Informacje

06.06.25, g. 12:39

"Smocza łza" - fragment powieści Marty Mrozińskiej

Dawno, dawno temu oj­ciec prze­ka­zał nie­świa­do­mie pewną mą­drość. To nie­ocze­ki­wa­ne wy­da­rze­nie było czę­ścią dłu­gie­go i nie­zwy­kłe­go dnia, który, choć skoń­czył się zu­peł­nie prze­wi­dy­wal­nie, róż­nił się od resz­ty po­nu­rych dni spę­dzo­nych w jego to­wa­rzy­stwie. Cio­cia Olena upro­si­ła go, by wy­na­jął wóz z ko­niem i za­brał nas wszyst­kich na jar­mark w mie­ście za rzeką Weran. Tłu­ma­czy­ła, że musi kupić płót­no lnia­ne na nowe ubra­nia dla mnie i Radka, mie­li­śmy pew­nie po sześć i osiem lat, więc wy­ra­sta­li­śmy ze wszyst­kie­go w za­stra­sza­ją­cym tem­pie. Po­trze­bo­wa­li­śmy też butów, zbli­ża­ła się je­sień. Zgo­dził się, choć nie­chęt­nie, i z sa­me­go rana wy­ru­szy­li­śmy w po­dróż. Nie pa­mię­tam wielu szcze­gó­łów z samej po­dró­ży na miej­sce, ale wiem, że mi­ja­li­śmy wiele roz­sta­jów dróg, na któ­rych stały drew­nia­ne pła­sko­rzeź­by o bro­da­tych i sę­dzi­wych twa­rzach. Nie­któ­re miały rogi, inne ka­pe­lu­sze. Nasz wóz skrzy­piał i ko­ły­sał się na su­chych ko­le­inach, a cią­gną­ca go ra­chi­tycz­na szka­pi­na nie­mra­wo od­ga­nia­ła ro­bac­two wy­tar­tym ogo­nem.

– Zna­cie ten dow­cip? – za­czął nie­spo­dzie­wa­nie oj­ciec. Po­wo­ził pewną ręką i naj­wi­docz­niej jemu też udzie­lił się spo­kój let­nie­go po­ran­ka. Nasza trój­ka prze­zor­nie mil­cza­ła. – Wbili gwóźdź w krze­sło i ka­za­li usiąść szlach­ci­co­wi. Ten ze­rwał się i kazał służ­bie wy­cią­gnąć gwóźdź, po czym usiadł wy­god­nie. Potem usa­dzi­li żoł­nie­rza, ten ze­rwał się pręd­ko i za­czął tłuc ka­mie­niem w gwóźdź. Zgiął go i usiadł wy­god­nie. Za­wo­ła­li chło­pa. Ten usiadł i sie­dzi. Py­ta­ją go – Nie boli? – Boli – od­po­wia­da. – To czemu nie wsta­jesz – py­ta­ją dalej. – My­śla­łem, że tak ma być.

Nikt się nie śmiał, oj­ciec chyba też nie. Może wy­krzy­wił usta w pa­ro­dii uśmie­chu, może splu­nął.

 

 

Gdy do­tar­li­śmy na miej­sce więk­szość kra­ma­rzy skoń­czy­ła roz­sta­wiać swoje to­wa­ry i brało się za gło­śne po­krzy­ki­wa­nie i za­chwa­la­nie su­kien, szali, wełny, wa­rzyw, na­sion, zwie­rząt, drew­nia­nych za­ba­wek, wstą­żek, na­rzę­dzi i mio­dów. Mój dzie­cię­cy umysł z tru­dem to ogar­niał, trzy­ma­łam się kur­czo­wo spód­ni­cy cioci i drugą dło­nią ści­ska­łam młod­sze­go brata. Uwią­za­ną ko­by­łę zo­sta­wi­li­śmy pod czy­jąś gru­szą i prze­ci­ska­li­śmy się przez roz­ra­do­wa­ny tłum. Lu­dzie po­wkła­da­li na tę oka­zję naj­lep­sze ubra­nia, ko­bie­ty miały pa­sia­ste i wzo­rzy­ste spód­ni­ce, stroj­ne, ha­fto­wa­ne far­tu­chy i pięk­nie wple­cio­ne we włosy wstąż­ki. Star­sze mę­żat­ki no­si­ły kwie­ci­ste chu­s­ty i czep­ki na gło­wach. Pra­wie wszy­scy mieli buty, co na wsi było dosyć nie­czę­ste o tej porze roku. Przy­tło­czo­na i zdu­mio­na nie ośmie­li­łam się po­dejść do żad­ne­go z ha­ła­śli­wych kup­ców, któ­rzy wi­dząc ro­dzi­nę z dzieć­mi na­tar­czy­wie za­chę­ca­li cio­cię i ojca do ku­pie­nia ko­gu­ci­ka na dru­ci­ku, po­la­ne­go mio­dem pod­pło­my­ka czy plac­ka ze słod­kie­go bu­ra­ka. Bro­ni­sław robił się coraz bar­dziej ner­wo­wy, cio­cia Olena uwi­ja­ła się z za­ku­pa­mi jak w ukro­pie. W oko­li­cach po­łu­dnia by­li­śmy go­to­wi wra­cać. Wtedy oj­ciec wpadł na sta­re­go ziom­ka, pana Ka­pi­cę, swo­je­go rów­no­lat­ka, a ten za­pro­sił go na świ­nio­bi­cie. Cio­cia pró­bo­wa­ła od­cią­gnąć na­sze­go ojca od tego po­my­słu, wy­ma­wia­ła się ro­bo­tą i na­szym zmę­cze­niem, ale de­cy­zja za­pa­dła.

Do­pie­ro póź­niej zro­zu­mia­łam, że świ­nio­bi­cie na wsi to nie lada oka­zja do spo­tka­nia, wy­pi­cia za stare czasy i wy­słu­cha­nia dłu­gich gawęd star­szych rzeź­ni­ków. Umie­jęt­ne ro­ze­bra­nie mięsa było wy­so­ko ce­nio­ne wśród chło­pów. Każdy przy­cho­dził ze swoim świ­nia­kiem do za­szlach­to­wa­nia, ku­pio­nym do­pie­ro co na targu lub wy­bra­nym z wła­snej ho­dow­li. Oj­ciec za­pa­lił się do tego po­my­słu, wy­su­płał nie­ma­łą sumkę na tłu­ste­go tucz­ni­ka i obie­cał nam pysz­ną świe­żon­kę przy­go­to­wa­ną rę­ka­mi cioci na­za­jutrz. Na szczę­ście oszczę­dzo­no nam oglą­da­nia za­bi­ja­nia pro­sia­ka i resz­tę dnia spę­dzi­li­śmy razem z wy­na­ję­tym ko­niem w cie­niu cu­dzej gru­szy. Radek na zmia­nę przy­sy­piał i ma­ru­dził, ja gło­śno wy­rze­ka­łam i ko­niecz­nie chcia­łam je­chać bez ojca. Za­rze­ka­łam się, że sama dam radę po­wo­zić, a oj­ciec bę­dzie miał za swoje.

Cze­ka­li­śmy jed­nak, a gdy o zmro­ku kramy uci­chły, miej­sco­wi za­czę­li szy­ko­wać się do po­tań­ców­ki. Nasz drogi oj­ciec wy­to­czył się zza węgła po­bie­la­nej cha­łu­py i chwiej­nym kro­kiem szedł w naszą stro­nę. Dźwi­gał po­krwa­wio­ny worek ju­to­wy prze­rzu­co­ny przez ramię. Jak się oka­za­ło, w mię­dzy­cza­sie prze­grał część pro­sia­ka w karty i dla nas zo­sta­ło wszyst­kie­go może z ćwierć. Wi­dząc go, cio­cia Olena na­tych­miast za­pa­ko­wa­ła nas na wóz i przy­ka­za­ła być ab­so­lut­nie cicho. Pro­wo­ko­wa­nie go w takim sta­nie było zde­cy­do­wa­nie złym po­my­słem, a my mie­li­śmy przed sobą długą drogę po­wrot­ną. Radek tylko cicho po­chli­py­wał ze zmę­cze­nia, ale utu­lo­ny w ko­ją­cych ra­mio­nach cioci szyb­ko za­snął. Oj­ciec po pew­nym cza­sie po­szedł w jego ślady. Lejce opa­dły mu bez­wład­nie na ko­la­na, oparł się o niski ko­zioł wozu, a jego głowa spo­czę­ła na sze­ro­kiej pier­si. Przez chwi­lę pa­trzy­łam się ze zgro­zą na konia, prze­ko­na­na, że nas po­nie­sie lub skrę­ci w krza­ki. Stara klacz znała drogę do Li­gaw­ki le­piej od nas, w ciem­no­ści wy­bie­ra­ła ścież­ki bez­błęd­nie nie wa­ha­jąc się na roz­sta­jach ani razu. Spity oj­ciec po­sa­py­wał gło­śno nie­po­mny na wszyst­ko wokół, cio­cia rów­nież przy­mknę­ła oczy znu­żo­na całym dniem, ale ja czu­wa­łam. Roz­glą­da­łam się uważ­nie i byłam go­to­wa wsko­czyć na kozła, gdyby koń zmie­nił zda­nie co do celu na­szej wę­drów­ki. Gdy prze­kra­cza­li­śmy ko­lej­ny most na rzece Weran, która wiła się w tej oko­li­cy licz­ny­mi za­ko­la­mi, usły­sza­łam gwał­tow­ny chlu­pot w wo­dzie. Ko­by­ła rzu­ci­ła łbem i sta­nę­ła wy­raź­nie bojąc się prze­kro­czyć drew­nia­ny most, pod któ­rym coś się cza­iło. Do­tknę­łam ra­mie­nia cioci, ta wy­mam­ro­ta­ła coś pół­przy­tom­na i ka­za­ła mi po­go­nić konia. Za­do­wo­lo­na, że w końcu mogę ująć lejce, prze­la­złam do przo­du i usia­dłam obok cuch­ną­ce­go sa­mo­go­nem ojca. Za­cmo­ka­łam, tak jak robił to rano, ale koń ani drgnął. Trzep­nę­łam lej­ca­mi. Też nic. Za to chlu­pot się po­wtó­rzył. Sta­nę­łam i wy­tę­ży­łam wzrok, już wtedy prze­ni­ka­łam ciem­no­ści bez pro­ble­mu i było to dla mnie zu­peł­nie na­tu­ral­ne. Długo żyłam w prze­ko­na­niu, że to umie­jęt­ność każ­de­go dziec­ka.

– Prze­puść nas – wy­szep­ta­łam do mostu lub rzeki. Sama nie wie­dzia­łam. Dzia­ła­łam in­stynk­tow­nie.

– Za­płać – od­po­wie­dział mi szept, a ja za­mar­łam. Lekko tylko prze­stra­szo­na wy­chy­li­łam się z kozła i spoj­rza­łam w wodę. Wpa­try­wa­ły się we mnie dwa pło­ną­ce śle­pia. Ru­sał­ka wy­su­wa­ła głowę ze spo­koj­nej toni i piesz­czo­tli­wym ge­stem prze­cze­sy­wa­ła lśnią­ce włosy ko­lo­ru błota.

– Nic nie mam – roz­ło­ży­łam bez­rad­nie ręce.

– Masz mięso – nocna cisza po­nio­sła jej głos ku mnie de­li­kat­nym szme­rem, który w moich uszach brzmiał za­ska­ku­ją­co wy­raź­nie.

Nie za­sta­na­wia­jąc się wię­cej prze­szłam na tył wozu i zaj­rza­łam do wora. Widok mnie po­ra­ził: po­krwa­wio­ne ochła­py mięsa, wiel­ki udziec i wą­tro­ba, z któ­rych cie­kła gęsta ciesz i pla­mi­ła worek i deski wokół. Chwi­lę za­sta­na­wia­łam się nad wy­bo­rem, ale wie­dzia­łam, że naj­waż­niej­sze jest nie roz­ju­sze­nie ojca, więc ka­wa­łek dla ru­sał­ki mu­siał być moż­li­wie naj­mniej­szy. Z wozu nie mia­łam szans do­rzu­cić mięsa do wody, gdzie nie­cier­pli­wi­ła się isto­ta. Nie bałam się, bo do­sko­na­le ro­zu­mia­łam, że nic mi nie grozi. Za prze­pra­wę za most na­le­ży za­pła­cić, to jej te­ry­to­rium i nic mi do tego. Ze­sko­czy­łam z wozu i od­su­wa­jąc od sie­bie ochłap po­de­szłam do po­rę­czy mostu. Deski lekko za­skrzy­pia­ły, gdy ostroż­nie wyj­rza­łam w dół. Rzeka w tym miej­scu była już dość sze­ro­ka i lada chwi­la od­bi­ja­ła w lewo, do pusz­czy, by tam po­szu­kać drogi ku morzu. Przy­ro­da za­wsze naj­le­piej wie­dzia­ła, jaki jest jej cel i spo­sób dzia­ła­nia, ptak za­wsze od­na­lazł swe gniaz­do po zi­mo­wych wę­drów­kach, każdy stru­mień ro­zu­miał, że jego prze­zna­cze­niem jest rzeka, niedź­wiedź prze­sy­piał naj­ciem­niej­sze dni roku, a czło­wiek? Wiecz­nie po­gu­bio­ny, mio­ta­ją­cy się mię­dzy obo­wiąz­kiem, a bez­owoc­nym po­szu­ki­wa­niem szczę­ścia. Tylko lu­dzie mu­sie­li uczyć się być sobą, a i tak nie­któ­rym bar­dzo da­le­ko było do do­sko­na­ło­ści cza­pli czy drze­wa. Ja sama wi­dzia­łam w lu­dziach wiele wad i nie­raz ża­ło­wa­łam, że nie uro­dzi­łam się groź­nym wil­kiem lub dłu­go­no­gim bo­cia­nem.

– To pro­siak, świe­ży. Mam na­dzie­ję, że star­czy – za­wo­ła­łam zdu­szo­nym gło­sem w stro­nę pło­ną­cych oczu i ci­snę­łam mięso do wody. Ru­sał­ka po­cze­ka­ła aż po­da­rek wpad­nie do rzeki, krew za­bar­wi­ła toń do­oko­ła na bla­do­ró­żo­wy. Usły­sza­łam wy­raź­ne mla­śnię­cie, ale jeśli spo­dzie­wa­łam się, że ob­da­ro­wa­na rzuci się na mięso ni­czym dzi­kie zwie­rzę, to cze­kał mnie zawód. Po­ru­szy­ła się ledwo za­uwa­żal­nie wciąż nie spusz­cza­jąc ze mnie oczu. Za­czę­ło mi się robić nie­swo­jo pod jej in­ten­syw­nym spoj­rze­niem. Czy byłam zbyt skąpa? Czy strach przed gnie­wem ojca spro­wa­dzi na mnie gniew o wiele groź­niej­szej isto­ty?

– Dzię­ku­ję. I do zo­ba­cze­nia – rze­kła wresz­cie i za­nur­ko­wa­ła, po­ry­wa­jąc ze sobą kawał świni.

Za wszyst­ko trze­ba za­pła­cić. Tę mą­drość szyb­ciej po­ję­łam, niż morał z dow­ci­pu ojca.

 

 

Nowa Fantastyka