- Opowiadanie: damego - Klasyczna wizyta u detektywa :) cz. 1

Klasyczna wizyta u detektywa :) cz. 1

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Klasyczna wizyta u detektywa :) cz. 1

Lata 30 XX w.

Bladoróżowe światło sączyło się przez kremowe rolety, tworząc na ścianie świetlne paski o równych odstępach. Pogrążony w dymie cygarowym Thomas wpatrywał się w nie, oraz własny cień, ze stoickim spokojem. Odczuwał błogie szczęście, paląc najdroższe, kubańskie cygaro, siedząc w wielkim, skórzanym fotelu, w swym gabinecie, na osiemdziesiątym szóstym piętrze budynku Empire State Building, a zarazem niewielkie znudzenie. Dawniej nie mógł odpędzić się od tłumów ludzi, proszących go o autografy. Kochał to i zarazem tęsknił za tym. Zdał sobie sprawę z tego, iż spokój mu nie odpowiada. Wolał ten dreszczyk emocji, te niekończące się rozmowy z nieznajomymi, to udzielanie wywiadów. Wszystko jednak przeminęło. Choć był bogaty, to jego sława z dnia na dzień malała. Ludzie zapominali o sławnym poszukiwaczu przygód, woleli podziwiać inne gwiazdy pokroju Bette Davis, czy Clarka Gable.

Thomas wypuścił z ust biały dymek, przeciągając się w fotelu. Prędko rzucił okiem na idealnie przycięte paznokcie, po czym wyprostował się w fotelu. Odłoży cygaro do popielniczki. Przetarł kąciki ust.

– Chyba pora wychodzić przystojniaku, nic tu po tobie… – mruknął, obracając fotel w stronę okna. Ciepłe promienie zachodzącego słońca musnęły jego gładką twarz. Zmrużył oczy, zatapiając wzrok w szczelinie między roletami. Nowy Jork pogrążony w ostatnich promieniach słońca był niczym bajkowe królestwo. Złoty, nieskazitelny, boski. Na pozór.

Thomas powstał, poprawiając czarny garnitur, oraz krawat miedzianego koloru. Przygładził także swe włosy, jednym muśnięciem dłoni, po czym pociągnął za sznurek od rolet. W pokoju zapadł półmrok.

I wtem rozległo się pukanie do drzwi.

Pokój ponownie rozświetliły ostatnie promienie słońca.

– Proszę… – rzucił krótko Thomas, lekko zdziwiony tak późną wizytą.

Drzwi otworzyły się szeroko, a w progu, w świetlistych słonecznych paskach, stanęła młoda kobieta.

– Dobry wieczór panie Stevenson – odparła, unosząc podbródek lekko w górę. – Czy zechce poświęcić mi pan trochę czasu?

– Zależy, przez co pani rozumie słowo ,,trochę’’ – odparł Thomas z uśmieszkiem amanta na twarzy.

Dama odwzajemniła uśmiech, zamykając drzwi.

– A więc, co panią do mnie sprowadza, pani…? – zapytał Stevenson.

– Green, Serenity Green – odpowiedziała kobieta. – Cóż, panie Stevenson, jest pan bardzo znany i ceniony w swojej profesji. Jest pan ponoć perfekcjonistą w swym zawodzie…

– Cóż, pani Green – znów uśmiech amanta. – Mówią, iż jestem dokładny…

– Naturalnie, więc tak też do pana się zwracam – oznajmiła kobieta. – Będę starała się nie owijać w bawełnę i nie zajmować pana czasu. Cóż, jest piątek wieczór, zapewne chce pan gdzieś wyjść…

– Być może…

– A więc oto moja sprawa… – kobieta wyciągnęła z metalowego pojemnika papierosa. – Mogę?

– Ależ oczywiście – Thomas wyjął zapalniczkę, po czym zapalił papierosa. – Ale oczywiście nie chodzi o ogień…

– Nie, nie, naturalnie, że nie – pokręciła głową dama. – Moja sprawa brzmi następująco. Chciałabym, aby kogoś pan odnalazł. Koszty nie grają roli, za wszystko oczywiście zapłacę. Podejmie się pan tego zadania?

– Cóż… – odchrząknął Stevenson, wyjmując z kieszeni marynarki notes oraz ołówek. – Kogóż mam odnaleźć, gdzie, oraz proszę podać mi szacowaną datę zaginięcia…

– Musi pan odszukać mojego męża – oznajmiła Green, wypuszczając z ust cienki dymek. – Zaginął pół roku temu, w Kairze. Był archeologiem, prowadził wykopaliska kilkanaście kilometrów od Kairu. Codziennie wysyłał mi telegramy, jednak pewnego dnia nie uczynił tego. Zaczęłam się niepokoić. Udałam się więc do Egiptu. Odnalazłam przyjaciela mego męża, Jacquesa Faradine. Z jego opowieści wynikało, iż pewnej nocy mój mąż wyszedł po prostu… cóż, za potrzebą. I wówczas słuch po nim zaginął. Oczywiście przyjaciel mego męża, wraz z innymi archeologami, próbowali go odszukać, jednak bez skutku. Udało im się jedynie znaleźć manierkę mego męża, pozostawioną kilka metrów od obozowiska. Nic więcej nie odnaleziono. Sprawa jest o tyle dziwna, iż mój mąż nie miał wrogów. Sądziliśmy więc, iż być może jakieś dzikie zwierzę zabiło go, ale z tego, co mi wiadomo, mój mąż potrafił się obronić, zawsze nosił przy sobie rewolwer. A nawet, gdyby go zabito, odnaleźlibyśmy jakiekolwiek ślady. Wszystko jest jednak owiane tajemnicą. Jak gdyby mój mąż po prostu rozpłyną się w powietrzu…

– Cóż, należy rozważyć wszelkie warianty… – stwierdził Stevenson, skrobiąc coś w notatniku. – A więc nie daje żadnego znaku życia… Sugerowałbym porwanie.

– Też rozważaliśmy tę możliwość – rzekła Green. – Jednakże nikt nie pragnie okupu…

– Więc możliwe, iż pani mąż po prostu nie żyje – odparł chłodno Thomas. – Lub uciekł od pani. Czy miał depresję? Cierpiał na inne, psychiczne schorzenia? Czy przechodziliście kryzys małżeński?

– Nie, nie, skądże – zaprzeczyła Serenity. – Był cały zdrów. Wszak niegdyś skarżył mi się, iż upał w Egipcie przeszkadza mu. Twierdził, iż chciałby pojechać w nieco zimniejsze miejsce…

Stevenson zapisał to w notatniku.

– Ciekawe, co pani mówi – odparł. – Należy zapisywać szczegóły. Zawsze się tym kieruję. Być może pani mąż uciekł do nieco zimniejszych krajów. Wszak, jednak twierdzi pani, iż nie miał ku temu powodów. A może jednak coś go zainteresowało? Był przecież archeologiem. Może coś odkrył. Cóż, sprawa jest nader kuriozalna. Ale zapewniam panią, rozwiązywałem już trudniejsze zagadki. Może tokaju?

– Z przyjemnością – uśmiechnęła się Green, strząsając do popielniczki spalony kawałek papierosa. – Węgierski?

– Pani Green – Stevenson podszedł do kredensu z alkoholem. – Uważa pani, iż poczęstowałbym panią tanim tokajem z Włoch, lub co gorsza z Ameryki? Oczywiście, że mój tokaj pochodzi z Węgier! Sprowadziłem sto sześćdziesiąt butelek tego wspaniałego trunku. Uwielbiam się nim delektować.

Nalał do kieliszka tokaju, a następnie poczęstował nim gościa.

– Doprawdy, wyborny – stwierdziła Serenity po pierwszym łyku. – Ale przejdźmy do spraw wyższej wagi. A więc podejmie się pan tego zadania? Odszuka pan mego męża? Lub przynajmniej ciało, jeśli nie żyje? Jak już wspominałam, pieniądze nie grają roli. A więc jak, wyruszy pan do Kairu, zbadać tę tajemniczą sprawę?

Thomas milczał, delektując się tokajem. Podszedł do okna, ponownie spoglądając na Nowy Jork pogrążony w słońcu. Tym razem jednak ulice z sekundy na sekundę stawały się coraz mroczniejsze. Bajkowość miasta gasła. Metropolia ujawniała swe diabelskie oblicze, zapadał mrok.

– Podejmę się tego zadania – odrzekł Thomas, odwracając się do damy. – Pojadę do Kairu. Już dawno nie brałem udziału w żadnej wyprawie. Zbadam sprawę. To mi dobrze zrobi.

Uśmiechnął się, odstawiając kieliszek na półkę.

– A może zechciałaby pani udać się ze mną do francuskiej restauracji Du Pastou? – zapytał swym nazbyt szarmanckim tonem. – Podają tam świetny kawior…

Serenity również odstawiła kieliszek. Powstała, podnosząc w górę podbródek.

– Przykro mi, ale to niemożliwe – odparła. – Nie potrafię spotykać się z innymi mężczyznami, jednocześnie będąc myślami przy mym mężu…

– To tylko kolacja pani Green – powiedział Stevenson. – Nic poza tym.

Kobieta poprawiła swój kapelusz, kręcąc głową. Udała się do drzwi.

– Na mnie już czas panie Stevenson – rzekła, otwierając drzwi. – Mam prywatny samolot. Polecimy nim do Afryki. Poniedziałek. Godzina dziewiąta. Lotnisko Firefly. Niech się pan przygotuje. Do zobaczenia.

– Do zobaczenia – Green opuściła gabinet. – Ślicznotko…

Sięgnął po kieliszek, po czym dopił tokaj, po raz kolejny wpatrując się w nowojorską ulicę. W końcu odstawił kieliszek.

I wtem rozległo się kolejne pukanie do drzwi. Zanim jednak Stevenson zezwolił na wejście, do gabinetu wdarła się młoda kobieta z aparatem w ręku. Z miejsca błysk fleszu od aparatu rozdarł półmrok w pomieszczeniu.

– Panie Stevenson! – rozległ się znajomy głos. – Nowa klientka! Nowe przygody!

– Znów czatujesz pod mym gabinetem Tracey? – Thomas pokręcił głową, śmiejąc się w duchu. – Tyle razy ci powtarzałem, iż nie możesz zajmować się tylko mną! Na świecie są o wiele ciekawsze sprawy, które można opisać!

– Ale pan… ale pan jest najciekawszą sprawą! – oznajmiła Tracey, poprawiając czapkę, która co chwila opadała jej na oczy. – Pana życie jest ciekawe! I takie… barwne!

Dziewczyna po raz kolejny poprawiła czapkę.

Thomasa zawsze urzekały jej piękne, czarne oczy, które, gdyby nie spadająca czapka i wielki aparat, byłyby jej jedyną wizytówką. Tracey miała na oko piętnaście, szesnaście lat, gdyż była dość niskiego wzrostu, choć z całą pewnością była starsza. Stevenson znał ją już dobre kilkanaście miesięcy, zwracał się do niej jak do najlepszej przyjaciółki, choć ona wciąż mówiła mu ,,pan’’. Z jednej strony Thomas kochał ją za jej wytrwałość i poświęcenie w pracy, za niektóre artykuły, które o nim pisała, z drugiej jednak strony czasami uważał ją za wścibskiego bachora, nie znającego granic umiaru i dobrego smaku. Mimo to jednak coś powodowało, iż bardzo ją lubił.

– Tracey – zwrócił się do niej. – Udzieliłem ci już setek wywiadów, dałem się sfotografować milion razy, czego jeszcze oczekujesz?

– Sensacji! – jej twarz rozpromienił wielki uśmiech. – Tak, siedziałam pod pana gabinetem! I widziałam tę kobietę! Nowa sprawa! Nie miał pan żadnej wyprawy od wielu miesięcy!

– Skąd wiesz, że gdzieś wyjeżdżam? – zapytał Thomas, patrząc na nią srogo. – Podsłuchiwałaś!

– Ee… no ja… – wymamrotała Gunnar. – Tak, przepraszam… to już się więcej nie powtórzy…

– Tak – skinął głową Stevenson. Mały wstrętny bachor. – Zabraniam ci o tym pisać. Proszę, zrób to dla mnie i wstrzymaj się z artykułem. Kiedy wrócę, zrelacjonuję ci wyprawę. Obiecuję.

Jednak po twarzy Tracey można było wywnioskować, iż jest nie przekonana. Z góry widać, iż oczekiwała czegoś więcej.

– Sądziłam, iż zabierze mnie pan ze sobą – odparła dziewczyna zasmuconym głosem. – Mogłabym opisywać wydarzenia na żywo… Odzyskałabym posadę w New York Timesie…

– Wylali cię?! – zdziwił się lekko Thomas. – Za co?

– Napisałam dość… ekscentryczny artykuł – odparła Gunnar. – O Yeti. Redaktor wyśmiał mnie i moje miejsce w wydawnictwie zajęła pewna inna kobieta. Widocznie temat tajemniczego człowieka z gór nie był zbyt ciekawy… Ale czy nie o to właśnie chodzi? O sensację?

– Cóż, o Yeti pisano już wiele artykułów – zwrócił uwagę Stevenson. – Może redaktor uznał, iż nie masz dobrego tematu…

– A więc postanowiłam powrócić do pańskich spraw i być może dzięki temu odzyskać posadę – odparła Tracey. – Już od około dwóch tygodni czekam pod pana gabinetem, w nadziei, że zjawi się ktoś z ważną sprawą. I nagle dziś przybywa tajemnicza kobieta! Z tajemnicza sprawą! Proszę, niech mi pan da szansę! Dzięki panu odmieni się moje życie! Proszę mnie zabrać ze sobą panie Stevenson!

– Wykluczone, Tracey! – zaprotestował Thomas, kręcąc głową. Jednak w głębi duszy uznał, iż być może nie jest to taki zły pomysł. Tracił reputację, musiał więc odbudować ją w odpowiedni sposób. Zabranie ze sobą reporterki mogło być więc korzystne dla niego i dla niej samej.

– Proszę mnie wziąć ze sobą panie Stevenson! – błagała dziewczyna. – Obiecuję, że będę zachowywała się dobrze!

Thomas milczał, drapiąc się po brodzie.

– Dobrze – odparł w końcu. – ale pod kilkoma warunkami. Po pierwsze, zawsze trzymasz się blisko mnie i nie wtrącasz się w nie swoje sprawy. Opisujesz rzeczy najciekawsze, i najważniejsze, a nie, jak dawniej, całkowite bzdury. I jeszcze jedno. Robisz zbyt dużo zdjęć. Jedno dziennie z pewnością wystarczy. Zrozumieliśmy się Tracey?

– Jak najbardziej – przytaknęła. – A więc wyruszamy w poniedziałek o dziewiątej?

– Ty mały bachorze… – Stevenson wyszczerzył białe zęby. – Usłyszałaś wszystko…

Dziewczyna uśmiechnęła się, poprawiając czapkę. Udała się do drzwi. Znajdując się przy nich, zatrzymała się.

– Jeśli pan chce… ja mogę pójść z panem do restauracji… – zaproponowała, śmiejąc się.

– Zejdź mi z oczu, bachorze… – odparł Thomas, z potwornym uśmieszkiem na twarzy. – Widzimy się w poniedziałek o wpół do dziewiątej, na lotnisku Firefly. I pamiętaj o moich warunkach.

– Będę pamiętała panie Stevenson!

Trzask drzwi.

– Przeklęty mały brzdąc… – westchnął Thomas, śmiejąc się.

Pociągnął za sznurek od rolet, a po chwil skierował się do wieszaka z ubraniami. Założył swój płaszcz i kapelusz.

Opuścił gabinet, po czym zamknął go na klucz.

– Koniec dnia, to początek nowych przygód… – stwierdził Thomas, czując szczęście. Tego właśnie oczekiwał.

Nowych przygód.

Koniec

Komentarze

Wizyta, owszem, klasyczna. Ale co dalej? Za tę zajawkę - ode mnie - 3. Czekam na ciąg dalszy. 
Pozdrawiam. 

Nowa Fantastyka