- Opowiadanie: M.Bizzare - Togi, truposze i pożycie intymne

Togi, truposze i pożycie intymne

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Togi, truposze i pożycie intymne

Gorgio Atolomescu, burdelmistrz jedynego w całym królestwie Wędrownego Domu Uciech, wyrwał się z objęć Maribel, jednej z najpiękniejszych prostytutek rzeczonego przybytku. Usiadł na skraju dość wąskiego łóżka i ukrył twarz w dłoniach.

 

Nie, to nie może się mu teraz dziać. Nie dziś, podczas jego cotygodniowej nocy upojnego relaksu. Wozem trochę trzęsło, ale to nie może być przyczyna. Wcześniej nigdy mu to nie przeszkadzało. Spojrzał na Maribel. Jasnowłosa piękność odwzajemniła spojrzenie, nieco pytająco. Jej piersi były tak cudowne, jak zawsze, sutki sterczały, nawet była umalowana.

 

Nie mogła być to też jej wina. Więc co?

 

Dreszcze przeszły mu po plecach. A może po prostu był już za stary? Albo chory?

 

– Szefie, może jednak darujemy sobie dzisiaj, co? – starała się być jak najdelikatniejszą, żeby nie urazić swojego pracodawcy. – Jest szef zmęczony.

 

Przytaknął, chociaż w jego trzewiach wszystko się gotowało.

 

Wstał z łóżka, ledwo zachowując równowagę. Wóz jechał całkiem szybko. Podszedł do szafki na samy końcu swojej małej kwatery i wyjął z niej butelkę ciemnobrązowego alkoholu. Chwiejnie powrócił ku łóżku i usiadł tam, gdzie siedział poprzednio.

 

Odkorkował butelkę.

 

– Chcesz trochę? – spytał Maribel. Przytaknęła. Podał jej naczynie. Nader lubieżny sposób, w jaki jej usta potraktowały szyjkę butelki, sprawił, że aż fala gorąca uderzyła mu w skronie. Spojrzał w dół. Niestety, tam nie było żadnych zmian.

 

– Dobra, kochaniutka – powiedział, gdy odbierał napitek z jej drobnych dłoni. – Dostaniesz jutro sakiewkę pełną monet, na drobne wydatki. Jeden warunek.

 

– Tak, szefie?

 

– Ani słowo, ani tycie słóweczko, nie padnie z twoich ust na temat tego, że mój gwardzista nie chce ustać na baczność. Rozumiesz? Żadnych ploteczek z panienkami.

 

– Jasne jak słońce. Szef wie, że nie zrobiłabym tego szefowi.

 

Nie odpowiedział. Wlał sobie sporą ilość paskudnego płynu do przełyku.

 

 

 

Znaleźli w końcu miejsce, w którym mogli się upchnąć na popas. Nie było to nigdy łatwe. Z dwudziestoma czterema wozami i paroma końmi luzem, Wędrowny Dom uciech był jednym z najbardziej rozbudowanych, nomadycznych interesów w historii. A przynajmniej Gorgio lubił tak mówić. Na szczęście, przeprowadzano w okolicy wycinkę lasów, więc znaleźli w końcu pokaźną przesiekę. Można było odpocząć. Pod warunkiem, że się uważało na pniaki. Na jednym z nich usiadł Gorgio. Już miał zapalić fajkę, ale się powstrzymał. Dałoby to do zrozumienia wszystkim wokół, że zaistniały jakieś problemy.

 

Nagle, jak spod ziemi, wyrósł przed nim Moliden.

 

Krasnolud, prawnik i rachmistrz burdelowy w jednej osobie, zbierał się do zapytania o coś. Złapał palcami kraniec swej brody. Zawsze się tak zaczynało.

 

– Czego chcesz, Moliden? – ubiegł swojego pracownika.

 

– Jest jedna sprawa – krasnolud mówił niezwykle wolno, jak na siebie. – Będziemy niedługo mijać rozstaje wschód-zachód, prawda?

 

– Tak – odpowiedział, umiarkowanie zainteresowany rozmową.

 

– Czy moglibyśmy nadłożyć trochę drogi i udać się na dwa, góra trzy dni do Mylwen?

 

– To ciekawe – odpowiedział Gorgio, bo istotnie było to interesującym. Wiele lat pracowali razem i nigdy Moliden nie prosił o zmianę raz ustalonej trasy. Raczej obliczał skrupulatnie koszta, jakie ponosili za każde nadłożenie drogi, którego dopuścił się burdelmistrz. – Cóż takiego gna cię do tego Mylwen? O ile wiem, to zapyziała mieścinka niewiele większa od dużej wsi.

 

– Otóż, nie będę mydlił oczu, ciągnie mnie tam mój zawód. Odbywa się tam copięcioletni, uroczysty Kongres Prawników Królestwa. Jutro się zaczyna odbywać, znaczy się – poplątał się w zeznaniach krasnolud. – Bardzo mi zależy, by tam się znaleźć.

 

– Kongres? – zamyślił się Gorgio. – Co ty chcesz robić na tym kongresie? Przecie jesteś prawnikiem obwoźnego burdelu. Nie obśmieją cię tam przypadkiem?

 

– No pewno trochę, ale wie szef, takie doniosłe wydarzenie – Moliden z ledwością ukrywał fakt, że ubodła go uwaga burdelmistrza. Dobrze, pomyślał Gorgio. Wychodził z założenia, że kiedy on miał zły humor, wszyscy wkoło też muszą taki mieć. – Poza tym, tegoroczny kongres ma być okraszony niezwykle atrakcyjnym wydarzeniem.

 

– Czyli czym?

 

– Pierwszy w historii prawa naszych ziem proces nieumarły kontra człowiek. Doprawdy, żal to by było przegapić. Całe środowisko czeka na rozstrzygnięcie tej sprawy od tygodni.

 

– Nie czuje się przekonany – Gorgio zamierzał ukrócić pogawędkę.

 

– Szefie, ale na tym może zyskać interes – prawnik nie zamierzał odpuścić, ale po prawdzie, uszy burdelmistrza bardzo pozytywnie reagowały na słowo „interes".

 

– Czyli konkretnie?

 

– Będzie tam ponad sto osób. Prawnicy to, wbrew pozorom, także ludzie. Co oznacza, że często i gęsto mają sobie ochotę pochędożyć. Zwłaszcza, jak są daleko od żon.

 

Gorgio pomyślał chwile nad tą ideą. Mimo, że Moliden wyraźnie zrobiłby wszystko, by zboczyli z trasy, jego sugestia zdawała się wyjątkowo sensowna.

 

– Dobrze, kupiłeś mnie. Zajedziemy do Mylwen. Tylko żebym nie stracił.

 

– Będzie szef zadowolony, obiecuję.

 

Moliden odwrócił się na pięcie i zniknął tak samo szybko, jak się zjawił. Zostawiło to Gorgio znów sam na sam z nieprzyjemnymi rozważaniami na temat własnej, gasnącej męskości.

 

I wtedy wpadł na genialny pomysł. Jako, że dobre rzeczy czasem też chodzą parami, po chwili w zasięgu jego wzroku pojawił się Nils.

 

– Choć no tu, natychmiast! – zawołał swojego pracownika. Półelf może i miał niekiedy problemy z szybkim kojarzeniem faktów, ale nie można było mu odmówić obrotności i wielu przydatnych koneksji w miastach, które odwiedzali na swojej drodze. Może on wybawi swojego pracodawcę od mrocznej dolegliwości, jaka ewidentnie go spotkała.

 

– O co prosisz, szefie? – Nils podszedł i patrzył się bez emocji na Gorgio.

 

– Nie wiesz, gdzie w tej okolicy można dostać nieco wigory?

 

– Wigo-czego?

 

– Wigory. To taki proszek o kolorze bławatków, który wspomaga, no wiesz, męską sprawność. Na ostatnim postoju pytali się o to klienci i pomyślałem, że można by uzupełnić zapasy i o taki specyfik.

 

– Nie mam pojęcia, szefie. Pierwszy raz o tym słyszę. Trza by popytać.

 

– Dobra, nie było pytania. Zmiataj już.

 

– Szefie, jeśli mogę – półelf spojrzał się na niego jakoś dziwnie. – Może jednak powinien Pan najpierw odwiedzić lekarza od tych, no, choróbsk wenerynologoicznych…

 

Nils z ledwością uchylił się przed sporym patykiem, który natychmiast poleciał w kierunku jego głowy.

 

 

 

Tabor pędził po nieco już równiejszej drodze ku Mylwen. Gorgio siedział samotnie w swoim wozie. No, prawie samotnie. Towarzyszyła mu kolejna butelka brązowawego trunku. Był coraz bardziej zmartwiony. Próbował pobudzić swoją najcenniejszą część ciała do życia. Wyjął nawet z przepastnej szuflady jakieś wielce interesujące ryciny, obrazki. Nic z tego. Musiał więc zapić porażkę, bo to było przynajmniej oznaką, że jest jeszcze mężczyzną.

 

Było mu gorąco. Nawet strasznie gorąco. Wypił jeszcze łyk a potem podszedł do jedynego, maciupkiego okienka wozu i otworzył je na oścież. Chłodne powietrze nocy rozwiało nieco atmosferę duchoty i gorzkiego strachu przed starością.

 

Zamyślił się. Z odrętwienia wyrwało go jednak zaraz niecodzienne zjawisko. Przez okienko wleciała nagle mała, świecąca piłeczka. Obijała się o ściany wozu, dokładnie w jego polu widzenia. Gorgio spojrzał podejrzliwie na butelczynę. Nigdy wcześniej nie miał po tym żadnych omamów. Przetarł oczy. Świecący obiekt nadal jednak kołował po pomieszczeniu.

 

No tak, pomyślał. Nie tylko nie mogę już zadowolić kobiety, ale jeszcze mi odbija.

 

Nagle świetliste „coś" wystrzeliło w jego stronę. Instynktownie się uchylił, ale piłeczka po prostu osiadła na łóżku, tuż obok niego. Ze zwiększającym się strachem i jeszcze bardziej zwiększającą się ciekawością obserwował promieniejący obiekt.

 

Wtem kuleczka zniknęła i na jej miejscu pojawiła się mała kobieta.

 

Była tylko nieco większa od jego dłoni, a przecież nie miał nawet dużych dłoni. Była więc po prostu mała. Drugą rzucającą się w oczy cechą były jej owadzie, przeźroczyste skrzydła, w liczbie dwóch większych i dwóch mniejszych. Na końcówkach miały specyficzne, jasnożółte plamki. Trzepotały powoli nawet teraz, gdy siedziała na łóżku. Oprócz tego, wyglądała jak normalna młódka. Nawet więcej, dobrze zbudowana młoda dziewczyna. Podkreślał to jej złoty kubraczek, który zaczynał się bardzo wysoko, a dekolt miał bardzo nisko.

 

Teraz już wiedział, co nawiedziło go w tą smętną noc. I wcale mu się to nie podobało.

 

– Elaja? Co ty tu, do stu czortów, robisz!? – zakrzyknął.

 

– Ciszej, proszę – jej głosik był nieco piskliwy, ale w dziwny sposób przyjemny. – Zapomniałeś durniu, jakie mam maleńkie i wrażliwe uszy?

 

– Przepraszam – ku swojemu zaskoczeniu, ukorzył się.

 

– Poza tym, co to za powitanie starej znajomej? Gdzie gościnność, gdzie obyczaj?

 

– Przepraszam – powtórzył jak automat. Coś po prostu zmuszało go, by być miłym.

 

Elaiannivielfitturinitevielee Fiachna, bo tak brzmiało jej prawdziwe miano, założyła nogę na nogę i złapała dłońmi za kolano. Sugestywnie wyginając się lekko do tyłu.

 

– Może zacząłbyś od poczęstowania mnie zawartością tej ściskanej przez ciebie butelczyny?

 

Wstał, ruszył ku komódce, przytwierdzonej do ściany nieopodal łóżka. Przegrzebał szufladę, aż nalazł w niej naparstek. Nie wiedział, po co właściwie trzyma go tam, ale widać nareszcie się do czegoś przyda. Nalał do niego kilka kropel alkoholu, polewając przy okazji drewnianą podłogę wozu. Postawił prowizoryczne naczynko przed wróżką. Ta chwyciła z trudnością naparstek w obie rączki, ale uniosła go i przez chwilę radośnie chłeptała zawartość.

 

– Parszywy ten trunek. Kiepsko przędziesz? – spytała i beknęła jak stary chłop w wersji mini.

 

– Nie narzekam.

 

– Dobrze, przyjemności przyjemnościami, a biznes biznesem – stwierdziła w końcu. – Jesteś mi winny przysługę, pamiętasz? Nadszedł czas spłaty długu.

 

Niemal zgrzytnął zębami, ale wróżka miała niestety rację. Gdy zakładał swój ukochany biznes, popadł w poważne kłopoty finansowe. Przegrał wszystko w kości, znaczy się. Wszystko, co budował, miało zaraz przepaść. Pewnego wieczora zatrzymał się na leśnej polanie i nagle pojawiła się ona. Zaproponowała, że wskaże mu złoto, które na końcu tęczy chowają pono jakieś rude karzełki w zielonych gaciach. Tylko, żeby zagrać na nosie tym grubym skurwysynom, mówiła. O dziwo, doprowadziła go na koniec tęczy. O dziwo, był tam sagan pełen złota. Gorsze było to, co stało się potem. Elaja, zaśmiewając się do rozpuku, oznajmiła, że od dziś jest jej winny przysługę. Nieodwołalnie. I zniknęła.

 

Wtedy zignorował zdarzenie. Ważne było to, że miał złoto i mógł znów stanąć na nogi. Dopiero potem, z mądrych ksiąg, dowiedział się, jaką wagę ma dług zaciągnięty u Małego Ludu. A dokładnie poznał konsekwencje, które wiązały się z uwiezieniem duszy wiarołomnego dłużnika na zawsze w Krainie Wróżek. W dodatku, było tam też coś o przyprawianiu rzeczonemu głowy osła. Nic przyjemnego.

 

– Czego ode mnie chcesz, Elaja? – wyrwał się z zamyślenia i odpowiedział w końcu.

 

– Drobnostka – wróżka uśmiechnęła się. – Skradziono coś, co nie powinno zostać skradzione.

 

– To znaczy?

 

– Pilnowałam takiej małej różowej kuleczki. Magicznego artefaktu, należącego do Królowej Wróżek. Lecz się trochę zagapiłam. Przypałętał się jakiś śmierdzący piwem troglodyta i zabrał – jej głosik nie brzmiał wcale smutno, tylko figlarnie. – Mógłbyś być na tyle miły i go dla mnie odzyskać? – przy jej wielkości nie mógł być pewny wzroku, ale przysiągłby, że zatrzepotała rzęsami.

 

– Czemu akurat ja? To znaczy, ten bandzior może być wszędzie, może się to zejść mnie, śmiertelnikowi, racja?

 

– Jedziesz może do Mylwen?

 

– Skąd to wiesz? – pogłaskał nerwowo swoje wąsy, zaskoczony. – Zresztą, nieważne. Tak.

 

– Świetnie się składa, bo ten paskudny wielkolud miał wytatuowane na ramieniu „Mylwen na zawsze". I w zasadzie tyle o nim wiem.

 

Westchnął. Tego się właśnie spodziewał.

 

– Co robi ta magiczna kulka, Elaja? Wiesz, artefakt najłatwiej zlokalizować po efektach jego działania – starał się zabrzmieć jak profesjonalny detektyw.

 

– To i tamto – skrzywiła się, pokręciła główką. – Właściwie, to nie bardzo wiem. Lecz jest niezwykle cenny. Nawet sobie nie wyobrażasz.

 

– Oczywiście, nic nie będę z tego miał.

 

Wróżka nagle wstała, oderwała się od łóżka i wzleciała na wysokość jego twarzy. Wbiła mu maciupkie paznokietki w nos i zaczęła krzyczeć:

 

– Chcesz jeszcze zysku, chciwy olbrzymie!? Pamiętaj, w każdej chwili mogę cię zabrać do mojego domu, gdzie będziesz przez wieczność uganiał się za marchewką na kiju! Ty… Ty..

 

– Spokojnie – odpowiedział, a Elaja odleciała nieco w tył, by uniknąć fali jego nieświeżego oddechu. – Zrobię to, tak jak chcesz. Nie wyglądałbym dobrze z oślim łbem na szyi.

 

– Poza tym… – przeczesała dłonią rude loki. – Wiesz, każdy kawaler ma święty obowiązek pomóc damie w potrzebie, prawda? Nawet tak małej, jak ja.

 

Nie odpowiedział. Miał już jej serdecznie dosyć.

 

Pomachała rączką, roześmiała się perliście i zmieniła z powrotem w iskrzącą piłeczkę, która natychmiast wyleciała przez okienko. Zostawiła tylko opróżniony naparstek.

 

Świetnie, pomyślał. Najpierw musiał znosić kaprysy własnej potencji, potem niespełnionego zawodowo krasnoluda, a teraz szalonej wróżki ze słabością do trunków.

 

To chyba nie był jego najlepszy tydzień.

 

 

 

Mylwen było okolone wieloma wzgórzami, które rozłożyły się tak, że tworzył nieckę prowadzącą prosto jak strzała od traktu, aż do samego miasteczka. Tabor ruszył i już po pół godziny znalazł się nieopodal nieokazałych murów. Niestety, nie mogli rozstawić się pod samym Mylwen. Tam bowiem, w nieco krzywy okrąg, ustawiono niezliczone rzędy drewnianych ław. W centrum okręgu znajdowało się coś w rodzaju ambony, dwie wyższe ławy i dwa stoły, położone po przeciwległych stronach.

 

Kongres Prawników Królestwa. Ławy obsiadły ciemno odziane postacie, które z daleka można by wziąć za stado niezwykle spasionych kruków. Byli to jednak przedstawiciele jednego z najbardziej szanowanych zawodów świata. Przynajmniej w teorii.

 

Niechętnie, rozkazał założyć obóz dalej, na równinie. Gdy wozy w końcu zatrzymały się, Gorgio zwołał szybkie zebranie najważniejszych pracowników.

 

– Rozłożyć mi tu wszystko, ażeby ładnie wyglądało i przyciągało spojrzenia. Jeśli się da, w takiej odległości od murów! – słuchający struchleli. Szef już drugi dzień miał wyjątkowo paskudne usposobienie do świata. – Wysłać herolda, niech trochę pobiega po mieście i nawoła klienteli. Niech zawita też w miejsca, gdzie mogą nocować prawnicy i zostawi jakieś informacje. Zagonić panienki do pracy, maja mi dużo zarobić! Figg, Snag – zwrócił się do dwóch osiłków. – Odganiać mi, jakby zbierała się tu jakaś dzieciarnia. Niech nas nie posądzą o deprawowanie młodzieży! Nils, ty też idź na miasto i rozejrzyj się uważnie. Ja pójdę z Molidenem zobaczyć, o czymże radzą konusy w togach. Koniec. Ruszać się!

 

 

 

Przedzierali się przez rzędy ław, obsadzonych co do jednego poważnymi postaciami wszystkich ras. Każdy był w todze. Moliden oczywiście też, ale nie w tej, w której chodził zawsze. Tej lekko dziurawej i pobrudzonej na dole. Krasnolud wyciągnął skądś nowiutką i pachnącą wręcz świeżością togę, w której prezentował się równie dostojnie, co wszyscy zebrani. Gorgio czuł się niezręcznie, jako jedyny, który togi nie posiadał. Nie pomagały groźne spojrzenia sędziów, radców prawnych i adwokatów, gdy mijali ich niezręcznie.

 

– Usiądźmy – stwierdził nagle Moliden. – Zaczyna się proces. Jak komuś zasłonimy, to nas rozszarpią na strzępy.

 

Zajęli najbliższe wolne miejsca. Istotnie, ktoś wyszedł na ambonę i przyglądał się uważnie zgromadzonym. Kongres był znakomicie wyposażony, bo pod swoim miejscem Gorgio znalazł małą lunetę. Przyłożył ją sobie do oka i pomiędzy plecami prawników mógł nawet co nieco zobaczyć. Sędzia był starszym krasnoludem, o długiej brodzie i twarzy pomarszczonej jak tafla jeziora na wietrze. Gdy zaczął mówić, ujawnił się jeszcze jeden dowód dobrej organizacji. Wypowiedzi magicznie nagłaśniano. Dzięki temu, słuchać mogli nie tylko prawnicy, ale też zapewnie wszyscy mieszkańcy Mylwen, a nawet dziki w lesie nieopodal.

 

– W mocy nadanej mi przez Jego królewską mość Wiktora Edwarda IV, otwieram specjalne posiedzenie sądu królewskiego. Zajmiemy się dzisiaj sprawą, w której pan Henryk Stein, zombie, wzywa do odpowiedzialności karnej pana Romualda Meinecke, herbu Pierścień, paladyna… – sędzia gadał i gadał, a potem wszedł przedstawiciel truposza, młody krasnolud z krótką i ryżą brodą, przedstawiony jako Fitzemon Dana. On też długo gadał, przedstawiając szczegóły krzywdy, jaką doznał klient.

 

W skrócie prezentowało się to tak. Paladyn pojawił się na opuszczonym cmentarzu, zapewnie szukając zbłąkanego kotka czy innego puchatego zwierzątka. Zaatakowały go zombie, więc, jak to paladyni mają w zwyczaju, młodzian poszatkował żywe trupy. Jakież było jego zaskoczenie, gdy dowiedział się, że w tydzień później w budynku sądu w Devenie pojawił się nadgniły krewny zmasakrowanych stworów i głośno zażądał sprawiedliwości.

 

Tyle Gorgio zrozumiał. Nie słuchał uważnie, bo bardziej zależało mu na wypatrzeniu zombie. Niestety, przez rzędy zasłuchanych prawników udało mu się dojrzeć tylko tył głowy nieumarłego, z którego odchodziło mięso, ukazując gołą czaskę.

 

Tymczasem na mównicę wszedł obrońca rycerzyka. Moliden wyraźnie się ożywił:

 

– To Kal Sabor, najlepszy adwokat królestwa – wyszeptał na poły do Gorgio, na poły sam do siebie. Rzeczony prawnik tymczasem zaczął gadać, równie kwieciście, jak poprzednicy.

 

Burdelmistrz powoli zasypiał. Procesy są jednak nużącym widowiskiem. Nie to, co egzekucje. Oczy same się zamykają…

 

– Hej – szturchnął Molidena, żeby ożywić się rozmową. – Czy kongres zawsze odbywa się na świeżym powietrzu?

 

– Tak – odpowiedział krasnolud, zirytowany.

 

– A jakby zaczęło padać?

 

– Niemożliwe. Wynajęto aeromantów, którzy zaklęli cały tydzień dobrej pogody.

 

Gorgio zamilkł, bo widział, że Moliden najchętniej oglądałby proces bez przerywania. Po paru minutach znów zrobił się jednak senny. Chciał znów szturchnąć krasnoluda i sprowokować konwersację, ale jego łokieć trafił jedynie w powietrze.

 

Moliden był już bowiem dwie ławy dalej i witał się z kimś usłużnie.

 

Wtedy zrozumiał, jaki był prawdziwy powód przyjazdu na kongres.

 

Moliden całował dłonie innego krasnoluda. Odbierający wyrazy szacunku miał siwą brodę niemal do ziemi, całkowicie łysą głowę i groźne, stalowoszare oczy. Był też ojcem Molidena, a z zawodu twórcą wielopokoleniowego imperium, które zdominowało usługi prawne w ich ojczyźnie. Wcześniej widział go tylko raz, jak Moliden próbował wyłudzić od niego pożyczkę na „rozwój firmy". Nie skończyło się to dobrze.

 

Gorgio wstał i zaczął się poruszać w przeciwnym kierunku. Widział srogą minę ojca Molidena i wiedział, że kolejne wydarzenia będą raczej żałosne. Wolał opuścić zgromadzenie. Zwłaszcza, że gadaniny adwokata nie dało już się słuchać.

 

 

 

Próbował rozeznać się w terenie, co znaczyło: dostać skądś wigorę. Niestety, handel w Mylwen bynajmniej nie kwitł. Nie znalazł nawet zwyczajowych rzezimieszków, paserów i szarlatanów. Krótko mówiąc, to senne miasteczko nie miało chyba żadnej „szarej strefy".

 

Nie widział także nikogo z tatuażem, co było do przewidzenia. Zresztą, większość tubylców nosiła odzienia z długim rękawem, więc szukanie było tak celowe, jak wypatrywanie nosorożca na pełnym morzu.

 

Kompletnie już przybity, skierował się tam, gdzie zwykle kierują się przybici ludzie. Do karczmy. Takie przybytki były w Mylwen dwa, ale od jednego cuchnęło czosnkiem tak, że nie dało się tam wejść. Gorgio wybrał więc lokal o uroczej nazwie „Wyleniały Szczur".

 

Główna izba była raczej pustawa. Siedziało w niej ze dwóch spalonych słońcem chłopów, jedna stara baba oraz dwóch prawników, dla których piwo okazało się atrakcyjniejsze od gadającego zombie. Gorgio podszedł do blatu, który oddzielał kuchnię i klitkę karczmarza od reszty pomieszczenia. Sam właściciel przybytku ważył co najmniej tyle, co dwie duże krowy, a plamy potu na jego białej koszuli wyglądały jak wielkie jeziora na uczonych mapach.

 

– Wasze najlepsze piwo! – krzyknął burdelmistrz i rzucił na blat parę srebrnych monet. Zastanowił się, dorzucił jeszcze ze trzy. – Mogą być nawet dwa!

 

– Się robi – burknął karczmarz.

 

– Jeszcze jedno, dobry człowieku. Czy nie wiesz może, gdzie w Mylwen można dostać wigorę? – mrugnął okiem porozumiewawczo.

 

Karczmarz tylko wzruszył ramionami, wywołując zamęt w swoich rzędach fałd tłuszczu.

 

Gorgio wziął pierwszy kufel, upił trochę i odwrócił się tyłem do blatu. Obserwował bywalców karczmy, których tego leniwego popołudnia wcale nie przybywało. Ruch będzie później, jak bandzie w togach zaschnie w końcu w gardłach od czczej gadaniny.

 

Po piętnastu minutach bezmyślnego żłopania piwa, bogowie zesłali na niego łaskę.

 

W sali pojawił się nowy gość. Dość wysoki i umiarkowanie umięśniony, z wydatnymi łukami brwiowymi, które upodabniały go nieco do małpy. Miał na sobie skórzane spodnie i z tego samego materiału kamizelkę. Co było bardzo szczęśliwym trafem dla Gorgio, ponieważ na jego odsłoniętym i straszliwie włochatym prawy ramieniu można z łatwością dostrzec napis, głoszący dumnie „Mylwen na zawsze".

 

Strzał w dziesiątkę! Gorgio nie mógł uwierzyć we własne szczęście.

 

Postanowił poobserwować przybysza. Ten podszedł do blatu, zamówił trzy najdroższe piwa i polewkę dnia, po czym usiadł przy stole na środku sali. Gdy tylko służka przyniosła mu obiad i napitek, wrzucił jej kilka monet do kieszeni i klepnął mocno w tyłek. Gorgio znał ten wzór zachowania. Gość miał pieniądze i demonstrował ten fakt. Zaczekał, aż troglodyta wychłeptał polewkę i wlał w siebie dwa kufle złotego płynu.

 

Wreszcie nadeszła okazja. Przybysz wstał od stołu i udał się ku małym, bocznym drzwiom.

 

Które, jak sugerowała architektura karczmy, prowadziły do latryny.

 

Odczekał chwilę i ruszył za nim. Wyszedł na dość wąskie przejście miedzy domami, na którego ślepym końcu ustawiono prostokątną budę.

 

Walnął dwa razy pięścią w drewno latryny.

 

– Zajęte, kurwa! – usłyszał głos z wnętrza.

 

Tym lepiej, pomyślał. Ustawił się tuż przed drzwiami.

 

Gdy tylko otworzyły się, Gorgio rzucił się do przodu i z zaskoczenia zaatakował wychodzącego Prawa pięść burdelmistrza zderzyła się trzy razy ze szpetną gębą. Potem pchnął ogłuszonego delikwenta z powrotem do środka, prosto w otwór pełen gnoju.

 

– Starczy ci? – spytał powalonego.

 

– Zostaw mnie! Zostaw mnie Pan! Nie szukam swady! O co w ogóle chodzi? – ten zaczął błagalnie nawoływać, gdy tylko otrząsnął się z szoku.

 

– Kulka. Mała. Różowa. Ukradłeś wróżkom. Gdzie? – wyrecytował Gorgio.

 

– Panie, ja nic nie ukradł. To se po prostu w lesie leżało!

 

– Gdzie? – powtórzył. Nie miał ochoty się z nim certolić.

 

– Na zamówienie żem wziął. Sprzedałem już!

 

– Komu?

 

– Nie mówił, kto zacz. Jeno imię miał jakieś takie na „t". Tolvas? Torbas?

 

– Gdzie się spotkaliście?

 

– Na trakcie. Kazał podrzucić pod samotną wieżę na wzgórzach. Ruinę taką!

 

Gorgio spojrzał się sceptycznie na rozkraczonego w obgównionej latrynie chama.

 

– Nic więcej nie wiem! Nic więcej nie wiem! – zakrzyknął tamten rozpaczliwie.

 

– Jeszcze jedno – burdelmistrz złapał się za wąs.

 

– Panie, błagam. Powiem co chceta!

 

– Nie wiesz, gdzie można tu dostać odrobinę wigory?

 

– Panie, ja nawet nie wiem, co to jest!

 

– Spierdalaj! – rozkazał Gorgio, kolejny raz potwornie zawiedziony.

 

Troglodyta wstał, wyminął pospiesznie swojego prześladowcę i wbiegł z powrotem do karczmy. Zostawił za sobą jedynie nikły smrodek strachu i odchodów.

 

 

 

Snuł się po okolicy, najpierw po Mylwen, potem między wozami własnego przybytku. Bez celu, po prostu odkładał jak najdalej perspektywę zwiedzenia owej wieży. Samotna, zrujnowana wieża na wzgórzach, tak? Eskapady w takie miejsca miały zadziwiającą tendencję nie kończyć się zwykle zbyt dobrze.

 

W końcu, nie oszukując się dalej, wrócił po prostu do „Wyleniałego Szczura".

 

Tym razem karczma pękała w szwach. Oczywiście, była wypełniona mężczyznami w togach. Prawnicy pili, opowiadali sobie sprośne dowcipy i przechwalali się wygranymi sprawami, albo ilością pieniędzy w skarbcach. Ten widok pocieszył trochę Gorgio. Jeśli tutaj impreza jest już w tak zaawansowanym stadium, to burdel też zarobi godziwie.

 

Pił trzecie już piwo, gdy nagle do jego stolika w kącie sali przysiadł się Moliden. Był już pijany, spirytusowa woń unosiła się nad nim jak chmura. Od razu zaczął mówić:

 

– Wydziedziczył mnie. Zwyczajnie i formalnie mnie wydziedziczył. Nie mam nic. Wszystko przepadło. Wszystko rozgrabią moi bracia.

 

Podsunął krasnoludowi kufel, bez słowa. Rozumiał biedaka. Zwyczaje jego rasy wymagają silnej więzi potomstwa z rodzicielem-patriarchą. Silnej do tego stopnia, że młode krasnoludy praktycznie pisały coroczne raporty na temat swoich poczynań, swojego życia i co najważniejsze, swoich sukcesów. Co gorsza, krasnoludy były długowieczne, co oznaczało, że długą część życia biedaki musiały spędzać w cieniu wymagającego cudów ojca.

 

Nagle drzwi karczmy się otworzyły i weszły dwie dziewczyny. Nie byle jakie, bo jego pracownice, Maribel ze swoją elfią przyjaciółką, znaną jako Kwiat Poranka.

 

Teraz miarka się przebrała, pomyślał. Co one robią tu, w karczmie, gdy o tej porze w domu uciech powinien być największy ruch?

 

Przebiegł między stołami, niemal wywracając paru podpitych ludzi prawa.

 

– Co wy tu robicie? – wrzasnął groźnie.

 

– Odpoczywamy – Maribel spojrzała mu prosto w oczy. – Skończyłyśmy na dziś.

 

– Myślałem, że to ja o tym decyduje! – uniósł rękę groźnie.

 

– Szefie, nawet nie wiesz, co ci prawnicy sobie od nas życzą. Nie wyobrazisz sobie na przykład, czym jeden kazał się okładać i co krzyczeć w trakcie. Mam ich dosyć!

 

– Ale ja nie mam dosyć monet, rozumiesz!?

 

– Jest dużo innych dziwek. Starczy dla wszystkich – nie zamierzała ustąpić. Jej piwne oczy patrzyły się na niego podejrzanie stanowczo. Nagle przestraszył się. Czyżby chciała użyć jako atutu jego tajemnicy?

 

– Dobra – poddał się. – Za mną, panienki. Mam tam wolny stolik, jeśli nie przeszkadza wam jeden pijany krasnolud z kompleksami.

 

Po kilku minutach siedzieli wszyscy przy stole i zamawiali alkohol. Gorgio zamierzał przepić cały wieczór, a towarzystwo sumie było najmilsze, na jakie go stać. Gdzieś tam, między kolejnymi łykami piwa i kieliszkami wódki, błąkała mu się po głowie jedna myśl.

 

Co to za alfons, który daje się szantażować własnym dziwkom?

 

 

 

W południe, z zaropiałymi oczyma i potężnym suszem w gardle, poczłapał za Molidenem na dalszy ciąg procesu. Głównie dlatego, że dziś miały zeznawać strony, a Gorgio nadal chciał zobaczyć gadającego zombie.

 

Przechodząc między ławami, minęli ojca krasnoluda. Ten spojrzał się tylko groźnie na syna, a Moliden tyko poczerwieniał i ruszył niemal biegiem szukać miejsca.

 

W końcu usiedli, w samą porę, bo sędzia właśnie wzywał atrakcję sezonu.

 

Nie do końca spoczywający w pokoju nieboszczyk ruszył niezwykle powoli ku miejscu. Gdy stanął po prawicy sędziego, Gorgio mógł wreszcie się mu dobrze przyjrzeć.

 

Trup jak trup. Blada i cienka jak z papieru skóra. Wszędzie krosty i otwory ukazujące mięso. Nadgniły nos odpadł, a jedno z oczu zdążyło już wypłynąć z oczodołu. Warg także już nie było i zombiak uśmiechał się gołą szczęką. Namalować tylko i wstawić do bestiariusza z podpisem „wzorcowy martwiak".

 

– Pragnę przypomnieć szanownemu gremium, że Pan Henryk Stein jest w pełni samoświadomy i odpowiedzialny za własne czyny – prawił Fitzemon, krążący między amboną jak bezskrzydły sęp. – Badania trzech niezależnych, wysoce kwalifikowanych biegłych z Gildii Magii wykazały, że nie działają tu żadne inne siły oprócz dzikiej magii, która naturalnie jest odpowiedzialna za powstawanie ożywieńców.

 

– Proszę zadawać pytania – popędził prawnika sędzia.

 

– Panie Henryku, czy był Pan na miejscu zbrodni trzydziestego dnia Miesiąca Kwitnień?

 

– Taaak, byłem tam i widziałem – zombie mówił powoli, ale zaskakująco wyraźnie. Głos miał nieco przytłumione brzmienie, pomimo nagłośnienia. Między słowami pojawiały się dziwne bulgoty i jęki. Zgromadzeni słuchali w napięciu.

 

– Co Pan widział?

 

– My z rodziną byliśmy na spaaacerze. Ładny księżyc. Wtedy pojawił się ciepły. Wywijał mieczem. Ciaaach, ciaach. Ja się schowałem. Wszyscy martwi naprawdę. Kawałki. Wujek Edek, ciocia Krysia i nawet Mała Baśka. Wszyscy… – nagle dało się usłyszeć dziwny dźwięk, jakby wiatr hulał w kominie. Wyglądało na to, że martwiak łkał.

 

Fitzemon poczekał z pytaniami, aż płacz zombie ucichł.

 

– Czy zrobiliście cokolwiek, co mogło sprowokować Pana Romualda?

 

– My spaaacer. My dobrzy. My nie krzywdzić.

 

– Sprzeciw! – wrzasnął Kal Sabor. – Mój klient zaznaczył wyraźnie, że chmara zombie rzuciła się na niego od razu, jak przekroczył bramę cmentarza.

 

– Sprzeciw oddalony – powiedział sędzia i walnął młotkiem.

 

– Co szczególnie uderzyło Pana w zachowaniu paladyna?

 

– Zostawił kawałki. Nie pochował. One żyć jeszcze, a on nie pochował. Zostawił na ziemi, bez godziwego pochówku. Tak nie traaaktuje się zmaaarłych.

 

– Proszę o dowód nr 15 – Fitzemon zawołał asystującego gwardzistę. Ten wycofał się gdzieś, a po chwili wrócił z małą klatką w prawicy. Prawnik otworzył ją i uniósł jak najwyżej mógł dowód. Za włosy, albowiem była nim głowa innego zombie, odcięta od reszty ciała. Mimo to, kłapała nadal szczękami i wodziła wkoło niewidzącymi oczyma.

 

Przez zgromadzenie przetoczył się szmer rozmów i zaskoczonych westchnień. Ktoś nawet zemdlał. Kal Sabor miał minę, jakby użądliła go w tyłek gigantyczna osa. Wszystko ustało wreszcie, gdy sędzia mocno walnął trzy razy młotkiem.

 

– Nie mam więcej pytań – Fitzemon nie potrafił się powstrzymać od uśmieszku zadowolenia.

 

– Panie Sabor, czy ma Pan pytania?

 

– Tak, Wysoki Sądzie.

 

– Proszę.

 

Kal wyszedł przed ambonę, skrzyżował ręce na brzuchu i zaczął:

 

– Panie Henryku, czy to prawda, że zombie cechują się niezaspokojonym apetytem względem ludzkich mózgów?

 

– Mózg niedobry. Ja nie jem nic. Nasze żołądki już nie działać, zgniłe, czy nie widaaać?

 

Zgromadzeni wybuchli gromkim śmiechem. Sędzia walnął młotkiem, aż ten prawie oderwał się od trzonka. Najlepszy adwokat królestwa chyba tracił zimną krew.

 

– Jednak przyzna Pan, że większość zombie ma z natury wrogie usposobienie?

 

– Nic o tym nie wiem. Ja lubię spokój. I moja rodzina też lubić, zaaanim on poszatkował.

 

– Gdzie Pan się schował, gdy odbywała się walka?

 

– W kaplica. Kaplica chłodna. Chłód dobry dla Henryka.

 

– Nie mam więcej pytań – Kal najwyraźniej nie widział dalszego sensu w przepytywaniu jęczącego i bulgoczącego truposza.

 

– Panie Henryku, proszę wrócić na miejsce – powiedział sędzia. Zombie ruszył ku swojemu stolikowi, szurając przy tym nogą i gubiąc drobiny ciała.

 

Gorgio natychmiast stracił zainteresowanie resztą sprawy. Dziwowisko się skończyło, a jego interesy stały nadal w miejscu. Koczują już tu drugi dzień, a on wciąż nie zarobił zadowalającej ilości monet, ani nie kupił wigory, ani, co najważniejsze, nie uratował duszy.

 

Trudno. Trzeba odwiedzić wieżę, pomyślał. Muszę znaleźć tylko Nilsa…

 

 

 

Słońce było już bliżej horyzontu, niż zenitu, gdy Nils i Gorgio to wspinali się, to schodzili w dół wąskimi dróżkami na wzgórzach. Wkoło było mnóstwo kamieni i niskopiennej roślinności. Burdelmistrz oddychał ciężko. Zdecydowanie był już nieco za stary na piesze wyprawy. Nilsowi zdawało się nic nie przeszkadzać, jak zawsze. Kamienna obojętność półelfa czasem przerażała.

 

– Nie rozumiem czegoś, szefie? Dlaczego nagle naszło szefa na wycieczki? Nigdy wcześniej nie oddalał się Pan z własnej woli na odległość, z której nie widać już naszych wozów… – Nils na poły pytał, ale głównie to myślał na głos.

 

– Powiedzmy, że jest to wycieczka biznesowa. Nie gadaj, tylko prowadź. Ta zasrana wieża powinna być już niedaleko.

 

I rzeczywiście, ze szczytu następnego wzgórza zobaczyli już kamienną, sypiącą się budowlę. Stała przytulona do zboczy trzech inny wzniesień, otoczona karłowatymi sosenkami i brzózkami. Coś pozbawiło jej czubka, ale na jego miejsce ktoś niewprawnie położył prymitywny daszek z desek. Nie była wysoka, pewnie nawet wtedy, gdy była w całości. Ciemne okna zdawały się obserwować ich groźnie, choć może wrażenie brało się bardziej z przegrzania i resztek kaca, które doskwierały ciągle Gorgio.

 

Po kilkunastu minutach schodzenia w dół, stanęli przed butwiejącymi, dziurawymi odrzwiami. Spojrzeli po sobie, a potem Nils ruszył przodem. Bez problemu otworzył drzwi, z paskudnym zgrzytem zawiasów. Stanęli na progu. Nic.

 

Widocznie nikogo nie było w domu.

 

Gdy znaleźli się w środku, Gorgio przypomniał sobie starą bajkę o czarowniku z haczykowatym nosem, którego sensem życia było polowanie na jakieś niebieskie skrzaty. Nie dziwota. W tej wieży na pewno mógłby mieszkać taki wariat. Albo coś jeszcze gorszego.

 

Przed nimi była para schodów. Jedne w górę, na piętro. Drugie w dół, które gubiły się w nieprzyjemnej ciemności. Ubiegł Nilsa, zanim ten zacząłby kwestionować swoją rolę:

 

– Ty do piwnicy, ja zobaczę, co jest nad nami.

 

Półelf spojrzał się na niego z wyrzutem, po czym bez słowa ruszył w dół. Gorgio wszedł na kamienne stopnie i powoli wdrapał się po schodach.

 

Na górze był pokoik. Dał krok na drewnianą podłogę. Skrzypiała. Pięknie, żeby przypieczętować kolejny dzień depresji, najlepiej zwalić się w dół w deszczu drzazg. Zignorował stan podłoża i zaczął się rozglądać.

 

Parę szafek, wypełniony słomą materac i przykryty płótnem stół pod wąskim oknem. Snop jasnego światła wpadał przez nie i ukazywał unoszące się w powietrzu drobiny kurzu.

 

Nic szczególnego.

 

Zajrzał do szuflad najbliższej z szafek. Jakieś dziurawe ubrania. Całkowicie nieświeża kiełbasa. Kilka podręcznych drobiazgów. Nic interesującego.

 

Kolejna. Na początku myślał, że znajdzie w niej to samo, ale wtem dostrzegł coś istotnego, schowanego pod wielkimi gaciami. A to ci niespodzianka!

 

Była to oprawiona w skóry księga.

 

Zaczął ją kartkować. Okultystyczne symbole. Spisane maczkiem rzędy run i liter. Rysunki jakichś skomplikowanych instrumentów. Szkice, które przedstawiały różne potwory i rytuały. Bez dwóch zdań, księga była własnością magika.

 

Odłożył ją do wzięcia i podszedł do ostatniej szafki.

 

W środku nie było szuflad, tylko dwa rządki różnej wielkości naczyń. Zaciekawiony, zaczął podnosić każde po kolei i czytać skrupulatne opisy na etykietach. Suszone płody. Bleh. Pajęcze nóżki. Krew leszego. Skrzek rogatej ropuchy. I inne przyjemności.

 

Nagle oczy burdelmistrza zaświeciły. Zobaczył na etykiecie napis „Wigora".

 

Oczywiście, wszechświat nienawidził ostatnio Gorgio i buteleczka była pusta.

 

Zostawił specyfiki i skierował się ku stołowi. Poniósł płótno, kurz zawirował wokół jego sylwetki. Po kawałem materiału znajdowały się alembiki, naczynia połączone, mały złocony pentagram i inne obowiązkowe elementy zestawu „mały czarodziej". Zauważył też plamy zaschłej krwi. To już gorzej. Na lewym górnym krańcu stały, jedno na drugim, dwa pudełeczka. Sięgnął po nie ręką.

 

Nie były zamknięte, ktoś zdecydowanie nie spodziewał się złodziei. Otworzył to na wierzchu.

 

– O, to już jest zdecydowanie ciekawe – wymruczał sam do siebie na widok zawartości.

 

W puzderku były bowiem różne niezwykle maciupkie przedmioty. Od razu można się było domyśleć ich pochodzenia. Sukieneczka o kolorze polnych kwiatów. Grzebyk tak malutki, że nie dało się go nawet podnieść bez pensety. Błękitne piórka, świecące się mdłym blaskiem. Zwierciadełko wielkości opuszki kciuka. Spory, w porównaniu do reszty, kwiat wykonany ze srebra. Nie musiał się nad tym dalej zastanawiać.

 

Nie było wątpliwości. Wszystko to pochodziło z Krainy Wróżek.

 

Niestety, w pudełku nie było żadnej kuleczki.

 

Otworzył drugie. Było w nim tylko zawiniątko. Na materiale zoczył kilka śladów krwi. Ostrożnie podniósł i zaczął rozwijać. Prawie go odrzuciło.

 

W środku był palec. Odcięty ludzki palec.

 

Przełamał początkowe obrzydzenie i wziął go na dłoń. Był siny, cienki, musiał należeć do dość starego mężczyzny. Paznokieć był żółtawy, pod nim zebrała się warstwa brudu.

 

Schował ohydztwo do kieszeni. Czuł, że może się jeszcze przydać.

 

W tej samej chwili usłyszał kroki na schodach. Odwrócił się w pełnej gotowości. Lecz był to tylko Nils. Miał umorusaną twarz i ubranie, w prawym ręku ściskał jakiś długi kij, a w lewym brudny worek. Gorgio mógłby przysiąc, że worek poruszył się, gdy półelf stanął na drewnianej podłodze.

 

– Znalazłeś coś? – spytał.

 

– W zasadzie nic, szefie.

 

– Co to znaczy „w zasadzie"?

 

– Tylko to – stwierdził swym beznamiętnym głosem i opróżnił worek na podłogę.

 

Była w nim czaszka. Gdy dotknęła desek, natychmiast zaczęła kłapać szczęką. Tak jakby bezsilnie. Mimo, że oczodoły były puste, jakoś wiedział, że ich widzi.

 

– Była przymocowana do reszty, ale musiałem niestety ją uszkodzić.

 

Gorgio wziął zamach nogą i odkopał ożywioną czaszkę daleko w kąt.

 

Wątki zaczęły mu się splatać w umyśle, ale nie mógł dosięgnąć sedna. Może z powodu kacowego ćmienia, które jeszcze go nie opuściło.

 

– Chodźmy stąd, Nils. Dosyć wycieczek krajoznawczych – oznajmił. – Potrzebna mi konsultacja u kogoś mądrzejszego…

 

 

 

Scorpinia, być może jedyna na świecie wiedźma-prostytutka, siedziała na schodkach swojego wozu. Ten zaś był równie specyficzny co ona, pomalowany w żółto-czarne pasy, jak odwłok osy. Wiedźma jak zwykle prezentowała się imponująco. Długie czarne włosy, skręcające się na końcach w urocze loczki. Lico godne księżnej i piersi tak wydatne, że aż nienaturalne. Bo takimi były. Gorgio nie tknął by Scorpinii nawet patykiem. W tym momencie, gdy tak lśniła urodą po okolicy, miała już zdecydowanie więcej lat na karku, niż jego świętej pamięci babka Eufemia. Potrzeba ciągłego dopływu gotówki na kremy i dekokty odmładzające była zresztą naczelnym powodem, dla którego znalazła się w Wędrownym domu uciech. Lubiła także igraszki z młodymi chłopakami, zwiedzionymi jej magicznie wspomaganą urodą, ale to było dla niej tylko relaksującym dodatkiem.

 

Niemniej, posiadanie wiedźmy w swoim interesie było bardzo przydatne i Gorgio właśnie miał zamiar to wykorzystać.

 

– Witaj, Scorpi. Jak minął dzień? Duży ruch?

 

– Ano duży, Gorgi. Choć powiem ci, prawnicy mają w sobie mało ikry. Kończą w osiem minut, a przez resztę czasu chcą usilnie rozmawiać z tobą na temat swojego nowego pałacu.

 

– Zdarza się. Słuchaj, mógłbym mieć do ciebie bardzo grzeczną i uniżoną prośbę?

 

– Nie lubię, gdy używasz grzeczności i uniżenia. To zwykle oznacza, że albo wpadłeś na kolejny głupi pomysł, jak z tą dziwożoną, albo w kłopoty.

 

– Nie tym razem – skłamał bez ogródek, chociaż wiedział, że jak wiedźma chcę, to i tak odczyta go jak książkę. – Mam dwa przedmioty i potrzebuję fachowej opinii.

 

– No dobra, ale masz sypnąć potem jakimś dodatkiem. Maść z jadu bazyliszka mi się kończy.

 

– Znasz mnie, Scorpi. Wszystko dla moich dziewczynek – powiedział i wręczył jej księgę.

 

Wiedźma wertowała strony przez dłuższą chwilę, mrucząc pod nosem:

 

– Receptura płynu na porost włosów… Przepis na gęś w buraczkach… Spis demonów wyższego kręgu… Rozliczenia podatkowe… Zaklęcie Trupiego tańca…

 

Skończyła, wręczyła mu księgę z powrotem i zaczęła:

 

– Niewątpliwie i definitywnie jest to księga czarodzieja.

 

– Dzięki. Tyle to i ja wykoncypowałem.

 

– Jest jednak dość ciekawa – zignorowała kąśliwą uwagę. – Zawiera o wiele za dużo zaklęć nekromantycznych, by była własnością jakiegoś świętojebliwego, dobrodusznego czarodzieja z siwą brodą. Najciekawszy jest jednak koniec. Otwórz sobie.

 

Posłuchał. Zobaczył rzędy symetrycznych, drobnych liter. Miały dużo kropek i kresek nad sobą. Ogólnie nie mówiły mu zupełnie, ale to absolutnie nic.

 

– Co to jest? – spytał.

 

– Pismo faerie. Czy jak wolisz, wróżek, skrzatów i innych takich.

 

– I to jest takie ciekawe? – udał, że wcale nie zrobiło to na nim wrażenia.

 

– Ależ oczywiście. Pisma faerie nikt nie uczy i nikt nie zezwala uczyć. Bawienie się wszystkim, co należy do ich świata, nigdy nie kończy się dobrze. Podobnie z magią. Mistyczna moc wróżek jest tak silna i obca, że większość czarodziejów się jej nie tyka. Większość nie potrafi jej nawet wyczuć. Jednym słowem, zawinąłeś książkę jakiegoś maga-renegata. Radziłabym ją raz dwa odstawić na miejsce.

 

– Spójrz jeszcze na to – pogrzebał w kieszeni i wyjął ucięty palec.

 

Wiedźma zamknęła go sobie natychmiast w dłoniach. Jej powieki opadły. Zapadała w trans. Po dłuższej chwili otworzyła oczy, ale były tam same białka, bez źrenic. Zaczęła jęczeć, rzęzić, nawoływać w nieznanych językach.

 

Na Gorgio nie robiło to wrażenia. Widział ten spektakl wiele, naprawdę wiele razy.

 

Gdy przestała i ochłonęła przez chwilę, zaczęła referować:

 

– Niewiele wyłapałam. Wieża na wzgórzach. Ciemne lochy w jakimś mieście. Uczucia strachu, zaszczucia. Twarz jakiegoś człowieka, duża nienawiść wokół tej twarzy. Trupi smród. Ale jedno wiem na pewno.

 

– Co?

 

– Sam sobie odciął palec. W ramach rytuału.

 

I wtedy Gorgio oświeciło, jakby ktoś walnął go w głowę płonącą świecą.

 

– Dziękuje ci. Jesteś kochana! – gdyby nie była starą wiedźmą o prawdopodobnie szatańsko wysokiej mocy, dosłownie by ją pocałował. – Poproszę Molidena, żeby sypnął ci moniakami, jak tylko coś wygospodaruje. Uratowałaś mi tyłek.

 

– Wiem. Jak zawsze – odpowiedziała po chwili, zamyślona.

 

– Względem tego… – przypomniał sobie nagle. – Masz może jakąś maść na potencję?

 

– A idź mi stąd, dziadzie – parsknęła na niego. – W czasie wolnym nie prowadzę usług w branży erotycznej!

 

 

 

Gorgio chodził po swoim wozie. Wieczorne powietrze niemrawo wpadało przez okienko. Czekał. Był śmiertelnie poważny. Czas zakończyć ten nonsens.

 

Do wozu ktoś zapukał. Burdelmistrz właśnie na to czekał.

 

– Wejść! – zawołał i w jego prywatnej kwaterze natychmiast pojawił się Moliden.

 

– Czego chciałeś szefie? – spytał.

 

– Siadaj na łóżku. Musimy porozmawiać. Gorzały?

 

– Nie, dziękuję. Jeszcze się nie dobudziłem po wczoraj.

 

– Powiedz mi, mój wierny pracowniku, jak się przedstawiają sprawy na procesie?

 

– Co to za nagła zmiana nastawienia? – brwi krasnoluda zmarszczyły się. – Ani dziś, ani wczoraj nie wydawał się szef zainteresowany niuansami prawniczymi sprawy.

 

– Teraz jestem – chciał przyspieszyć rozmowę. – Mów!

 

– Dobrze, już dobrze. Bez nerwów. Otóż, ku zaskoczeniu wszystkich, Kal Sabor przegrywa sprawę. Już wcześniej tracił kontrolę nad wydarzeniami, ale na wieczornym posiedzeniu kompletnie padł. Romuald Meinecke posypał się w zeznaniach i okazało się, że to on wyjął miecz pierwszy i zaatakował, na sam widok martwaków. Jego wcześniejsze kłamstwo pogrąży go totalnie w oczach ławników. Przy braku jednoznacznych dowodów, to może wystarczyć, by Fitzemon i zdechlak wygrali sprawę.

 

– Słuchaj, a ten Sabor? Jakimi sprawami się on zwykle zajmuje?

 

– Trudnymi. Potrzebne, żeby zachować prestiż. Najtrudniejsze sprawy królestwa, nie przegrał jeszcze nigdy. Cudotwórca. W każdym razie, z tematyki magii, zakazanych procederów, przestępstw z udziałem kreatur nadnaturalnych. Sam widzisz.

 

– A zombie? Dzieje się wokół niego coś podejrzanego?

 

– W jakim sensie? Jeśli podejrzaną jest niesamowita i natychmiastowa sława, to tak. Wszyscy już go uwielbiają. Wzruszające historie działają na ludzi. Wiele osób mówi, że jego emocjonalne zeznania to najbardziej wzruszający moment, jaki przeżyli w życiu. Wrażliwość, która zwyciężyła nawet nad śmiercią i nie-życiem. Kręcą się wokół niego łowcy głów, zaproponowano mu nawet wydanie biografii!

 

– Dzięki. Tyle chciałem wiedzieć – przerwał słowotok Molidena.

 

– Coś jeszcze, szefie? – krasnolud nie mógł się nadziwić, że Gorgio tak się wciągnął w niuanse wydarzeń na kongresie.

 

– Tylko jedna, naprawdę mała sprawa. Znasz może kogoś z grona organizatorów, albo z obsługi? Kogoś, kto ma dostęp do listy gości, podpisywanych układ, księgi pamiątkowej?

 

– Da się zrobić, z dużą pewnością.

 

Wręczył mu stronę, którą wyrwał ze znalezionej księgi. Autor nabazgrał w niej jakiś list, albo wpis do dziennika w jakimś obcym Gorgio języku. Podpisał inicjałami „T.S.".

 

– Zrób szybkie porównanie, czy nie ma w nich takiego pisma, albo takich inicjałów. Powinno się dać poznać na oko, nawet goblin nie bazgroliłby tak szpetnie.

 

– Spróbuję – stwierdził. Chwilę milczał, ale nie mógł się powstrzymać. – Szefie, czy bawi się Pan w jakiegoś szpiega? Tajnego agenta? Uprzedzam, to się wiąże z dużymi kosztami!

 

– Zmiataj już! – Gorgio zakończył krótko temat.

 

 

 

Stali za ostatnim rzędem ław, w miejscu kongresu. Nils przyglądał się otoczeniu raczej bezmyślnie. Gorgio sprawdzał jeszcze broń, którą pochował w każdym miejscu swego stroju, w którym się dało ją upchnąć. Sprzed nich nadpływał falami harmider, wywoływany przez rzesze prawników, oczekujących w napięciu na finał „procesu stulecia", jak mówili.

 

– Dobra – Gorgio wrzucił jeszcze jeden sztylet do buta i zaczął mówić. – Plan jest taki. Ty bierzesz lewy półokrąg, ja prawy. Szukamy starszego mężczyzny z uciętym palcem lewej ręki i… – zamyślił się, sortując swoją wiedzę o nekromancji. – …z bladą i niezdrową aparycją. Jak go znajdziesz, łap go natychmiast, albo i lepiej walnij siekierką przez łeb.

 

Nils przytaknął. Rozdzielili się i zaczęli szukać gagatka.

 

Gorgio, ze swoim szczęściem, od razu wpadł na Molidena.

 

– Szefie! Szefie! Znalazłem coś. Znalazłem wpis bazgrolącego człowieka w księdze pamiątkowej. Napisał tak: „Sprawiedliwość zawsze zwycięży. T. S.".

 

Teraz wiedział z pewnością, że nekromanta tu jest i, że ma skłonność do dramaturgii.

 

– Dzięki. Leć gdzieś usiąść.

 

Moliden oddalił się, a burdelmistrz ruszył dalej. Rozglądał się po twarzach i dłoniach mijanych osób, mówiąc co chwila „przepraszam" niezgrabnie omijanym gburom w togach. Nic. Wszyscy mieli komplet palców i czerwone gęby pijaków, po dwudniowym ochlejstwie.

 

Nagle gdzieś z centrum okręgu siedzisk dobiegł głos sędziego:

 

– Proszę o ciszę. Wysoki Sąd jest na sali.

 

Wszyscy usiedli posłusznie z głośnym klapnięciem.

 

– Otwieram dzisiejsze, ostatnie już posiedzenie sądu królewskiego w sprawie Stein kontra Meinecke. Jako, że nie pojawiło się już więcej dowodów, ani żaden nowy świadek, ograniczymy się tylko do ostatniej przemowy stron i werdyktu.

 

Gorgio przeciskał się pomiędzy rzędami, ale stawało się to coraz trudniejsze, z uwagi na protesty zapatrzonych w finał rozprawy prawników.

 

– Panie Stein, czy ma Pan coś to powiedzenia?

 

– Taaak – wybulgotał zombie.

 

Gorgio tymczasem zmagał się ze spojrzeniami kłującymi jak rapier i różnymi inwektywami. Warunki nie były najlepsze do obserwacji. W końcu usiadł na najbliższym wolnym miejscu, bo zaczął obawiać się linczu. Miał nadzieję, że Nilsowi szło lepiej.

 

– Chciaaałbym podziękować Wysokiemu Sądowi i wy, drodzy prawnicy, za wysłuchanie mojej skaaargi. Mam nadzieje, że prawa umarłych teraz respektowane baaardziej. Zdaaaję się na łaskę ławniki, życząc sprawiedliwości.

 

Przez salę przetoczyły się gromkie brawa, tak głośne, że każdy długouchy elf w okolicy stracił pewnie w tym momencie słuch.

 

Zombie doczłapał się na swoje miejsce, powolutku.

 

– Panie Meinecke, czy chcę Pan coś dodać? – spytał sędzia.

 

– Tak – powiedział młody paladyn i natychmiast stanął po prawicy krasnoluda. – Uważam, że jasno przedstawiłem dowody mojej niewinności. Pragnę przypomnieć, że to ja należę do sławetnego grona boskich czempionów, którzy wprowadzają ład i praworządność w krainie. Nie liczy się dla mnie treść wyroku Wysokiego Sądu, wiem, że światłość jest po mej stronie.

 

Prawie został wygwizdany. Nawet sędzia skrzywił się z niesmakiem.

 

– Wobec tego, zwołuję pół godziny przerwy na naradę ławników.

 

Wszyscy wstali, więc Gorgio zrobił to samo. Sędzia zniknął ze swojej ambony. Od razu zaistniał niesamowity chaos. Prawnicy ustawiali się w dwie długie kolejki. Jedną, która gratulowała zawczasu Fitzemonowi, bo jego wygrana była pewna. Drugą, która była zbiorowiskiem zwolenników gnijącego bohatera, którzy chcieli zamienić z nim choćby słówko. Burdelimistrz zaczął znowu się rozglądać, chodząc wolno w okolicy kolejki do zombie. Nadal bez efektu.

 

Do czasu, gdy jego oko wyłapało w niej podejrzanego osobnika.

 

Trzymał lewą dłoń w kieszeni wszytej w togę. Miał niemal całkowicie łysą czaszkę, dwa czy trzy siwe włoski zwisały nieestetycznie z jej tyłu. Jego skóra była tak blada, że wampir przy nim wyglądałby na opalonego.

 

To on!

 

Gorgio natychmiast podbiegł w jego stronę i bezpardonowo wypchnął nekromantę z kolejki, kładąc go na ziemi. Wszyscy odwrócili się w kierunku zaskakującego zdarzenia.

 

Gdy tylko powalony dotknął ziemi, zombie na początku kolejki nagle przestał mówić i zamarł w bezruchu, ku zdziwieniu prawników.

 

– Ten człowiek manipuluje procesem za pomocą nekromancji i magii wróżek! – wrzasnął Gorgio jak najgłośniej. Nekromanta tymczasem odpełzał nieznacznie do tyłu i podniósł się na nogi. Natychmiast też zaczął inkantacje. Jego usta nie poruszały się, ale wszyscy wokół usłyszeli słowa, wypowiadane w wyjątkowo złowieszczo brzmiącym języku.

 

I wtedy Gorgio poczuł się bardzo słaby. Padł na kolana.

 

Każdy jego członek zaczął płonąć, jakby przypalano go na torturach. Wydawało mu się, że nawet jego umysł zanika. Świat przed oczyma zaczął tańczyć i wirować.

 

To koniec, przemknęła mu przez głowę myśl. Nekromanta wysysa ze mnie życie.

 

I nagle wszystko ustało. Poleciał do przodu i w ostatniej chwili uniknął wyrycia twarzą w glebę, podpierając się rękoma. Oszołomiony, uniósł wzrok.

 

Okazało się, że Nils zaszarżował na czarnoksiężnika od tyłu i jednym porządnym machnięciem wbił mu siekierę w głowę. Pękła jak dojrzały arbuz. Krew i kawałeczki mózgu wystrzeliły wkoło, obryzgując gapiów, Gorgio i samego Nilsa. Były nekromanta stał jeszcze chwile, z siekierą utkwioną groteskowo w czaszce, a potem upadł na ziemię.

 

Przez chwilę wszyscy milczeli jak zaczarowani.

 

A potem rozpętało się piekło. Wszyscy krzyczeli z przerażenia lub podekscytowania, biegali w kółko i niemal tratowali się, by zobaczyć dokładnie, co się stało.

 

Gorgio wykorzystał ten moment. Na czworaka przemieścił się ku martwemu nekromancie. Rozglądał się szybko. Dojrzał na trawie rózowy, kulisty obiekt. Tylko dlatego, że jeszcze lśnił uwalnianą magią. Wrzucił go do kieszonki. Niewiele myśląc, niepostrzeżenie zawinął też dwie sakiewki, które czarnoksiężnik miał zawieszone u paska.

 

Potem wstał jak najszybciej i oddalił się na parę kroków.

 

W samą porę, bo przez tłum przedarł się właśnie Kal Sabor z dwoma gwardzistami. Stanęli nad zwłokami. Prawnik zrobił zaskoczoną minę, gdy ujrzał, kto leży martwy.

 

– To przecież Tovlas Shi! – wykrzyknął. – Wygrałem sprawę przeciwko niemu trzy lata temu, w Karfelii. Stracił wtedy prawo do uprawiania magii… – głos jego przybierał coraz poważniejszą barwę, bo zaczął rozumieć sens całej afery.

 

Gorgio skinął na Nilsa i wycofali się w tłum. Zaraz i tak czeka ich przesłuchanie, ale ostrożności nigdy dosyć. Cokolwiek by się nie stało, uratowali jednak dzień.

 

Heroiczny wyczyn burdelmistrza i sługi. Brzmiało całkiem ładnie.

 

 

 

Gorgio siedział znów w „Wyleniałym Szczurze". Przed nim, na stole, stał równy jak szereg piechoty rząd kufli piwa. Zamówionych na koszt Kongresu Prawników Królestwa, ma się rozumieć. Na kolanach położyła mu głowę Maribel, która spała po dniu ciężkiego obsługiwania prawników. Chrapała, cichutko i rozkosznie.

 

– Nie mogę się nadziwić – powiedział siedzący naprzeciwko Moliden. – Tyle zachodu, by skompromitować jednego prawnika w odwecie. Tak skrupulatny plan. I taka wprawa magiczna, połączyć nekromancję z niewykrywalnymi czarami faerie to jest nie byle wyczyn. Biedak mógłby być nazwany geniuszem.

 

– Mógłby, ale nie będzie – z zadowoleniem odpowiedział. – Geniusze nie kończą z pokaźnymi dziurami w głowie.

 

– Co racja, to racja. Gratulacje, szefie. Nie spodziewałem się po Panu, szczerze…

 

– Dziękuj jemu – wskazał Nilsa, opowiadającego w rogu historię zwycięskiego zamachu siekierą grupie smakowitych podlotek. – Gdyby nie on, stracilibyście pracodawcę.

 

– Słowa słowami. Najważniejsze, że Kal Sabor pozostał niezwyciężony – roześmiał się i wzniósł toast. Nie mógł wtedy wiedzieć, że parę miesięcy później jego idol zbłaźni się, przegrywając „sprawę tysiąclecia". Nie wybroni księcia, którego pozwał o kradzież tożsamości zwykły żebrak. Nigdy nie wróci już na szczyty chwały.

 

Uderzyli kuflem o kufel. Tak głośno, że Maribel poruszyła się we śnie.

 

– Nauczyłem się dziś czegoś – stwierdził rozbawiony burdelmistrz. – Sąd królewski to jednak większy cyrk niż prawdziwy cyrk.

 

Zarechotali głośno.

 

– Ale miałem zapytać, co ty dziś taki wesoły? – kontynuował Gorgio. – Wczoraj byłeś gotów się wieszać, a dziś szczerzysz się bez przerwy, jakby nigdy nic. To ekscytujący finał procesu tak cię podniósł na duchu, czy jest w tym coś więcej?

 

– Wpisano mnie z powrotem do testamentu – pochwalił się.

 

– Jakąż to siłą? Twój ojciec nie wygląda na takiego, co zmienia raz podjęte decyzje.

 

– Siłą delikatnej perswazji. Mianowicie, przyłapałem go na wesołych harcach z bliźniaczkami Aldibe. Obiema, oczywiście. W naszym własnym burdelu. To wystarczyło. Nie dziwota, nawet nie wiesz, jak moja matka bije. Jak prawdziwy bokser.

 

– Winszuję! – ryknął Gorgio.

 

Wznieśli następny toast. Do końca nocy zostało im ich dużo więcej.

 

 

 

Wóz Gorgio pędził po trakcie, w samym środku taboru. Kongres opuścił Mylwen, a Wędrowny Dom Uciech zniknął wraz z nim. Burdelmistrz był zadowolony. Trochę zachodu to wymagało, ale spłacił swój przypadkowy dług.

 

Nie tylko to go cieszyło. Mimo wszystko, zyskał na przygodzie. Nie myślał nawet o workach złota, zostawionych w skarbcu przez napalonych prawników. Choć myśl o nich radowała go niepomiernie. Zyskał jednak coś o wiele cenniejszego.

 

Jedna z sakiewek nekromanty zawierała sporą ilość wigory.

 

Widać czarnoksiężnik też lubił sobie pofolgować, bez względu na wiek. Każdą inną osobę smuciłby fakt, że musi wspomagać się specyfikiem, który zażywał rachityczny dziad ze słabością do truposzy. Ale nie Gorgio. On odkładał detale na bok i cieszył się najważniejszym. Na najbliższym popasie do wozu przyjdzie Maribel i burdelmistrz ulży wreszcie swoim męskim żądzom. Da upust tak, że nawet zaprawiona w boju dziwka będzie rozpamiętywać tą noc tygodniami. Czuł się prześwietnie!

 

Wtem przez na ramie okiennej osiadła świetlista piłeczka. Oczekiwał jej.

 

– Pokaż się, Elaja. Wypełniłem swoje zadanie.

 

Światełko zmieniło się w maciupką piękność.

 

– Brawo, panie Atolemescu! Zaprawdę, nie sądziłam, że starczy ci animuszu. Jesteśmy kwita… – rozkraczyła nóżęta w pozycji, która nie przystawała damie. – …przynajmniej na dzień dzisiejszy.

 

– Nie powiem, bardzo mnie to raduję. Nawet nie wiesz, ile się nabiegałem.

 

– Wiem, wielkoludzie – odpowiedziała figlarnie.

 

– Dobrze, a teraz bierz artefakt i widzimy się nigdy.

 

– Z tym jest pewien problem. Widzisz, ta kulka jest za ciężka, bym podźwignęła się z nią do lotu. Jako krucha dziewoja i w ogóle.

 

– Nie kłam – jego głos stał się poważny. – Jesteś przesiąknięta magią jak gąbka.

 

– Poza tym… – zignorowała go kompletnie. – Królowa stwierdziła, że zaszło nieporozumienie co do skali problemu. Ten artefakt nie jest tak cenny, jak mogłam mówić. Po prawdzie, nie jest w ogóle, ani trochę potrzebny Królowej. Właściwie, to możesz go zatrzymać.

 

Chwilę milczał, bezbrzeżnie zdumiony i totalnie zbity z tropu.

 

W mig rzucił się ku komódce i zaczął desperacko odsuwać szuflady.

 

Miał tu gdzieś jeszcze całkiem sporą packę na muchy.

 

 

 

Koniec

Komentarze

naprawde dobrze napisane, mialem wielka przyjemnosc czytajac kolejne zdania - fajny pomysl - pozdrawiam 5/6

Początek mnie urzekł. Dobrze napisane, błędów znikoma ilość. Dużo, jak to mawiają, wesołego poczucia humoru. Ode mnie: 6.
Pozdrawiam. 

Dziękuję za pozytywy, od siebie dodam, że pisanie akurat tekstów w tej konwencji  mnie także sprawia przyjemność, więc Gorgio pewnie się jeszcze tu niedługo pojawi.

Trochę niespójne w stylu, ale czytało się przyjemnie. ortografy zmilczę. Chętnie też przeczytam dalsze przygody Gorgia.

Nowa Fantastyka