszę­dzie pełno było po­li­cyj­nych i woj­sko­wych sa­mo­cho­dów. Wszyst­kie z włą­czo­ny­mi ko­gu­ta­mi. Na po­bo­czu stał żoł­nierz i ma­chał li­za­kiem, aby­śmy się za­trzy­ma­li. Kura ze­sko­czy­ła na pod­ło­gę, a Mie­tek za­trzy­mał wóz i opu­ścił szybę.

 

– Pa­no­wie dokąd? – Za­py­tał wojak.

 

– Do Strza­ło­wa. – Od­po­wie­dział Mie­tek obo­jęt­nie. Droga, którą je­cha­li­śmy rze­czy­wi­ście wio­dła do Strza­ło­wa.

 

– Pro­szę je­chać i nie za­trzy­my­wać się! To jest teren ćwi­czeń woj­sko­wych. – Mach­nął li­za­kiem.

 

Ru­szy­li­śmy ga­piąc się na obiekt sto­ją­cy po­środ­ku po­la­ny. Wy­glą­dał jak me­ta­lo­wy ka­pe­lusz. Uno­sił się na czymś, co na­zwał­bym chmu­rą ró­żo­wo-fio­le­to­we­go świa­tła. Cała resz­ta miała kolor srebr­ny i lśni­ła od­bi­ja­jąc świa­tło woj­sko­wych re­flek­to­rów.

 

– Co teraz? – Za­py­tał Mie­tek.

 

– Nie wiem.

 

– Cho­le­ra! – Mie­ciu wal­nął w kie­row­ni­cę.

 

– Za­trzy­maj się gdzieś, gdzie bę­dzie mniej woj­ska, a ja po pro­stu chwy­cę Xa­lie­nę i po­bie­gnę w stro­nę stat­ku, przez pole.

 

– Zła­pią cię…

 

– I tak nic lep­sze­go nie wy­my­śli­my.

 

– To może tu stanę?

 

– Dobra!

 

Mie­tek za­trzy­mał sa­mo­chód, a ja wy­sko­czy­łem szyb­ko trzy­ma­jąc kurę pod pachą. Po­bie­głem na drugą stro­nę jezd­ni i wsko­czy­łem do przy­droż­ne­go rowu. Wy­gra­mo­li­łem się z dru­giej stro­ny i za­czą­łem się już roz­pę­dzać, gdy po prze­bie­gnię­ciu po­ło­wy drogi usły­sza­łem:

 

– Stój! Bę­dzie­my strze­lać!

 

Za­trzy­ma­łem się i po­wo­li od­wró­ci­łem w stro­nę głosu. Na skra­ju pola stało kilku żoł­nie­rzy. Jedni mieli ka­ła­chy, inni pi­sto­le­ty.

 

– Daj spo­kój, nie warto ginąć. – Po­wie­dzia­ła kura. – Pró­bo­wa­łeś, nie wy­szło… Trud­no.

 

Nic nie od­po­wie­dzia­łem. Roz­glą­da­łem się. Uśmiech­ną­łem się lekko i po­wol­nym ru­chem ręki po­ka­za­łem żoł­nie­rzom coś, co do­strze­głem po ich pra­wej stro­nie. Przy dro­dze stał wóz trans­mi­syj­ny jed­nej z pry­wat­nych sta­cji te­le­wi­zyj­nych. Szy­ko­wa­li się do krę­ce­nia tego wszyst­kie­go.

 

– O kur….! – Po­wie­dział jeden z żoł­nie­rzy.

 

Wie­dzia­łem, że nie będą do mnie strze­lać przed obiek­ty­wa­mi. Od­wró­ci­łem się i spo­koj­nym kro­kiem po­sze­dłem w stro­nę wiel­kie­go ka­pe­lu­sza. Gdy byłem ja­kieś dzie­sięć me­trów od niego uj­rza­łem szyb­ko po­więk­sza­ją­cą się szpa­rę, z któ­rej biło białe świa­tło. Szpa­ra oka­za­ła się drzwia­mi. Wy­je­cha­ła z nich po­chyl­nia i za­czął z niej scho­dzić (a jakże!) kogut.

 

Po­sta­wi­łem Xa­lie­nę na tra­wie, a ona wol­nym kro­kiem po­de­szła do ko­gu­ta. Ob­ję­li się skrzy­dła­mi. Po krót­kim po­wi­ta­niu kura od­wró­ci­ła się w moją stro­nę.

 

– Dzię­ku­ję. – Po­wie­dzia­ła.

 

– Nie ma spra­wy. Ja dzię­ku­ję.

 

Po­ma­cha­ła mi skrzy­dłem i po­szła do swo­ich.

 

– Hej! – Za­wo­ła­łem jesz­cze.

 

– Tak?

 

– Po­wiedz cho­ciaż, czy zdą­ży­li­śmy? Bę­dziesz żyć?

 

– Tak! – Od­po­wie­dzia­ła.

 

We­szli po po­chyl­ni. Gdy byli na szczy­cie od­wró­ci­li się jesz­cze i po­ma­cha­li mi oboje. Po­ma­cha­łem im rów­nież nie kry­jąc łez wzru­sze­nia.

 

– Zo­ba­czysz… – Po­wie­dzia­ła Xa­lie­na. – Jesz­cze coś bę­dzie z tej wa­szej cy­wi­li­za­cji.

 

Po­ki­wa­łem tylko głową. Ka­pe­lusz od­le­ciał nie wy­da­jąc żad­ne­go dźwię­ku.

 

Chwi­lę póź­niej do­pa­dli mnie żoł­nie­rze, rzu­ci­li na zie­mię i skuli. Za­wle­kli do ja­kie­goś busa i za­wo­ła­li swo­je­go do­wód­cę. Oka­zał się nim być ten sam ofi­cer, który od­wie­dził nas kie­dyś przy ga­ra­żach. Nie trzy­ma­li mnie długo. Kilka godzi nnaj­wy­żej. Prze­słu­cha­li rów­nież Mie­cia. Sta­nę­ło na tym, że nie mamy im nic cie­ka­we­go do po­wie­dze­nia. Do­ga­da­li się z te­le­wi­zją, że ta nie wy­emi­tu­je ma­te­ria­łu. Nas wy­pu­ści­li. W ko­lej­nych dniach zre­wi­do­wa­li nam jesz­cze miesz­ka­nia i ga­ra­że. Nic oczy­wi­ście nie zna­leź­li. O ga­ra­żu dok­to­ra nie wie­dzie­li, bo wciąż go nie ku­pi­łem. My mu­sie­li­śmy tro­chę się po­gim­na­sty­ko­wać, żeby wci­snąć babom, że to nie­po­ro­zu­mie­nie. Wszyst­ko w końcu za­koń­czy­ło się ra­czej bez­bo­le­śnie.

 

 

 

 

IV

 

 

 

„Puk. puk, puk.” – Sie­dząc któ­re­goś dnia przy gril­lu i piwku usły­sze­li­śmy stu­ka­nie.

 

– Co to? – Za­py­ta­łem. – Sły­sza­łeś?

 

– To z ga­ra­żu dok­to­ra… Chyba…

 

We­szli­śmy do środ­ka. Tu stu­ka­nie było gło­śniej­sze. Do­cho­dzi­ło spo­śród kar­to­nów peł­nych zło­tych jaj. Za­czę­li­śmy grze­bać. Zna­leź­li­śmy źró­dło dźwię­ku. Po­cho­dził z jed­ne­go jajka. Spoj­rze­li­śmy na sie­bie zdzi­wie­ni. Po­ło­ży­li­śmy je na ka­wał­ku ma­te­ria­łu i pa­trzy­li­śmy, co się sta­nie. Po kilku mi­nu­tach stu­ka­nie usta­ło, i jajko pękło.

 

– O cho­le­ra! Mamy kur­czacz­ka! – Wrza­snął Mie­cio.

 

 

 

 

 

 

Maj – czer­wiec; 2012 r.

 

 

 

 

 

 

Koniec

Komentarze

Dawno się tak nie uba­wi­łam czy­ta­jąc opo­wia­da­nie. Błędy, jeśli ja­kieś są, nie za­in­te­re­so­wa­ły mnie ani przez mo­ment. Gra­tu­lu­ję!

Nie mój typ hu­mo­ru.

Jak to (za­wsze)  miło otrzy­mać opi­nię po­zy­tyw­ną od kogoś z Loży NF! Dzię­ki!

   Ha, hmm... Zdaje się, że nie­szczę­sna krop­ka, koń­czą­ca tytuł. stala się przy­pa­dło­ścią, stale tra­pią­cą ten por­tal, po­mi­mo tego, że spra­wia fa­tal­ne wra­że­nie, znie­chę­ca do czy­ta­nia ---  a oprocz tego jest, oczy­wi­ście,  że­nu­ją­co pa­skud­nym błę­dem gra­ma­tycz­nym. 

Wpra­wi­łeś mnie w bar­dzo dobry na­strój od rana :) Nie czy­ta­łam Two­ich opo­wia­dań, ale jeśli masz jesz­cze ja­kieś w po­dob­nym stylu to po­pro­szę o wska­za­nie. 

No to ja, z przy­kro­ścią praw­dzi­wą, zrów­no­wa­żę. Co kwe­stia dia­lo­go­wa, to byk. A przy­krość stąd, że ca­łość mo­gła­by się po­do­bać tak, jak teo­re­tycz­nie po­win­na*), gdyby nie fa­tal­ny zapis...  

*) bo takie to tro­chę w stylu "Opo­wie­ści Gu­slar­skich".

   Zapis dia­lo­gów rze­czy­wi­ście jest ma­sa­krycz­ny...

Pro­kris, nie­ste­ty nic wię­cej (póki co oczy­wi­ście) w po­dob­nym stylu nie mam. Inne moje rze­czy są bar­dziej "na­dę­te"... Muszę jed­nak przy­znać, że sam fakt pi­sa­nia tego opo­wia­da­nia spra­wił mi przy­jem­ność, więc za­pew­ne będę cza­sem po­peł­niał coś lżej­sze­go.

Ada­mie, mam proś­bę, mógł­byś mi wska­zać błędy w za­pi­sie dia­lo­gów? Na­uczył­bym się cze­goś i po­pra­wił na przy­szłość.

- Cześć. Jak bu­do­wa? - Zay­ta­łem. - li­te­rów­ka


Skie­ro­wa­li­śmy się w stro­nę ziemi i lą­do­wa­li­śmy w oko­li­cach wa­sze­go mia­sta. - Ziemi


Za­baw­ny po­mysł, ale wy­ko­na­nie tro­chę ku­le­je: zapis dia­lo­gów, prze­cin­ki. Ale tak czy siak - prze­czy­ta­łem z uśmie­chem na twa­rzy.

Po­zdra­wiam

Ma­stiff

http://www.fantastyka.pl/10,2112.html

Jest ich za wiele, żeby bawić się z każ­dym. Po­stu­diuj to pod lin­kiem. Je­że­li bę­dziesz miał wąt­pli­wo­ści, pytaj.

   Krop­ka usu­nię­ta, całe szczę­ście. Ale --- jesz­cze nadal jest jeden błąd gra­ma­tycz­ny w ty­tu­le, oczy­wi­ście, wcze­śniej prze­ze mnie nie­wy­mie­nio­ny. Nie­do­brze... 

Wspo­mnia­ny już nie­pra­wi­dło­wy zapis dia­lo­gów, zda­rza­ją się li­te­rów­ki i po­wtó­rze­nia. Po­nad­to smu­tas ze mnie wiel­ki musi być chyba, ale mnie tekst nie roz­ba­wił. Ot, do prze­czy­ta­nia.

"Nigdy nie re­zy­gnuj z celu tylko dla­te­go, że osią­gnię­cie go wy­ma­ga czasu. Czas i tak upły­nie." - H. Jack­son Brown Jr

Gra­tu­lu­ję piór­ka. Opo­wia­da­nie uj­mu­je lek­ko­ścią, i – rze­kła­bym – zwy­czaj­no­ścią oko­licz­no­ści, do któ­rych wkra­da się cał­kiem nie­zwy­czaj­ne zda­rze­nie. I jesz­cze py­ta­nie re­to­rycz­ne – czy wy­klu­ła się kurka, czy ko­gu­cik? Nie by­ła­bym chyba sobą, gdy­bym cze­goś nie wy­ła­pa­ła.  

 

…i na­le­li­śmy sobie po kie­lisz­ku. – …i na­la­li­śmy sobie po kie­lisz­ku.

 

Usły­sze­li­śmy ja­kieś głosy od stro­ny na­sze­go bloku i spoj­rze­li­śmy w tamtą stro­nę. – Po­wtó­rze­nie.

 

Cho­ciaż żaden ze mnie eks­pert od krusz­czów – Li­te­rów­ka.

 

Mie­ciu był już z po­wro­tem…Mie­cio był już z po­wro­tem

 

…gdy­bym po­pro­sił o coś wię­cej niż jedna – …gdy­bym po­pro­sił o coś wię­cej niż jedną (ka­nap­kę)

 

Chce­cie mnie od­wieść – Od­wieść można kogoś od cze­goś, np. od ja­kie­goś za­mia­ru. Winno być: Chce­cie mnie od­wieźć

 

To miej­sce jest nie da­le­ko.To miej­sce jest nie­da­le­ko.

Gdyby ci, któ­rzy źle o mnie myślą, wie­dzie­li co ja o nich myślę, my­śle­li­by o mnie jesz­cze go­rzej.

O! Witaj! Dzię­ki za opi­nię. Nie mo­głem się jej do­cze­kać. A co się wy­klu­ło? Hm... Była kura, to niech (dla od­mia­ny) bę­dzie ko­gu­cik!

Ach, być wy­cze­ki­wa­ną. Jest mi nie­zwy­kle przy­jem­nie.

Tro­chę szko­da, że ko­gu­cik. Nie bę­dzie już żad­nych jaj. Smut­no. ;-)

Po­zdra­wiam.

Gdyby ci, któ­rzy źle o mnie myślą, wie­dzie­li co ja o nich myślę, my­śle­li­by o mnie jesz­cze go­rzej.

Nie szko­dzi, chło­pa­ki mają już dosyć złota. Są usta­wie­ni. Teraz mogą już nie wy­cze­ki­wać jajek a sku­pić się na po­zna­wa­niu przed­sta­wi­cie­la innej cy­wi­li­za­cji. 

Rów­nież po­zdra­wiam.

Po­mysł sym­pa­tycz­ny, go­rzej z wy­ko­na­niem. Błędy w za­pi­sie dia­lo­gów nadal są w tek­ście. In­ter­punk­cja leży. Na przy­kład wo­ła­cze, Cy­ph­rae, od­dzie­la­my prze­cin­ka­mi od resz­ty zda­nia. Zie­mia jako pla­ne­ta, a jed­nak małą li­te­rą też gdzieś zo­sta­ła.

Bab­ska lo­gi­ka rzą­dzi!

– Chmmmmm….

Ups.

Kilka godzi nnaj­wy­żej.

Przyj­rzyj się prze­cin­kom, zwłasz­cza przy wo­ła­czach.

Fajne, po­do­ba­ło mi się :)

Przy­no­szę ra­dość :)

Za­baw­ne. Uśmiech­nę­ło. Można czy­tać, nie za­szko­dzi :D

Witam.

Świet­ne opo­wia­da­nie traf­nie uka­zu­ją­ce dwój­kę ko­le­gów, któ­rzy znaj­du­ją kurę zno­szą­cą złote jajka, co od­mie­nia ich los. Nie mogę tylko pojąć dla­cze­go bo­ha­ter chud­nie.

Po­zdra­wiam, Fe­niks 103.

au­da­ces for­tu­na iuvat

Nowa Fantastyka