- Opowiadanie: mahoney - Inverso

Inverso

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Inverso

Ból zęba nie dawał spokoju. Przytępiony płukanką z ziół pozwalał normalnie funkcjonować, ale już skupienie się na czymś konkretnym przychodziło z trudem. Mahl pokonywał kolejne schody przemyślnie wykute w skale i starał się przypomnieć sobie wystąpienie, nad którym pracował przez ostatnie miesiące. To miał być najważniejszy dzień w jego zawodowym życiu.

– Nie mogę się przyznać do bólu zęba – mruczał wściekły. – Jak to by świadczyło o moich umiejętnościach…

 

Deszcz siąpił nieustannie. Zbyt mały żeby go odganiać czarami, wystarczający żeby przemoknąć. Zresztą… gdyby teraz użył jakiegoś prostego zaklęcia mogłoby się to spotkać z brakiem zrozumienia ze strony Rady. Lepiej nie ryzykować.

Droga wiła się do góry i była nieznośnie przewidywalna. Za każdym zakrętem czekały jakieś niespodzianki. Z tych najbardziej spodziewanych: strzygi, pół-wampiry, błędne ognie. „Jeszcze kilka zakrętów i wyczerpie im się katalog dowcipów z pierwszego roku” – nie miał najlepszego zdania o swoich studiach. Wszystkiego tak naprawdę nauczył się od Dziadka. Nawet kiedy o Nim myślał – zawsze czynił to Wielką Literą. A te wszystkie zaliczenia, egzaminy praktyczne – wiedział, że taka jest tradycja, że tak trzeba, ale nie przywiązywał do tego wagi. Podobnie jak do dzisiejszego głosowania Rady. Jednak musiał się tam stawić. Praca w jego zawodzie bez ważnej licencji mogła go kosztować bardzo wiele.

 

Słyszał legendy o Zamku. Każda była inna, ale wszystkie były zgodnie w jednym: W Zamku dzieją się rzeczy tyleż dziwne, co ważne. Teraz Mahl nie miał wątpliwości: na pewno pracują tam spece od marketingu. Tylko oni mogli wymyślić, że Zamek musi być na szczycie zamglonej góry. Tak jakby wszystko to, co go czeka nie mogło się odbyć na przykład w jakiejś kamieniczce na rynku jego rodzinnego miasteczka. Tym bardziej, że większość z tych kamieniczek na parterze oferowała usługi tak miłe wszystkim śmiertelnikom i nieobce również czarodziejom. Tym bardziej, że ci ostatni mogli liczyć na spore obniżki i specjalne promocje. Karczmarze i burdel-mamy robili to nie tylko ze strachu. Także ze względów oszczędnościowych. Zdarzało się bowiem, że ten czy ów czarodziej – chwilowo niewypłacalny z powodów – nazwijmy to – koniunkturalnych – odwdzięczał się jakimś miłym zaklęciem. Mahl uśmiechnął się na wspomnienie ostatniej wizyty w takim przytułku. „Ech, Katarzyno…” Chyba zaskarbił sobie wdzięczność tej dziewczyny. Po pierwsze jednym gestem i kilkoma słowami postawił przed nią wystawną kolację a poza tym przepisał jej koktajl ziół, który skutecznie wyleczył ją z pewnej przykrej dolegliwości typowej w zawodzie Katarzyny…

 

Do szczytu pozostało już chyba niewiele drogi. Pozwalały tak sądzić coraz bardziej natrętne i irytujące niespodzianki. Mgła też wydawała się elementem gry marketingowej, bo pojawiała się w miejscach, w których w naturalnych warunkach nie występowała. Poza tym miała zapach zupełnie inny niż ta naturalna. Mahl wiedział to doskonale bo sam wielokrotnie uciekał się do takich sztuczek. Najczęściej w sytuacji nagłego i zupełnie niespodziewanego powrotu pana domu. Wyskoczyć z łóżka, zabrać swoje ubranie, pocałować na pożegnanie – to wszystko zabierało trochę czasu. Mgła pozwalała doskonale się maskować i uniknąć przykrych konsekwencji. Raz nawet uratowała mu życie – kowal był tak poirytowany jego obecnością w łóżku żony, że wyskoczył z domu z siekierą. W gęstej mgle Mahl szybko zgubił pościg. A kowal przez długie miesiące opowiadał w mieście, że dopadłby łajdaka gdyby nie nadział się na potężny dąb w ogrodzie. Co było dość dziwne bo przysiągłby, że tego dębu nie było tam przedtem…

 

Jest. No jasne. Można się było tego spodziewać: eklektyczna mieszanka stylu romańskiego, baszty typowe dla angielskiego gotyku, cicikowo-kakaowe bramy. I ci strażnicy… Kto im projektował te komiczne stroje…? „PR mają bardzo rozbudowany” – westchnął Mahl myśląc nad tym, na co idą jego coroczne składki…

 

Zameldował się w Sekretariacie Ogólnym, z którego skierowano go do Sekretariatu Gildii Licencji Szczegółowych. Zasuszeni i niechętni skrybariusze („Kto im wymyśla takie tytuły?!”) podpisywali kolejne formularze i nawet nie podnosząc oczu wskazywali kolejne drzwi. Jeden ze skrybariuszy wskazał gestem drewniany zydelek przy wielkich wrotach i powiedział: – Zostaniesz wezwany przez janitora Lukiduma. I tyle. Nikt nie potrafił powiedzieć, ile czasu zajmie czekanie. Postanowił więc zająć się komponowaniem mocniejszej mieszanki ziół, która skutecznie poradziłaby sobie z bólem. Wprawdzie mógł sobie pozwolić na wyrwanie bolącego zęba, ale jedyną osobą w okolicy, która umiała to robić był kowal… Po ostatniej przygodzie z mgłą i dębem wolał jednak nie ryzykować.

 

Niespodziewanie otworzyły się drzwi. Mahl spakował do sakwy zioła i cybuch i stanął wyprostowany. – Czekamy. Zdaniem Mahla janitor był ubrany zbyt dostojnie jak na swoją funkcję. Jednocześnie wydawał się zbyt inteligentny, by służyć za przedłużenie klamki. Czarodziej porzucił te rozważania i wszedł do środka zdobywając się na najbardziej nonszalancki krok. Gdyby nosił podkute buty ich echo prawdopodobnie zawaliłoby strop tej potężnej sali. Słychać w niej było nawet wiatry puszczane przez muchy i brzmiały jak armatnie wystrzały na Święto Warchlaka. A było to jedno z najważniejszych świąt w okolicy. Ustępowało tylko urodzinom Djuka. Choć złośliwi i znający tajemnice książęcej alkowy utrzymywali, że obydwa święta niewiele się od siebie różnią.

 

Katedra stała oczywiście na końcu sali. Po bokach oświetlały ją potężne lichtarze. Sukno, kałamarze, wielkie gęsie pióra – wszystko zgodnie z oczekiwaniami. A jednak Mahl poczuł, że gardło ma ściśnięte. Tyle razy wmawiał sobie, że przecież to tylko administracja, żadnej magii w tym nie ma i w ogóle…

Formalności przebiegały dość szybko i sprawnie. W końcu Wielki Kanclerz wyciągnął rulon pożółkłego papieru, spojrzał na Mahla znad okularów i chrząknął. Echo zwielokrotniło odgłos, przewaliło się po wszystkich kątach i utknęło w ciężkich kotarach szczelnie zasłaniających okna.

– Czy czarodziej Mahl popełnił jakieś wykroczenia przeciwko Karcie Praw i Obowiązków Czarodzieja Trzeciego Stopnia?

Pytanie nie było zaskoczeniem. Mahl doskonale znał procedurę. Wiedział też jak odpowiedzieć. Nie uczyniłem Wysoka Rado niczego, co uwłaczałoby godności czarodzieja.

Wypowiedział te słowa głośno, wyraźnie i – jak mu się wydawało – bardzo pewnie.

Zanim przebrzmiało ostatnie „-eja….” jeden z członków Rady uniósł się nieco i zapytał:

– A czy Mahl używał zaklęć lub nawet czarów w celu – na przykład – obniżenia rachunków w zamtuzach i karczmach…?

Najgorsze przypuszczenia Mahla potwierdziły się. Rada ma agentów wszędzie. Nawet w burdelach. A może przede wszystkim tam…

– No…może. Czasami. Ale to były wyjątkowe sytuacje Wysoka Rado!

Niepotrzebnie uniósł głos. Kilku członków Rady przysypiających dotąd na swoich krzesłach wyraźnie się ożywiło. Wielki Kanclerz spojrzał w zapiski, pomamrotał coś pod nosem i zapytał: – Czy Mahl był klientem zamtuzu Pod Wielkim Cycem w miejscowości Lamberth? „A więc jednak. Wywiad mają sprawny skurwysyny”. Mahl nie był do końca pewny, czy legendy o czytaniu w myślach są prawdziwe. Na wszelki wypadek postanowił zwalić ostatnie zdanie na ból zęba. Nie miał wyjścia. Musiał się przyznać.

– Tak Wysoka Rado. Zdarzyło się coś takiego.

Głos miał już mniej pewny. Ożywienie członków Rady wydawało się coraz większe. Jeden z nich aż pochylił się nad stołem:

– A czy Mahl obcował cieleśnie z którąś z pracujących tam pań..?.

Najwyraźniej członkowie Rady nie zniżali się do takich słów jak ciupciać ani ruchać… Kiedy padło nazwisko Katarzyny Szybkodajki Rada zamilkła…Było to milczenie znaczące…Przełamał je najmłodszy – na oko – członek Rady i – Mahl nie był pewien, czy w jego głosie słyszał nutkę niepokoju – zapytał:

– W jaki sposób Mahl odwdzięczył się tej osobie za wyświadczone usługi?.

Więc jednak nie wiedzą wszystkiego – ucieszył się Mahl. Ale kombinowanie w tej sytuacji i unikanie szczerych odpowiedzi uznał za zbyt ryzykowne.

– Przepisałem jej własnego pomysłu kombinację ziół leczącą brzyda i zapobiegającą zarażeniom na kilka tygodni.

W głosie Mahla czuć było ślad dumy. Nie bez powodu. Nad tym preparatem pracował prawie rok i uważał go za jeden ze swoich największych sukcesów. Prawie tak samo wielkich jak stawianie dębów w miejscach, w których do tej pory nie rosły. Rada niespodziewanie przerwała obrady i nakazała Mahlowi czekać w korytarzu. Najwyraźniej nie było to coś, co zdarza się często bo nawet strażnicy kręcili z niedowierzaniem głowami i po cichu komentowali sytuację. Czekanie przedłużało się. Ból zęba zdawał się mijać i perspektywa odwiedzin u kowala oddalała się wraz z ryzykiem jego zemsty…

 

W końcu wrota zaskrzypiały i Mahl ponownie usłyszał suche – Czekamy. Nie wiadomo, czy to zasługa większej liczby świec, a może odsłoniętych częściowo okien, ale twarze członków Rady wydawały się troszkę jaśniejsze. Może nawet dało się dostrzec coś w rodzaju uśmiechu.

 

 

Droga w dół zawsze jest łatwiejsza. Także dlatego, że w żołądku czuć było przyjemne ciepło solidnego kawałka pieczeni z kapustą i ciężar dużego dzbana pszenicznego piwa. W sakwie drzemała nowiuteńka licencja na Czarodzieja Pierwszego Stopnia. Mahl z zadowoleniem nabił fajkę suszonymi, pokruszonymi liśćmi pewnego zioła, które dostał od znajomego pracującego dłuższy czas na jakiejś egzotycznej, ciepłej wyspie. Zapalił, zaciągnął się i pomyślał: „No proszę. Od razu dwie licencje w górę. Nie do wiary. Za wyjątkowe zasługi dla Rady”. Znał już ten tekst na pamięć. Swobodnym krokiem ale bez pośpiechu schodził z góry. Perspektywa tantiemów od produkcji mieszanki ziół na przykrą chorobę stawiała jego przyszłość w bardzo jasnych barwach. Tym bardziej, że receptura miała być wyłączną tajemnicą Rady. A zaufanie jej członków to kapitał nie do przecenienia. „I to tylko za kilka nazwisk dziewczyn, które korzystały z tego specyfiku” – pomyślał i doszedł do wniosku, że nie doceniał PR-u.

 

 

Mahl był przekonany, że jeśli dzień będzie tak udany, jak poranek – zaliczy go do najprzyjemniejszych w ostatnich latach. Przeciągnął się obleśnie, klepnął w dupę Katarzynę i sięgnął po dzban jeżynowego wina. Słońce wstało już dawno, ale poranne igraszki zajęły mu sporo czasu.

 

Katarzyna krzątała się po pokoju i posyłała bardzo zalotne spojrzenia w stronę Mahla. Ten miał nadzieję, że pamięć dziewczyny będzie wybiórcza i nie zachowa pewnego przykrego incydentu z nocy. Mahl potrafił wprawdzie sprawić żeby dziewczyna częściowo straciła świadomość nie tracąc nic z wigoru, ale Mahl nie uciekał się do takich sztuczek. Uważał bowiem, że jeśli chodzi o erotyczne wspomnienia lepiej wypadają jeśli się je mnoży przez dwa. Tymczasem dzisiejszej nocy nie do końca udało mu się sprostać oczekiwaniom pulchnej Kasi.

 

Mahl miał już przygotowaną pewną miksturę, która miała pomagać mężczyznom w kłopotliwych sytuacjach w sypialni, ale rzecz była w fazie eksperymentu. Nie wszystko było jeszcze doskonałe. Przede wszystkim postać mieszanki. W formie wywaru z ziół nastręczała sporo problemów. Jak bowiem wytłumaczyć kobiecie, że tuż przed trzeba wsypać odmierzoną dawkę zielska, zaparzyć, dodać kolejne składniki i nacierać przyrodzenie…? Kłopot, śmieszność, skrępowanie. O wiele lepsza byłoby coś bardziej poręcznego. Może pigułka? Mahl rozmawiał z pewnym kupcem, który przekonywał, że w sprzedaży ma już pigułki w wielu kolorach z wyjątkiem niebieskiego. Mahl był bardzo sceptyczny: „Niebieskie pigułki dla facetów? Absurd! To nie chwyci…Trzeba wymyślić coś innego”.

 

Dzisiaj jednak postanowił nie zajmować się niczym szczególnym. Kilka zaplanowanych wizyt, z których spodziewał się raczej średniego dochodu. Miał odczynić urok pewnej wdowie, która naraziła się leśnej wiedźmie. Wdowa wpadła w autentyczną rozpacz: twierdziła, że pech dopada ją każdego dnia, kury się nie niosą a koty prześladują w nocy. Jeśli wziąć pod uwagę, że weźmie za to dwa srebrne dukaty – Mahl uznał zarobek za przyzwoity. Nawet jeśli połowę musi oddać tej wiedźmie z lasu, z którą tak udanie współpracuje od roku. Uczeni z Lamberth mieli na to nawet jakąś mądrą nazwę: wzbudzanie potrzeb klienta czy jakoś tak. Mahl nie znał się na tym zbyt dobrze, ale wiedział, że słowa mogą mieć magiczną moc. Po obiedzie miał się stawić u jednego z kapłanów, który skarżył się na bezpłodność żony. Biedna nie mogła zajść, mimo że próbowała od dawna i to z wieloma. Mąż oczywiście o tym nie wiedział, ale poduszka wciśnięta pod suknię i stanowczy nakaz wyjazdu na kilka miesięcy nad Jezioro Orje do ciepłych źródeł powinny załatwić sprawę. Tym bardziej, że opłacona sowicie młoda dziewczyna z Gronhill już była w ciąży i z chęcią pozbędzie się bękarta. Po odliczeniu kosztów własnych Mahl mógł liczyć na co najmniej 10 dukatów w złocie. To powinno załatwić roczną składkę na rzecz Gildii i spłatę najpilniejszych długów. Pozostałe wizyty to drobiazgi, szczegółami których Mahl nie zaprzątał sobie głowy.

 

Teraz jednak miał się spotkać z dawno nie widzianym przyjacielem. W wysłanym jako pilny liście Dilham pisał o przełomowym wynalazku. Miało to związek z płodnością i podobno zapewniało niespotykane zyski. Mahl miał się dołożyć do interesu swoimi miksturami na potencję. Dilham miał opinię erotomana, ale nie można mu było odmówić smykałki do interesów. Być może to właśnie stało za oszałamiającym sukcesem Dilhama w strukturach Gildii i sympatią niektórych członków Rady.

 

Mahl zwlókł się z łóżka. Katarzyna wsadziła mu do ust duży kawał sera a w dłoń grubą pajdę chleba. Ten sygnał Mahl znał aż za dobrze: za chwilę przyjdzie kolejny klient. Nie zwlekał więc. Zabrał swoje rzeczy i zszedł na dół Wielkiego Cyca. Klientów nie było zbyt dużo więc gospodarz zagadnął go o ostatnie wydarzenia na dworze Djuka. Mahl nie interesował się plotkami a ponieważ nie czytał też obwieszczeń rozwieszanych przez służby prasowe dworu – nie miał za dużo do powiedzenia. Skwitował wynurzenia karczmarza kilkoma monosylabami i wyszedł na ulicę.

 

Słońce wydobywało ze wszystkich zakamarków cały smród i syf miasteczka. Świeże pokłady słomy tylko nieudolnie maskowały sterty końskiego łajna i szczurzych odwłoków. Najwyraźniej miejscy urzędnicy mieli na głowie ważniejsze sprawy a mieszkańcom to nie przeszkadzało. Mahl znał wprawdzie kilka zaklęć, które problem szczurów rozwiązałyby szybko i radykalnie, ale ponieważ nikt nie kwapił się z płaceniem za takie usługi postanowił się nie wychylać. Tym bardziej, że istniało pewne ryzyko: podczas ostatniej akcji ze szczurami w Gronhill musiał się pomylić w intonacji zaklęcia bo szczury owszem znikły, ale parszywce zagnieździły się w największej świątyni miasteczka i za żadne skarby nie dały się stamtąd wygnać. Wierni omijali miejsce szerokim łukiem i nawet przebąkiwali coś o klątwie. Nic dziwnego, że Mahl wolał nie ryzykować. Miał już sporo zatargów z kapłanami. Jakieś głupie teksty o wchodzeniu w cudze kompetencje, zakresie uprawnień. „Wodolejstwo kauzyperdów!” – Mahl splunął przez lewe ramię choć doskonale wiedział, że moc takiego gestu jest mniejsza niż modlitw kapłanów.

 

Umówił się na spotkanie z Dilhamem na wprost ratusza. Tłum interesantów zapewniał anonimowość. A klientów ratusza nigdy nie brakowało: Djuk rozbudował administrację do rozmiarów przedtem nieznanych. Trzeba było nawet dobudować nowe skrzydło urzędu. Oczywiście nie z prywatnego skarbca Djuka, tylko z podatków poddanych. Na wszelki wypadek w dniu, w którym ogłaszano poddanym nowe obciążenie finansowe – straż Djuka paradowała po mieście i okolicach w nowiutkich zbrojach i z zaostrzonymi pikami. Niby bez związku, ale każdy pojął aluzję.

 

Mahl siadł na krawężniku. Na początku nie znosił tego nowoczesnego wynalazku. Władze miasta argumentowały, że to zapobiegnie zatrzymywaniu się kupieckich wozów tuż przy murach kamienic i kramów. Ale kowale natychmiast obłowili się podsuwając klientom nowy rodzaj zawieszenia w ich wozach i znalezienie wolnego fragmentu krawężnika graniczyło z cudem. Mahl jednak siedział przed sklepem z dewocjonaliami. Tu nigdy nie było zbyt dużego ruchu.

 

Dilham zjawił się szybko. Z daleka widać było, że roznosi go energia. Z rozwartymi ramionami krzyczał z daleka:

– Bracie! Jakże szczęśliwe są moje oczy, że cię widzą!!!

Po rytualnej wymianie uprzejmości i wieści z obrad Gildii Dilham przystąpił do sedna. Najpierw przeprowadził krótki wykład na temat rozmnażania. Nie było w nim nic, czego Mahl by już nie wiedział. Widząc zniecierpliwienie w oczach przyjaciela Dilham zawiesił głos:

– A co być powiedział na wynalazek, który raz na zawsze rozwiązałby problem niechcianych ciąż? Mahl był zdziwiony. Przecież ten problem już dawno ma kilka skutecznych rozwiązań: zioła na poronienie, skakanie z wysokości, ostatecznie sprzedaż bękarta bogatym, bezpłodnym rodzicom. Dilham miał jednak uśmiech szerokości smyczka do gęśli:

– Nie kochany! Jest coś co ZAPOBIEGA zajściu w ciążę!

Zawiesił głos w oczekiwaniu na aplauz Mahla… Nie doczekał się więc sięgnął do olbrzymiej sakwy. Wyciągnął z niej gruby, wilgotny papier złożony jak koperta z zawiadomieniem o zaległościach w płaceniu składek. Powoli zaczął ją otwierać aż w końcu oczom ukazało się coś dziwnego: jakiś cienki, długi flak bez konkretnej formy. Mahl pochylił się i powąchał.

– Na chuj to coś?

Dilham dostał napadu niepohamowanego śmiechu:

– No właśnie!!! Trafiłeś w sedno…

Mahl miał minę wyrażającą jednocześnie zniecierpliwienie i ciekawość. Zaczął jednak zaciskać pięści co powinno dać Dilhamowi poważnie do myślenia. Ten albo zrozumiał ukrytą aluzję albo bardzo chciał się pochwalić. Albo jedno i drugie razem. Złapał flak w dwa palce, bardzo delikatnie i z nabożnym skupieniem. Flak rozwinął się na długość pół stopy. Dyndał w podmuchu delikatnego wiatru i… I nic. Dilham cmokał z zachwytem i kiwał podbródkiem jakby pytał co?”. Mahl przeniósł wzrok z flaka na przyjaciela i przysiągłby, że jeszcze chwila a nikt nie pozna między nimi różnicy…

 

Dilham pochylił się do ucha Mahla i zaczął wyjaśniać. Nie trwało to długo, ale wystarczyło żeby oczy Mahla osiągnęły kształt o doskonałości większej niż u architektów Djuka budujących mocodawcy kolejne przybytki z okrągłą dziurą w ziemi, które miały zapewnić higienę na dworze. Mahl słyszał o tym, ale uważał to za ekstrawagancję wynikłą z nadmiaru wolnego czasu.

Dilham starannie złożył swój wynalazek, zapakował go w wilgotny papier i schował do sakwy z czułością porównywalną tylko z przenoszeniem retorty z kwasem piołunowym.

 

Mahl z trudem dusił śmiech.

– To…? Ten kawałek owczych flaków mam sobie założyć na…? Czyś ty oszalał???!!!

Dilham chyba nie spodziewał się takiej reakcji bo otworzył usta, żeby coś powiedzieć. Mahl nie dał mu dojść do słowa:

– Żaden facet, powtarzam ŻADEN facet nie założy czegoś takiego! To uwłacza męskiej godności. A poza tym to coś tak obrzydliwego…I gdzie znajdziesz tyle owiec, żeby nastarczyć z masową produkcją???

Dilham zdążył wtrącić, że właśnie zainwestował w wielkie stado na północ od Orje ale Mahl go zakrzyczał:

– Stary! Wyrzuciłeś pieniądze w błoto…Ten wynalazek się nie przyjmie. Nie ma szans. Zapomnij o tym.

Wstał dając do zrozumienia, że sprawę uznaje za ostatecznie zakończoną. Nie był to niestety ostatni przypadek, w którym Czarodziej Pierwszego Stopnia pomylił się w swoich kalkulacjach biznesowych.

 

Spotkanie z Dilhmem raczej rozweseliło Mahla niż zezłościło. Było na tyle krótkie, że Mahl postanowił wykorzystać czas i zrobić zakupy. Dzisiaj był dzień targowy. Dokładniej rzecz biorąc od dłuższego czasu każdy dzień tygodnia był targowym. Stało się to na mocy edyktu Djuka, który – jak utrzymywał – spełnił tylko usilne prośby kupców i właścicieli straganów. Ci ostatni zaklinali się, że żadnej petycji do dworu nie zanosili a edykt jest tylko kolejna próbą wyłudzenia pieniędzy przez Djuka.

 

Mahl skorzystał z okazji i zaszedł do Starego Hemlinga. Wiedział, że znajdzie u niego niezbędne składniki do nowego preparatu, nad którym pracował. Zioła zdobył bez trudu, ale brakowało mu jeszcze cacas furisus. Hamling był pewnym dostawcą tego specyfiku ze względu na przypadłość swojego teścia.

Mahl dobił targu. Spakował zakupy do sakwy i skierował się w stronę dużego placu, z którego odchodziły wozy na północ Przedświata. Zaopatrzony był w glejt, z którego wynikało, że ma prawo do 6 przejazdów na dowolnej trasie po zapłaceniu za 5. Tę nową modę zapoczątkowała Gildia Woźniców wystraszona dziką konkurencją. Pojawiły się bowiem pojedyncze wozy zabierające pasażerów tuż przed planowym odjazdem wozów Gildii. Djuk walczył z nieuczciwymi przewoźnikami, ale jakoś tak opieszale. Pojawiły się plotki, że jednym z organizatorów nielegalnych przewozów był jego przyszły zięć…

Mahl wyłowił z tłumu przekrzykujących się wozaków swojego, pokazał mu glejt i już zajmował miejsce obok woźnicy, kiedy dobiegło go wołanie:

– Młodszy! Młodszy!! Poczekaj!

Mahl ne mógł się mylić. W ten sposób nazywał go tylko jeden człowiek na świecie. Nie było wyjścia: Mahl zeskoczył z wozu i w tłumie odszukał rudą czuprynę.

– Bracie! Jak się cieszę!

 

Mahl nie wierzył w jakąś magiczną więź między bliźniakami. Podejrzewał nawet, że ich matka w jakiś niewytłumaczalny sposób zaszła w jednym dniu w ciążę z dwoma różnymi mężczyznami. Poza łudzącym podobieństwem zewnętrznym nie miel nic wspólnego.

– Witaj Starszy. Co u ciebie?

Kilka chwil zajęło Halowi wyjaśnianie powodów ustawicznego bezrobocia, ostatnich przygód miłosnych i zupełnie nieistotnych plotek znad Orje. Zniecierpliwiony Mahl zapytał w końcu o rzeczywisty powód wizyty w Lamberth. Starszy pochylił się do ucha Mahla i ten wiedział już to co zawsze: wizyta brata bliźniaka oznaczała kłopoty…

 

Kłopoty przyszły szybciej niż można się było spodziewać. Można nawet zaryzykować twierdzenie, że stały tuż za plecami Hala. Miały postać wysokiej kobiety z długimi, jasnymi włosami, ubranej bardzo wykwintnie. Skinęła nieznacznie głową i przedstawiła się. „Arika… to niezwykle rzadkie imię w Przedświecie” przemknęło Mahlowi przez myśl. Suma, o której mówił Hal była nie do pogardzenia. Ale też ryzyko wielkie… Ostatecznie Mahl doszedł do wniosku, że ciąża żony kapłana może się odwlec o kilka dni a wdowie nawiedzanej przez złośliwe koty nie zaszkodzi jeszcze trochę strachu.

Całą trójką udali się do Wielkiego Cyca, aby omówić szczegóły.

 

Arika mówiła bardzo cicho i uważnie dobierała słowa. Nie tknęła wina, ledwie skubnęła sera. Na koniec spojrzała Mahlowi prosto w oczy:

– Podejmiesz się tego?

Mahl wiedział, że odmowa nie byłaby ujmą na honorze, ale to ryzyko… jeśli się nie uda – może pożegnać się licencją, z solidnymi dochodami, stabilizacją zawodową. Honorarium było wysokie, ale czy warto aż tak się narażać… Podrapał się po rudej szczecinie, beknął i wymruczał coś niewyraźnie.

– Tak, czy nie?

Mahlowi wydawało się, że Arika uniosła głos.

– Tak wezmę tę fuchę. Ale musimy ustalić szczegóły.

Hal aż klasnął z zachwytu w dłonie i pognał do karczmarza. Po chwil zjawił się z nowym dzbanem jeżynowego i zaczął rozlewać do cynowych kubków.

– Taki interes trzeba oblać!

Prawie krzyczał. Mahl usadził go jednym spojrzeniem:

– Ciszej jesteś – dalej dojedziesz.

Arika gestem dłoni podziękowała za poczęstunek i wstała od stołu.

– O świcie pod karczmą będzie czekał wóz. Nie zawiedź nas.

Po raz pierwszy Arika użyła zaimka liczby mnogiej. Mahl poczuł lekki niepokój, ale zrzucił to na karb nieporozumienia, albo przejęzyczenia. Odprowadził Arikę długim spojrzeniem a po chwili zaczął odpędzać od siebie sprośne myśli. Przyrzekał sobie kiedyś, że nie będzie sypiał z klientkami. Ale ta dziewczyna… Właściwie kobieta. Choć trudno było odgadnąć jej wiek.

Szybko wrócił do rzeczywistości. Na skrawku papieru wypisał listę niezbędnych rzeczy, wręczył ją bratu i wskazał kupców, u których można wszystko zdobyć. Sam zaś rozsiadł się przy dzbanie wina i zaczął myśleć. Nie było to jego ulubione zajęcie. Ale tym razem – przeczuwał to – bez myślenia się nie obejdzie. To nie jest jakieś tam zwykłe, powszednie zaklęcie, jakaś prosta fucha dla naiwnych. To było coś, co mogło zaważyć na całej jego karierze. Kusiło. Mahl był niesłychanie mało odporny na pokusy. Koledzy z branży wielokrotnie ostrzegali go, że to go może zgubić. Do tej pory ulegał tylko powabom kobiet i łatwego zarobku. Teraz miał stanąć do poważnego zadania. Nie bałby się gdyby w tle nie było ryzyka spotkania z renegatami. To zawsze było ryzykowne i rzadko kiedy wróżyło coś dobrego. Legendy o renegatach krążył w Przedświecie od dawna. Niektórzy utrzymywali nawet, że kilku spotkali. Ale kto mógł mieć absolutną pewność? Jak rozpoznać przybysza ze Świata 1.0 od mieszkańców Przedświata? Kim byli ci ludzie, dlaczego zostali zesłani, jakim sposobem wracali..? Te wszystkie pytania wisiały w powietrzu i nikt nie znał absolutnie pewnej odpowiedzi.

 

Z zadumy wyrwał go gwar przy ladzie. Karczmarz zawzięcie z kimś dyskutował. Mahl postanowił dopełnić dzban. Gospodarz patrzył wybałuszonymi oczami w dziwny przedmiot. Była to drewniana skrzynka z mnóstwem pokręteł i przycisków. Na tych ostatnich widniały ładnie wygrawerowane cyfry. Z boku sterczała gustowna korbka. Mahl interesował się nowinkami technicznymi. O ile mogły przynieść szybki i łatwy zysk. Z zaciekawieniem przysłuchiwał się rozmowie.

– Ale czy ja nie umiem dodawać? Czy ja muszę wciskać te wszystkie guziki żeby wystawić rachunek klientowi?

Karczmarz wydawał się nieprzekonany do nowego wynalazku. Kręcił głową, cmokał z niedowierzaniem, drapał się w łysinę. Stojący obok mężczyzna miał coś dziwnego w oczach. Miał też coś dziwnego na oczach. Płasko wyszlifowane kryształy górskie prawione w fantazyjnie powyginane oprawki z miedzianego drutu. Mahl nigdy czegoś takiego nie widział. Oczy mężczyzny wydawały się zza tych kryształów dużo większe niż w rzeczywistości. Niewyraźnie, jakając się okropnie tłumaczył karczmarzowi:

– Mmmmusisz tttylkoooo wcisnąąąąć summmę za winoooo, na ten przyyyykłaad. Póóóóóźniej za pieeeeczeń. A poootettem ten krzyyyżyk. To proste!

Entuzjazm przebijał z jego twarzy.

– A nnna tym waaałku zapisuje się cccccały dziennny uuutarg.

Karczmarz chyba zrozumiał ideę wynalazku bo uśmiechnął się z przekąsem:

– No dobrze. A gdzie jest mój zarobek? Hę?

Wynalazca uśmiechnął się triumfalnie i z potężnej sakwy wyciągnął drugą skrzynkę, łudząco podobną do tej na ladzie.

– Nnnnna tyyym mmmożesz dodawać…

Popatrzył niepewnie na Mahla, ale karczmarz skinął ręką dając znak, że są wśród zaufanych.

– Mmmmożesz nnna oooczach klientów zaaapisywać dodattttkowy zysk nnnie budząc podejrzeeeń. Karczmarz poprosił o czas do namysłu. Wynalazca bełkotał coś o zainteresowaniu innych klientów, o podbijaniu ceny, ale karczmarz nie wydawał się przekonany. Za to Mahl wziął na stronę wynalazcę i zapytał, czy mógłby stworzyć coś podobnego, tyle, że dużo mniejszego. Ot – żeby mieściło się w podróżnej sakwie… Umówili się na spotkanie za kilka tygodni. Wynalazca przebąkiwał coś, że Djuk jest zainteresowany wynalazkiem i być może będzie wprowadzony jako obowiązkowy we wszystkich karczmach, burdelach i kramach. Mahl nie wątpił, że Djuk nie cofnie się przed niczym, co mogłoby przynieść korzyść jego skarbcowi. Na razie postanowił jednak nie przejmować się problemami dworu i z dzbanem wina usiadł do wystygłej pieczeni.

 

Hal wkrótce pojawił się z zakupami, podniecony jakby dostał posadę stróża nocnego w zamtuzie. Gęba mu się nie zamykała, czym wzbudził irytację brata.

– Zamknij się w końcu bo wszystko zepsujesz idioto!

Hal nie mógł usiedzieć na miejscu. Po raz setny sprawdzał listę zakupów, wypytywał Mahla o przeznaczenie kolejnych proszków, kamieni, płynów. Mahl udzielał wyjaśnień niechętnie tłumacząc się tajemnicą zawodową. Po głowie chodziły mu zupełnie inne rzeczy. A właściwie chodziła mu Arika. Nie tylko dlatego, że była zjawiskowa. Także dlatego, że w jej oczach widział coś niepokojącego.

 

Wieczór zastał braci przy kolejnym dzbanie jeżynowego. Karczmarz łaskawie zgodził się kredytować kolejny dzień pobytu pod Wielkim Cycem. W ramach kredytu Mahl mógł skorzystać z noclegu. Postanowił, że odwdzięczy się czopkami na zatwardzenie, na które cierpiała żona gospodarza. Mahl miał zawsze zapas takich czopków. Od kiedy jednak pewien bednarz pomylił się i połknął czopek złorzecząc na smak Mahl zaczął do czopków dodawać olejku anyżkowego. Czopkowi było wszystko jedno a jeśli pacjent połknął zamiast wsadzić – efektem ubocznym była przyjemna świeżość w ustach. To pozwalało Mahlowi żądać wyższej stawki za doraźną pomoc.

Hal w ramach kredytu dostał nocleg w stajni a Mahl wyłożył się na wygodnym, choć nieco sfatygowanym łóżku, w którym jeszcze rano baraszkował. Zanim zdążył pomyśleć nad wszystkim, co się dzisiaj wydarzyło – w drzwiach stanęła Katarzyna. Pachniała kwiatami i miała na sobie prawdziwą suknię. Nie jakieś tam łachmany udekorowane kilkoma wstążkami. Wyglądała prawie jak dama z dworu Djuka. Szybko zrzuciła z siebie wszystko i falując obfitym biustem wskoczyła Mahlowi do łóżka.

 

 

Gdyby Mahl był wędrownym trubadurem zapewne powiedziałby, że dziób statku przeszywał ciemności otulające jezioro. Ale kariera trubadura wydawała się Mahlowi mało interesująca, płynął łodzią rybacką a nie statkiem i był już prawie świt. Wydarzenia ostatnich dni nie pozwalały mu zasnąć. Jeśli nie pozwalała mu zasnąć Katarzyna, było to akceptowalne. Mahl rozmarzył się na wspomnienie ostatniej nocy pod Wielkim Cycem. Katarzyna była namiętna ja nigdy i mówiła do niego „słodziaku”. A przecież niczego nie dosypywał jej do wina…Wydawała się bardzo zaniepokojona nagłym wyjazdem Mahla. Czarodziej tłumaczył, że to jeszcze jedna fucha, że niedługo wróci a Arika jest tylko klientką i nie musi być o nią zazdrosna. Po paru chwilach Katarzyna wyglądała na udobruchaną i odwdzięczyła się Mahlowi najbardziej wyrafinowanymi pieszczotami. W rewanżu obiecał przywieźć jej zioła występujące tylko na wzgórzach wokół Gronhill.

 

Załoga łodzi złożona była chyba z głuchoniemych. Od wypłynięcia z portu nie padło z ich ust ani jedno słowo. Porozumiewali się gestami i ruchami brwi. Sternik dostał wskazówki od Ariki i nie wydawało się, żeby chciał się tą wiedzą z kimkolwiek podzielić. Mahl wiedział tylko tyle, że u celu miał na nich czekać przewodnik.

 

Jezioro Orje było bardzo spokojne. Wypłynęli w nocy więc po drodze nie spotkali nikogo. Tylko miarowe uderzenia wioseł zakłócały ciszę. Na żagiel było za wcześnie. Mahl podgryzał twardy ser, popijał tanim piwem ze świerkowych szyszek i myślał. Wszystko w nowym zleceniu było tajemnicze. Arika, okoliczności, brak szczegółów. Cel zarysowany był tak samo precyzyjnie jak ogólnie. Sprowadzić do Przedświata jedną osobę. Bardzo Ważną Osobę – jak powiedziała Arika. Tym samym Mahl zyskał pewność, że możliwe są migracje nie tylko z Przedświata do Świata 1.0 ale i z powrotem. To właściwie było przeczuwane od dawna, ale teraz Mahl już wiedział. Wiedział też, że jego zdolności, wiedza, doświadczenie przydadzą się, ale bardziej potrzebne będą spryt, inteligencja i odwaga. Skoro Arika wybrała właśnie jego zapewne doceniała te właśnie przymioty Czarodzieja Pierwszego Stopnia.

 

Pierwsze ptaki wodne podniosły rwetes i obudziły Hala, który do tej pory spał na rufie i cicho popierdywał przez sen. Przeciągnął się i jak zwykle zaczął gadać. Od razu wskoczył na wysokie tony, mieszając wątki, myląc postaci i wydarzenia – „Cały Starszy” westchnął Mahl i zastanowił się nad słowami Ariki: „Jesteście podobni jak dwie krople wody. To się może okazać bardzo przydatne”. Mahl uciszył bliźniaka i zaczął go przepytywać: czy pamięta imię przewodnika, jak się nazywa gospoda, w której będzie czekać i jak ma wyglądać Renegat. Hal ku zdumieniu brata pamiętał wszystko doskonale. Długo tym zdumieniem Mahl się nie cieszył. Jego wzrok przykuło coś dziwnego: na horyzoncie pojaśniało. Woda w Orje zmieniła kolor na seledynowy i zaczęły się z niej wydobywać potężne bąble gazu. Towarzyszył im głuchy odgłos, coś jakby prychnięcie byka. Załoga łodzi ani na chwilę nie przerwała wiosłowania i zdawała się nie zauważać niczego. Mahl wiedział, że pytanie ich o cokolwiek nie miało najmniejszego sensu. Zresztą seledynowa poświata znikła bardzo szybko i jezioro stało się na powrót bardzo spokojne. Mahl słyszał coś o dziwnych roślinach, które w sprzyjających warunkach zaczynały świecić. Były utrapieniem rybaków a od niedawna także grupy arystokratów, którzy upodobali sobie jezioro i w wolnych chwilach – a mieli ich aż nadto – lubili wylegiwać się nad jego brzegiem i po prostu wystawiać swoje ciała na promienie słońca. Kjanofyty – tak uczeni nazwali te rośliny – podobno świeciły czasem w ciemnościach.

 

Mahl korzystając z tego, że słońce zaczęło się wyłaniać nad taflą jeziora wyciągnął zwitek papieru i sprawdzał jeszcze raz notatki. Ufał swojej pamięci, ale te imiona, zaklęcia i nazwy miejsc podane przez Arikę wydawały mu się bardzo skomplikowane. Wbrew wyraźnym zaleceniom postanowił to wszystko zapisać. W Gronhill, w trakcie przygotowań do podróży spotkał kolegę z Uniwersytetu. Rejter miał głowę pełną pomysłów, ale najwyraźniej większość była chybiona. Tak przynajmniej można było sądzić na podstawie ubrania, zawartości sakwy i miejsca, w którym nocował. Przekonywał jednak, że trafił na prawdziwą żyłę złota. Pokazał Mahlowi kawałek czystego papieru i zapytał, czy wie ile to kosztuje.

– Dałbym najwyżej miedziaka – odparł Mahl.

– No właśnie! Czysty papier to nic cennego. A teraz wyobraź sobie, że ja go zapisuję. I co?

Mahl wybałuszył oczy:

– Przecież zapisany papier jest nie do sprzedania! Kto to kupi?!

Triumf malował się na twarzy Rejtera:

– Błąd! Wielki powiadam błąd! To zależy od tego, co jest na nim napisane…

W kilku zdaniach wyjaśnił Mahlowi, że zamierza zatrudnić młodych zdolnych studentów Uniwersytetu, którzy zapisywaliby pojedyncze kartki papieru doniesieniami z całego Przedświata. Na jednej stronie informacje z życia dworu, ceny kruszców, zapowiedzi kolejnych podatków, może plotki… Rozsiana po całym kraju sieć ludzi szukających tanich sensacji, krwi, skandali. Zdaniem Rejtera na pewno olbrzymią popularnością cieszyłyby się doniesienia z życia trubadurów. Podróżują przecież po wielu miastach, spotykają się z arystokratami i dają występy na rynkach, placach targowych. Wiele wiedzą a i sami są bohaterami plotek.

– To niewyczerpane źródło informacji! – Rejter aż poczerwieniał z emocji.

Mahl był bardzo sceptyczny:

– A kto chciałby za to płacić?

Rejter nie ustępował:

– Przekonasz się, że wiele osób. Na pewno ci, którzy mają dość oficjalnych plakatów rozwieszanych przez służby dworu. Tam przeczytasz tylko peany na temat polityki podatkowej dworu, kolejne doniesienia z otwarcia nowego traktu, albo doniesienia z wizyty delegacji z sąsiedniego księstwa. Stek bzdur i nudy. A ja chcę dać ludziom emocje! Ja to nazywam niezależnością informacji.

Mahl zorientował się, że Rejter sam wymyślił to określenie i był do niego bardzo przywiązany. Pokręcił sceptycznie głową:

– A znajdziesz chętnych do takiej pracy?

Rejter tylko się uśmiechnął:

– Bądź spokojny. Już się zgłaszają…Wchodzisz w to? Zostałbyś moim przedstawicielem w Lamberth. Znalazłbyś chętnych do pracy, moglibyśmy wymieniać informacje między obydwoma miastami. Zatrudnilibyśmy gońców. Wyobrażasz sobie – jednego dnia ty coś wywieszasz na słupach a następnego dnia to pojawia się u mnie! Nikt nam nie podskoczy. No?.

Mahl wykpił się nadmiarem pracy, ale obiecał, że po powrocie się zastanowi. Rejter dodał tylko że zależy mu na utrzymaniu poziomu pisanych wiadomości, dlatego wynajęci przez niego studenci będą nosić specjalne kamizelki z czerwonymi wyłogami. To miałoby ich odróżniać w tłumie ciekawskich. No i mieliby pierwszeństwo w dostępie do informacji.

 

Mahl czytał swoje notatki i zastanawiał się, ile pieniędzy dostałby za nią gdyby dostarczył ją wraz z kompletem informacji Radzie Do Spraw Czystości Zawodu. Zapewne dostałby niezłą sumę, ale niewykluczone, że zamiast mieszka z dukatami dostałby na przykład szpilę pod żebro. „Raz kozie śmierć! Zdecydowałem się – dokończę”. Westchnął, złożył papier i schował do ukrytej kieszeni w sakwie. W dali widać było szarzejący brzeg. Wioślarze ani na chwilę nie zwolnili tempa. Hal obżerał się serem i chlebem moczonym w oleju. Od dzieciństwa – jak pamiętał Mahl – miał skłonność do dziwnych połączeń smakowych. Szczytem była kura z konfiturą z jagód. Na samą myśl o tym Mahlowi robiło się ciężko w żołądku. Z obrzydzeniem odwrócił więc wzrok od bliźniaka i wypatrywał przystani. Jej pojawienie się zwiastowały pierwsze łodzie rybackie, które wypłynęły na poranny połów. Mijali się na Orje obojętnie, bez słowa pozdrowienia. Mahl pomyślał, że wynajęta przez Arikę łódź być może była częstym gościem w tych okolicach. To wydawało się dziwne zważywszy, że osada, do której płynęli była prawie nieznana. O Hinam mało kto słyszał. Wiadomo było tylko tyle, że pochodził stamtąd jeden z członków Gildii Czarodziejów i że tamtejsi rybacy znają nowy sposób przechowywania ryb, które dzięki niemu długo zachowują świeżość. Zamiast solą obkładali je lodem sprowadzanym z gór. Ale Mahl nie wierzył w takie opowieści. Sól to sól. A lód topnieje i nie wytrzyma długiej podróży – skwitował.

 

Przystań była więcej niż skromna. Ledwie jeden pomost, kilka pachołków i jakaś buda stojąca na brzegu. Kilka osób krzątało się na brzegu. Łódź dobiła do pomostu. Załoga sprawnie zacumowała, wyładowała pasażerów i ich bagaże. Zanim Mahl zdążył się przeciągnąć łódź zawróciła. Z rozmyślań nad wydarzeniami ostatnich dni wyrwał Mahla głośny trzask. Właściwie można się było tego spodziewać. Spośród wszystkich desek na pomoście jego niedorobiony brat bliźniak stanął na tej najbardziej spróchniałej. Noga ugrzęzła mu po kolano i mimo bladego brzasku widać było wyraźnie, że krwawi. W głowie Mahla zrodziła się myśl, że zabranie na wyprawę brata nie było najszczęśliwszym pomysłem. Miał on bowiem niecodzienną zdolność przyciągania wszelkich nieszczęść. Jeśli piorun miał trafić w jakiś dom to wiadomo było, że trafi w ten, w którym akurat był Hal. Jeśli jakiś wóz na trasie Lamberth – Mantal miał spaść do przydrożnego rowu – był to wóz, którym jechał jego brat. Mahl zastanawiał się nawet czy nie byłoby pewnym i stabilnym źródłem dochodów obstawanie w zakładach kolejnych wypadków bliźniaka.

Wyciągnął ostrożnie nogę brata, obmył wodą z jeziora i nakazał by się zamknął. Hal pojękiwał, złorzeczył. Mówił nawet, że wytoczy proces właścicielom przystani, ale Mahl uciszył go mówiąc, że sąd to ostanie miejsce, w którym można znaleźć sprawiedliwość.

Wolnym krokiem, kuśtykając nieco Hal ruszył za bratem. Ten zapytał mężczyznę siedzącego przy drewnianej budzie o drogę do gospody Pod Ukleją. Odpowiedź była krótka i rzeczowa, więc bez zwłoki udali się we wskazanym kierunku. Po chwili okazało się, że pytanie było właściwie bez sensu ponieważ Pod Ukleją była – jak się wydawało – jedyną gospodą w osadzie. Pełniła funkcje zajazdu, burdelu, ośrodka kultury, kantoru i wiejskiej świetlicy. Jej obecność z daleka zwiastował smród starych ryb i spalonego sadła. Nie sposób było zabłądzić.

Ku zdziwieniu Mahla w gospodzie było dość gwarno. Paliło się jeszcze kilka świec a dwa stoły najbliżej lady były zajęte przez miejscowych. Otwarcie drzwi – Mahl przyznał, że może troszkę zbyt gwałtowne – przerwało rozmowy. Ciekawskie oczy omiotły przybyszów, ale po chwili rybacy – bo to oni stanowili klientelę zajazdu – powrócili do swoich zajęć. Czyli do picia i rozmów.

Mahl podszedł do gospodarza. Nie uznał za stosowne się przedstawić tylko od razu przeszedł do sedna:

– Jestem tu z kimś mówiony.

Gospodarz przerwał:

– Już po niego wołam.

Strzepnął z lady niewidoczny kurz i gestem dłoni przywołał pulchną dziewczynę. Szepnął jej coś do ucha i nie proszony postawił przed braćmi dwa dzbany piwa.

– Promocja dla bliźniaków. W każdy czwartek.

– Ale dziś jest wtorek – przytomnie zauważył Mahl.

– We wtorki promocja dla rudych – odparł karczmarz i wyciągnął rękę po pieniądze. Mahl zapłacił bez wahania zastanawiając się, co byłoby gdyby wskutek jakichś niezwykłych czarów w jednym miejscu wtorek spotkał się z czwartkiem.

Pierwszy łyk piwa docierał dopiero co do przełyków braci kiedy dał się słyszeć odgłos powolnych kroków na drewnianych schodach. Mahl spojrzał w głąb sali i oniemiał. Wszystkich mógł się tutaj spodziewać, ale nie jego…

 

 

 

 

Spotkanie z Dilhmem raczej rozweseliło Mahla niż zezłościło. Było na tyle krótkie, że Mahl postanowił wykorzystać czas i zrobić zakupy. Dzisiaj był dzień targowy. Dokładniej rzecz biorąc od dłuższego czasu każdy dzień tygodnia był targowym. Stało się to na mocy edyktu Djuka, który – jak utrzymywał – spełnił tylko usilne prośby kupców i właścicieli straganów. Ci ostatni zaklinali się, że żadnej petycji do dworu nie zanosili a edykt jest tylko kolejna próbą wyłudzenia pieniędzy przez Djuka.

 

Mahl skorzystał z okazji i zaszedł do Starego Hemlinga. Wiedział, że znajdzie u niego niezbędne składniki do nowego preparatu, nad którym pracował. Zioła zdobył bez trudu, ale brakowało mu jeszcze cacas furisus. Hamling był pewnym dostawcą tego specyfiku ze względu na przypadłość swojego teścia.

Mahl dobił targu. Spakował zakupy do sakwy i skierował się w stronę dużego placu, z którego odchodziły wozy na północ Przedświata. Zaopatrzony był w glejt, z którego wynikało, że ma prawo do 6 przejazdów na dowolnej trasie po zapłaceniu za 5. Tę nową modę zapoczątkowała Gildia Woźniców wystraszona dziką konkurencją. Pojawiły się bowiem pojedyncze wozy zabierające pasażerów tuż przed planowym odjazdem wozów Gildii. Djuk walczył z nieuczciwymi przewoźnikami, ale jakoś tak opieszale. Pojawiły się plotki, że jednym z organizatorów nielegalnych przewozów był jego przyszły zięć…

Mahl wyłowił z tłumu przekrzykujących się wozaków swojego, pokazał mu glejt i już zajmował miejsce obok woźnicy, kiedy dobiegło go wołanie:

– Młodszy! Młodszy!! Poczekaj!

Mahl ne mógł się mylić. W ten sposób nazywał go tylko jeden człowiek na świecie. Nie było wyjścia: Mahl zeskoczył z wozu i w tłumie odszukał rudą czuprynę.

– Bracie! Jak się cieszę!

 

Mahl nie wierzył w jakąś magiczną więź między bliźniakami. Podejrzewał nawet, że ich matka w jakiś niewytłumaczalny sposób zaszła w jednym dniu w ciążę z dwoma różnymi mężczyznami. Poza łudzącym podobieństwem zewnętrznym nie miel nic wspólnego.

– Witaj Starszy. Co u ciebie?

Kilka chwil zajęło Halowi wyjaśnianie powodów ustawicznego bezrobocia, ostatnich przygód miłosnych i zupełnie nieistotnych plotek znad Orje. Zniecierpliwiony Mahl zapytał w końcu o rzeczywisty powód wizyty w Lamberth. Starszy pochylił się do ucha Mahla i ten wiedział już to co zawsze: wizyta brata bliźniaka oznaczała kłopoty…

 

Kłopoty przyszły szybciej niż można się było spodziewać. Można nawet zaryzykować twierdzenie, że stały tuż za plecami Hala. Miały postać wysokiej kobiety z długimi, jasnymi włosami, ubranej bardzo wykwintnie. Skinęła nieznacznie głową i przedstawiła się. „Arika… to niezwykle rzadkie imię w Przedświecie” przemknęło Mahlowi przez myśl. Suma, o której mówił Hal była nie do pogardzenia. Ale też ryzyko wielkie… Ostatecznie Mahl doszedł do wniosku, że ciąża żony kapłana może się odwlec o kilka dni a wdowie nawiedzanej przez złośliwe koty nie zaszkodzi jeszcze trochę strachu.

Całą trójką udali się do Wielkiego Cyca, aby omówić szczegóły.

 

Arika mówiła bardzo cicho i uważnie dobierała słowa. Nie tknęła wina, ledwie skubnęła sera. Na koniec spojrzała Mahlowi prosto w oczy:

– Podejmiesz się tego?

Mahl wiedział, że odmowa nie byłaby ujmą na honorze, ale to ryzyko… jeśli się nie uda – może pożegnać się licencją, z solidnymi dochodami, stabilizacją zawodową. Honorarium było wysokie, ale czy warto aż tak się narażać… Podrapał się po rudej szczecinie, beknął i wymruczał coś niewyraźnie.

– Tak, czy nie?

Mahlowi wydawało się, że Arika uniosła głos.

– Tak wezmę tę fuchę. Ale musimy ustalić szczegóły.

Hal aż klasnął z zachwytu w dłonie i pognał do karczmarza. Po chwil zjawił się z nowym dzbanem jeżynowego i zaczął rozlewać do cynowych kubków.

– Taki interes trzeba oblać!

Prawie krzyczał. Mahl usadził go jednym spojrzeniem:

– Ciszej jesteś – dalej dojedziesz.

Arika gestem dłoni podziękowała za poczęstunek i wstała od stołu.

– O świcie pod karczmą będzie czekał wóz. Nie zawiedź nas.

Po raz pierwszy Arika użyła zaimka liczby mnogiej. Mahl poczuł lekki niepokój, ale zrzucił to na karb nieporozumienia, albo przejęzyczenia. Odprowadził Arikę długim spojrzeniem a po chwili zaczął odpędzać od siebie sprośne myśli. Przyrzekał sobie kiedyś, że nie będzie sypiał z klientkami. Ale ta dziewczyna… Właściwie kobieta. Choć trudno było odgadnąć jej wiek.

Szybko wrócił do rzeczywistości. Na skrawku papieru wypisał listę niezbędnych rzeczy, wręczył ją bratu i wskazał kupców, u których można wszystko zdobyć. Sam zaś rozsiadł się przy dzbanie wina i zaczął myśleć. Nie było to jego ulubione zajęcie. Ale tym razem – przeczuwał to – bez myślenia się nie obejdzie. To nie jest jakieś tam zwykłe, powszednie zaklęcie, jakaś prosta fucha dla naiwnych. To było coś, co mogło zaważyć na całej jego karierze. Kusiło. Mahl był niesłychanie mało odporny na pokusy. Koledzy z branży wielokrotnie ostrzegali go, że to go może zgubić. Do tej pory ulegał tylko powabom kobiet i łatwego zarobku. Teraz miał stanąć do poważnego zadania. Nie bałby się gdyby w tle nie było ryzyka spotkania z renegatami. To zawsze było ryzykowne i rzadko kiedy wróżyło coś dobrego. Legendy o renegatach krążył w Przedświecie od dawna. Niektórzy utrzymywali nawet, że kilku spotkali. Ale kto mógł mieć absolutną pewność? Jak rozpoznać przybysza ze Świata 1.0 od mieszkańców Przedświata? Kim byli ci ludzie, dlaczego zostali zesłani, jakim sposobem wracali..? Te wszystkie pytania wisiały w powietrzu i nikt nie znał absolutnie pewnej odpowiedzi.

 

Z zadumy wyrwał go gwar przy ladzie. Karczmarz zawzięcie z kimś dyskutował. Mahl postanowił dopełnić dzban. Gospodarz patrzył wybałuszonymi oczami w dziwny przedmiot. Była to drewniana skrzynka z mnóstwem pokręteł i przycisków. Na tych ostatnich widniały ładnie wygrawerowane cyfry. Z boku sterczała gustowna korbka. Mahl interesował się nowinkami technicznymi. O ile mogły przynieść szybki i łatwy zysk. Z zaciekawieniem przysłuchiwał się rozmowie.

– Ale czy ja nie umiem dodawać? Czy ja muszę wciskać te wszystkie guziki żeby wystawić rachunek klientowi?

Karczmarz wydawał się nieprzekonany do nowego wynalazku. Kręcił głową, cmokał z niedowierzaniem, drapał się w łysinę. Stojący obok mężczyzna miał coś dziwnego w oczach. Miał też coś dziwnego na oczach. Płasko wyszlifowane kryształy górskie prawione w fantazyjnie powyginane oprawki z miedzianego drutu. Mahl nigdy czegoś takiego nie widział. Oczy mężczyzny wydawały się zza tych kryształów dużo większe niż w rzeczywistości. Niewyraźnie, jakając się okropnie tłumaczył karczmarzowi:

– Mmmmusisz tttylkoooo wcisnąąąąć summmę za winoooo, na ten przyyyykłaad. Póóóóóźniej za pieeeeczeń. A poootettem ten krzyyyżyk. To proste!

Entuzjazm przebijał z jego twarzy.

– A nnna tym waaałku zapisuje się cccccały dziennny uuutarg.

Karczmarz chyba zrozumiał ideę wynalazku bo uśmiechnął się z przekąsem:

– No dobrze. A gdzie jest mój zarobek? Hę?

Wynalazca uśmiechnął się triumfalnie i z potężnej sakwy wyciągnął drugą skrzynkę, łudząco podobną do tej na ladzie.

– Nnnnna tyyym mmmożesz dodawać…

Popatrzył niepewnie na Mahla, ale karczmarz skinął ręką dając znak, że są wśród zaufanych.

– Mmmmożesz nnna oooczach klientów zaaapisywać dodattttkowy zysk nnnie budząc podejrzeeeń. Karczmarz poprosił o czas do namysłu. Wynalazca bełkotał coś o zainteresowaniu innych klientów, o podbijaniu ceny, ale karczmarz nie wydawał się przekonany. Za to Mahl wziął na stronę wynalazcę i zapytał, czy mógłby stworzyć coś podobnego, tyle, że dużo mniejszego. Ot – żeby mieściło się w podróżnej sakwie… Umówili się na spotkanie za kilka tygodni. Wynalazca przebąkiwał coś, że Djuk jest zainteresowany wynalazkiem i być może będzie wprowadzony jako obowiązkowy we wszystkich karczmach, burdelach i kramach. Mahl nie wątpił, że Djuk nie cofnie się przed niczym, co mogłoby przynieść korzyść jego skarbcowi. Na razie postanowił jednak nie przejmować się problemami dworu i z dzbanem wina usiadł do wystygłej pieczeni.

 

Hal wkrótce pojawił się z zakupami, podniecony jakby dostał posadę stróża nocnego w zamtuzie. Gęba mu się nie zamykała, czym wzbudził irytację brata.

– Zamknij się w końcu bo wszystko zepsujesz idioto!

Hal nie mógł usiedzieć na miejscu. Po raz setny sprawdzał listę zakupów, wypytywał Mahla o przeznaczenie kolejnych proszków, kamieni, płynów. Mahl udzielał wyjaśnień niechętnie tłumacząc się tajemnicą zawodową. Po głowie chodziły mu zupełnie inne rzeczy. A właściwie chodziła mu Arika. Nie tylko dlatego, że była zjawiskowa. Także dlatego, że w jej oczach widział coś niepokojącego.

 

Wieczór zastał braci przy kolejnym dzbanie jeżynowego. Karczmarz łaskawie zgodził się kredytować kolejny dzień pobytu pod Wielkim Cycem. W ramach kredytu Mahl mógł skorzystać z noclegu. Postanowił, że odwdzięczy się czopkami na zatwardzenie, na które cierpiała żona gospodarza. Mahl miał zawsze zapas takich czopków. Od kiedy jednak pewien bednarz pomylił się i połknął czopek złorzecząc na smak Mahl zaczął do czopków dodawać olejku anyżkowego. Czopkowi było wszystko jedno a jeśli pacjent połknął zamiast wsadzić – efektem ubocznym była przyjemna świeżość w ustach. To pozwalało Mahlowi żądać wyższej stawki za doraźną pomoc.

Hal w ramach kredytu dostał nocleg w stajni a Mahl wyłożył się na wygodnym, choć nieco sfatygowanym łóżku, w którym jeszcze rano baraszkował. Zanim zdążył pomyśleć nad wszystkim, co się dzisiaj wydarzyło – w drzwiach stanęła Katarzyna. Pachniała kwiatami i miała na sobie prawdziwą suknię. Nie jakieś tam łachmany udekorowane kilkoma wstążkami. Wyglądała prawie jak dama z dworu Djuka. Szybko zrzuciła z siebie wszystko i falując obfitym biustem wskoczyła Mahlowi do łóżka.

 

 

Gdyby Mahl był wędrownym trubadurem zapewne powiedziałby, że dziób statku przeszywał ciemności otulające jezioro. Ale kariera trubadura wydawała się Mahlowi mało interesująca, płynął łodzią rybacką a nie statkiem i był już prawie świt. Wydarzenia ostatnich dni nie pozwalały mu zasnąć. Jeśli nie pozwalała mu zasnąć Katarzyna, było to akceptowalne. Mahl rozmarzył się na wspomnienie ostatniej nocy pod Wielkim Cycem. Katarzyna była namiętna ja nigdy i mówiła do niego „słodziaku”. A przecież niczego nie dosypywał jej do wina…Wydawała się bardzo zaniepokojona nagłym wyjazdem Mahla. Czarodziej tłumaczył, że to jeszcze jedna fucha, że niedługo wróci a Arika jest tylko klientką i nie musi być o nią zazdrosna. Po paru chwilach Katarzyna wyglądała na udobruchaną i odwdzięczyła się Mahlowi najbardziej wyrafinowanymi pieszczotami. W rewanżu obiecał przywieźć jej zioła występujące tylko na wzgórzach wokół Gronhill.

 

Załoga łodzi złożona była chyba z głuchoniemych. Od wypłynięcia z portu nie padło z ich ust ani jedno słowo. Porozumiewali się gestami i ruchami brwi. Sternik dostał wskazówki od Ariki i nie wydawało się, żeby chciał się tą wiedzą z kimkolwiek podzielić. Mahl wiedział tylko tyle, że u celu miał na nich czekać przewodnik.

 

Jezioro Orje było bardzo spokojne. Wypłynęli w nocy więc po drodze nie spotkali nikogo. Tylko miarowe uderzenia wioseł zakłócały ciszę. Na żagiel było za wcześnie. Mahl podgryzał twardy ser, popijał tanim piwem ze świerkowych szyszek i myślał. Wszystko w nowym zleceniu było tajemnicze. Arika, okoliczności, brak szczegółów. Cel zarysowany był tak samo precyzyjnie jak ogólnie. Sprowadzić do Przedświata jedną osobę. Bardzo Ważną Osobę – jak powiedziała Arika. Tym samym Mahl zyskał pewność, że możliwe są migracje nie tylko z Przedświata do Świata 1.0 ale i z powrotem. To właściwie było przeczuwane od dawna, ale teraz Mahl już wiedział. Wiedział też, że jego zdolności, wiedza, doświadczenie przydadzą się, ale bardziej potrzebne będą spryt, inteligencja i odwaga. Skoro Arika wybrała właśnie jego zapewne doceniała te właśnie przymioty Czarodzieja Pierwszego Stopnia.

 

Pierwsze ptaki wodne podniosły rwetes i obudziły Hala, który do tej pory spał na rufie i cicho popierdywał przez sen. Przeciągnął się i jak zwykle zaczął gadać. Od razu wskoczył na wysokie tony, mieszając wątki, myląc postaci i wydarzenia – „Cały Starszy” westchnął Mahl i zastanowił się nad słowami Ariki: „Jesteście podobni jak dwie krople wody. To się może okazać bardzo przydatne”. Mahl uciszył bliźniaka i zaczął go przepytywać: czy pamięta imię przewodnika, jak się nazywa gospoda, w której będzie czekać i jak ma wyglądać Renegat. Hal ku zdumieniu brata pamiętał wszystko doskonale. Długo tym zdumieniem Mahl się nie cieszył. Jego wzrok przykuło coś dziwnego: na horyzoncie pojaśniało. Woda w Orje zmieniła kolor na seledynowy i zaczęły się z niej wydobywać potężne bąble gazu. Towarzyszył im głuchy odgłos, coś jakby prychnięcie byka. Załoga łodzi ani na chwilę nie przerwała wiosłowania i zdawała się nie zauważać niczego. Mahl wiedział, że pytanie ich o cokolwiek nie miało najmniejszego sensu. Zresztą seledynowa poświata znikła bardzo szybko i jezioro stało się na powrót bardzo spokojne. Mahl słyszał coś o dziwnych roślinach, które w sprzyjających warunkach zaczynały świecić. Były utrapieniem rybaków a od niedawna także grupy arystokratów, którzy upodobali sobie jezioro i w wolnych chwilach – a mieli ich aż nadto – lubili wylegiwać się nad jego brzegiem i po prostu wystawiać swoje ciała na promienie słońca. Kjanofyty – tak uczeni nazwali te rośliny – podobno świeciły czasem w ciemnościach.

 

Mahl korzystając z tego, że słońce zaczęło się wyłaniać nad taflą jeziora wyciągnął zwitek papieru i sprawdzał jeszcze raz notatki. Ufał swojej pamięci, ale te imiona, zaklęcia i nazwy miejsc podane przez Arikę wydawały mu się bardzo skomplikowane. Wbrew wyraźnym zaleceniom postanowił to wszystko zapisać. W Gronhill, w trakcie przygotowań do podróży spotkał kolegę z Uniwersytetu. Rejter miał głowę pełną pomysłów, ale najwyraźniej większość była chybiona. Tak przynajmniej można było sądzić na podstawie ubrania, zawartości sakwy i miejsca, w którym nocował. Przekonywał jednak, że trafił na prawdziwą żyłę złota. Pokazał Mahlowi kawałek czystego papieru i zapytał, czy wie ile to kosztuje.

– Dałbym najwyżej miedziaka – odparł Mahl.

– No właśnie! Czysty papier to nic cennego. A teraz wyobraź sobie, że ja go zapisuję. I co?

Mahl wybałuszył oczy:

– Przecież zapisany papier jest nie do sprzedania! Kto to kupi?!

Triumf malował się na twarzy Rejtera:

– Błąd! Wielki powiadam błąd! To zależy od tego, co jest na nim napisane…

W kilku zdaniach wyjaśnił Mahlowi, że zamierza zatrudnić młodych zdolnych studentów Uniwersytetu, którzy zapisywaliby pojedyncze kartki papieru doniesieniami z całego Przedświata. Na jednej stronie informacje z życia dworu, ceny kruszców, zapowiedzi kolejnych podatków, może plotki… Rozsiana po całym kraju sieć ludzi szukających tanich sensacji, krwi, skandali. Zdaniem Rejtera na pewno olbrzymią popularnością cieszyłyby się doniesienia z życia trubadurów. Podróżują przecież po wielu miastach, spotykają się z arystokratami i dają występy na rynkach, placach targowych. Wiele wiedzą a i sami są bohaterami plotek.

– To niewyczerpane źródło informacji! – Rejter aż poczerwieniał z emocji.

Mahl był bardzo sceptyczny:

– A kto chciałby za to płacić?

Rejter nie ustępował:

– Przekonasz się, że wiele osób. Na pewno ci, którzy mają dość oficjalnych plakatów rozwieszanych przez służby dworu. Tam przeczytasz tylko peany na temat polityki podatkowej dworu, kolejne doniesienia z otwarcia nowego traktu, albo doniesienia z wizyty delegacji z sąsiedniego księstwa. Stek bzdur i nudy. A ja chcę dać ludziom emocje! Ja to nazywam niezależnością informacji.

Mahl zorientował się, że Rejter sam wymyślił to określenie i był do niego bardzo przywiązany. Pokręcił sceptycznie głową:

– A znajdziesz chętnych do takiej pracy?

Rejter tylko się uśmiechnął:

– Bądź spokojny. Już się zgłaszają…Wchodzisz w to? Zostałbyś moim przedstawicielem w Lamberth. Znalazłbyś chętnych do pracy, moglibyśmy wymieniać informacje między obydwoma miastami. Zatrudnilibyśmy gońców. Wyobrażasz sobie – jednego dnia ty coś wywieszasz na słupach a następnego dnia to pojawia się u mnie! Nikt nam nie podskoczy. No?.

Mahl wykpił się nadmiarem pracy, ale obiecał, że po powrocie się zastanowi. Rejter dodał tylko że zależy mu na utrzymaniu poziomu pisanych wiadomości, dlatego wynajęci przez niego studenci będą nosić specjalne kamizelki z czerwonymi wyłogami. To miałoby ich odróżniać w tłumie ciekawskich. No i mieliby pierwszeństwo w dostępie do informacji.

 

Mahl czytał swoje notatki i zastanawiał się, ile pieniędzy dostałby za nią gdyby dostarczył ją wraz z kompletem informacji Radzie Do Spraw Czystości Zawodu. Zapewne dostałby niezłą sumę, ale niewykluczone, że zamiast mieszka z dukatami dostałby na przykład szpilę pod żebro. „Raz kozie śmierć! Zdecydowałem się – dokończę”. Westchnął, złożył papier i schował do ukrytej kieszeni w sakwie. W dali widać było szarzejący brzeg. Wioślarze ani na chwilę nie zwolnili tempa. Hal obżerał się serem i chlebem moczonym w oleju. Od dzieciństwa – jak pamiętał Mahl – miał skłonność do dziwnych połączeń smakowych. Szczytem była kura z konfiturą z jagód. Na samą myśl o tym Mahlowi robiło się ciężko w żołądku. Z obrzydzeniem odwrócił więc wzrok od bliźniaka i wypatrywał przystani. Jej pojawienie się zwiastowały pierwsze łodzie rybackie, które wypłynęły na poranny połów. Mijali się na Orje obojętnie, bez słowa pozdrowienia. Mahl pomyślał, że wynajęta przez Arikę łódź być może była częstym gościem w tych okolicach. To wydawało się dziwne zważywszy, że osada, do której płynęli była prawie nieznana. O Hinam mało kto słyszał. Wiadomo było tylko tyle, że pochodził stamtąd jeden z członków Gildii Czarodziejów i że tamtejsi rybacy znają nowy sposób przechowywania ryb, które dzięki niemu długo zachowują świeżość. Zamiast solą obkładali je lodem sprowadzanym z gór. Ale Mahl nie wierzył w takie opowieści. Sól to sól. A lód topnieje i nie wytrzyma długiej podróży – skwitował.

 

Przystań była więcej niż skromna. Ledwie jeden pomost, kilka pachołków i jakaś buda stojąca na brzegu. Kilka osób krzątało się na brzegu. Łódź dobiła do pomostu. Załoga sprawnie zacumowała, wyładowała pasażerów i ich bagaże. Zanim Mahl zdążył się przeciągnąć łódź zawróciła. Z rozmyślań nad wydarzeniami ostatnich dni wyrwał Mahla głośny trzask. Właściwie można się było tego spodziewać. Spośród wszystkich desek na pomoście jego niedorobiony brat bliźniak stanął na tej najbardziej spróchniałej. Noga ugrzęzła mu po kolano i mimo bladego brzasku widać było wyraźnie, że krwawi. W głowie Mahla zrodziła się myśl, że zabranie na wyprawę brata nie było najszczęśliwszym pomysłem. Miał on bowiem niecodzienną zdolność przyciągania wszelkich nieszczęść. Jeśli piorun miał trafić w jakiś dom to wiadomo było, że trafi w ten, w którym akurat był Hal. Jeśli jakiś wóz na trasie Lamberth – Mantal miał spaść do przydrożnego rowu – był to wóz, którym jechał jego brat. Mahl zastanawiał się nawet czy nie byłoby pewnym i stabilnym źródłem dochodów obstawanie w zakładach kolejnych wypadków bliźniaka.

Wyciągnął ostrożnie nogę brata, obmył wodą z jeziora i nakazał by się zamknął. Hal pojękiwał, złorzeczył. Mówił nawet, że wytoczy proces właścicielom przystani, ale Mahl uciszył go mówiąc, że sąd to ostanie miejsce, w którym można znaleźć sprawiedliwość.

Wolnym krokiem, kuśtykając nieco Hal ruszył za bratem. Ten zapytał mężczyznę siedzącego przy drewnianej budzie o drogę do gospody Pod Ukleją. Odpowiedź była krótka i rzeczowa, więc bez zwłoki udali się we wskazanym kierunku. Po chwili okazało się, że pytanie było właściwie bez sensu ponieważ Pod Ukleją była – jak się wydawało – jedyną gospodą w osadzie. Pełniła funkcje zajazdu, burdelu, ośrodka kultury, kantoru i wiejskiej świetlicy. Jej obecność z daleka zwiastował smród starych ryb i spalonego sadła. Nie sposób było zabłądzić.

Ku zdziwieniu Mahla w gospodzie było dość gwarno. Paliło się jeszcze kilka świec a dwa stoły najbliżej lady były zajęte przez miejscowych. Otwarcie drzwi – Mahl przyznał, że może troszkę zbyt gwałtowne – przerwało rozmowy. Ciekawskie oczy omiotły przybyszów, ale po chwili rybacy – bo to oni stanowili klientelę zajazdu – powrócili do swoich zajęć. Czyli do picia i rozmów.

Mahl podszedł do gospodarza. Nie uznał za stosowne się przedstawić tylko od razu przeszedł do sedna:

– Jestem tu z kimś mówiony.

Gospodarz przerwał:

– Już po niego wołam.

Strzepnął z lady niewidoczny kurz i gestem dłoni przywołał pulchną dziewczynę. Szepnął jej coś do ucha i nie proszony postawił przed braćmi dwa dzbany piwa.

– Promocja dla bliźniaków. W każdy czwartek.

– Ale dziś jest wtorek – przytomnie zauważył Mahl.

– We wtorki promocja dla rudych – odparł karczmarz i wyciągnął rękę po pieniądze. Mahl zapłacił bez wahania zastanawiając się, co byłoby gdyby wskutek jakichś niezwykłych czarów w jednym miejscu wtorek spotkał się z czwartkiem.

Pierwszy łyk piwa docierał dopiero co do przełyków braci kiedy dał się słyszeć odgłos powolnych kroków na drewnianych schodach. Mahl spojrzał w głąb sali i oniemiał. Wszystkich mógł się tutaj spodziewać, ale nie jego…

 

Koniec

Komentarze

Jeżeli ten tekst znajdzie Wasze uznanie - chętnie dołożę kolejne części. Pozdrawiam i życzę miłej lektury. Z góry dziękuję za WSZYSTKIE komentarze.

Greg Mahoney

Nudnawe. Poza tym prezerwatywa nie jest extra super cudownym współczesnym wynalazkiem.

Dziękuję Gwidon. Każdy komentarz jest cenny. Co do współczesności prezerwatywy... Akcja Inverso nie dzieje się współcześnie. Może wyjaśni się to w kolejnch częściach... Serdecznie pozdrawiam!

Nie chodzi mi, że akcja dzieje sie współcześnie, tylko że gumy znano w starozytności, więc to nic nowego

Gwidonie... Wiem to doskonale. Ale... jeśli przeczytasz kolejne fragmenty - być może więcej się wyjaśni. Mam zamiar wrzucić kolejne części już niedługo. Mam nadzieję - mimo wszystko - że się wiele ujawnii :-) Serdecznie pozdrawiam!

I jeszcze raz DZIĘKUJĘ!

Uczciwie przeczytałam do angielskiego gotyku - resztę już tylko przeskanowałam wzrokiem. Przegadane, przeładowane informacjami i przemyśleniami bohatera, a w efekcie nuuuuuuudne. Jak flaki z olejem. W przeczytanym fragmencie zauważyłam, co następuje:

1. Interpuncja leży i kwiczy.

2. Świat przedstawiony jest całkiem wymyślony, czy to jakaś alternatywna wersja naszej poczciwej Ziemi? Nie zostało to zaznaczone, a powinno. Chodzi mi o ten angielski gotyk - czy w świecie przedstawionym Anglia istnieje? Bo jeśli nie, określenie jest nie na miejscu.

3.- Nie mogę się przyznać do bólu zęba – mruczał wściekły. Jak to by świadczyło o moich umiejętnościach... --- Jeżeli to dalsza część mamrotania, to brakuje myślnika przed „jak”. Jeśli jednak to komentarz narratora, to powinno być „jego”.

4. Każda była inna, ale wszystkie były zgodnie w jednym: W Zamku(…)--- zgodne; a po dwukropku jedziemy z małą literą.

Dziękuję Antona. Interpunkcja nie jest moją mocną stroną. Ale do czasu aż dostanę literacką Nagrodę Nobla na pewno się nauczę :-) Co do angielskiego gotyku - tak...w dalszych częściach wszystko się wyjaśni. Dziękuję za uwagi!

Dziękuję! Nie znam tego portalu i takie uwagi są dla mnie bardzo pomocne...

Dołożyłem kolejny fragment.

Mahl pokonywał kolejne schody przemyślnie wykute w skale i starał się w myślach przypomnieć sobie wystąpienie, nad którym pracował przez ostatnie miesiące. - razi, a można łatwo tego uniknąć

O tym, że słabo wygląda interpunkcja i że tekst jest mało wciągający, napisano w komentarzach powyżej. I zgadzam się z tymi opiniami, niestety.

 

Pozdrawiam

Mastiff

Dziękuję Bohdan! A jak Ty napisałbyś ten fragment...? Mało wciągający...? No cóż. Tak bywa z debiutami :-) O interpunkcji już pisałem...

A jak Ty napisałbyś ten fragment...?

Albo zastąpiłbym synonimem słowo "przemyślnie" , albo usunął "w myślach" -  wiadomo przecież, że podczas wspominania myślenie się nie wyłącza, prawda:)?

Mastiff

Masz rację! Poprawię przy następnej publikacji :-) Dziękuję.

Widać, że snucie opowieści sprawia Ci niemałą radość. Niestety, czytelnikowi już nie jest tak do śmiechu. Tekst przegadany, niby sporo się dzieje, ale tak naprawdę nic nie pcha akcji do przodu. Bohater wędruje sobie z miejsca na miejsce, tu coś załatwi, tam coś zrobi i takie to mało wciągające. 

Dziękuję Prokris! Mam nadzieję, że w kolejnych częściach będzie się działo więcej... Niebawem wrzucę. Pozdrawiam!

Mam nadzieję, bo dobrze mi się czytało ten tekst. Dobry narrator z Ciebie, tylko trochę rozwleczony :)

O! Wiem z czym mi się kojarzy Twoje opowiadanie. Z "Ani słowa prawdy" Jacka Piekary. Perypetie cwanego czarodzieja spisane w lekkim i żartobliwym tonie. Może nie ta sama półka, ale skojarzenie to już coś ;)

Dziękuję Prokris! Będę musiał poczytać Piekarę :-))) Za miłe skojarzenia także dziękuję... Pozdrawiam!

Nowa Fantastyka