- Opowiadanie: J.Ravenfield - BACO ( +4 )

BACO ( +4 )

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

BACO ( +4 )

12. Giv

 

Rano umysł miał jaśniejszy niż zwykle. Zawsze. Było chłodno, rześko. Nikt mu nie przeszkadzał, nic go nie rozpraszało. Do drzwi samochodu nikt nie mógł nagle zapukać, by wejść, zakłócić samotności, domagać się uwagi i czasu – jakie rzekomo mu się należą. Od kiedy przeniesiono go do EXTENS-y… zawsze cieszył się z tych porannych chwil skupienia. Wyjeżdżał do pracy znacznie wcześniej, niż musiał.

 

Przyszło mu do głowy: dlaczego tylko stan ostateczny ma być zapisany? Ziarno przesiane? Nie raz widział pomarszczone, wysuszone, zmumifikowane za życia ciała tych wszystkich… starych, chorych, dotkniętych demencją. Albo inne: degenerujące w sosie własnym, w przeroście kilogramów, rozlewające się krwawo-ropną posoką na krawędziach, o oczach pełnych trwogi lub szaleństwa. Tak wygląda dojrzały owoc? Więc – niepewność. Niepewność – od nowa. Choć znał – przecież – całkiem i logiczne słowa – mogące stan ten jakoś wytłumaczyć. Myślał: że ważne kim jesteś, nie ważne kim byłeś i jaka przywiodła cię tu droga. A jednak ? A może jednak i pośrednie stany? Nie stan ostateczny, lecz "sekwencja stanów"? Jak poklatkowe zdjęcia – lotu ptaka, ruchu stopy. Wszystko to – zapisane. W tym polu – jakimś. O którego parametrach czytał – nie raz. "Poklatkowy zapis" ? Czyż może on być trwały? Trwały?? Jak motyle skrzydła! Te wyładowania jakieś … nerwowe. Przecież je czuję! Wyraźnie. Euthumia, Hypo– , Hyper– . I znów. Podnosi się. Spada. Że co? Że to moje własne? One? Stworzone w tysiącach kilometrów nerwowych zwojów? Wysnute, wypieszczone, a potem… Przecież odbieram je, jako obce? Skąd? Z wewnątrz? Wszystko – ten umysł; mózg emocjonalny, trzewny, intelektualny… A może nie. Może to tylko – ANTENA? Mądra? Nie – antena może być, co najwyżej, czuła, wrażliwa. Potem jego myśl powędrowała do wcześniejszych czasów. Jak było z nim? Z nim samym. Wtedy. Dawno to było. On – niby zwykły był wtedy, może szary nawet. A jednak jedną ręką żelazną przytrzymał, uniósł. Na próżno walczył z uściskiem. Drugą rozpostarł, wyprostował… I zaraz wielką się stała, ciężką, żylastą… I szybką – widać – jak błyskawica! I silną, jak burza cała, jak nawałnica! Zrozumiał – walczyć z Nim niepodobna. I twarz miał taką… Na początku – zwykłą się zdawała, ludzką nawet… A potem – inną, piękną ! I silną ! Nie, nie był to ten Bóg, co mieszka w Kościołach! W żadnym razie… On inny był. I najpewniej inne miał mieszkanie. Szukał go od dawna.

 

Dziś? Dziś było konkretem. I dziś o wszystkim pamiętał przecież: i o osiemdziesiątych urodzinach matki, i o swoich – sześćdziesiątych. I nawet chciał dać dowód na to. Pamiętał dokładnie: prawe po prawej, lewe po lewej, przednie zaś z przodu – tuż przy jasnym słońcu. Pamiętał, że tylne ma być z tyłu, a najbardziej tylne, końcowe – na samiutkim końcu… I wtedy znów go to złapało. I już wiedział – nie będzie łatwo. Nic nie da się przyspieszyć, ani zwolnić. Nic nie da oszukać, nie da odpukać. Wszystko być musi o swej własnej porze i w swoim własnym kształcie. Albo – być wcale nie może – jak w ponurym żarcie. Raz jeszcze popatrzył na kalendarz. Chciał zadzwonić. Do matki. Z okazji urodzin..

 

„Pewnieś utrudzona, odpoczynku życzę tobie!" – chciał posłać ciepłe, proste słowa – bo mimo sędziwego wieku, matka była zdrowa. Pracowała zaś ponad wszelką miarę – od dzieciństwa, do teraz – kiedy przyszła starość. Miał wrażenie, że to ta praca pozbawi ją kiedyś oddechu. Na zawsze.

 

„ A zdrowia mi nie życzysz? A co z moim zdrowiem??" – zanim słowa te padły, był pewien, że przecież je wypowie. Więc nic nie posłał w eter i nic nie powiedział. Pochylił tylko głowę. I opuściła go matka wszystkich głupich – bezpodstawna, niemądra nadzieja. W lutowy, prawie już wiosenny, rześki poranek. I znowu milczenie, jak lodowa tafla wiecznego sarkofagu niezrozumienia. Jak długo? Po kres??

 

Zatrzymał się w przydrożnym zajeździe. Zamówił kawę. Przy barze jakiś mężczyzna płacił za drinka. Niezręcznie manewrując staroświeckim wypchanym portfelem, wysypał na podłogę chyba ze ćwierć kilograma drobnych monet, jakichś żetonów.Metalowe krążki uderzyły dźwięcznie o parkiet i rozpierzchły się we wszystkich możliwych kierunkach. Mężczyzna się nachylił. Równocześnie monety zaczęła zbierać jakaś młoda dziewczyna. Mężczyzna rzucił jej nieufne spojrzenie.

 

– Wie pan, jest taki przesąd… Człowieka czeka wielkie szczęście, jeśli pomoże zbierać komuś jego rozsypane pieniądze… – mężczyzna poczuł się uspokojony. Dziewczyna widocznie przekonana była o prawdziwości przesądu, bo zbierała monety bardzo szybko, obiema rekami, wyraźnie rywalizując z mężczyzna.

 

– Proszę – powiedziała podając nieznajomemu pełną garść. Coś zadziałało nie tak, bo drobne nie trafiły do nadstawionej gardzieli portfela, tylko z powotem na podłogę. Mężczyzna się uśmiechnął.

 

– Nerwowe jakieś… te pieniążki – mruknął.

 

– Nerwowe, bo… Bo takie maluśkie ! – wypaliła dziewczyna. Uśmiechnęli się. Oboje. Teraz zbierali wolno. Od czasu do czasu cicho wymieniali jakieś uwagi. Od czasu do czasu słychać było tylko ich śmiech. Potem usiedli razem do stolika. Kiedy wychodził siedzieli, pochylali ku sobie głowy. Rozmawiali. "Życie "– pomyślał – „TREŚCIĄ JEST SAMO ŻYCIE".

 

 

Koniec

Komentarze

Mocny fragment. 6.

A już myślałem, jakich to argumentów będę musiał użyć, by tę "poetycką prozę" bronić. Że to taki swobodny potok myśli zmaltretowanego całą tą aferą Baco bohatera. Że jego myśl swobodnie teraz skacze po tematach, wątkach, wspomnieniach odległych - w sposób charakterystychny akurat dla niego. Że - broń Boże - toż to nie narrator aż tak się rozpasał, że serwuje czytalnikowi "rytm i rym". Że to tylko on, Given. Że to wszystko przez niego. Skończy się chyba - myślałem - wypowiedzeniem sakramentalnego: "a kto mnie zabroni z kabanem szmelcowanym po lesie spacerować" Kargula - na koniec. A tu ?
 Szczególnie mnie to cieszy, że to mój, jakby, naturalny styl.
Jakubie, jestem pod wrażeniem. Twoim...
 i swoim ;)

(   3,5 x 2 = 7 ,  7 - 6 = 1   - Co, nie spodobało się?? Napisz, proszę - konkretniej trochę: cóż Ci się tak nie spodowało, "anonimie". I niech Ci ta pała podniesie samopoczucie i samoocenę. Dobrego dnia Ci życzę. Zawsze tak robię ( dopóki mnie na to stać - ale stać, stać, spoko... ). Wy jesteście rzeczywiście biedni. Można powiedzieć: wyboistą drogą los Was prowadzi. I nie wiadomo dokąd...)

6+6+1+1=14    
  14:4=3,5.   
  (Jakaś skrajna polaryzacja)

 

         Eech, no niby wiem: konkurencja...
    Niby wcale się tym nie przejmuję. I pałami, i konkurencją
     ( Nikt - na moim miejscu by się nie przejmował: piszę, bo lubię, bo chcę. Być „pisarzem"? W ten sposób zarabiać na życie? Nie, nie dziękuję. Powiedzmy, że są lepsze sposoby. ). A jednak... 

    Bo konstruktywna krytyka może być chyba jedna - że to nie jest fantastyka (?)

     Ale, według mnie, to jest fantastyka.

 „Są na świecie rzeczy o którym nie śniło się filozofom" . Są. Sam je widziałem. Powiedzmy, że nie chcę lub nie mogę większości z nich wiernie opisać ( obowiązuje mnie coś takiego, jak tajemnica ... spowiedzi - powiedzmy ). Próbuję więc trochę obok. Ale to nie jest łatwe. Nie potrzebne mi jednak, zasadniczo, ani smoki, ani roboty ( co im się śrubki poluzowały), ani efy ( czarne, białe, zielone... ).

  I dlatego to nie jest fantastyka?

  Otóż jest !

    Tylko trochę inna. Nie każdy, kto lubi muzykę uwielbia rocka, czy jazz - to rozumiem. Dobrze by jednak było, by taki meloman też miał świadomość co i jak: „ tego rodzaju muzyki nie lubię, więc jej nie słucham", a nie że ... niech będzie - ten „Zegarmistrz Światła" do de, na pałę.

„ Że prawe po prawej, lewe po lewej, a przednie z przodu - tuż przy jasnym słońcu. Że tylne jest z tyłu, a najbardziej tylne - na samiutkim końcu..."

Nowa Fantastyka