- Hydepark: Opowieść w Od-Cinkach - odsłona pierwsza

Hydepark:

opowiadania

Opowieść w Od-Cinkach - odsłona pierwsza

Witam wszystkich, którzy odważyli się stanąć do naszej zabawy, pisania opowieści w Od-Cinkach.

 

Zasady zabawy:

Uczestnicy biorący udział muszą w ciągu 48 godzin od ukazania się poprzedniej części zamieścić swoją, tworząc w miarę spójną opowieść. Możliwe są zmiany konwencji, dramatyczne zwroty akcji, ale wszystko ma się trzymać kupy! Objętość to ok 2000-3000 znaków. Raczej nie mniej, ale jak ktoś się rozpisze na trochę więcej to nie ma problemu.

 

Każdy z uczestników zamieszcza swoją część jako komentarz. Proszę użytkowników, którzy nie biorą czynnego udziału w zabawie o NIE ZAMIESZCZANIE W TYM WĄTKU ŻADNYCH KOMENTARZY – będę je usuwać i się gniewać. Podyskutujemy sobie nad gotową całością. Oczywiście, jeśli ktoś chce sobie podyskutować na bieżąco to niech sobie stworzy nowy wątek – nie bronię :)

 

Każdy z uczestników musi spełnić jeden warunek. Wymyśliłem ich garść i przydzieliłem całkowicie losowo, więc proszę nie marudzić :) Zerknijcie sobie, niektóre z warunków musza być spełnione później, lub się jakoś łączą.

Proszę nie przeginać z utrudnianiem życia kolejnym uczestnikom :) To nie turniej, kto kogo bardziej pognębi.

 

Kolejność:

1 – Domi – wprowadzenie trzech bohaterów, różnych płci lub ras

2 – baazyl – jeden z bohaterów ginie

3 – pyrek – w tej części musi się znaleść złamany miecz

4 – domek – wprowadź wątek lub scene erotyczną

5 – wiktorwroz – jeden z bohaterów ociera się o śmierć

X – dj Jajko – jeden z bohaterów ma proroczy sen

6 – Nowa – ta część kończy się dialogiem, przerwanym w dramatycznym momencie

7 – Marcin Robert – kontynuujemy dialog a proroczy sen się ziszcza

8 – kreska_ – jedna ze scen odbywa się w całkowitej ciemności

9 – RobertZ – jeden z bohaterów dostaje się do niewoli

10 – All_about_22 – bohater uwalnia się z niewoli, ale dzięki pięknemu przedstawicielowi płci przeciwnej

 

Domi, zaczynasz! Masz 48 godzin na zamieszczenie swojej części.

Zaczynamy, powodzenia!

 

ps. jakby ktoś potrzebował kontaktu ze mną to djjajko@fantastyka.pl

 

pps. zmiana na miejscu 10

 

Komentarze

obserwuj

- Co to za hałas? – jęknął  Henryk naciągając na głowę grubą kołdrę.

Nikt mu nie odpowiedział, a natarczywy dźwięk się nasilał, więc znowu jęknął, tym razem głośniej.

- Heniek, przestań jęczeć! – warknęła spod swojej kołdry  zirytowana Miecia .

Nagle drzwi otworzyły się i do komory sennej wpadł zdyszany Juliusz.

- Chodźcie zobaczyć co się dzieje! Szybko!

Henryk i Miecia zerwali się na równe nogi i pobiegli za Juliuszem. Gdy dotarli do komory nawigacyjnej, zobaczyli, że wszystkie urządzenia naprowadzające wariują i wydają z siebie przeraźliwy pisk.

- Co do cholery! – wrzasnął Henio, próbując przekrzyczeć wycie maszyn.

- Kazik Wilk znów skanuje planety w poszukiwaniu złóż – odparł Juliusz.

- Pieprzony chytrus. Jeszcze mu mało!  Dorwał się koryta i chłepcze z niego, aż chlupie na boki. Chyba czas zakończyć to rekreacyjne patrolowanie galaktyki i zająć  się prawdziwymi złoczyńcami – naszą partią rządzącą i jej przewodniczącym - frustracja Henryka sięgnęła zenitu.

W tym właśnie momencie Henryk Knur, Miecia Locha i Juliusz Prosiaczek postanowili spełnić obywatelski obowiązek i wziąć sprawy w swoje ręce, tudzież racice, bo jak galaktyka długa i szeroka tych trzech szlachetnych rycerzy było nazywanych Trzema Świnkami.

- No! Mieciu, powiedz jaka planeta Kazika jest najbliżej? - zapytał Henio. - Zrobimy małą rozpierduchę, żeby zwrócić na siebie uwagę szanownych władz, no i oczywiście wszechmocnych mediów.

- Słomka 3. Będziemy obok niej przelatywać za jakieś 30 sekund. Planeta jest jednym z głównych dostawców słomy, budulca najnowocześniejszych kadłubów statków przestrzennych – zaraportowała Miecia.

- Walniemy do niej z mikrodziury, dezintegratora czy obrzygamy ich plazmą? – głośno myślał  podekscytowany Juliusz.

- Proponuję bardziej tradycyjną metodę – odrzekł  po chwili Henio. - Spalimy ją.

Jak rzekli, tak uczynili. Niecałe pięć sekund później Słomka 3 rozbłysła na tle ciemnej przestrzeni kosmicznej wesołymi językami żółtych płomieni.

- Ale fajnie. Rozpierdolmy coś jeszcze! – zaproponował podekscytowany Juliusz.

- Mieciu? – krótko zapytał Henio.

- Zielony Lasek 5. Planeta dostarczająca ogromne ilości drewna – z uśmiechem odpowiedziała dziewczyna.

 

Informacja o wyczynach Trzech Świnek szybko dotarła do Kazimierza Wilka. Aby poradzić sobie z sytuacją kryzysową, wezwał do siebie swojego najlepszego człowieka. Krótko poinstruował go jak zdyscyplinować nieposłusznych obywateli i pożegnał słowami:

- Powodzenia Baazyl!

- Wiesz może, dlaczego liczb twoich pacjentów zmalała o połowę? – zabrzmiał kobiecy głos w telefonie

- Dzięki nowelizacji ustawy budżetowej? – Doktor Korneliusz Baazyl uniósł brwi.

- Nieważne. Mamy trzy interesujące przypadki. Dwudziestopięcioletnia studenta AWF-u. Nagle przestała oddychać, zemdlała i zwichnęła kostkę. Czterdziestoletni rolnik spadł z ciągnika, też nie oddycha samodzielnie. Trzynastoletni chłopiec spadł z huśtawki i również przestał oddychać. Wszyscy leżą w śpiączce pod respiratorami na jedynce.

- Tak po prostu, przestali oddychać? Może zapragnęli śnić na jawie?

- Uważasz, że to zbyt banalne przypadki dla ciebie?

- Jesteś wredna. Typowy objaw u kobiet, które wiek rozrodczy mają już za sobą.

- Mam cię dosyć! Masz stawić się natychmiast na oddziale!

- Tam, gdzie praktykujesz Feng Shiu za pomocą swojego tyłka? – usłyszał trzask odkładanej słuchawki.

***

- Co z nią? – zapytał Dr. Baazyl pierwszego z brzegu lekarza. Wyglądał na zmieszanego. - Dlaczego tak stoją jej sutki? Mój penis czuje się zakłopotany. – Dr. Baazyl z zaciekawieniem przyjrzał się mężczyźnie. Ten spuścił oczy i zaczerwienił się aż po same uszy. Pozostali uśmiechnęli się.

- Po co zakładałeś cewnik? - niewinnie zapytał i natychmiast zmienił temat. – Czy ktoś z obecnych wie, co dolega naszej pacjentce? Sterydy?

Lekarze wymienili spojrzenia, bojąc się odezwać w obecności dr. Baazyla.

- Czy wy skończyliście korespondencyjnie Akademię Medyczną?

- Są już wyniki! Nie ma śladu sterydów! Może to alergia? Astma wysiłkowa? – odpowiedział drugi ze stojących w pomieszczeniu lekarzy.

- Niezły strzał – sięgnąwszy po kartę chorobową , kontynuował - ale astma wysiłkowa nie wyjaśnia podwyższonego ciśnienia. Żeby to potwierdzić, musimy odtworzyć warunki, w jakich nastąpił atak.

- Nie możemy kazać jej biegać ze zwichnięta stopą!

- Czy ty zdawałeś egzaminy eksternistycznie?

- Ona ma też zaburzenia rytmu serca – wyseplenił trzeci lekarz.

- Nie dziwię się, jakbym nazywał się Mieczysława Locha, też bym chodził wiecznie poirytowany. Czy to jej pseudonim artystyczny?

- Doktorze Baazyl, mamy dwa prawie identyczne przypadki, ci w rogu sali zostali przywiezieni przed godziną: Henryk Knur i Juliusz Prosiaczek.

- Czy ktoś może mi powiedzieć, co oni mają wspólnego z naszą uroczą sportsmenką?

- Są ludźmi? – pierwszy z lekarzy, ten od cewnika próbował się zrehabilitować celnym dowcipem.

- Istotnie kolego, niektórzy tu obecni należą tylko do gromady Naczelnych. Czy pacjenci wcześniej odzyskali przytomność?

Do pokoju weszła pielęgniarka o słusznej aparycji - szerokie biodra mocno kontrastowały z jej szczupłą talią, charyzmatycznym głosem odezwała się do wyższego personelu medycznego.

- Przez minutę, może dwie odzyskali przytomność, krzyczeli o jakiś świniach z kosmosu i o panu, panie Doktorze Baazyl, że jest pan bohaterem galaktyki! – Lekarze z trudnością powstrzymywali się od parsknięcia śmiechem.

- Jak się obudzą, proszę mnie koniecznie zawołać, rozdam im autografy.

Nagle rozległ się zmieniający się dźwięk z monitora. Leżącym czterdziestoletnim ciałem mężczyzny wstrząsały drgawki i działo się coś dziwnego. Uniósł się na wysokość metra i otworzył szeroko oczy. Jego twarz siniała.

- Spada tętno! Przygotować się do reanimacji! Defibrylator!!!

- Właśnie otrzymałem telefon – powiedział wysoki, czterdziestoletni mężczyzna. – Zaczęło się. W końcu ich dopadli. Musimy dostać się do szpitala i zabrać ich. W przeciwnym razie wszyscy umrą.

- Nie wiedziałem, że stanie się to tak szybko – odpowiedział niski mężczyzna. – Wiadomo co z Klemensem?

- Nikt go jeszcze nie widział i mam nadzieję, że zdążymy przenieść  Trzy Świnki w bezpieczne miejsce, zanim ten psychopata się pojawi.

- Tak. Ruszajmy.

 

Miecia otworzyła oczy. Nic. Jedynie nieprzenikniona ciemność. Nie miała najmniejszego pojęcia, gdzie się znajduje. Mocny ból głowy był nie do wytrzymania. Ręce miała unieruchomione skórzanymi paskami. Co się dzieje do cholery? Jestem w szpitalu?

Miecia spróbowała przywołać ostatnią rzecz jaką pamiętała, jednak odnalazła jedynie pustkę. Najwcześniejsze wspomnienia dotyczyły statku, a przecież od miesiąca znajdowała się w całkiem innym miejscu, w innym czasie.

Gdzie podziewa się reszta? Czyżby Klemens tak szybko nas odnalazł?

Wtedy usłyszała skrzypienie źle naoliwionych zawiasów. Do wnętrza wdarło się białe światło z korytarza, w progu stanęło dwóch mężczyzn. Jeden był znacznie wyższy od drugiego.

- To wy – powiedziała. – Co się dzieje? Gdzie jest reszta?

- Tak to my i na razie nie ma czasu na wyjaśnienia.

- Co się dzieje? – zapytał chłopiec z tyłu sali.

- Więc wszyscy powinni być tutaj. Tylko dlaczego jedno łóżko jest puste? – zapytał niski mężczyzna.

- Kim panowie są? Proszę opuścić salę!

Mężczyźni odwrócili się. Przed nimi stała młoda pielęgniarka.

- Proszę stąd wyjść! Jest pierwsza w nocy. Nikomu oprócz personelu szpitala nie wolno przebywać w tym miejscu.

- Spokojnie siostro – dopiero teraz usłyszeli zbliżające się kroki. – Ja to załatwię.

- Oczywiście doktorze Baazyl.

Mężczyźni spojrzeli na siebie zaskoczeni, a po chwili stanął przy pielęgniarce doktor Baazyl.

Tylko, to nie był żaden doktor, ani żaden cholerny Baazyl, ale Klemens psychopata we własnej, pieprzonej osobie.

Więc, gdzie jest Baazyl?

- Witam panów – jego twarz wykrzywiła się w szyderczym uśmiechu. – No, no. Widzę, że dostało mi się więcej smakowitych kąsków niż myślałem.

- O czym pan…

Potężny huk wystrzału rozniósł się po całym szpitalu i piękna głowa dziewczyny zamieniła się w breję na białej ścianie. Wysoki mężczyzna wyciągnął swój niepozornie wyglądający mały pistolecik i wystrzelił do Klemensa, który zdołał rzucić się na ziemię unikając pocisku. Strzał wyrwał dziurę w przeciwległej ścianie. W powietrze uniosła się chmura pyłu, a na podłogę posypał się gruz.

- Spieprzajmy stąd! – krzyknął niski mężczyzna, który zaczął już rozpinać pasy krępujące nadgarstki Juliusza. – Maniek, załóż pole siłowe!

- Mieliśmy nie wypowiadać imion kretynie! – Maniek szybko wyciągnął małe urządzenie z kieszeni, postawił je na podłodze i nacisnął czerwony guzik. Urządzenie zamigotało. Gdy Klemens oddał strzał, przed Mańkiem wyrosła przezroczysta, niebieska ściana. Pocisk odbił się rykoszetem i uderzył w przeciwległą ścianę, powiększając dziurę.

Uwolniona Miecia chwyciła Juliusza za rękę.

- Jak uciekniemy? – zapytała wpatrując się w rozwścieczonego Klemensa. Walił w pole jak opętany. Krzyczał i pluł na podłogę. Nagle zniknął za drzwiami.

- Chce się przebić – powiedział Maniek. – Uciekamy przez okno.

Niski mężczyzna otworzył okno i zaczął wychodzić. Wtedy rozległ się huk dobiegający z korytarza. Zeskoczył.

- Co to jest? – zapytała Miecia patrząc na przedmiot w dłoni Juliusza

Maniek postawił drugie pole siłowe przy lewej ścianie. W korytarzu usłyszał eksplozję.

Dobrze. Pomyślał. Idzie tą stroną.

- To złamany miecz – odpowiedział chłopak. – Leżał pod łóżkiem. Jest mój. Nie wiem skąd to wiem, ale na pewno mój.  Nic nie pamiętam z tego, co było na ziemi, jednak miecz należy do mnie. Dziwne uczucie. Jak się tu znalazł?

Maniek chwycił ich oboje i przyciągnął do okna. Ściana, która nie była zabezpieczona polem siłowym eksplodowała.

Dopadnie nas. Zdążył pomyśleć Maniek. W następnej chwili już nie żył.

          Kazimierz Wilk westchnął ciężko i usiadł za biurkiem. Otaksował uważnym spojrzeniem  kędzierzawego mężczyznę stojącego naprzeciwko z pokornie spuszczoną głową. I walnął pięścią w blat.

          - Jak to – zaczął, próbując zachować spokój. – Jak to ktoś cię uprzedził? Raczysz mi to wytłumaczyć, Baazyl?

          - Połowa szpitala była w gruzach – odparł nadal nie podnosząc wzroku z podłogi. – Było kilka trupów. W tym martwy Henryk Knur. Pozostała dwójka zniknęła.

          Kazimierz zaklął, zaciskając palce na poręczy fotela, tak iż knykcie pobielały. Baazyl milczał.

          - Miałeś się ich pozbyć…

          - Nie zdążyłem…

          Kazimierz Wilk wstał gwałtownie i odchrząknął. Kędzierzawy pobladł raptownie.

          - Widać nie tylko nam zależy na klęsce Trzech Świnek. Mamy konkurencję.

          - Panie – Baazyl skłonił się, choć nogi drżały mu jak galareta. – Pozwól mi dokończyć zadanie. Odnajdę Mieczysławę i Juliusza oraz tych, którzy wchodzą ci w drogę. I zabiję ich.

          - Zwariowałeś? – parsknął i skinął na służbę. – Zawiodłeś mnie. Drugiej szansy ci nie dam. Nie stać mnie na trwonienie czasu. Zabierzcie go.

          Dwóch pachołków pochwyciło już bladego niczym pergamin Baazyla i pociągnęło ku drzwiom.

          - Panie! – zawołał zduszonym głosem, zapierając się nogą. – Zaufaj mi. Ostatni raz!

          Ale Kazimierz Wilk go nie słuchał, stojąc odwrócony doń plecami. Jeden ze służących uderzył Baazyla pod kolano drewnianą pałką, potem poprawił w brzuch.

          - Nie tutaj – usłyszał jeszcze głos swego zwierzchnika, kiedy szorował plecami po podłodze. – Nie chcę plam krwi na dywanie. Zabierzcie go stąd.

***

          - Witaj, Druzyllo.

          W pomieszczeniu panował mrok i głęboka cisza. Pomimo panujących ciemności Kazimierz Wilk bez problemu dotarł do łożnicy w rogu komnaty. Bywał tu często i do ćmy zdążył się przyzwyczaić. Znał ten pokój jak własną kieszeń. Łożnicę również.

          - Mam prośbę, ma droga – siadł na skraju łoża i spojrzał w pustkę, w Jej tajemnicze oczy. – Wielką prośbę.

***

          Juliusz był cholernie zmęczony. W końcu pracowity dzień, pomyślał i upadł bezwładnie na łóżko. Splótł dłonie na brzuchu i wlepił wzrok w powałę. Śmierć Henia wskrzesiła iskrę, od której wybuchła prawdziwa pożoga, pragnienie zemsty gorzała w sercach Juliusza i Mieci niczym Planeta 2000, jaką niedawno puścili z dymem. Konflikt z Kazimierzem Wilkiem zaostrzał się nieustannie.

          Zadumę Juliusza przerwało skrzypienie otwieranych drzwi i pojawienie się w progu Mieci. Weszła jakby nieśmiało, stanęła koło łóżka i zrzuciła z ramion różowy szlafrok. Juliusz wsparł się na łokciu, czując przyspieszone bicie serca. Zaparło mu dech w piersiach, kiedy naga, zupełnie naga kobieta jakoby drapieżna lwica zaczęła skradać się ku niemu, kusząco falując parą jędrnych i soczystych rodzynków.           

          - Miecia…

          Pchnęła go na plecy i wyrosła przed nim niczym Wieża Babel, górowała wysoko, nad nim, nad całym światem. Płomiennorude włosy rozbijały się o gładkie jak jedwab ramiona, niby bałwany morskie o burtę szkuty. Wielkie szmaragdowe oczy spozierały nań z góry, jakby z samego Nieba. Kształtne, smukłe biodra spływały jak nurt rzeki.

          Miecia nachyliła się doń, muskając koniuszkami włosów jego twarzy, ucałowała usta. Juliusz w przypływie podniecenia uchwycił jej piersi, zacisnął zęby, później powieki. Wzwód przyprawiał o ból. Serce tłukło się jak oszalałe, w nozdrza wdzierał się zapach świeżego potu.

          Jego palce osunęły się po śliskich biodrach, błyszczących kropelkami gęstego potu w blasku świec, spoczęły na udach. Za chwilę sypialnię wypełniło pełne rozkoszy wzdychanie, nieposkromione jęki, wreszcie krótkie okrzyki, często urywane.

          - Miecia…

          Owa upojna chwila naraz się w niwecz obróciła, kiedy szczytujący Juliusz z przerażeniem zdał sobie sprawę, że zamiast urokliwej niewiasty, na tle stropu rysuje się sylwetka szkaradnej postaci.

          Nim cokolwiek zdążył poczynić, bestia przygwoździła go do pościeli, jeszcze gorącej od miłości. Chciał krzyknąć, ale ucisk był zbyt silny. Dławiąc się, wierzgnął rozpaczliwie nogami, wyciągnął rękę po paralizator spoczywający na nocnej szafce. Potężny cios w twarz skutecznie położył kres wysiłkom Juliusza, potwór trzymał go w kleszczach, tak iż oczy wyłaziły mu z orbit, facjata przybierała koloru dojrzałych wiśni.

          Drzwi wyleciały z hukiem z zawiasów, roztrzaskały się o ścianę. Strzyga pisnęła cicho, zleciała na podłogę. Juliusz zacharczał, zaklął i zobaczył Miecię mierzącą do bestii z elektrycznego pistoletu. Coś grzmotnęło i pokój zasnuł się gęstym szarym dymem. Kiedy ów opadł Juliusz przetarł oczy ze zdziwienia. I przełknął ślinę ze strachu. Bowiem przed nim stały dwie identyczne kobiety, obie z burzą ognistych włosów. Dwie Mieczysławy. I obie z ładunkami wybuchowymi przymocowanymi do lewego nadgarstka.

          Juliusz porwał Ognistą Tubę… i się zawahał. Stał zbity z tropu, widząc Mieczysławę w liczbie mnogiej, każda będąca zagrożeniem dla otoczenia. Ponad to odezwał się dźwięk odmierzający czas od zabójczego wybuchu. Sześćdziesiąt sekund.

          … 55, 54, 53…

          Juliusz przyjrzał się, to jednej, to drugiej. Obie zapewniały o swej ‘’prawdziwości’’.

          - Ona kłamie! Ja jestem Miecia!

          - Kłamstwo! Nie wierz jej!

          … 30, 29, 28…

          - Zabij ją! Juliusz, do jasnej cholery!

          - Na co czekasz? Wal!

          … 14, 13, 12…

          Juliusz co ruszt zmieniał swój obiekt, zdając sobie sprawę z powagi sytuacji. I upływającego czasu.

          - Pospiesz się!

          - Strzelaj!

          … 9, 8, 7…

          To pułapka. Muszę coś zrobić. Tylko co?

          … 5, 4, 3…

          - Zabij ją! Zabij ją, słyszysz?!

          - Zabij nas obie!

          … 2, 1….

          Juliusz jak na dyrektywę nacisnął spust, Tuba zaryczała, plunęła ognistym płomieniem, sypnęła iskrami.

          Wszystko ucichło. Tykanie zegara również. Ale nie łomotanie serca Juliusza.

          - Już po wszystkim – uspokoiła go Miecia, kładąc mu dłoń na ramieniu. Oboje popatrzyli na czarną kałużę.

          Wraz ze śmiercią fałszywej Mieci, zniknął ładunek na ręce tej prawdziwej.

          - Dzięki – wysapał i padł na kolana wyczerpany ostatnią minutą. Najgorszą minutą w jego życiu. – Iście salomonowa mądrość, Mieciu. Pogratulować.      

 

Głuche tąpnięcia, pomruki ostre i świdrujące przeszywały powietrze świata nowego. Dalszego od tego, w którym Maniek się znalazł i do którego przynależeć zaczął  bezdyskusyjnie, prawdziwie.

Wielkie płaty betonu upadały tuż przed nim. Jak  od pudru gąbki, wzbijały w powietrze pyłu i gruzu pokaźne chmurska lecz jemu krzywdy nie czyniły żadnej. Wyciągnął racicę, przesunął nią w powietrzu. W przepastne nozdrza powietrza nabrawszy zamyślił się.

 "Czy kogo tu ze mną nie było? I TU, co znaczy? To stan? To miejsce? Nie pomnę niczego."

Kopytkiem grzebnąwszy, postąpił krok naprzód. Wyrwa wielka, ostro zakończona ziała w szarej ścianie. Niespodziewane, błogość i radość spłynęły na Mańka. Sięgnął do kieszonki w zielonych, szytych dość zgrabnie porciętach i z ulgą odetchnął. Puszeczka  Energy shot tkwiła tam, gdzie ją zostawił. Opróżnił haustem jednym, łapczywym i wnet mu skrzypnęło, świsnęło w różowiutkim garbku. Skrzydełka galante urosły, rozłożyły się tuż nad głową białe, nowe zupełnie.

- Chcę uciec, uciec stąd jak najdalej - wyszeptał i stuknął raciczką o raciczkę trzykrotnie. Zacisnął powieki.

 

Siła jakaś niepojęta, dziwna, ciemna i gęsta pochwyciła Mańka ciało bezwładne i cisnęła nim gdzieś w dal i w dół ciemny. Świnka poczuła ciśnienie nieziemskie i dotyk jego licznych, małych macek i mokrą ciemność, i odmęt nieznany.

----------------------------------------------------------------------------------------------------------

 

- Niech wać pan się przesunie, niech w progu nie stoi, wszak wszyscy jesteśmy w tej samej niedoli! Czyżby z przyszłości wać pan pochodził? Tu wszyscy równi jesteśmy dla siebie, znajdzie się świnia i przypląta anioł, bo czyściec śmiercią tylko nie stoi!

 

Miecio osunął się sennie na ławę.

- Odurzon? Niechybnie - zamruczał do siebie. Skrzydełka zniknęły, plecy zabolały, wstał więc i stukając kopytem donośnie, przemieścił się bliżej środka przedziwnej sali.

 

Król tam z rycerzem i z ascetą razem przepijali do siebie i płakali wspólnie. Dama z żebraczką podłogę zmywały i pies z kotem z jednej miski jedli. Ludzi i nieludzi wszelkich ras i odmian, mówiących językami, do których ucho nie przywykło, było tam mnóstwo w jednym zgiełku, w jednej zawierusze.

 

Światło żółtawe, ciepłotą błogie spełzło ze ścian na środek sali, drzwi do niej otwarły się z hukiem wpuszczając czarnych cieni zastęp. Kroczyły powoli, posuwistym stylem, potem jakby tanecznie i w pląsie odważnym.

 

-Węża robimy, wać państwo, węża!!- krzyknął cień największy, czarny w kapturze przepastnym.

 

- A pan co za jeden, z planety jakiej ?- zagadnął Miecia jegomość o wzroku powściągliwym.

- Maniek  z planety Galaksam-30, a wać pan ?- podchwycił konwencyję zręcznie.

- Czarny to duszy mieć nie powinien. Mówiłem to wtedy i teraz Pan widzisz. To Czarny nas wiedzie, węża z nami tańczy, to Czarny przyczynkiem zguby naszej będzie.

- Panie...

- Kant, jeśli łaska, Immanuel.

- Panie Kancie - a ten Czarny, to kto on?

 

Nie zdążył odpowiedzieć szlachetny rozmówca porwany przez korowód szalonych postaci. Wraz z Mańkiem  wciągnięci w wir kolorowy popełźli po ścianie, suficie, kotarze.

Postacie cieniste krzyczały donośnie:

 

- Hej, ho... i hej ho, kotły są gorące!  Dla nowych pasażerów orbitalnego pociągu atrakcja ekskluziw, spad w dół ostry będzie!

 

I stoczyło się całe towarzystwo z sufitu na posadzkę zimną i mokrą od płynów.

 

- To mało, za mało! - krzyczał największy z Cieni- dajcie mi więcej. Niech poczuje smród śmierci, niech me nozdrza napełnią się skruchą i strachem, niech w końcu podejdą tu dusze odważne by zajrzeć w mój kaptur!

 

Ósemki wężowe, zawijasy żmij robił pochód rozgrzany, rozkrzyczany, żwawy i Maniek wraz z nimi w tym szale upojnym raciczką grzebnąwszy mknął naprzód. Wtem cienie plugawe, śmierdzące, ziemiste dopadły do portek zielonych, mańkowych i jęły je trzeć, obłapiać, pocierać, obwąchiwać.

 

- Toż wać pan tu nowy. Nie zakosztował jeszcze uciechy jaką mieć można z nekrofrotteringu.-

To mówiąc obstąpiły osłupiałe zwierzę i naprzód ruszyły: do  ocierania się śliskimi cielskami, froterowania i polerowania, polizywania i kąsania zalotnego, bo ciało dorodne, różowe.

 

Maniek osłupiały, zdjęty strachem przemożnym odzyskał czucie w racicach górnych po dobrym kwadransie. Jął kopać i wierzgać, bić, tłuc z banieczki, aż w końcu obnażył parszywe piszczele taneczników. Gnijące ich ręce i twarze zielone. Posypały się zęby na posadzkę, robactwo między nimi pośpiesznie po fugach kafelków uciekło. Kości pożółkłe, powleczone pergaminem obmierzłym, skóry poszarzałej, zgniłej, zadrżały niby w polu magnetycznym. Poczęły się w jedność spajać i w kąt cienie ponownie uciekły.

 

- No... z murzynami nikt dotąd nie wygrał. Pan zdaje się będziesz pierwszy.- Rzekł Kant klaszcząc bezgłośnie.

 

Sklepienie sali zadrżało delikatnie, potwierdzając jego słowa. Usta dziury czarnej, przepastnej pożarły żyrandol i Mańka uniosła siła niepojęta. Nad salę, nad niebo, nad planet kobierzec.

 

*I. Kant  była znany ze swoich poglądów na temat czarnoskórych. Niektórzy twierdzą, że był jednym z pierwszych ”współczesnych” rasistów.

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

***

Miecia wpatrywała się w Juliusza nieruchomym wzrokiem. Juliusz nie potrafił w żaden sposób domyślić się, o co chodzi, ale nieomylnie węszył kłopoty.

-    Nieźle się zabawiłeś, hm? – Powiedziała podejrzanie spokojnym, wręcz wypranym z emocji tonem

-    Byłem pewien, że to Ty...

-    Zastanówmy się spokojnie, wpada tutaj jakaś na wpół rozebrana cizia, może i trochę mnie przypominała, no tak, w końcu miała na sobie mój szlafrok – toż to prawie sobowtór, a Ty już nie patrzysz, co i jak tylko do roboty? Tak sobie od razu pomyślałeś, że Miecia jest taka chętna?

-    Mieciu...

-    Zamknij się! – Niespodziewany krzyk odbił się od ścian pokoju, zabrzęczał w szkłach kredensu i cicho wybrzmiał w uszach Juliusza – mogłeś zginąć – wyszeptała ze łzami w oczach Miecia. – Oboje mogliśmy zginąć, znaczy się – w ułamku sekundy emocje z głosu znikneły i zastąpiła je zimna zawziętość.

-    Mieciu, ja...

-    Cicho, myślę...

Miecia usiadła tuż obok Juliusza na podłodze, jak najdalej od wypalonej, śmierdzącej plamy, która pozostała po strzydze. Juliusz, oszołomiony jeszcze niedawnymi wydarzeniami siedział bez ruchu, ciesząc się chwilą krótkiego spokoju.

Po kilku minutach Miecia odetchnęła głębiej i spojrzała na Juliusza.

-    Zanim wróci ten typ, który wyciągnął nas ze szpitala, a co, do którego mam spore wątpliwości, czy i na ile można mu ufać musimy nieco ogarnąć temat, bo w takim chaosie nic nie zrobimy.

-    Juliusz, jak do cholery znaleźliśmy się na tej cholernej planecie, jakim cudem Kazimierz Wilk nas tu ściga

-    Faza? – Mruknął Juliusz? – Nie, za precyzyjne to jak na fazę.

-    A może po prostu śnimy? – Zastanowiła się Miecia?

-    Nie, to też się kupy nie trzyma – Juliusz pokręcił głową. – Jeśli byśmy śnili, to które z nas? Śnimy wspólny sen? To też bez sensu. – Juliusz zamilkł na chwilę, znieruchomiał a potem podniósł głowę i spojrzał prosto nią Miecię.

-    Jeśli nie faza i nie sen to pozostaje jedynie...

-    Lustro – dokończyła za Juliusza Miecia i spojrzała mu prosto w oczy. – Jesteśmy w cholernym lustrze – powtórzyła, jakby nie chciała uwierzyć

-    W pieprzonym krzywym zwierciadle – Juliusz próbował rozluźnić atmosferę – spójrz na nas, niby po dwie pary kończyn, niby jakieś mini racice, ale miss i mister galaktyki to my nie jesteśmy.

-    Nie dowcipkuj kretynie! Jesteśmy w lustrze i wszystko, co się z nami stanie, stanie się z naszymi prawdziwymi „ja”. Nie możemy dać ciała.

-    Czyli Henryk... – Juliusz zamilkł, nie potrafiąc dokończyć zdania

-    Czyli Henryka już nie ma – dokończyła brutalnie Miecia – Nie ma, nie było i nie będzie a my się musimy skupić, żeby wyjść z tego burdelu cało.

Juliusz i Miecia pogrążyli się w niewesołym milczeniu, w oczekiwaniu na powrót tajemniczego wybawiciela. Minuty powoli zamieniały się w godziny, Juliusz bezmyślnie wpatrywał się w plamę na ścianie, Miecia, od dłuższej chwili w bezruchu opierała głowę na jego ramieniu.

Ciszę przerwało piknięcie domofonu, oboje jak na komendę podnieśli głowy.

-    Jak się czujesz? – Zapytał z troską Juliusz.

-    Chyba się zdrzemnęłam – odpowiedziała Miecia. Nagle spojrzała uważnie na Juliusza – gdzie leży ten miecz, który zabrałeś ze szpitala?

-    Rzuciłem go tam, obok szafy, czemu pytasz?

-    Miałam dziwny sen – Miecia spojrzała we wskazanym kierunku – staliśmy oboje na dachu wieżowca, była burza, taka z samymi piorunami, jeszcze nie padało, Ty odwróciłeś się do mnie, uniosłeś miecz i pchnąłeś. Prosto w moją stronę.

-    I co? Trafiłem? – Zapytał Juliusz z niewinną miną?

-    Nie wiem, obudziłam się zanim cios doszedł do celu. – Miecia wstała, przeciągnęła się, aż chrupnęły stawy. – Czas chyba zadać kilka pytań naszemu tajemniczemu wybawicielowi

"Przychodzę tu od lat, obserwować cud gwiazdki nad kolejnym opowiadaniem. W tym roku przyprowadziłam dzieci.” – Gość Poniedziałków, 07.10.2066

Domofon zapiszczał po raz wtóry. Miecia omiotła wzrokiem magazyn, w którym znajdowało się prowizoryczne urządzone mieszkanie.  Łóżko z różowym baldachimem przypominało jej o truskawkowych piankach cukrowych, które pasjami wcinała w wypadające w grudniu Święta Prosiaczego Narodzenia. Znajomy zapach przeniósł ją wspomnieniami w okres młodości. Z zamyśleń wyrwał ją brzęk tłuczonego szkła. To Julek niezdara przewrócił karafkę z winem. Przy Mieci czuł się nieswój.

- Julek, stój tu i się nie ruszaj. Pilnuj drzwi – szepnęła Miecia – Muszę się upewnić….

Miecia podeszła z powolna do masywnego koryta stojącego u wezgłowia łoża. Zajrzała do środka. Słodki zapach Marshmallow rozchodził się po pokoju. Na dnie naczynia leżało pięć sztuk pastelowych pianek. Serce Mieci wybiło północ, czas w którym wszystkie duchy przeszłości wracają do świata żywych, dwanaście uderzeń serca. Rozejrzała się nerwowo po magazynie, szukając dowodów na rodzące się w jej sercu podejrzenia. Prawda, ukryta dotąd przez amnezję psychogenną, uderzyła Miecię z całą swą intensywnością, rozrywając jej zimne dotąd serce na ogniste kawałki. Karmazyn pokrył jej poliki a fala radości rozpalała powoli jej dotąd chłodnawą aparycję. Wycięte z papieru fosforyzujące gwiazdy mieniące na suficie przyprawiły Miecie o ekstazę. Stała na granicy obłędu: między radością absolutną a największym dramatem życiowym.

- Julek… – roztrzęsiona Miecia nie mogła ukryć łeż wzruszenia. Nie próbowała. – Julku, znam personalia wybawcy…musiałam się upewnić, ale teraz już wiem, już wszystko pamiętam…

Miecia chwyciła Juliusza za racicę i pociągnęła za sobą w kierunku landrynkowego łoża. Księżyc przeciekał przez tkane grubo sukno zaciągnięte na okiennice, rozświetlając sufit milionem gwiazd. Na sklepieniu rysowała się pomału droga mleczna. Miecia spojrzała na gwiazdy. Nie miała odwagi zatapiać się w oczach Juliusza. Wiedziała, że to co powie, nie tylko podważy ich dotychczasową przyjaźń. Czuła się jak wulkan, którego erupcja wyznań zmieni oblicze wszechświata, wywróci do góry nogami dotychczasowy porządek oraz ich wieloletnie działanie jako trio. Westchnęła po raz kolejny z ogromnym żalem: „Dlaczego Henryka nie ma teraz z nami?”.

- Mietka, powiedz coś wreszcie. Wzdychasz tak od pół godziny jak zahipnotyzowana. Zamiast rozmawiać z tym ludkiem siedzącym w Twojej głowie powiedz o co chodzi – Julek skutecznie wyrywał Miecię ze stanów hipnozy. Był w tym mistrzem. Znał ją na wskroś.

- Juliuszu. Wybawcą jest – Miecia zawahała się - mój ojciec.

Julek zadławił się własną śliną.

- Że co, pardon?

- Dawno temu, gdy byłam jeszcze małym prosiaczkiem, ojciec co wtorek zabierał nas do fabryki pianek Marshmallow. Starał się jak mógł ukoić nasz ból po przeprowadzce z Planety BumSialala, przyklejając w pokojach moich braci fosforyzujące gwiazdy na suficie. To one wraz z mleczną drogą miały nam przypominać o domu, o raju utraconym. Pod poduszkę wkładał nam na dobranoc smakowite pianki. Widzisz, ojciec opuścił nas gdy ja i moi bracia byliśmy blisko pełnoletniości.

Ślina kapiąca z rozdziawionego ryjka Juliusza utworzyła już sporą kałużę na posadzce.

- Mieciu, co Ty opowiadasz? Dlaczego? Nic nie rozumiem.

- Ojciec marzył o stworzeniu imperium. Chciał je zbudować w oparciu o rodzinę, o najbliższych. Zawsze miał komunistyczne i dyktatorskie zapędy. Jego ideologia powoli przesłaniała mu oczy, świat przestał się liczyć…

- A co ma piernik do wiatraka? – oburzył się Julek, który wartości rodzinne miał we krwi. Mimo , iż nie znał, nienawidził już ojca Mieci, całym swoim prosiaczym sercem.

- Ojciec opuścił nas gdy się okazało…gdy…..gdy….wyrzekł się mnie…ach….Julku…to straszne! dlatego my nigdy nie będziemy razem. Julku… - Miecia zalała się łzami. Rzuciła się na różowe łoże wierzgając w rozpaczy racicami.

- Mieciu! Loszko najwspanialsza, ukochana ma, kwiecie mego życia, pragnienie każdej nocy, biegunie północy i południowy mego istnienia, esencjo egzystencji, chwilo i wieczności ma – płacz piękności szkodzi ale płacz, miła ma, płacz. Tylko powiedz, dlaczego ten drań Was opuścił.

- Bo jest hermafrodytą i nie jest zdolna do dania potomstwa!!!! KKK (przyp.aut. Komunistyczny Kosmiczny Kolektyw) nie miałby szansy pójść dalej, nie z Miecią, nie z hermafrodytą!Nie tak to wszystko miało wyglądać!

W drzwiach magazynu rysowała się smukła postać. Wielki kaptur rzucał cień na twarz nieznajomego. Miecia i Julek zerwali się z posłania jak oparzeni, stając przez przybyszem w walecznych pozycjach Kung Fu: Miecia z wyciągniętymi do przodu racicami, Julek w stylu Modliszki.

Z czeluści mroku wyłonił się Wilczy pysk. Nie tak Kazimierz Wilk wyobrażał sobie powitanie z dawno niewidzianą córką marnotrawną.

Ostateczny sprawdzian

 

Czy doznawaliście kiedykolwiek wrażenia, że śnicie bardzo realistyczny sen, z którego łatwo możecie się obudzić, gdy tylko spełnicie jakiś warunek? Na przykład skoczycie w znajdującą się przed wami przepaść? Juliusza Prosiaczka taka myśl nawiedzała już od dzieciństwa. Stale też miał poczucie, że poddawany jest dziwacznym testom, podczas których dokonywać musi trudnych wyborów. Wrażenie to nasiliło się od momentu, gdy wstąpił do oddziału Trzech Świnek, patrolujących rubieże Drogi Mlecznej. Szczególnie ostatnie ich akcje były coraz bardziej odjechane. Zniszczyli na przykład dwie planety – jedną ze słomy, drugą zaś z drewna – należące do kosmicznego złoczyńcy, Kazimierza Wilka. Wkrótce potem obudził się w szpitalu, skąd musiał uciekać, razem z koleżanką z oddziału – Miecią, przed tajemniczymi zamachowcami. No i jeszcze ta historia z morderczym sobowtórem koleżanki, który napadł Juliusza, gdy schronili się w jej mieszkaniu.

 

Stał teraz obok Mieci i czekał na ich prześladowcę.

 

– Czy naprawdę Wilk jest twoim ojcem? – spytał.

– W pewnym sensie – kosmaty łeb wysunął się z cienia przedpokoju. – Prowadziłem was przez cały czas trwania egzaminu, wszczepiłem wam też fałszywe wspomnienia z dzieciństwa.

– Jakiego egzaminu!? – wykrzyknęli oboje na raz.

– Dobre pytanie – odpowiedział Kazimierz, pstryknął palcami i nagle cała trójka znalazła się na dachu wieżowca. Od zachodu zbliżała się burza, Juliusz zaś ze zdziwieniem stwierdził, że trzyma w ręku miecz.

– To wasze ostatnie zadanie – powiedział Wilk. – Wiecie, co należy robić, instrukcje otrzymaliście podczas snu.

 

I wtedy Juliusz sobie przypomniał. Ciął mieczem powietrze tuż obok głowy koleżanki i w tym momencie uderzył w nich piorun.

 

Tym razem znalazł się w biurowym boksie. Siedział na krześle przed biurkiem z tabliczką: Kazimierz Wilk – doradca do spraw zatrudnienia. Mężczyzna, który rozpierał się w fotelu po jego drugiej stronie, czytał coś na monitorze komputera.

 

– Wygląda na to, że jest pan jedynym ze swojej grupy, który zaliczył wszystkie zadania – odezwał się po dłuższej chwili.

– Jakie zadania? – Juliusz był trochę zdezorientowany.

– No tak, ma pan chwilową amnezję, ale to wkrótce minie. Może więc krótko streszczę sytuację: Uczestniczył pan w szkoleniu przysposabiającym do reinkarnacji, wykazując się największą odwagą i przedsiębiorczością. Właśnie takich ludzi potrzebujemy na Ziemi. Jeszcze niedawno pozostawialiśmy kwestię nowych narodzin przypadkowi, ale to już przeszłość. Nie potrzebujemy wszak kolejnego fałszywego rencisty, ani neoliberała, który w razie kłopotów będzie wyciągał rękę po publiczne pieniądze. Potrzeba nam zaradnych ludzi, którzy jednak nie będą egoistami i od czasu do czasu zrobią coś pożytecznego dla społeczeństwa.

– A co z Miecią, z Henrykiem i innymi moimi kolegami?

– No cóż, Mieczysława Locha pójdzie jeszcze na kurs uzupełniajacy, a Henryk Knur został skasowany. Dla pana mamy zaś atrakcyjną propozycję wcielenia.

 

Stanisław Kiełbasa, bezrobotny hydraulik z małego miasteczka, powoli wracał do przytomności. Zachciało mu się asystować żonie podczas porodu, lecz gdy tylko pojawiła się główka dziecka nie wytrzymał i zemdlał. Leżał teraz na łóżku pod oknem, a nad nim pochylała się pielęgniarka.

 

– Gratulacje! Ma pan syna! – krzyknęła. – Jak mu damy na imię?

– Eeeee, Julek?

I znów. Dookoła piękna noc. Światła miasta z tej wysokości wyglądają jak nowe niebo, niebo bliższe, bardziej ludzkie, bardziej kolorowe. Stoi na dachu wysokiego budynku. Zachwyt i złudne wrażenie lotu, na które przez chwile sobie pozwala, przerywa nagle poczucie czyjejś obecności. Tak. Ktoś jest obok. Powoli obraca się, by obok siebie zobaczyć zjawisko, które przyćmiewa wszystkie gwiazdy. I te miejskie, i te na wysokim niebie nad nim. Jest piękna. Nie tą pięknością modelek, nie, na wybieg nikt by jej nie wpuścił. Dyskwalifikowałoby ją właśnie to, co w niej było najpiękniejsze – silne, wysportowane ciało, krągłe biodra, lekko pucołowate policzki. Ramą, jakże wspaniale dobraną, jest burza ognistych włosów. Przez chwile patrzą na siebie, porozumiewawczo, każde z nich doskonale wie, co się teraz stanie. On wyciąga miecz…

Obudził się. Znów ten sen. Leżał przez chwilę z zamkniętymi oczami, próbując uspokoić oddech. Choć raz wyśnić ten sen do końca, wiedzieć, co się stanie, z tą pewnością ze snu. Szkoda, że nigdy nie pamięta. Co się tam miało stać? Co się stać miało? Kim ona jest? Kim ja tam jestem? Nie, czekaj, to nie pomaga. Musisz się uspokoić, oddychaj spokojnie, wdech, wydech, wdech, wydech, wdech, tak, dobrze. Nie chce mieć przecież kolejnego ataku. Nie chce przecież znów czuć tej strasznej obręczy w gardle, palenia w płucach, kiedy błagają o tlen, a jednocześnie nie są w stanie go w siebie wtłoczyć. Nie, nie, nie myśl o tym, wdech, wydech, nie jest żadnym facetem na dachu, nie zna żadnej oszałamiającej rudej piękności. Ma 19 lat. Nazywa się E-Julek, tak, to głupie imię, ale to jego imię. Jego imię, z jego urodzin, gdy jego pielęgniarka posądziła jego ojca o niezdrową fascynację światem internetu. Wdech, wydech. Tak, teraz można otworzyć oczy. Nie żeby to zrobiło jakąś różnicę. Świadomość otwartych oczu nic nie dała. Czy na pewno je otworzył? Jeszcze raz, jeszcze raz, jeszcze raz. Nie, nie wierzę, nie, kurwa, kurwa, kurwa, niemożliwe. Nie oślepłem przecież nagle przez sen. No, przecież. – Mamoooooooooooo!

Cisza. Ciemność i cisza. Sięga w górę. Tak, to jego półka nad łóżkiem. Przekręca się i siada. Ostrożnie opuszcza nogi z łóżka. Są, jego kapcie, tak jak je zostawił przed snem. Wstaje powoli i na pamięć, krok za krokiem, z wyciągniętymi rękoma, idzie – nie, wędruje raczej – do włącznika światła. Przez chwilę maca po ścianie. Jest. Włącza. Ciemność. – Mamoooooooooooooooooooooooooo! – Do cholery, E, czego się tak drzesz?!? – Kroki na schodach, na korytarzu. – Mógłbyś czasem przyjść do mnie, jak chcesz czegoś ode mnie, a nie ciągle to "mamo" i "mamo". Przyszła Miecia, wiesz, ta od was z pierwszej klasy, co masz jej fizyki dziś pouczyć. – Skrzypią drzwi. – Jezu Chryste, dziecko! – Powiew powietrza. – Aleś mnie przestraszył, zdejmij, proszę Cię, tę maskę z twarzy. Wiem, że w niej śpisz, ale nie musisz w niej przecież chodzić.

Porwanie Juliusza Prosiaczka


- Tak mamo – odparł E-Julek ściągając z twarzy świńską maskę. Zaswędział go ogonek. Chciał nim pomachać jak to przystało dorastającej dziewiętnastoletniej śwince, ale nagle uświadomił sobie, że przecież nie jest prawie nastoletnim prosiakiem, nie ma ogonka, ani też racic. Co najwyżej różową skórę, ale to wcale nie czyniło go parzystokopytnym.
- Synku – prawie szepnęła zbolałym głosem jego mama – nie jesteś prosiaczkiem, lecz człowiekiem i już dorosłym mężczyzną. Jak będziesz wszystkim o tym opowiadał nie znajdziesz nigdzie pracy, a ludzie będą się z ciebie śmiali. Idź szybko. – machnęła ręką – Koledzy Mieci na ciebie czekają.
Co chciał jej odpowiedzieć. Wiedział, że musi przyznać mamie rację. Ale niestety nie znalazł odpowiednich słów.
Szybko wciągnął spodnie i koszulę. Zbiegł schodami na dół. Popił mleka z kartona w kuchni, poprawił włosy i tak przygotowany do spotkania z zagadkowymi nieznajomymi otworzył drzwi wyjściowe.
- Cześć! – zdyszany powitał gości – Wy od Mieci. – spojrzał na nich zdziwiony - Nie znam was.
Przed nim stało dwóch potężnie zbudowanych mężczyzn. Z tym, że jeden z nich był wysoki, ponad metr dziewięćdziesiąt wzrostu, a drugi niskawy, prawdziwa miniaturka pierwszego. Metr sześćdziesiąt z kapeluszem. Oczywiście, gdyby takowy kapelusz posiadał i założył go na głowę. Postawieni obok siebie, wyprodukowani przez siłownie mięśniacy wyglądali komicznie.
- Immanuel Kont – przestawił się wysoki. Stał sztywno jakby kij połknął. Jedynie oczy biegały mu nerwowo na boki szukając nieistniejącej drogi ucieczki.
- On Maniek jest, a ja Kosa – przedstawił się ten niższy wyciągając do E-Julka potężną grabę – On tak ma, od kiedy zmartwychwstał. Ciągle o tym Kancie nawija. Niby, że czarnych nie lubi, a chłop przecie biały. Miecia nas przysłała.
- Gdzie ją poznaliście? – spytał zdziwiony E-Julek. Miał wrażenie, że gdzieś już ich wcześniej widział. Ale gdzie?
- W szpitalu – odparł Maniek podrygując nerwowo lewą nogą. Wyglądało to tak jakby ta chciała gdzieś uciec ciągnąc za sobą właściciela.
- Maniek, spokój! – Kosa nerwowo się uśmiechnął – Miecia zachorowała i prosiła abyśmy po ciebie osobiście przyszli. Jest w szpitalu. – wskazał na powiatowy szpital znajdujący się na końcu ulicy, przy której E-Julek mieszkał – Prosiła abyś natychmiast tam przyszedł.
- Co jej stało?
Maniek zaczął podrygiwać prawą nogą. Jako, że i lewa nie chciała się poddać cudem tylko udawało mu się utrzymać w pozycji pionowej.
- Kant, stój! – krzyknął Kosa. Efekt tego okrzyku był taki, że Maniek zesztywniał i przestał się poruszać. Przypominał teraz wielką umięśnioną figurę.
- Miała wypadek? – spytał E-Julek.
- Wszystko dowiesz się na miejscu. – odparł Kosa – Idziemy?
- Tak, oczywiście.
Ruszyli w kierunku szpitala. E-Julek pośrodku, a mięśniacy po jego bokach; wysoki, średni i niski. Przeszli może połowę drogi, gdy nagle jego współtowarzysze stanęli a Kosa warknął.
- Manie… Kant bierz murzyna!
E-Julek nie wiedział co się dzieje. Nikt go nie uderzył. Poczuł jedynie ból, jak po ukłuciu igły. Po chwili wszystko zaczęło się zmieniać, rozmywać. Nawet jego myśli stały się jakieś takie dziwne i mętne. Zniknęła gdzieś ulica, rozmyli się w szarej mglę jego towarzysze.
„Co się ze mną dzieję” – zaniepokojony pomyślał – „Jestem E-Julek. Nie. Jestem Julek. Tłusta świnka z raciczkami.” Zaskoczony przyglądał się swoim raciczką i wielgachnemu brzuszysku małej świnki.
-Ty kretynie! – warknęła do niego stojąca przed nim cycata świnia – Dureń. Po prostu dureń.
To nie była ulica małego powiatowego miasta. Znajdował się na pokładzie międzyplanetarnego statku. A przed nim stała Miecia. Jego Miecia.
- Co ja tu…?
- Musiałam wysłać tych dwóch kretynów, aby cię stamtąd wyciągnęli! Co ty sobie myślałeś?!
- Test zdał dobrze. Pod koniec się zawiesił. – w fotelu drugiego pilota siedział Kazimierz Wilk. Z wilczego pyska spływała mu ślina, ale zamiast pazurów miał świńskie racicę. – Odpuść mu. To nie jego wina.
- Spokojnie tato. – szepnęła do niego Miecia – To wina ludzi. Napaskudzili, a my musimy po nich posprzątać. Słuchaj – zwróciła się do Julka – masz klucz?
- Klucz? – wybełkotał.
Tak, coś trzymał w przedniej racicy. Był to złamany miecz, który znalazł pod szpitalnym łóżkiem. Pokazał go Mieci.
- Widzę, że pamiętasz.
- Blokada musiała zostać zdjęta. Mocno w jego głowie namieszaliśmy. – powiedział z niepewnością w głosie Kazimierz Wilk. Nadal z pyska ciekła mu ślina.
- Jak się czujesz Julku? – spytała słodko Miecia.
- Chyba… dobrze.
- Wiesz dlaczego tu jesteś?
- Muszę…. – tak przypomniał sobie - … nacisnąć czerwony guzik.
Ale po co miał nacisnąć ten cholerny czerwony guzik. Nie wiedział, nic nie pamiętał. Czuł jedynie pustkę w głowie pełną mglistych nieczytelnych wspomnień.
- Widzisz – Miecia słodko, a zarazem smutno się do niego uśmiechnęła – Musieliśmy zdjąć blokadę założoną przez ludzi. To oni nas stworzyli i to oni uczynili z nas niewolników. Widzisz tą planetę na ekranie?
Tak, widział ten niebieski, olbrzymi glob.
- To planeta zbudowana z cegieł i kamienia. Zniszczyliśmy planetę słomianą i drewnianą. Były to ziemskie kolonie, ale tego świata tknąć nie możemy. Zabroniono nam, a zakaz zapisano w naszych genach.
- Ziemia… - szepnął. Potworny ból szarpnął jego lędźwiami. – Boli!
- Niech to teraz zrobi! Musimy się spieszyć! – z wilczego pyska oderwała się kropla śliny i bezgłośnie upadła na podłogę kosmicznego niszczyciela.
- Z pewnością to zrobi.
Miecia podniosła upuszczony przez Julka ułamek miecza, podeszła z nim do pulpitu sterującego mechanizmami statku i włożyła miecz w znajdującą się tam szczelinę. Lekko go przekręciła, coś głośno chrupnęło, a na pulpicie zajaśniał jaskrawą, podświetloną od spodu czerwienią wielki okrągły guzik.
Julek zwijał się z bólu i przerażenia na podłodze. Nie chciał niszczyć Ziemi, ale czuł, że nie ma wyboru.

***

Przelotne, zanikające cienie obrazów mknęły jak satelity dookoła szaro-niebieskiej planety. Ta poczęła pulsować zgodnie z rytmem wybijanym przez naczynia krwionośne wewnątrz organizmu Juliusza. Po chwili, zaczęła zapadać się w sobie, lecz mgliste zjawy nadal tańczyły wokół tej samej, niewidocznej osi. Juliusz zamarł w niewymawialnym zapatrzeniu. Słyszał jak soki w jego wnętrzu przepływają po organicznych kanałach. Jak cicho szemrze uśpiony żołądek, pot spływa po karku aż w szerokość barków. Trykanie elektrycznych impulsów w mózgu odbijało się coraz głośniejszym echem. I słyszał ciało. I ciało czuł. Przeżuwał i połykał cały zapas możliwych bodźców. Wybuchał i składał się na nowo. A potem był już tylko ból i niewyobrażalny pisk, który mroził krew i rozpalał mięśnie. Aż nagle. W jednej chwili... Wylała się na niego pustka. I w nim i poza nim nie było nic. Zniknął on i okalające go tło.
- Pamiętasz tę bajeczkę o Bogu?
W nieistnieniu zabrzmiał głos. Uwodzicielski. Intymny. Obrzydliwy. Teraz Juliusz stał się słuchem. I wolno mu było tylko słuchać.
- Nie możesz odpowiedzieć. Nie musisz. Wiem, że doskonale zdajesz sobie sprawę o czym mówię. Te historie o Nim to niezły bałagan. Sama bym się pogubiła na waszym miejscu. Przekręcacie wszystko jak leci. Jak tylko poczujecie świętość odwracacie się od niej. Gubicie w możliwościach. Dostaliście nieskończoność, a używacie schematów. Poruszacie się w archetypowych postawach waszych wymyślonych inkarnacji Stwórcy. Nieważne czy to Hitler, Ghandi, czy pańszczyźniany chłop. Wszyscy ślepi, jak krety w swoich wąskich, podziemnych korytarzach. Tyle, że wy umiecie ryć wyłącznie we własnym gównie.
Ach tak, zapomniałam Ci powiedzieć, jestem z tej przeciwnej strony. Jak wy to mówicie? Opozycji. To całkiem dobre określenie. Oczywiście, my tutaj jesteśmy straceni. Wiemy, że On wygra, ale czemu się chociaż nie zabawić nim przyjdzie czas?
No dobra. To by było na tyle, jeśli chodzi o wstęp. Rozgadałam się nieprzyzwoicie. Chyba to nieustanne przebywanie w waszym towarzystwie działa na mnie w niepokojący sposób. Tak czy inaczej, czas przejść do konkretów.
Usłyszał dwukrotne klaśnięcie i zapaliło się światło. Zobaczył kobietę siedzącą przed nim na skórzanym fotelu. Nie potrafił jej określić, opisać, narzucić swojemu umysłowi rysującego jej wygląd zbioru cech. Ona po prostu tam była. Patrzyła mu prosto w oczy, bo i on nagle się zmaterializował. Stał zesztywniały patrząc na kieliszek czerwonego wina, który trzymała w zgrabnych palcach, na stoliczek obok czerwonego fotela, na zapaloną lampkę na nim. Jedyne źródło światła w panującym wokół nich niebycie.
- Sprawy mają się następująco - podjęła po chwilowym milczeniu - Idea Boga jak wiesz, wiąże się z ideą Nieba, ta w oczywisty sposób z ideą piekła, a stąd już tylko krok do wyjaśnienia zagadki - uśmiechnęła się nieznacznie ukazując zarys idealnie białych zębów - Wszyscy zastanawiacie się jak te miejsca wyglądają. Już w tym tkwi błąd. Niewiadomo czemu zakładacie, że to miejsca, że mogą wyglądać i że wszyscy doświadczycie ich w ten sam sposób. Prawda jest taka, że w Piekle, podobnie jak w Niebie, się nie jest. To stany, nie punkty na mapie wszechświata. Każdemu z was przypada inny z nich. Dopasowany do waszych osobistych lęków, lub marzeń. Wracając do ciebie. Mam nadzieję, że powoli wszystko składa się w całość w tym twoim, tak zwanym, mózgu. Tobie przypadło w udziale coś zupełnie nowego. W końcu dla nas to coś w rodzaju rozrywki. Raz na jakiś czas wychodzimy poza wachlarz sprawdzonych chwytów i przeprowadzamy eksperyment. Jesteś jednym z nich. Jak zapewne zauważyłeś przeskakujesz. Trwasz w jakiejś rzeczywistości, która przez moment zdaje się realna, by za chwile przemienić się w niebyłą. Czyż to nie cudowne? A najbardziej intrygujące jest to, że tak naprawdę już nic nie będzie dla ciebie prawdziwe. Będziesz przeżywać nieskończoną ilość żyć i ich przedziwnych kombinacji. Będziesz wszystkim i niczym. Człowiekiem, cieniem, duchem, mieczem w czyichś rękach, świnią. A tak naprawdę wiecznie niedokończoną opowieścią o czymś niebywale mglistym. O sobie samym. Tym, który zaistniał i tym, którym nigdy nie był. Mam nadzieję, że ta świadomość stanie się kolejnym światem w tobie. Niepokojącym, cierpkim smakiem, którego nie sposób wytępić.
Kobieta powoli podniosła się z fotela i schyliła przy stoliku.
- A tak na marginesie. Ja na twoim miejscu nie wierzyłabym w ani jedno moje słowo. W końcu to pewnie tylko kolejne stadium twojego niebycia. A zresztą, może tu jesteś w realnym świecie? Chyba straciłam rachubę.
Jej palec nacisnął spust wyłacznika.
Światło zgasło.
Świat się skończył.
Świat powstał na nowo.

Nowa Fantastyka