- Opowiadanie: Maxencius - W imię równowagi (WAMPIREZA)

W imię równowagi (WAMPIREZA)

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

W imię równowagi (WAMPIREZA)

Spodziewałem się pawilonu z betonu i stali, tymczasem wyszliśmy z lasu na wielki hangar z falistej blachy. Teren wokół budynku oświetlały silne lampy. Mrok zaczynał się dopiero za dwoma rzędami siatki, wysokiej na jakieś trzy metry, która ściśle otaczała teren.

 

– Jesteśmy na miejscu – stwierdził Andrzej, patrząc na wyświetlacz GPS.

 

– Co teraz? Wyjąć kamery? – zapytałem.

 

– Musimy poczekać jeszcze kilka minut. Ale przygotuj się, wkrótce ruszamy – powiedział Andrzej i poprawił słuchawki, które miał w uszach.

 

Posłusznie wyciągnąłem aparat z plecaków. Sprawdziłem stan baterii, a potem zawiesiłem kamerę na szyi. Zarzuciłem plecak na ramię i zacząłem pogwizdywać. Zawsze miałem problem z opanowaniem emocjami w ważnych momentach. Teraz drżały mi ręce. W końcu to była moja pierwsza, poważna akcja.

 

– Wchodzimy – usłyszałem głos Andrzeja

 

Ruszył biegiem, a ja za nim. Po mniej więcej stu metrach dotarliśmy do bramy. Była otwarta, a w stojącej obok stróżówce nie widziałem nikogo. Jeszcze kilkadziesiąt metrów i dobiegliśmy do wejścia do hangaru.

 

– Zakładaj czapkę i gogle – powiedział Andrzej.

 

Obaj założyliśmy kominiarki oraz narciarskie okulary. Andrzej obejrzał mnie dokładnie, a potem ruszył do środka. Gdy wchodziłem za nim, uderzyła mnie fala gorącego powietrza.

 

Znaleźliśmy się w wielkim pomieszczeniu, oświetlonym równie jasno jak cały plac wokół budynku. Różnica polegała na tym, że o ile na zewnątrz było chłodno, to w środku panowały tropikalne upały.

 

– Czemu tu jest tak gorąco? – zdziwiłem się.

 

– Promieniowanie ultrafioletowe.

 

– Co?

 

– Ultrafiolet, taki sam jak w solarium. Zabija bakterie – wyjaśnił Andrzej.

 

Pośrodku hangaru stał drugi budynek. Wydawał się niewielki przy ogromie całego pomieszczenia, ale okazał się całkiem spory, gdy podeszliśmy bliżej. Pokrywały go płyty z jakiegoś błyszczącego metalu, które odbijały światło tak mocno, że raziło w oczy.

 

– Srebro – Andrzej nie czekał z wyjaśnieniami na moje pytanie.

 

– Srebro?

 

– Ma właściwości bakteriobójcze – odpowiedział Andrzej, nie oglądając się.

 

Podeszliśmy pod ścianę ze srebra i przez chwilę staliśmy przed nią bezradnie, rozglądając się za wejściem. Robiło mi się coraz goręcej, czułem strużki potu, płynące po ciele. Czarny kombinezon, który miałem na sobie, przykleił mi się do pleców.

 

– Upieczemy się tutaj – powiedziałem.

 

Andrzej pokręcił głową, przyciskając palec do ucha.

 

– Zaraz będziemy w środku – odparł i rzeczywiście, jedna z płyt uchyliła się, odsłaniając wejście. Stał w nim człowiek również ubrany na czarno, który skinął na nas ręką.

 

W środku było ciemno i o wiele chłodniej. Budynek musiał mieć znakomitą klimatyzację, inaczej ludzie wewnątrz nie mogliby pracować.

 

Uświadomiłem sobie, że po raz pierwszy pomyślałem o ludziach. Do tej pory nie widzieliśmy nikogo, a przecież takie laboratorium powinno mieć ochronę przed złodziejami, szpiegami przemysłowymi czy takimi jak my.

 

Otworzyłem już usta, żeby o zapytać o pracowników, ale powstrzymałem się. Andrzej pewnie jak zwykle powiedziałby, żebym nie interesował się za mocno. Od początku, gdy powiedział mi, że dostał informację o przeniesieniu do Polski placówki badawczej jednego z zachodnich koncernów farmaceutycznych, był tajemniczy. Nie chciał zdradzić ani co to za firma, ani jakie badania prowadzą. Stwierdził tylko, że w środku są zwierzęta laboratoryjne, które trzeba będzie wyzwolić, bo inaczej umrą wskutek prób i że zna kilka osób, które pomogą nam wejść do środka. O tym, co to za osoby, już nie wspomniał.

 

– To co, filmować? – powiedziałem tylko.

 

– Jak chcesz – odparł Andrzej bez przekonania, jakby mu na tym nie zależało. Zdziwiłem się trochę, bo namawiał mnie do udziału właśnie po to, żebym sfilmował akcje i pokazał światu, co wyprawiają kapitaliści.

 

Wzruszyłem ramionami, zapaliłem lampę i uruchomiłem kamerę.

 

Staliśmy na wąskim korytarzu, od którego odchodziło kilkoro drzwi. Na próbę nacisnąłem jedną z klamek – zamek ustąpił. Wszedłem do środka, ale znalazłem jedynie kilka wysokich, metalowych szafek. Część pomieszczenia oddzielona była murem z luksferów, za którym znajdowały się prysznice.

 

W kolejnym pokoju stało parę biurek z komputerami.

 

– Przeszukamy bazę danych? – zapytałem.

 

Andrzej pokręcił głową.

 

– Nie teraz – odparł.

 

Poszedł wzdłuż korytarza, a ja za nim. Próbowałem zaglądać do każdego pomieszczenia, więc w końcu zostałem z tyłu.

 

To, co do tej pory zobaczyłem, wyglądało jak biuro w weekend. Od innych wyróżniały je tylko czystość i porządek.

 

Reszta zniknęła za załomem korytarza, a mnie zostały jeszcze jedne drzwi. W środku było pusto. Już miałem się wycofać, gdy dostrzegłem kątem oka coś dziwnego na podłodze. Skierowałem tam lampę i czarna plama rozjarzyła się rubinową czerwienią. W jednym miejscu plama była rozmazana, jakby ktoś wyciągał coś z tego szkarłatu.

 

– Krew, tu jest krew! – krzyknąłem i popędziłem na korytarz, aby zawołać pozostałych. Ale moje krzyki nie zrobiły na nich wrażenia. Stali przed kolejną ścianą ze srebra, zagradzającą korytarz.

 

– Tam jest plama krwi! – podbiegłem do Andrzeja i złapałem go za ramię.

 

– I co z tego? – spytał.

 

Zaniemówiłem. Patrzyłem na czarne postacie, stojące wokół mnie nieruchomo, i nie mogłem pojąć ich braku reakcji.

 

– No jak to? Ktoś krwawi, komuś coś się stało, ktoś mógł zginąć – wyrzuciłem jednym tchem w nadziei, że się obudzą. Bez skutku.

 

– To walka, muszą być ofiary – odparł Krzysztof i odwrócił się, bo srebrna ściana otworzyła się z cichym sykiem.

 

To było jak pudełko w pudełku. Wielki hangar krył w sobie budynek, a w tym z kolei znajdował się mniejszy prostopadłościan ze srebrzystej siatki. Pomieszczenie, w którym był ustawiony, wyłożone było takimi samymi płytami jak zewnętrzne ściany budynku. Od metalu odbijał się jasny blask lamp.

 

Mogłem uciekać, ale byłem przeświadczony, że zapanowało między mną a Andrzejem jakieś straszne nieporozumienie, które należało wyjaśnić. Dlatego właśnie wszedłem do środka.

 

– Andrzej, o czym ty gadasz? Jakie ofiary? Przecież mieliśmy pomóc zwierzętom? – mówiłem do jego pleców. – No, nie pamiętasz? – nadal nie reagował, więc go pchnąłem. – Odpowiadaj!

 

Odwrócił się do mnie gwałtownie, aż się skuliłem w sobie.

 

– Mówiłem, że mamy pomóc przyrodzie. Nie zwierzętom, ale przyrodzie!

 

– No właśnie – podchwyciłem. – Więc o jakich…

 

– Nie przerywaj! – nakazał. – Czy ty naprawdę myślisz, że interesuje mnie los paru szczurów? Gdybyśmy je wypuścili, zginęłyby jeszcze tej nocy. Wyłapałyby je sowy albo lisy.

 

– Mówiłeś przecież, że pomagałeś zwierzętom w innych laboratoriach – przypomniałem.

 

– To była prawda. Byliśmy – Andrzej pokazał na czarne postacie wokół siebie, które włamały się do hangaru i pozabijały strażników – w wielu laboratoriach. Wypuszczaliśmy zwierzęta, ale to była zmyłka. Naprawdę chodziło nam o opóźnienie badań. O to, żeby wirus czy bakteria, nad którymi tam pracowali, zabił więcej ludzi. Przyroda wymaga równowagi, a teraz tylko mikroby o nią dbają. Gdyby nie one, już dawno zadeptalibyśmy cały świat – ostatnie słowa wypowiedział spokojnym, wręcz zimnym tonem.

 

Naiwność ma gorzki, lekko korzenny smak. Napełnił mi on usta, gdy słuchałem Andrzeja.

 

– Więc po co tu jesteśmy? Żeby uniemożliwić wynalezienie lekarstwa na raka? AIDS? Grypy? Ilu ludzi musi umrzeć, abyś był zadowolony? – pytałem, ściągając gogle.

 

– Ale za każdym razem przegrywaliśmy – zignorował mnie i mówił dalej. – Badania dalej trwały, opóźnialiśmy je o tygodnie, czasem miesiąc. Chciałem czegoś więcej, czegoś lepszego. I w końcu znalazłem.

 

– Tak? Co?

 

– Jego – powiedział Andrzej i wskazał klatkę.

 

Musiałem podejść trzy kroki, żeby przez wąskie oczka siatki dojrzeć uwięzioną w środku postać.

 

– Kto to jest? – wykrztusiłem.

 

– Drapieżnik – gdzieś daleko za sobą słyszałem zadowolonego, ucieszonego Andrzeja. Wszystko inne także zniknęło, straciło na wartości. Zostałem tylko ja i ta postać w klatce.

 

– Dawno nikt tak o mnie nie mówił – w tych słowach był nieprzenikniony mrok i mróz lodowej pustyni. – Byłem jedynie obiektem.

 

Odpowiedzią był śmiech. Gdy go usłyszałem, poczułem, że znowu mogę się poruszać. Odskoczyłem pod srebrną ścianę, byle dalej od klatki.

 

– Wiem, kim jesteś, co potrafisz zrobić spojrzeniem i głosem – mówił Andrzej. – Ale daruj sobie, zabezpieczyłem się. Słyszę cię przez mikrofon, elektronicznie, twój głos na mnie nie działa.

 

– Wszyscy są zabezpieczeni? – w pytaniu było trochę zdziwienia i niesmaku oraz nieprawdopodobna siła, która znowu mnie przykuła do podłogi.

 

– Nie, nie wszyscy, ktoś musi otworzyć klatkę.

 

– Czego ode mnie chcecie? – spytał głos.

 

– Chcemy, abyś był, kim jesteś i robił to, co robiłeś wcześniej. I żebyś nie dał się szybko złapać, bo drugi raz cię nie uwolnimy. Na świecie jest za dużo ludzi. Dzięki tobie będzie ich mniej. Po prostu zadbasz o równowagę – ton Andrzeja mroził mnie równie mocno co głos sylwetki w klatce.

 

– Powiedzcie, kim jesteście – poprosił głos. – Obsypię was skarbami za uwolnienie.

 

Andrzej znowu się roześmiał.

 

– Mówiłem, że wiem, kim jesteś. Nie można ci ufać. Będziesz nas ścigał, ale umiemy o siebie zadbać. Nie znajdziesz nas – odrzekł i spojrzał na mnie.

 

– Skąd ta pewność? – usłyszałem i wiedziałem, że przyjdzie dzień, kiedy Andrzej i istota z klatki znowu się spotkają. – Gdy stąd wyjdę, będę miał wieczność na poszukiwania.

 

– Nie żyjemy tak długo. Wystarczy nam niewielka część tej wieczności, żeby ci uciec. Dobra, nie ma czasu na pogawędki – powiedział Andrzej. – Jadą tu żołnierze. Będą tu za kwadrans. Mniej więcej wtedy wysadzimy ściany, żebyś mógł wyjść na zewnątrz, i wyłączymy lampy z ultrafioletem, żebyś się nie spalił. Mam nadzieję, że dasz sobie radę. Żegnaj – rzucił.

 

– Do zobaczenia – odpowiedział głos.

 

Niczego nie pragnąłem tak bardzo jak uciec stamtąd. Słyszałem tupot i marzyłem, że to moje stopy poruszają się, prowadząc mnie do wyjścia i dalej, jak najdalej stąd. Chciałem poczuć chłodny wiatr na twarzy, zadyszkę powstałą po długim biegu i radosną ulgę ratunku.

 

– Ktoś jednak został – głos nabrzmiewał zadowoleniem i głodem, od którego kręciło się w głowie. – Zbliż się.

 

Udało mi się spojrzeć w bok, poza klatkę ze srebra.

 

– Zbliż się, powiedziałem – powtórzyła postać.

 

Było jak w koszmarze. Chciałem uciekać, ale nogi odmówiły mi posłuszeństwa i zaprowadziły do wejścia do srebrnej klatki. Napinałem wszystkie mięśnie, ale bezskutecznie, bo moje ręce sięgnęły do srebrnej klamki i nacisnęły ją. Nawet oczu nie mogłem zamknąć, więc widziałem, jak wchodzę do środka i poczułem pod stopami goły beton.

 

Ale nie obudziłem się na czas, tylko prześniłem swój zły sen do samego końca, do momentu, w którym postać zbliżyła się do mnie. Odchyliła lekko moją głową i wgryzła się w tętnicę na szyi, a ja zacząłem umierać.

 

To, co wtedy się zaczęło, trwa nadal, bo umieram w każdej sekundzie. Moje komórki rozsadza ból, którego nie da się uśmierzyć. Śmierć to cierpienie, ale umieranie przez wieczność to męka bez końca. Jest tylko jeden sposób, aby ją załagodzić.

 

Skorzystałem z niego, gdy eksplozja rozbiła ściany celi ze srebra i zgasiła lampy, które tworzyły niewidzialną barierę z promieni ultrafioletowych. Wylecieliśmy na zewnątrz, ja i ten, który mnie przemienił, i rozerwaliśmy na strzępy żołnierzy, którzy nie zdążyli nawet wysiąść z ciężarówek. Gdy piłem ich krew, ból prawie ustał.

 

Teraz jest nas wielu, bardzo wielu i każdej nocy zmieniamy kolejnych. Są tacy, którzy już o nas wiedzą, czuję ich strach i smród główek czosnku, którymi obwieszają swoje domy. Na szczęście jest jeszcze mnóstwo takich, którzy się nie zabezpieczają, bo w nas nie wierzą. Wchodzimy do domów tych głupców i przyłączają się do nas. Gdy będzie nas dostatecznie dużo, ruszymy na poszukiwania. Musimy się spieszyć. Mamy mało czasu, bo przecież ludzie tak szybko odchodzą. A przecież muszę zobaczyć Andrzeja nim umrze. On także powinien zadbać o równowagę w przyrodzie.

Koniec

Komentarze

Opowiadanie zaklasyfikowane do WAMPIREZY. :)
Pozdrawiam. 

Nowa Fantastyka