- Opowiadanie: J.Ravenfield - BACO - prequel ( -1 )

BACO - prequel ( -1 )

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

BACO - prequel ( -1 )

( -1 ) Giv -początek sensu

 

"A myślisz, że oddychasz powietrzem ?… "

 

Mały, 3-letni, dzieciak chodził po podwórku. Zakrzywionym patykiem grzebał w wilgotnej, błotnistej, pachnącej wiosną ziemi. Ziemia kleiła się do patyka. Nudne to było zajecie, jednak najciekawsze spośród innych – jeszcze nudniejszych. A oddawał mu się już od tygodnia, od kiedy nagły i niespodziewany wiosenny deszcz błyskawicznie roztopił cienką śniegową skorupę. Teraz już każdy kwadratowy metr podwórka był mu doskonale znany. Nudził się. Nie czuł się dobrze. Nie wiedział, co znaczy słowo „samotność", więc nie wiedział, że to z jej powodu. Miał siostrę – niemowlę. Nie można było po niej na razie wiele oczekiwać – jadła, spala, czasami trochę płakała, od czasu do czasu robiła siku albo kupę. Mama powiedziała, że siostra urośnie. Chłopak przyglądał się więc jej codziennie, dochodząc do wniosku, że ona nie rośnie wcale. Czyżby mama go okłamała – zastanawiał się. Nie znajdował żadnej odpowiedzi na swoją wielką ciekawość świata. Nic nie łagodziło dyskomfortu pytań przewlekle pozostających bez odpowiedzi. No bo – na przykład– gdzie są te księżniczki, te zamki, te smoki… Opowiadała o nich babcia – nie raz, nie dwa. Babcia jednak umarła. Wiec kto teraz to wszystko jakoś wyjaśni ? Rodzice? Rodzice byli dobrzy. Podobnie – w pojęciu dziecka – jak babcia. Między sobą się czasami o coś spierali, a on już wolał to, niż martwą ciszę, kiedy zajęci byli pracą: pilną, pilniejszą, lub najpilniejszą. Chłopiec wyczuwał w sobie ciemną, nieznaną przestrzeń i nakaz, by ją jakoś poznać i oswoić. Mogła być piękna, mogła być groźna, zła lub dobra. Była w nim. A on jej nie znał. Wcale. Przeczuwał, że podwórkowe błoto nie daje mu żadnego klucza. Chciał go wiec szukać gdzie indziej, gdzieś dalej. Zew przeczuwanego był bardzo silny, był częścią jego samego.

 

 

 

– Taatuś!! Taaatuusś! Wesś ! Weeś! Taatuuus weeeeś ! – rozwrzeszczał się mały widząc wóz wyjeżdżający przez bramę.

 

Tato szedł obok wozu, trzymał lejce. Była wiosna – wywoził na pole obornik. Odziedziczył po swoim ojcu małe gospodarstwo. Miał żonę, dwoje dzieci i wiecznie chorą matkę.Jego ojciecniedawno zmarł. Miał marzenie – chciał być zegarmistrzem, wiedział jednak, że to nierealne. Jako nastolatek nie mógł się kształcić, bo musiał pracować. A teraz… Teraz też musiał pracować. Jeszcze więcej. Jeszcze ciężej.

 

 

 

– A gdzie ja cię wezmę… Na ten gnój ??? I przeszkadzać będziesz… A tu masz dobrze… Lepiej zostań.

 

– Taaaatuuś, weeeeeeeś !!! – darł się wniebogłosy umorusany pacholak.

 

Ojciec, widząc, ze to nie żarty, rozłożył stary, zniszczony, przeciwdeszczowy płaszcz na kupie obornika i posadził na nim synka.

 

– Uważaj, nie spadnij

 

… Nooo. – mruknął .

 

– A wiooo! – krzyknął później do starej klaczy jakiejś ciężkiej pociągowej rasy. I wiecie co?

 

W tejże chwili Given był najszczęśliwszym człowiekiem pod słońcem! No bo jechał na wozie! Bo koń ciągnął wóz!

 

Bo jechał obok "taaaatuusia" i… I myślał, ze jedzie do krainy, gdzie są zamki, gdzie mieszkają księżniczki, żyją smoki…

 

Potem się okazało, że pole było z ziemi – takiej, jak na podwórku. Jej powierzchnia była bardziej zbrylona i krucha, ale przecież podobna. Były tam jeszcze kupy obornika – w równych, geometrycznych odstępach. Nic więcej. Wtedy jego wzrok powędrował dalej. Na linii widnokręgu – lasy, lasy, lasy… I przypomniał sobie, co mówiła babcia: " za siedmioma górami, za siedmioma lasami …"

 

Zrozumiał: miał racje, ze szukał dalej. Niedobrze jednak, że szukał zbyt blisko… Tak to zrozumiał. Rzeczywistość ciekawa i prawdziwa zdawała sie jednak istnieć. Nie była łatwo osiągalna, ale przecież istniała.

 

 

***

 

Podróż za siedem gór i siedem rzek odbył nie raz. Nie, nie w sensie turystycznym. Podróżował ciągle, z czasem jednak coraz mniej „ po świecie" i coraz bardziej „ wśród ludzi". Bo oto okazało się, że ludzie są najciekawszym elementem świata. Wszędzie szukał ODPOWIEDZI. Wielokrotnie mu się śniło, że oto zamknął ją w dłoniach, jak wielkiego, kolorowego motyla. Później się budził, otwierał spocone ręce… Rzecz jasna, nic w nich nie było. Szukał więc nie w snach lecz na jawie, nie między duchami, lecz wśród bliźnich. To oni stali się głównym przedmiotem poznania. Byli w centrum.Cieszył się, że zdobył odpowiednią wiedzę i umiejętności, by nieść im pomoc. Był wtedy szczęśliwy.A oni– ci, którym pomagał – potrafili słowem, gestem – okazać wdzięczność. Tak, był wtedy szczęśliwy.

 

Trwało to kilkanaście lat. W pracy się nie oszczędzał. Ludzie go szanowali, cenili. Z czasem jednak jego własny organizm słabł i zaczął sprawiać mu kłopoty. Owszem potrafi sobie z tym jakoś radzić, ale cierpiał. Miał świadomość, że znieczulanie nie zastąpi prawdziwego leczenia, a ciągły doping i stała stymulacja – najzwyklejszego odpoczynku. Jednak wszystko to nie było takie proste. Wyglądało, że jego praca i jego bliźni wysysają z niego resztkę życiowych soków i że nikt nie jest na tyle wyrozumiały, by zaakceptować jego niedyspozycję. Niełatwo powiedzieć – jestem głodniejszy niż ty, nie jadłem znacznie dłużej, więc zjem … tego ziemniaka– inaczej umrę. Coraz częściej musiał tak mówić. Coraz wyraźniej widział zło w oczach tych,którzy – nie otrzymawszy swego ziemniaka – odeszli z pustymi rękami. Mimo, że ich przepraszał, że prosił o zrozumienie.

 

Będąc w takim stanie ducha (i ciała), czując przejmujący ból istnienia, wydawało mu sięczasami, żema oto jakieśmoralne prawo, kwalifikacje jakieś, byzło krytykować( takie, czy inne:" technicznie nieprawidłowości w systemie dystrybucji ziemniaków" – na przykład).Szybko zrozumiał, że jest inaczej: ziemniaki możesz rozdawać, czasami nawet coś zatrzymać dla siebie – jeśli jednak – sfrustrowany małą efektywnością swoich poczynań – zaczniesz coś przebąkiwać o „ulepszeniu ziemniaczanego systemu", to wiedz, że właśnie wkroczyłeś na grząskie bagno brudnej polityki. Jeśli w porę się zorientujesz – zawróć. Inaczej zginiesz. Albo stracisz swoją duszę.

 

 

 

W taki oto sposób naszbohater przyprowadził nas do miejsca, gdzie POCZĄTEK SENSU powinien się znajdować, do enklawy pełnej solidarności, altruizmu i miłości. Tam, gdzie nasz cel być właściwie MUSI. Ale wcale go tamniebyło. Jak to ? Przecież każdy świątobliwy ojczulek w kościele, każda pani nauczycielka w szkole i każdy… najgorszy kutas zakłamany ( zakłamany, cyniczny, ale nie głupi – raczej cwany), każdy, każdy powie, że to tu! Wysiliwszy wyobraźnię ponad wszelką miarę, możemy co prawda zobaczyć paną domową gospodynię – iołtarzyk, a na nim poradniki: „SUKCES, SUKCES, SUKCES''. No tak, ona jakieś tam zdanie odrębne mieć może…

 

Nasz bohater – wyssany, pożuty, wypluty – dogorywał. W miejscu, gdzieśmy się spodziewali znaleźć SENS.

 

Jeśli kiedyś dojdziesz do takiej bariery, do ŚCIANY i oprzesz się – wśród ciemności– o jej chropawą zimną powierzchnię – wiedz: to koniec – myślał.Naturalna Twoja droga wiła się – czas jakiś – krętymi ścieżkami Twojego życia, ale… się skończyła. Na drugą stronę nikt nie przejdzie! Uważasz, że nie ma wielkiego problemu, że ciało można ot tak sobie zostawić , porzucić? Otóż nie (przekonał się o tym nasz bohater nie jeden raz).Próbował: i tak, i tak – bez powodzenia. Są pewne zasady, podstawowe prawa. I są ściany. I nieda się ich obejść.

 

Przywarł wtedy plecami do tej zimnej płaszczyzny i zaczął się posuwać wzdłuż niej, ostrożnie, niezdarnie. Z czasem się nawet przyzwyczaił do jej bliskości, do tego chłodu. Rozmawiałem z nim wtedy – mówił, że nie jest to takie złe, że ta nienaturalna sytuacja daje jakiś dziwny spokój, a obraz, widziany z tej perspektywy, pokazuje właściwe proporcje.

 

***

 

Tego dnia był Wielki Piątek. Pracował tego dnia do późna, jak kiedyś. Był zmęczony, znużony, a każdy moment istnienia rozwiercał go cierpieniem. Zawsze znajomym, ale zawsze nowym i zaskakująco dotkliwym. Było ciemno, zimno – jak zwykle w Wielki Piątek. Zatrzymał sie na małym parkingu przy sklepie. Do garażu miał kilkadziesiąt metrów. Oparł głowę o kierownicę. Siedział, nie myślał… Potem wysiadł z samochodu, poszedł do sklepu, kupił dwie buteli wódki i kilka wielkich cygar. Nie pił alkoholu, nie palił – już długo… Ech, wszystko na nic. Wszystko …" – pomyślał

 

Wychodząc z garażu zabrał swoje skarby. Gdy zamykał drzwi podszedł doń mężczyzna: z gruba ciosany, wielki – szczegółów żadnych nie zauważył, nie zapamiętał – było zbyt ciemno, był zbyt zmęczony. Zresztą – wszystko było mu obojętne…

 

– Ja… Przepraszam pana, ja tu niedaleko – ostatnio – mieszkam, ja tu was wszystkich widzę, znam… Daj pan… No, na wódkę… Nie powiem, ze na chleb… Ja z wiezienia teraz wyszedłem i… – Giv popatrzył – ze współczuciem. Odpowiedział po chwili:

 

– I co, myślisz, CZŁOWIEKU, ze to rozwiąże twój problem? Jakikolwiek problem? A przecież mógłbyś być ponad to… – zdumiał się swoimi słowami. Z pewnością były szczere i prawdziwe, jego własne, uświęcone krwią, cierpieniem, łzami – wszystkim, co miał, co mu jeszcze zostało. Ktoś mógłby je uznać za marną próbę spławienia natręta, ale on wiedział, że było inaczej.

 

– No… No i pan sie denerwuje… – natręt chyba rzeczywiście poczuł się spławiany.

 

– Nie, nie o to chodzi… – Given odzyskał w tym momencie spokój i poczucie panowania nad samym sobą. Ból gasł z sekundy na sekundę. Decyzja narodziła sie w nim nagle i zupełnie niespodziewanie. Od razu była dojrzała, pewna i mocna. Już tylko sie zastanawiał, czy nie oddać nieznajomemu własnej butelki. Później wyjął dwa banknoty i podał je nieznajomemu. Sam, przed wejściem do domu, własną baterię alkoholu pozostawiłw kontenerze na śmieci. Był szczęśliwy, lekki. Był wolny!

 

A nieznajomy? Więcej go nie spotkał. Miał jednak dziwne przeświadczenie, ze za otrzymane tamtego wieczoru pieniądze wcale nie kupił tego, co początkowo zamierzał. Przecież dlatego nie oddał mu swojej butelki. Żeby miał WYBÓR.

I jeszcze coś. Szybko sobie uświadomił, że tego dziwnego człowieka ( człowieka?) nigdy wcześniej nie spotkał. Ani wcześniej, ani później.

 

Niejasne przeczucie, że tego wieczora dotknął tego, czego tak bezowocnie i beznadziejnie wcześniej szukał z czasem przerodziło się w pewność.

 

Pozostało tylko dalej iść tą drogą: nie w prawo, nie w lewo, nie za góry i lasy, tylko w głąb – do twardego jądra swojej istoty.

 

 

 

 

 

Koniec

Komentarze

Początek klasyczny. Jest Zwyczajny Świat Bohatera i dochodzi do Zakłócenia. Ale wstawki typu "Widzisz Czytelniku" raczej do skasowania. To maniera stara i rzadko dziś zdatna do użycia. Obawiam się, że i w tym tekście się nie obroni. Lepiej bez tego, moim zdaniem. Ale i tak ocena: 5.
Pozdrawiam. 

Rzeczywiście - lepiej bez tego. Z braku czasu korekta była bardzo pobieżna, ale coś tam poprawiłem.
Dziękuję za przeczytanie, krytykę i ocenę. ( nawiasem mówiąc: 2x3=6 , 6-5=1. To co napisałem być może nie jest na piątkę, ale i nie jest na pałę. Komuś tu żółć na mózg chyba pada )

Nowa Fantastyka