- Opowiadanie: sathe - NIE KRADNIJ! (JEŚLI WCZEŚNIEJ NIE ZABIJESZ), cz. 8

NIE KRADNIJ! (JEŚLI WCZEŚNIEJ NIE ZABIJESZ), cz. 8

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

NIE KRADNIJ! (JEŚLI WCZEŚNIEJ NIE ZABIJESZ), cz. 8

VIII

Złowroga, zakapturzona postać przyczaiła się w mroku i czekała na dobrą okazję, by niepostrzeżenie wymknąć się poza granice grodu. Ubrana od stóp do głowy w czerń, zlewała się z cieniami nocy.

Nasłuchiwała. Oto skowyt pańskich i bezpańskich psów, rżenie koni w stajniach, odgłosy zabawy w Cieniodębie i na podgrodziu. A gdzieś w oddali – ujadanie nieznanych istot, wycie i gulgotanie.

Pomiędzy domami zatańczyły błyski pochodni: widać straż kończyła swój wieczorny obchód. Posępna postać stała nieruchomo, czekając aż światła się oddalą, a głosy patrolu ucichną. Potem ruszyła naprzód. Skradała się jak kot na polowaniu: miękko i zabójczo. Pochylona, błyskawiczna i nieuchwytna – wydawać by się mogło, że pochodzi nie z tego świata. Lekkim jak piórko truchtem wbiegła na równo przystrzyżony trawnik, by następnie zanurkować w begoniach i… rosnącym tuż za kwiatami agreście. Ostre kolce rozorały jej ramię, a kropla krwi musnęła liście krzewu.

– Szlag by cię trafił, Enhaim. Ciebie i twoje ogrodnictwo.

Sh'elala dotarła wreszcie do płotu i przeskoczyła go. Wylądowała na wąziutkim, piaszczystym brzegu Szarej Mgławicy. Jasny pasek plaży wił się skręconą wstęgą aż pod samą wieżę Tamaine, a potem skręcał w lewo i niknął w oparach sinego dymu. Tędy zamierzała wyruszyć morderczyni.

Pojawił się lekki wiatr, a gęsta mgła przybliżyła się ku Cieniodębowi. Morderczyni patrzyła na narastającą chmurę, ale nie zauważyła nic szczególnego. Żadnych zjaw, duchów czy topielców. Uśmiechnęła się pod nosem. Uległa opowieściom Aspena i Enhaima, którzy utrzymywali, że jezioro jest nawiedzone.

Wzruszyła ramionami i zaczęła biec ku wieży. Gdy stanęła u jej stóp, zadarła głowę i westchnęła. Z bliska baszta sprawiała wrażenie wyższej i potężniejszej. Ściany były tak śliskie i zmurszałe, że nikt przy zdrowych zmysłach nie próbowałby się po nich wspinać.

Sh'elala skwasiła się. Dlaczego dziwnym zbiegiem okoliczności wszystko musiało być trudne i pełne przeszkód?

Ano może dlatego, że nikt nie lubił płatnych morderców. Nawet zbiegi okoliczności.

Westchnęła po raz drugi i zabrała się do roboty.

Z plecaka wyciągnęła jedną ze swoich ulubionych broni: pazury metalowe, które nakładało się na rękawice. Założyła je, podskoczyła i z zamachu wbiła żelazo w kamienną ścianę. Chwyciło od razu, nie robiąc przy tym zbyt wielkiego hałasu. Sh'elala zaparła się nogami – psiakrew, ale ślisko – i z trudem ruszyła w górę.

Raz, dwa. Raz, dwa. Wbijamy naprzemiennie. No, dalej, Sh'elala! Ręka, podciągamy nogę, ręka, podciągamy drugą nogę. Lgniemy do ściany, by przeczekać… Wiuuuch! Cholera, tym razem wiatr dał popalić. Dalejże, od nowa. Raz, dwa. Raz, dwa. Jeszcze trochę… No, daj z siebie wszystko. Nie patrz w dół, nie czas na podziwianie widoków.

A mgła…? Że bliżej? Taka jej rola, żeby ją zawiewało. No, bez ociągania się! Jeszcze ciut… Jest!

Sh'elala wreszcie dotarła do zakratowanego okna.

„Zaraz obudzę kasztelanównę, zamienię z nią parę znaczących słów, a potem… Potem już tylko Semaine i nagroda." Tak myśląc, zawisła na jednej ręce. Zamachnęła się, przesuwając pazurami po prętach. Metal zazgrzytał, jęknął, a w ślad za kawałkami żelaza poleciały czerwone, rozżarzone skry. Sh'elala miała nadzieję, że rosnący wiatr zamaskował ten hałas.

Wreszcie wśliznęła się do komnaty Tamaine.

Pokój był niewielki: kolisty, wyposażony w surowe, mało dziewczęce meble. Naprzeciw kominka stało obszerne łoże z baldachimem, którego kotary zostały zasunięte. Jednooka zdjęła pazury, założyła je za pas i podeszła bliżej.

Rozsunęła zasłony…

Tamaine była piękna. Regularne rysy twarzy podkreślały szlacheckie pochodzenie dziewczyny, a o tak zgrabnym, małym, prostym nosku Sh'elala mogła jedynie pomarzyć. Nic dziwnego, że Semaine stracił dla kasztelanówny głowę.

Sh'elala zasłoniła usta Tamaine dłonią. W momencie, gdy zaskoczona kasztelanówna otworzyła oczy, zabójczyni przyłożyła sobie palec do warg, szepcząc:

– Bądź cicho, nic ci nie zrobię.

Dziewczę najwyraźniej nie uwierzyło, bo zaczęło się desperacko wyrywać. Wyglądało jak drobne, zaszczute zwierzątko, które okrążyła sfora drapieżnych wilków. Patrzyło z przerażeniem w zimne oko napastnika.

– Posłuchaj, nie chcę cię skrzywdzić, ale jak się nie uspokoisz, to zmienię zdanie. Rozumiesz? Kiwnij głową, jeżeli rozumiesz.

Tamaine jeszcze chwilę siłowała się z ręką Sh'elali, ale była zbyt słaba, żeby cokolwiek zwojować. No to kiwnęła.

– Dobrze. I wysłuchasz mnie, tak?

Kiwnięcie.

– Nie będziesz krzyczeć?

Kiwnięcie.

– Dobrze. – jednooka spojrzała na nią ostro, a dziewczyna zadrżała – Teraz odsłonię ci usta, ale tylko piśnij, to pogadamy inaczej…

Znowu kiwnięcie.

Morderczyni nie bez wahania spełniła obietnicę, obawiając się najgorszego. Na wszelki wypadek zwinęła palce w pięść, ale kasztelanówna zaskoczyła ją. Nerwowo wsparła się na rękach i podczołgała do tyłu, tak by plecami oprzeć się o wezgłowie łoża. Podciągnęła kołdrę aż pod brodę i zadrżała jak osika.

– Cze… Czego chcesz? – wyjąkała.

– Żebyś mi pomogła.– odparła morderczyni – A wtedy ja pomogę tobie.

Tamaine mrugała nerwowo oczami, próbując domyślić się, kim jest zamaskowany napastnik. Wiedziała, że musi grać na zwłokę.

– Ale ja… ja nie potrzebuję… twojej pomocy… Zostaw mnie… w spokoju….

Dziewczyna mówiła z trudem, jąkając się i co chwila łapiąc powietrze na oddech. Semaine nie wspominał, że ukochana była umysłowo opóźniona.

– Ależ potrzebujesz, mała. – zapewniła jednooka – Niedługo turniej, mamy mało czasu.

– Ten turniej… To moja szansa. – rzekła dziewczyna, czerwieniąc się i mocniej zakrywając się kołdrą – Na zamążpójście.

Obcy na chwilę zaniemówił. Po czym nieznacznie pokręcił głową.

– Przecież ty masz wybranka. – odrzekł po dłuższym czasie – I to nie od wczoraj. To on mnie tu przysyła.

– Ja… nie mam nikogo. – odparła zdziwiona kasztelanówna. – Myślisz, że kim ja jestem..? Coś… ci się pomyliło. Idź stąd… To nie mnie szukasz… Ja swojego męża znajdę na turnieju.. I… to będzie… Wensley…

Sh'elala nie wierzyła własnym uszom. Czyżby się pomyliła? Czy nie chodziło o Cieniodąb? A może szło o inną dziewczynę? Rozejrzała się bezradnie. I wtedy jej wzrok padł na kubek, porzucony nieopodal łóżka.

– Nie ruszaj się… – Sh'elala pogroziła dziewczynie palcem, sięgając po naczynie – Powiedz mi… Semaine jest ci bliski?

Morderczyni przetarła palcem brzegi pucharku. Polizała go i nagle zakręciło się jej w głowie. Odrzuciła naczynie, które z trzaskiem rozbiło się o posadzkę.

– Teraz rozumiem… – rzekła jednooka – Lubczyk…

W tym czasie kasztelanówna, niczym drapieżna kotka, rzuciła się na Sh'elalę. W dłoni dzierżyła sztylet, schowany wcześniej pod poduszką.

– NIE ZNAM ŻADNEGO SEMAINE!!! – wywrzeszczała, a jej świdrujący głos obudził chyba cały Cieniodąb.

Zabójczyni zdążyła się uchylić, ale ostrze i tak sięgnęło jej lewego ramienia, pozostawiając po sobie krwistą pręgę. Zaklęła – już nigdy nie da się tak podejść! Żadnej litości na przyszłość!

Tamaine zerwała się na nogi i rzuciła się do ucieczki.

Sh'elala, wściekła i zniecierpliwiona, zareagowała mechanicznie. Skoczyła za dziewczyną, w mig ją dopadła, chwyciła za ramię. Znalazła sposób, żeby wreszcie przerwać alarmujący wrzask.

– Zawrzyj pysk!! – warknęła i zdzieliła szlachciankę piąchą w twarz.

Ta nawet nie zdążyła załkać. Jak stała – tak upadła, zachłystując się własną krwią. To będzie miała piękną ozdobę na inauguracji turnieju! Bo że szranki się odbędą, Sh'elala nie miała żadnych wątpliwości.

Wtem usłyszała krzyki i tupot chaotycznie stawianych kroków. Nadchodziła odsiecz, która ani chybi pokonała wszystkie możliwe schody. Jednooka rzuciła się do okna w momencie, gdy w drzwiach pojawili się obrońcy. Wsypali się do komnaty i jak jeden mąż rzucili za winowajcą. Jeden z nich uniósł ręce, a pomiędzy jego palcami pojawiły się błyskawice.

– Szarmach! Szarmach na bogów! – załkał inny mężczyzna, który klęczał przy nieprzytomnej dziewczynie i próbował ją cucić – Ratuj ją! Moja mała Tamaine…

Jednooka więcej już nie zobaczyła, ponieważ właśnie teraz odbiła się od podłogi i szczupakiem wypadła przez okno.

 

Strażnicy z niedowierzaniem patrzyli, jak napastnik wpada do zimnego jeziora i niknie w jego toniach. A potem długo nie wypływa, a woda znowu staje się gładka, na powrót przykryta warstwą szarej mgły.

– Co tu jeszcze robicie? – warknął czarodziej, próbując ocucić kasztelanównę. – Na górę, strzelać w jezioro, a to już!

– Ale panie… on skoczył… nikt nie skacze do Szarej Mgławicy…

– Pewno nie żyje!

– No. Nikt by temu nie dał rady!

– Na górę mówię!! – mag powtórzył dobitnie – Bo was wszystkich spalę na wiór!

Strażnicy popatrzyli na siebie z niechęcią, aż w końcu puścili się pędem na szczyt baszty. Woleli nie zadzierać z Szarmachem. Z kim jak z kim, ale z nim nie.

Jeszcze by ich pozamieniał w żaby…

 

***

Czarodziej obejrzał Tamaine i mruknął do rozdygotanego kasztelana:

– Cała jest. Nic jej nie będzie. Widzisz, mówiłem ci, że lubczyk spełni swoją rolę… Nie poszła za Semaine. Wolała turniej i Wensley'a.

Mirobór odetchnął z ulgą i przytulił córkę do siebie.

– Przed turniejem rzucimy jakąś iluzję, nie będzie widać nawet draśnięcia.

– Myślisz….? Myślisz, że to on..?

– Nie sądzę, żeby był tak głupi. Ma pomocnika, to jasne. Trzeba wypytać Tamaine o szczegóły… jak się tylko obudzi.

– Strażnicy mieli rację. Takiego skoku nie da się przeżyć. Nie z tej wysokości i nie do tego jeziora…

– Miroborze. – w głosie Szarmacha dało się wyczuć obawę – Jestem niemal pewien, że mamy do czynienia z wyjątkiem.

To rzekłszy, podszedł do okna i w milczeniu obserwował, jak strażnicze strzały wbijają się w mglistą toń. Poczuł… coś. Nie potrafił dokładnie tego opisać, ale wrażenie było naprawdę silne. I upewniało go co do tego, że napastnik przeżył.

 

***

Ta cisza osłabiała, kołysała, kłuła w uszy. Rozpraszał ją jedynie leniwy chlupot deszczu, rozbijającego się o taflę jeziora. W głębi migotały pulsujące światła o trupiozielonym kolorze. Falowały, niesione prądem wody, przybliżając się i oddalając, pojawiając się i niknąc.

Sh'elala wytężyła wzrok i poprzez ciemne wody zauważyła… Postać.

Sylwetka wirowała z gracją, giętko wymijając wszystkie przeszkody. Płynęła szybko, klucząc wśród gęstych wodorostów. Za nią pojawiły się kolejne istoty.

Morderczyni nie czekała długo.

Postać była już przy niej. Zawisła nieruchomo w wodzie, a na jej wąskich, delikatnych ustach zakwitł tajemniczy uśmiech. Miała wielkie, bezźreniczne oczy, niemal przezroczystą, upiornie jasną skórę i długie, białe włosy. Szaroblada szata spowijała jej chude ciało, podkreślając jego kruchość i subtelność. Istota uśmiechnęła się, a mroki wody na moment się rozjaśniły.

Czy ktoś tak piękny mógł być niebezpieczny?

Jednooka ujęła wyciągniętą dłoń i ruszyła w podróż ku rosnącym światełkom, wydobywającym się z niewielkich budowli o regularnych kształtach.

Byli coraz bliżej, brnąc w głębsze i zimniejsze tonie Szarej Mgławicy. Sh'elala widziała je dokładniej, patrząc jak ich widmowa zieleń zabarwia piaszczyste dno. Otrzeźwienie przyszło w momencie, gdy zabójczyni rozpoznała przeznaczenie zagadkowych budynków.

Cmentarz. To był cmentarz.

Na bogów! Podgniła nekropolia rozciągała się w całej niecce jeziora, a z potopionych grobowców wylewały się niemrawe, chorobliwe snopy zwodniczej jasności.

Morderczyni gwałtownie cofnęła się, próbując wyrwać rękę z mocnego uścisku zjawy.

Nic z tego. Szarpnęła jeszcze raz, cofając się ku górze.

Wtedy upiór odwrócił się. Nie tak dawna uroda znikła.

Na morderczynię patrzyły ziejące pustką oczodoły, a cała twarz mieniła się różnymi odcieniami zgnilizny. Długie, pokrzywione kły obnażyły się w zwycięskim uśmiechu, odsłaniając dziurawe dziąsła. Koścista dłoń o postrzępionych szponach tylko zacieśniła swój chwyt, ciągnąc Sh'elalę w czeluście Mgławicy. Dwie pozostałe istoty okrążyły szamoczącą się kobietę.

Morderczyni chwyciła metalowe pazury. Nie tracąc czasu na zakładanie ich, pokonała mocarny opór wody i wbiła je w trupią dłoń straszydła. Widmo cofnęło rozprutą rękę, wydając z siebie przejmujący skowyt.

Sh'elala nie czekała ani chwili. Ruszyła ku górze, desperacko rozgarniając lodowatą toń.

Upiory ścigały ją niestrudzenie, z obłędną szybkością posuwając się za niedoszłą ofiarą. Zabójczyni, czując że traci oddech, odpuściła sobie walkę z widziadłami.

Spostrzegła drgające zarysy wieży Tamaine i kontury Cieniodębu. Była tak blisko powierzchni…! Wtem mocny chwyt pociągnął ją do tyłu. Morderczyni odwróciła się. Nie teraz! Nie w tej chwili!

Upiór trzymał ją za kostkę.

Sh'elala drugą nogą wymierzyła mu kopniaka, zrobiła fikołka i – sięgając w ten sposób drugiej zjawy – przejechała po niej pazurzastą rękawicą. Korzystając z chwili zamieszania, ostatkiem sił wybiła się i po kilku sekundach wystrzeliła ponad taflę jeziora, głośno zaczerpując powietrza. Podpłynęła do brzegu, śledzona przez kłęby mgły. Wypełzła wreszcie na piach, oparła się o płot ogradzający domostwo Enhaima.

Mgła zatrzymała się równo z linią brzegu, a jej macki próbowały nieporadnie sięgnąć morderczyni. Upiory majaczyły tuż pod powierzchnią, kręcąc się w nerwowych piruetach. W końcu przystanęły, rzucając Sh'elali wściekłe spojrzenia. Jezioro zabulgotało, zaszumiało i nieznacznie cofnęło się, porywając ze sobą koszmarne opary.

Zabójczyni ciężko oddychała, kurczowo trzymając szponiaste rękawice.

Deszcz padał coraz mocniej, przynosząc chwilowe ukojenie.

Sh'elala przysięgła sobie, że już nigdy, przenigdy, nie będzie sceptyczna wobec legend i podań ludowych. Wszak Aspen i Enhaim opowiadali jej wczoraj o zatopionym cmentarzysku, pochodzącym z wojen między archipelagami… Nie dała wiary klechdom, kwitując je parsknięciem i wzruszeniem ramion. Taaak… Teraz zmieniła zdanie.

Wytężyła słuch.

Cholera, Cieniodąb huczał.

Raz po raz rozlegały się gniewne nawoływania straży i głosy pobudzonych mieszkańców. Noc przecinały światła pochodni, odbijające się na pochmurnym, deszczowym niebie.

Szukali jej.

Trzeba się śpieszyć. Morderczyni jeszcze raz zebrała siły i przesadziła wysokie ogrodzenie, ponownie spadając w kolczaste krzewy agrestu.

– Kurrrrwa! – zaklęła dla zasady, ale tak naprawdę cieszyła się, że dotarła do celu.

W obecnej sytuacji nie miała wygórowanych oczekiwań wobec losu. Po prostu chciała przeżyć. I tyle.

 

***

Ostatnio elf notorycznie nie dosypiał. Najpierw Aspen, potem balanga z Sh'elalą, a dzisiaj… No właśnie. Co to za hałas?

Tym razem obudziły go odgłosy w mieście: okrzyki, rozkazy, złorzeczenia i przekleństwa. Rzadko kiedy straże podnoszą alarm, ale widać tym razem sprawa była poważna. Jeśli tak, to trzeba się stawić w kasztelu, być może Mirobór potrzebuje pomocy… Enhaim zlazł z łóżka i przeszedł po omacku przez kuchnię. Właśnie przeciągle ziewał, gdy po policzkach czmychnęło mu mroźne powietrze. Zerknął na drzwi pokoju gościnnego, gdzie spała Sh'elala. Lodowaty podmuch wiuchnął przez szczelinami w ścianach. Enhaim zmarszczył podejrzliwie brwi i cichutko nacisnął na klamkę. Zerknął do środka.

Niby wszystko było w porządku: ciemno, sennie, chłodno. Wtedy kątem oka zobaczył mokre ślady. Prowadziły wprost z ogrodu i rozlewały się w pokaźną kałużę. Elf zadrżał. „O, niech mnie", pomyślał.

– Sh… – zaczął, ale przeszkodziło mu niecierpliwe łomotanie do drzwi wejściowych.

– Enhaim, otwieraj!! – krzyknął znajomy głos.

– Idę, już idę! – odrzekł, zamykając wejście do pokoju.

Przekręcił klucz w zamku. Na schodach stał rozsierdzony Aspen w asyście dwóch rosłych strażników. Elf spojrzał mu przez ramię: zauważył patrole, dobijające się do cieniodębskich domów. Gród był rozświetlony pochodniami, a kolejni strażnicy przetrząsali każdy kąt w miasteczku. Trwały poszukiwania.

Enhaim domyślił się, kto był zgubą.

– Co się stało? – spytał, niemrawo przecierając oczy – Jest środek nocy, Aspen…

– Mi to mówisz? – mruknął – Wydarli mnie godzinę temu, a matka akurat miała atak… No, nieważne. Noc, nie noc – służba to służba. Chcieli porwać kasztelanównę.

Elf otworzył usta tak szeroko, że język nieomal wypadł mu na brodę. O, psiakrew.

– Hęęę? – wydusił z siebie.

– No. Ktoś wdrapał się na wieżę, przeciął kraty i próbował uprowadzić Tamaine.

– I co?

– Nie udało się, bo nadszedł Szarmach… Ale napastnik zbiegł. Skoczył do Szarej Mgławicy. Teraz go szukamy.

Enhaim zauważalnie drgnął. Jezioro… Kałuże w jego pokoju… O, bogowie, bogowie!

– Co się dzieje? – Aspen zmierzył przyjaciela wzrokiem, a pozostali strażnicy próbowali zajrzeć do środka domu.

– Nic. – elf starał się zabrzmieć wiarygodnie – Po prostu potworna zbrodnia. Ruszyło mnie to.

– Jak każdego z nas. Słuchaj, spytam cię bez ogródek. To formalność, musimy zbadać wszystkie możliwości, a widzisz… no…

– Wyduś to z siebie. – elf ponaglił przyjaciela niecierpliwym głosem, ale serce waliło mu jak szalone.

– Trop prowadzi do ciebie… Yh. Tamaine powiedziała, że obcy miał jedno oko…

– No i?

– Noo… Przecież ten… Sh'elala… Nosi przepaskę, nie?

– To o niczym nie świadczy. – Enhaim wzruszył ramionami, po czym dodał pewnie – Czy kasztelanówna zapamiętała coś jeszcze?

– Niestety… Wiesz, dziewczyna jest w szoku, poza tym zdrowie jej szwankuje, odkąd nie spotyka się z tym swoim chłoptasiem.

– No cóż, nie mogę wam pomóc. Ostatnio kręci się tutaj wielu jednookich, sprawdźcie na podgrodziu. A za Sh'elalę ręczę osobiście.

– Jak to? Przecież ona… i ty… – ogr zająknął się – Czy wyście… wyście razem..?!

– Tak. – elf znowu skłamał i się uśmiechnął – Jestem jej alibi.

Zapadła kłopotliwa cisza, podczas której skołowani strażnicy znacząco na siebie zerkali. Aspen w końcu westchnął i zarządził odwrót. Gdy jego podwładni oddali się już wystarczająco, ogr nachylił się do elfa i konspiracyjnym szeptem zapytał:

– Co ty, do kurwy nędzy, wyprawiasz?! Pojebało cię?

– Nie rozumiem.

– Nie pieprz! Albo ją kryjesz, albo faktycznie ją stuknąłeś! I każda z tych opcji dowodzi jednego. Że oszalałeś, Enhaim!

Elf klepnął Aspena w ramię i rzekl:

– Niewykluczone, mój przyjacielu, niewykluczone.

Po czym zamknął drzwi przed oniemiałym dowódcą.

 

***

Enhaim wśliznął się do pokoju gościnnego. Podszedł do łóżka i ściągnął kołdrę. Zamarł. Nikogo tam nie było.

Wtedy poczuł ostrze sztyletu, które niebezpiecznie pocierało jego gardło.

– Chcę wiedzieć, dlaczego mnie nie wydałeś. – syknęła Sh'elala.

– Słyszałaś wszystko?

– Nie nadużywaj mojej cierpliwości. – ostrzegła, naciskając na nóż.

– Myślę… myślę, że możemy sobie pomóc, Sh'elala.

– Naprawdę? Chyba przeceniasz swoje wpływy. – odparła zimno.

– Wrogowie Szarmacha są moimi przyjaciółmi…

– Szarmach mnie gówno obchodzi. Liczy się Tamaine.

– Porwanie córki Mirobora nie byłoby po myśli maga. – wyjaśnił, próbując zachować zimną krew – Musisz go brać pod uwagę. Mogę ci się przydać, przecież o tym wiesz.

Uchwyt zelżał.

– Dlaczego to robisz?

– Z zemsty i chciwości. – powiedział bez ogródek – Nienawidzę Szarmacha i marzę, żeby się stąd wyniósł. A poza tym chcę odzyskać moje wpływy w kasztelu.

– To dobre powody. – rzekła i cofnęła się.

Elf szybko się odwrócił i popatrzył na nią zaciekawiony:

– Jednego się domyśliłem.

– No?

– Ty znasz Semaine.

– Brawo, detektywie.

– A teraz chciałbym posłuchać reszty.

– Trochę tego jest…

– To nic. Mamy całą noc. – odrzekł, siadając na łóżku – Wierz mi, jestem świetnym słuchaczem.

Koniec

Komentarze

Komentarz + uzasadnienie w:” NIE KRADNIJ! (JEŚLI WCZEŚNIEJ NIE ZABIJESZ), cz. XIII – XIV”

6/6

Nowa Fantastyka