- Opowiadanie: Isenna - Lustrzany świat (cz.I)

Lustrzany świat (cz.I)

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Lustrzany świat (cz.I)

1.

Na początku było lustro.

Gładka tafla, pochłaniająca twarze, postacie, wzgórza, rzeki, budynki, wciągała w siebie cały świat, aby stworzyć nowy po swojej drugiej stronie, niby identyczny, a jednak zupełnie inny, odwrócony. Pokazywała całą brzydotę, wyciągała na wierzch wszystkie niedoskonałości, obnażała to, co złe i wstrętne.

Baśń mówi, że sam szatan stworzył lustro, które miało przeinaczać piękno i dobro.

Baśń mówi, że kiedy to lustro pękło, w powietrzu zatańczyły jego odłamki i rozpierzchły się wraz z wiatrem na wszystkie strony świata.

Baśń mówi, że taki odłamek zranił serce Kaia, zamieniając je w sopel lodu. Był to bliźniaczy okruch tego, który wpadł w oko chłopca, zamrażając wszystkie łzy i kradnąc całe ciepło i radość.

Baśń mówi, że dzielna Gerda zdołała go uratować.

Ale były przecież setki odłamków szkła lecących na skrzydłach wiatru, setki oczu, które oślepły na piękno, setki serc, nie mających przy sobie odważnej Gerdy. Baśń o tym nie wspomina. Baśnie nie zajmują się takimi sprawami, one z tysiąca historii wybierają tylko jedną, która ma odpowiednie zakończenie, bo one nie lubią pokazywać prawdy, wolą przemilczeć wiele spraw, ukryć to, czego nikt zobaczyć nie powinien.

Lustra nie kłamią.

Spójrzmy na baśń odbitą w lustrze.

 

 

2.

To nie był zwykły kot.

On był uśmiechem. Ogromnym, niepokojącym, przerażającym uśmiechem, do którego przyczepiono tułów, łapy i ogon. Co więcej czasem kot znikał, rozpływał się i zostawiał tylko ten uśmiech, szalony uśmiech szalonego człowieka. Właściwie znacznie naturalniej wyglądał, gdy wisiał w powietrzu, niż gdy pojawiał się na pyszczku pręgowanego kocura. Ten uśmiech po prostu nie pasował do zwierzęcia. Jakby się nad tym zastanowić, nie pasował do nikogo.

Zwykle kot kręcił się przy Aurorze. Był dwa kroki za nią albo kilka metrów z przodu, chował się gdzieś w jej cieniu, czasem odbiegał, ale zawsze wracał prędzej czy później. Nazywał ją Alicją. Nigdy nie zapytała dlaczego. On robił różne dziwne rzeczy i to nie był przecież najbardziej osobliwy z jego pomysłów.

To kot postanowił, że przybędą na Jarmark. Aurora nie spierała się. Koty lubią same wybierać swoje ścieżki, a im obojgu pasowało to, że jego ścieżka jest jednocześnie jej ścieżką. Dlatego zgadzali się, by raz jedno raz drugie wybierało cel, do którego ich ona zaprowadzi. Zwyczajnie, przyszła kolej, żeby to kot szedł przodem. Dlatego w dniu, w którym miał rozpocząć się Jarmark, pojawili się na szerokim, zakurzonym gościńcu. Kot nie uśmiechał się, ale i tak wyróżniał swoim wyglądem. Miał rozmiary małego lwa i lśniącą czerwoną sierść w fioletowe pasy. Kroczył dumnie, wysoko unosząc pyszczek, wymachując ogonem, którego koniuszek to znikał, to znów się pojawiał. Aurora zaś podążała za nim lekkim, tanecznym krokiem, niska, blada, z krótko ściętymi rudymi włosami, ozdobionymi wiankiem z pokrzyw. Szara sukienka musiała chyba zostać obcięta tuż nad kolanami tępymi nożyczkami, bo jej brzegi były nierówne, wystrzępione. W dodatku ktoś wszył w nie małe dzwoneczki, wydające ciche dźwięki przy każdym ruchu dziewczyny.

Oboje byli dziwaczni – i dziewczyna i kot, ale nie przyciągali jakiejś specjalnej uwagi. W końcu na Jarmark przybywało mnóstwo istot, z których większość trudno byłoby nazwać normalnymi. Wraz z nimi drogą nadchodziła także rodzina niedźwiedzi w błękitnych kubraczkach, ponad ich głowami frunęła wróżka w różowym stroju, a z okna nadjeżdżającego powozu wyglądała główka królewny. Jasne, starannie uczesane loki otaczały śliczną, zarumienioną twarzyczkę. Wszyscy w końcu zawsze przychodzili z jednego kierunku, tą samą drogą. Tylko ona prowadziła na Jarmark. Nikt nie pytał, jak to możliwe, skoro wróżka przybywała z gór, a księżniczka nadjechała znad morza. Na Jarmarku nie było miejsca dla logiki.

Zawsze odbywał się o innej porze i w innym miejscu. Wieść o nim zdawała się rozchodzić w powietrzu, niesiona przez wiatr, wdzierać do podświadomości i zagnieżdżać w niej na dobre. Każdy wiedział, jak odnaleźć drogę, tę jedyną drogę, która mogła zaprowadzić go do właściwego miejsca i znał moment odpowiedni do wyruszenia, choć nie potrafiłby określić skąd pochodziła ta wiedza. Wstawali rano, patrzyli na niebo i już wiedzieli, że nadszedł czas, żeby wsiąść na latający dywan, osiodłać konia, wyciągnąć z komórki magiczną miotłę, czy też założyć wygodne buty i ruszać przed siebie. Przybywali na Jarmark, ponieważ czegoś poszukiwali. Nieważne, co to było, nieważne, że czasem nie zdawali sobie nawet sprawy z tego, że usiłują coś znaleźć. Szukali przedmiotów i osób, pytań i odpowiedzi, wiedzy i spokoju, zemsty i szczęścia. To wszystko i jeszcze więcej można było odnaleźć właśnie tam. Jeśli nie udało się gdzie indziej, Jarmark był ostatnią nadzieją. Był miejscem, w którym ziszczały się marzenia i fantazje.

Rozpoczęcie poszukiwań niosło ze sobą jednak ryzyko. Bo Jarmark był też miejscem, w którym spełniały się najgorsze koszmary.

A co pragnęli na nim odnaleźć kot i Aurora?

 

3.

Kot pamiętał lustro.

Kiedyś, bardzo, bardzo dawno temu, mieszkał po jego niewłaściwej stronie. W szarym, nudnym świecie pełnym szaleńców, którzy uważali, że są całkowicie normalni. Często kłamali i udawali. Wielu z nich nigdy nie robiło rzeczy, których pragnęli, bo nie wypadało. Ciągle gdzieś pędzili w dziwacznych, niesamowicie szybkich pojazdach.

(Nie, one nie były dobre dla kotów. Były niebezpieczne i z zewnątrz i wewnątrz. Każdy porządny kot powinien trzymać się od nich z daleka.)

Nikt nie potrafił się z nim porozumieć. Ani ludzie, ani zwierzęta. Nawet inne koty, będące przecież gatunkiem nadrzędnym, choć rozumiały, co mówi, nie były w stanie odpowiedzieć. To było takie frustrujące: zdawać sobie sprawę z własnego geniuszu i nie móc w żaden sposób poinformować o nim innych.

Mieszkał wtedy w niewielkim domu razem z niską, posiwiałą staruszką, którą sąsiedzi po cichu nazywali szaloną. Miała szare, zamglone oczy, lepiej widzące to, co było niegdyś, niż to, co działo się teraz, rzadkie, siwiuteńkie włosy i miłą, pomarszczoną twarz. Często mówiła do kota, choć nie potrafiła usłyszeć, co odpowiada. A on mówił do niej, choć ona nie rozumiała jego słów. Oboje lubili te rozmowy. Czasem w końcu trzeba do kogoś otworzyć usta.

Staruszka miała córkę, która jednak rzadko ją odwiedzała. Pukała do odrapanych drzwi tylko wtedy, kiedy chciała, żeby jej matka zajęła się wnuczką. Kobieta robiła to bardzo chętnie i wydawała się wtedy wesoła i jakby młodsza, a gdy wieczorem mała dziewczynka kładła się do łóżka, staruszka siadała obok na fotelu z kotem na kolanach i czytała baśnie. Na jej wąskich ustach pojawiał się uśmiech, a wyblakłe oczy wpatrywały się w dziecko z radością i dumą. Odczytywała kolejne słowa ze starej, zniszczonej książki i cieszyła się, że ma dla kogo żyć.

To tak kot usłyszał o lustrach.

Lustra były ważne w wielu baśniach. Przeklęte lustro, którego odłamki wpadały do oczu i serca, czarodziejskie lustro złej wiedźmy, która chciała być najpiękniejsza na świecie, magiczne lustro, mogące uczynić nieśmiertelnego zwykłym człowiekiem. I lustro, które prowadziło do innego świata.

Pewnego dnia staruszka znikła. W domu pojawili się obcy ludzie, a kotu wcale się to nie podobało. Wtedy przeszedł przez lustro na drugą stronę, tę właściwą, po której wszystko nabierało sensu. Tutaj wszyscy mogli usłyszeć jego głos. I byłoby bardzo, bardzo dobrze, gdyby nie to, że przechodząc zgubił coś bardzo, bardzo ważnego. A najgorsze, że zapomniał, co to takiego. Dlatego szukał, ale ponieważ nie wiedział czego, nie szło mu najlepiej.

Prowadził poszukiwania w różnych miejscach. Raz wydawało mu się, że jest już blisko, jeśli nie odzyskania rzeczy, którą zgubił w lustrze, to przynajmniej dowiedzenia się, co takiego stracił. Niestety, a może na szczęście, kiedy wszedł do zamku pełnego zwierciadeł, w środku odnalazł setki własnych odbić i Alicję, która Alicją była tylko dla niego.

Choć nie była nią jeszcze wtedy, gdy zobaczył ją pierwszy raz. A może była, tylko on sam o tym nie wiedział. Po prostu nie wyglądała jak ktoś, kogo mógłby tak nazywać. Szła lustrzanym korytarzem – w długiej sukni, białych rękawiczkach, z kręconymi włosami sięgającymi niemal pasa – i pewnie uciekłby, nie myśląc o niej nigdy więcej, gdyby nie dostrzegł jej odbicia. Ale je zobaczył i poczuł, że ona też była po niewłaściwej stronie zwierciadła, a kiedy już przez nie przeszła na tę należytą, nawet tego nie zauważyła. Uśmiechnął się do niej, a potem znikł, zostawiając tylko ten uśmiech. Ludzie zwykle niepewnie czuli się w towarzystwie znikających kotów. Uśmiechy zawieszone w powietrzu wprawiały ich w zakłopotanie. Czasem krzyczeli lub uciekali. Czasem udawali, że niczego nie widzieli. Czasem nie zwracali większej uwagi, przechodzili nad tym do porządku dziennego – to byli ci, którzy widywali już dziwniejsze rzeczy.

Ona przyglądała się mu w milczeniu, wpatrywała się w ten uśmiech uważnie, a potem spojrzała w lustro… i odpowiedziała uśmiechem.

(A ten uśmiech był trochę szalony i trochę nieludzki, nie pasował do dziewczęcej twarzy.)

Żadne z nich nie odnalazło tego, czego szukało, ale znaleźli siebie nawzajem i to było równie dobre – a może nawet lepsze, bo od tej pory mogli prowadzić poszukiwania we dwoje.

 

4.

Mówili czarownica, patrząc na dziwacznego kota i dzwonki.

Mówili żebraczka, patrząc na szarą, zniszczoną sukienkę i zakurzone trzewiki.

Mówili wariatka, patrząc na nieludzki uśmiech i wianek z pokrzyw.

– Jesteś wróżką?

Chłopiec miał oczy koloru letniego nieba i włosy jasne jak mlecze na łące. Uśmiechał się nieśmiało, kiedy patrzył na karty, szybko śmigające w dłoniach Aurory. Był ślicznym dzieckiem, ale nie miał własnej bajki. Spojrzała na niego i wiedziała to od razu – on stał w tym tłumie, który wiwatował na cześć dzielnego księcia, był pastuszkiem zajmującym się stadem dobrego króla, sprzątał w pałacu po przyjęciu weselnym księżniczki. Mógł podać uzdę konia rycerzowi, który ruszał walczyć ze smokiem, ale sam nie mógłby zmierzyć się z żadnym bajkowym potworem.

– Nie – powiedziała cicho, wciąż bawiąc się kartami. – I nie potrafię spełniać życzeń.

Nie tak łatwo znaleźć złotą rybkę albo lampę z dżinem. To możliwe na Jarmarku, ale nie dla każdego. Nie dla chłopca o niebieskich oczach, który nie potrafił naprawdę szukać.

– Skąd… – zaczął i zamilkł, zaciskając usta. Nie zawsze trzeba być wróżką, żeby wiedzieć, czego ktoś pragnie. Czasami nawet nie potrzeba do tego magii. – Jesteś żebraczką? Ubierasz się jak one.

Było w tym pytaniu trochę dziecięcej ciekawości, a trochę chęci zranienia jej, bo on poczuł się zraniony. Nikt nie lubi, kiedy ktoś nie spełnia jego oczekiwań, zawiedzie nadzieje.

– Nie – odpowiedziała, rzucając karty na stół. Na tej, która znalazła się na samym wierzchu, Głupiec szczerzył zęby w przerażającym uśmiechu. – Nie ma niczego, co chciałabym wyżebrać.

– W takim razie jesteś wariatką! – powiedział chłopczyk triumfującym tonem. Przez chwilę Aurora milczała, zbierając karty. Potem uśmiechnęła się, zupełnie inaczej niż Głupiec, a jednak równie przerażająco.

– Każdy z nas jest trochę szalony. Dopiero kiedy to zrozumiesz, znajdziesz własną opowieść.

Chłopiec wstał gwałtownie i odszedł. Chłopiec, chłopiec, chłopiec, po prostu chłopiec, nie posiadający imienia ani historii, chłopiec o niewyraźnym, nijakim odbiciu.

– Opowieści się nie znajduje, Alicjo – szepnął kot, wskakując na stół i machając swoim wspaniałym ogonem.

Weszli do karczmy, ponieważ się mu spodobała. A raczej spodobał się mu szyld z wielką, kocią głową. W izbie było duszno i brudno, przy kilku okrągłych stolikach siedziało zaledwie parę osób. Było jeszcze za wcześnie, by wypełniła się po brzegi. Teraz większość przybyszów wędrowała po Jarmarku.

– Wiem. To one znajdują nas – zapewniła dziewczyna unosząc do góry kartę. Wieża. Trafiona ogniem prosto z nieba, powoli się waląca. – Ale on nie ma o tym pojęcia i ja mu tego nie powiem.

– A kiedy już kogoś znajdą, nie tak łatwo przed nimi uciec

Kot znikł i został po nim tylko uśmiech, który także po chwili rozpłynął się w powietrzu. Kot był specjalistą w uciekaniu. Nie musiał nawet ruszać się z miejsca, żeby dokonać ucieczki doskonałej. A kiedy drzwi karczmy rozwarły się na oścież, Aurora zrozumiała przed kim się chował. Przez chwilę pożałowała, że sama nie potrafi znikać tak jak on. Niestety nie mogła rozpłynąć się w powietrzu, musiała więc zadowolić się lekkim skrzywieniem warg i wpatrywaniem w karty.

Jasnowłosy książę o błękitnych oczach trochę przypominał chłopca, z którym rozmawiała parę chwil temu. Ich odbicia jednak bardzo się różniły. Chłopiec musiał korzystać z cudzych luster. Książę posiadał własne, tak ogromne, że zmieściłoby się w nim wiele, wiele odbić… ale było tylko to jedno jedynie, samotne, zagubione.

Cóż, książę, którego znalazła opowieść? Opowieść niepełna, niedokończona? Czy szukasz tutaj jej zakończenia? Tak, Jarmark to odpowiednie miejsce, żeby je odnaleźć, ale ostatnie słowa wcale nie muszą brzmieć „i żyli długo i szczęśliwie”. Książę, książę, książę… Po prostu książę, który także nie ma imienia, zupełnie jak ten chłopiec.

– Witaj, pani.

– Witaj, książę.

Nie widziała, jaką kartę mu podaje, jednak była absolutnie pewna, że nie niesie ona ze sobą dobrej wróżby na przyszłość. Nie była wróżką, ale nie tylko wróżki mają w sobie odrobinę magii.

 

5.

Aurora pamiętała zamek.

Kiedyś, bardzo, bardzo dawno temu, był dla niej domem. Gdy czasem zamykała oczy, prawie czuła miękkość dywanów, zapach pachnących świec, delikatność jedwabnych zasłon. Prawie słyszała muzykę, wypełniającą ogromne pomieszczenia i widziała piękne damy oraz eleganckich panów, kręcących się na parkiecie. Dobrze pamiętała te wszystkie wspaniałości.

(Tylko dlaczego ściany udekorowane gobelinami były jak pręty?)

Miała wtedy cudowne suknie, najlepszych nauczycieli, wspaniałe zabawki. Jadała wykwintne potrawy, nosiła złote łańcuszki i bransoletki, a służące tylko czekały na kolejne polecenie.

(Klatka ze złota wciąż pozostaje klatką.)

Z początku nie zwracała uwagi na szepty, które ją otaczały, na ukradkowe spojrzenia, na wymowne uśmiechy. Była dzieckiem, a dzieci nie interesują takie sprawy, one chcą tylko nowej lalki, puszystego zwierzątka, ślicznego ubranka. W końcu jednak zdała sobie sprawę z tego, że coś nadchodzi.

Czekał na to zamek i jego mieszkańcy.

Opowieść zakorzeniła się głęboko w murach porośniętych bluszczem i wciągała każdego, kto znalazł się w pobliżu.

 

Matką chrzestną Aurory była wróżka i nikt nie widział w tym nic dziwnego. Któż oprócz wróżki mógłby zostać chrzestną królewny? Nosiła długą, barwną szatę, spiczasty kapelusz, a w ręku zawsze trzymała różdżkę z zakończeniem w kształcie gwiazdki. Kiedy nią machała, w powietrzu rozbłyskiwały kolorowe iskierki, czyniąc na chwilę świat barwniejszym i piękniejszym. Tak, była bardzo, bardzo dobrą wróżką i bardzo, bardzo dobrą chrzestną. Często odwiedzała Aurorę i rzecz jasna niegdyś ją obdarowała… Dziewczynka nie wiedziała czym, ale jej matka chrzestna z pewnością nie zaniedbałaby tak ważnej części swojej roli. Na pewno więc coś ofiarowała małej Aurorze.

– Królewna poślubiła swojego księcia, a potem żyli długo i szczęśliwie – powiedziała wróżka, uśmiechając się do chrześnicy. Siedziały razem w komnacie pełnej atłasów, jedwabi i kwiatów, a światło wpadające przez witrażowe okno, wypełniało całe pomieszczenie kolorowymi smugami, barwiąc policzki Aurory na fioletowo. Dziewczynka słuchała baśni i wydawało się jej, że razem z nią słucha cały zamek.

– Każda królewna wychodzi za księcia?

– Oczywiście.

Wróżka lubiła czytać swojej chrześnicy bajki. Zwykle opowiadały o księżniczkach udających pasterki, zamkniętych w szklanych wieżach lub więzionych przez złego czarownika. Nieważne jednak jak dobrze się przebrały, jak wysokie były baszty, jak potężni czarnoksiężnicy – książę i tak zawsze je odnajdywał, porywał na swego białego rumaka i wiózł prosto przed ołtarz.

– I są z nimi szczęśliwie?

– Przecież to jasne! – odpowiedziała matka chrzestna tak gwałtownie, że Aurora nie odważyła się zadać kolejnego pytania. Miała wrażenie, że zrobiła coś złego, wypowiedziała niewłaściwe słowa.

– Nie martw się, ty też kiedyś znajdziesz swojego królewicza – zapewniła po chwili wróżka, już znacznie łagodniejszym tonem. Dziewczynka nie miała dość odwagi, aby zauważyć, że wcale nie pytała o własnego księcia. Wolała po prostu milczeć, poczekać aż matka chrzestna pocałuje ją w czoło i wyfrunie przez okno – wróżki tak właśnie robią, nie wychodzą nigdy drzwiami, to przecież takie zwykłe, prozaiczne!

Kiedy została już sama, myślała o bajce i o swojej matce chrzestnej, którą zawsze nazywała właśnie matką. Wszyscy inni mówili o niej wróżka, nigdy inaczej, zupełnie jakby nie posiadała własnego imienia.

Pomyślała wtedy, że przecież i na nią wołają księżniczko, zawsze księżniczko, tylko rodzice nazywają ją córką, rodzeństwo siostrą, ale nigdy przenigdy nie używają imienia i tak naprawdę nie była do końca pewna, jak to się stało, że ciągle je jeszcze pamięta.

– Jestem Aurora – szepnęła na próbę, a potem powtórzyła to głośniej i jeszcze głośniej, aż w końcu krzyczała i sprowadziła tym wrzaskiem zaniepokojone służące. Od tej pory wciąż mówiła to do siebie przed snem: cicho, cichuteńko, tylko po to, żeby nie zapomnieć, żeby wiedzieć, jak brzmi jej imię.

Zamek nie był z tego zadowolony.

 

Kiedy miała piętnaście lat, spotkała Śnieżkę.

Przybyła na bal wraz ze swoim małżonkiem i przyciągała spojrzenia wszystkich gości. Jest wiele bardzo pięknych księżniczek i królowych, ale ona była najpiękniejsza z nich wszystkich. Niegdyś ta uroda ściągnęła na nią przekleństwo, bo jej macocha oszalała z zazdrości. Śnieżka miała włosy czarne jak heban i cerę białą jak śnieg. Oczy pożyczyły sobie barwę od czerwcowego nieba, a usta skradły kolor leśnym malinom. To była najpiękniejsza kobieta na świecie, zresztą tak właśnie powiedziało lustro, a lustra nigdy nie kłamią. Aurora zachwycała się nią wraz z innymi, patrząc na te ciemne włosy i jasną cerę, czerwone usta i błękitne oczy. Podziwiała jej wygląd, suknię i lekki krok, gdy Śnieżka tańczyła w ramionach swojego męża. Dopiero po kilku godzinach, kiedy zegar wybijał północ, dostrzegła coś jeszcze.

(Bo północ to chwila między jednym dniem a drugim, nie należąca do nikogo, wtedy na jedno mgnienie oka pryska cała magia i można dostrzec prawdę, znikają srebrne pantofelki i piękna suknia…)

Śnieżka uśmiechała się, uśmiechała przez cały czas. Ten uśmiech zdawał się być nieodłączną częścią jej pięknej twarzy, ale sam nie był piękny, o nie. Dlaczego nikt nie zauważał, że to był grymas? Że Śnieżka wcale nie chce się uśmiechać?

Ale musiała, bo w baśniach księżniczki żyją długo i szczęśliwie, więc i ona powinna być szczęśliwa, wciąż radośnie się śmiać, tańczyć, śpiewać, wpatrywać się w swojego męża z uwielbieniem, nieważne, co czuje naprawdę.

Tamtego wieczora Aurora nauczyła się patrzeć w lustra i widzieć w nich prawdziwe odbicia.

 

(A tamto pierwsze lustro szepnęło do niej cicho, że nikt nie może zawsze być szczęśliwy.)

 

____

Z litości wobec ewentualnych czytelników – podzielone na dwie części. Coby uniknąć zawirowań od razu informuję, że opowiadanie było już publikowane gdzie indziej pod innym nickiem (Madlen konkretnie).

Autorka przyznaje się do inspiracji wieloma baśniami, których wymieniać chyba nie trzeba.

Koniec

Komentarze

Podobało mi się, miła "przejażdżka" po znanych bajkach w innym wydaniu, poza tym tekst dobrze napisany, oryginalny i stylistycznie ujmujący.

Ogólnie dla mnie na piątkę.

Pozdrawiam:)

Troszkę deprymujacy tekst, ale podoba mi się sposób, w jaki został napisany. Ciekawy pomysł, z chęcią przeczytam kolejną część.

Lustro, potem kot, potem kot z lustrem, potem czarownica. Ciekawie splata się ta opowieść. Ode mnie 5, choć bajki to nie moja bajka. ;)

Bardzo mi się podobało już kolejne twoje opowiadanie, może dlatego że znowu z ogranych motywów tworzysz nową jakość. A poza tym lubię intertekstualność i autorów, którzy dobrze radzą sobie w postmodernistycznym gąszczu, korzystając z takich właśnie motywów jak baśnie. Gdybym miała wskazać podobieństwa do znanych mi autorów, to powiedziałabym Terakowska (ogólny klimat przypominał mi "W krainie kota" tej autorki) i Gaiman (przez ten Jarmark, podobnie było w Gwiezdnym Pyle ;)) A następców Terakowskiej jak dotąd w polskim fantasy brak. Daję 5 i czekam na drugą część :)

Bardzo dziękuję za wszystkie opinie;)
Tak, wiem, bajki to nie jest bajka każdego, ale ja je uwielbiam i często tworzę opowieści w tym klimacie.
Dreammy: Fakt, czytałam Gwiezdny Pył, choć ja tu osobiście bardziej widzę nawiązanie do Nigdziebądź (ten targ, do którego szli przez most, na którym znikła szczurza dziewczynka, jeśli dobrze pamiętam). Co do Terakowskiej... nie czytałam W krainie kotaXD Z ręką na sercu.
Tak czy inaczej cieszę się, że komuś przypadło do gustu;)

Podobało mi się, fajnie napisane.

Nowa Fantastyka