- Opowiadanie: sathe - NIE KRADNIJ! (JEŚLI WCZEŚNIEJ NIE ZABIJESZ), cz. 9

NIE KRADNIJ! (JEŚLI WCZEŚNIEJ NIE ZABIJESZ), cz. 9

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

NIE KRADNIJ! (JEŚLI WCZEŚNIEJ NIE ZABIJESZ), cz. 9

IX

Mirobór siedział zdegustowany i ze zniecierpliwieniem bębnił palcami w poręcz tronu. Po jego prawicy w nieeleganckiej pozie rozparł się Szarmach, zabijający znudzenie kolejnymi kielichami wina. Dalej stały puste krzesła, czekające na spóźniających się gości.

Widać Samopał był na bakier z etykietą.

Wensley, syn Amriela I, nie postanowił przybyć punktualnie na dzisiejszą ucztę. Zresztą wczoraj też się nie zjawił: na turniej zapisał go giermek, który w imieniu pana przekazał, że książę – wraz z dwoma oddziałami – rozbił obóz na podgrodziu, tuż przy brzegu Szarej Mgławicy. „W związku z tym", mówił przemądrzały giermek, „książę dziękuje za gościnę, bo od noclegów w kasztelu woli rozgwieżdżone niebo i swoją drużynę".

Mirobór miał ochotę odprowadzić gówniarza kopniakami, ale Szarmach ukradkiem pogroził mu palcem. No to zrezygnował. A teraz siedział jak ćwok i czekał, aż Wensley przełamie wstręt do prowincji i zaszczyci Cieniodąb swoją obecnością.

Kasztelan zerknął na lewo: obok zasiadła Tamaine, potem Enhaim, a dalej Aspen i znaczni goście z grodu. Wszyscy milczeli i skupiali się bardziej na trunkach, niż na rozmowie.

Nie ma co, zabawa że hej.

Mirobór popatrzył na córkę: tkwiła na swoim miejscu wyprostowana jak struna i nieruchoma niczym manekin. Dziewczyna wyglądała nadzwyczaj pięknie i świeżo. Zaklęcie iluzji skryło koszmarną miazgę, jaką stał się jej nos po odwiedzinach tajemniczego bandyty. Pokojówki też wyszykowały ją na medal. Zielona, brokatowa suknia cudnie podkreślała powabne krągłości. Lśniące wstążki we włosach połyskiwały drobinkami szmaragdów, a dekolt zdobiła kolia, znaleziona w skarbcu. Tamaine mówiła niewiele, nie zawsze odpowiadała na pytania i prawdę powiedziawszy, sprawiała wrażenie opóźnionej.

Mirobór wiedział, że to zasługa lubczyku. Miał wyrzuty sumienia. Nie powinien ryzykować życiem jedynaczki. Jednak racja stanu… Ech, dlaczego nie można było załatwić tego inaczej?

I jeszcze wczorajszy napastnik… Tamaine określiła go jako wysokiego, szczupłego, jednookiego mężczyznę.

– No to mamy co najmniej kilku takich kandydatów. – mruknął do siebie kasztelan, obserwując zgromadzonych gości.".

– Jest tutaj. – szepnął Szarmach, mrużąc oczy. – Wyczuwam go.

– Podsłuchujesz mnie? – groźnie odrzekł Mirobór.

– Nie mówiłeś, że nie mogę. – szyderczo uśmiechnął się czarodziej, połykając kolejną porcję wina.

– Kiedyś przeholujesz. – warknął władca, nerwowo sięgając po pieczyste.

– Aha, jasne.

Kasztelan ciężko westchnął, po raz kolejny przyglądając się biesiadnikom.

Co za zbieranina, psiamać. Oczywiście spodziewał się sporej różnorodności, ale żeby aż tak…

W uczcie, inaugurującej jutrzejszy turniej, brało udział niemal stu zawodników, którzy na szczęście przybyli tu bez swoich fanów.

Mirobór rozkazał rozstawić na dziedzińcu stoły i ułożyć je w czworobok tak, by środek pozostał pusty. Na razie harcowały tam tylko psy, które łapczywie pożerały wszystko, co rzucili im biesiadnicy.

Za chwilę miała się rozpocząć część artystyczna – na tę okazję Szarmach sprowadził z Samopału akrobatów, żonglerów, a nawet truwenerów księcia Amriela Dzięki nim zabawa z pewnością nabierze jakichkolwiek rumieńców.

A tymczasem…

Proszę, kogo tutaj nie było?

O tam, całkiem niedaleko, siedział rycerz zakuty w srebrzysty pancerz. Paladyn, zdaje się, bo nic nie pil, tylko wodę. Dalej rozparła się głośna grupa zawodowych smokobójców. Zaiste wyglądali na profesjonalistów: ich zbroje zdobiły smocze zęby i pazury. Obwiesili się paciorkami i skórzanymi amuletami, a w zmierzwione i natapirowane kudły wpletli odłamki rożnych łusek. Dwóch z nich nie widziało na lewe oko, a jeden na prawe. Pozostali wzrok mieli niezły, bo umiejętnie wychwytywali gąsiorki z alkoholem.

Niebywale prezentowali się też mistrzowie cechu szewskiego. Zwiedzeni legendą o zwycięstwie przodka, sami postanowili zakosztować przygody. Kasztelan nie musiał pytać o ich plan. Każdy by go przejrzał. Wystarczyło przejść koło namiotu, by poczuć smród siarki i gnijących owczych skór.

Albo tamci, co rozsadowili się w rogu po lewej… Niby bogato przyodziani, niby spokojni, ale jakoś niebudzący zaufania. Strasznie im źle z oczu patrzyło: mało rozmawiali, gapili się pochmurnie na siebie, dawali sobie ukradkowe znaki i wskazywali co chwilę na… no właśnie. Kolejny ewenement.

Kobieta.

Ponura, milcząca, zakuta w czarną zbroję… Jednooka.

Jak niewiasta może się mierzyć ze smokiem??

O, jeszcze ci. Trzech chłopów pod wodzą Hektora. Jednak zdecydowali się na udział w walce! Chyba będą rzucać w smoka warzywami i sianem, bo nie wzięli ze sobą żadnego oręża.

A czy warto wspominać o różnej maści rycerzach, akolitach, magach spod ciemnej i jasnej gwiazdy, bardach i barbarzyńskich wojownikach z nomadycznych plemion dalekiego Wschodu?

Władca ze zniecierpliwieniem westchnął, skinął na służbę, by donieśli więcej jadła i napitku, po czym mruknął:

– Zaczynamy. Nie mam już ochoty czekać na księcia. Wystarczająco mnie znieważył swoim spóźnieniem.

Zanim czarodziej zdążył zaoponować, kasztelan wstał na równe nogi i przemówił.

– Witajcie! Dzisiaj świętujemy! Jutro zaczyna się wielki turniej i wielka przygoda. Czeka was nie lada wyzwanie, ale i splendor, zaszczyty oraz honory, należne największym herosom naszych ziem. Przed wami sława, bogactwo i moja córka: piękna i czysta jak zimowy poranek… Tak więc, chociaż stawką jest wasze życie, to dla takiej nagrody warto się poświęcić! Przeto składam hołd waszej odwadze i każdemu życzę po stokroć sukcesu oraz wygranej! Pijcie, jedzcie, radujcie się ucztą! Siła emocji przed nami – wzmocnijcie się tedy, abyście jak najdłużej wytrzymali na naszej fecie!

To rzekłszy, klasnął, dając znać służącym.

Wnet masywne blaty ugięły się pod ciężarem pachnącego, pieczonego mięsiwa, kołaczy, warzyw oraz różnego rodzaju kiełbas, szynek i baleronów. Dzbany z miodem stały tuż obok winnych gąsiorków, a pomiędzy nimi ustawiono soczyste owoce oraz aromatyczne przyprawy. Wielkie salatery wyłożono nadziewaną wieprzowiną, a wiklinowe kosze wypełniały uwędzone ryby.

Takiej uczty w Cieniodębie jeszcze nie było.

Enhaim spisał się na medal.

Biesiadnicy oklaskali przemówienie kasztelana skromnymi brawami. Potem rzucili się na wystawne potrawy, zgarniając, co się dało. Zapanował szum, gwar, szczękanie naczyń, a atmosfera wieczoru znacznie się poprawiła.

– Mogłeś zaczekać. – Szarmach upomniał Mirobora.

– Nie, to książę mógł się zjawić punktualnie. I tak na niego długo czekaliśmy.

Wtem brama wejściowa dziedzińca otworzyła się, biesiadnicy jak jeden mąż odwrócili głowy i zastygli w wyczekiwaniu.

– Ach, rozumiem. – westchnął kasztelan – Książę chciał mieć wejście…

– I ma. – przytaknął mag z zadowoleniem, a Tamaine aż lekko uniosła się na krześle.

Biesiadników dobiegło głośne „raz, dwa, raz, dwa, trzy i!", a potem huknęła skoczna, wesoła muzyka. Szybki, miarowy rytm rwał nogi do tańca. W takt ognistych melodii na dziedziniec wpadli akrobaci, którzy wysokimi saltami przeskoczyli stoły i wylądowali na środku placu, płosząc zdezorientowane psy. Tuż za gimnastykami do boju ruszyli żonglerzy. W ich rękach wszystko zamieniało się w barwny kołowrót, nawet łyżki, kielichy i owoce, zabierane ucztującym sprzed nosa.

Weszli wnet na środek placu i połączyli swe siły z akrobatami.

Muzykanci nie dawali odpocząć, okraszając spektakl potężnymi uderzeniami bębnów i tamburynów. Biesiadnicy klaskali do rytmu, wrzeszczeli z aprobatą, a niektórzy zrywali się na nogi, by miarowo podrygiwać.

Nagle jeden z niezwykłych akrobatów zeskoczył w przepięknym piruecie na ziemię, wyprężył się, a potem ruszył do przodu w dynamicznych saltach. Sunął wprost w kierunku kasztelańskiego stołu: w ostatniej chwili wybił się i opadł lekko tuż przed zaskoczoną Tamaine. Zerwał z twarzy maskę, wyszeptał zaklęcie. Błysnęło, dookoła rozszedł się słodki zapach dzikich kwiatów. Widzowie westchnęli z zachwytem.

Akrobata, z naręczem kwiatów, schylił się przed kasztelanówną.

– Pragnij poznać księcia Wensley'a, pani. – wyjaśnił uradowany Szarmach, a dziewczyna spąsowiała i maślanymi oczami przesunęła po smukłej, sprężystej sylwetce arystokraty. Po jego prostych blond włosach, spadających na umięśnione ramiona. Po jego opalonej, gładkiej skórze… Zajrzała też zawstydzona w lazurowe, niebieskie oczy i zaniemówiła na widok pełnych, zmysłowych ust, którymi teraz ucałował jej ręce.

– Pragnę… – tylko z siebie wydusiła i omal nie zemdlała.

Książę w przelocie musnął jej usta delikatnym pocałunkiem i z wielką gracją przeskoczył przez stół, zasiadając wygodnie obok Szarmacha. Skłonił się lekko Miroborowi, a na pytanie, gdzie się podziali jego czcigodni rodzice, odparł bezczelnie:

– Nie mieli czasu.

Kasztelan zasępił się i do końca uczty milczał, łypiąc na znakomicie bawiących się gości.

Wensley szybko nadrobił straty, pożerając i wypijając wszystko, co miał w zasięgu ręki. Zerkał co chwilę na czerwieniącą się Tamaine i przesyłał jej ukradkowe całusy.

Szarmach nachylił się do niego, zniżając głos;

– Panie… Nie tak otwarcie, jeszcze ludzie się domyślą…

– Daj spokój. – odrzekł zniecierpliwiony i mrugnął do kasztelanówny – No, całkiem niezła ta jałóweczka… Spodziewałem się staruchy, a tu i cycek, i dupa na miejscu. Będzie gdzie się rozgościć.

– Musimy porozmawiać. – cierpko stwierdził mag, ledwo znosząc wybryki władcy.

– Jutro.

– Nie, panie. Jeszcze dzisiaj… Turniej… – zaczął, ale książę przerwał mu obcesowo.

– Turniej wygram ja, tak jak postanowiono.

– Trzeba o tym porozmawiać, ustalić szczegóły…

– Nie trzeba. Zająłem się tym osobiście, kochany.

– Ty, panie?! – Szarmach wybałuszył oczy, a kilku gości spojrzało na maga.

– Ja. A bo co? – Wensley zmrużył oczy.

– Nic… syn władcy nie powinien parać się takimi rzeczami.

– Ależ, mój drogi, mi to sprawia przyjemność! Spiski, knucie, oszustwa, zdrady i bogactwo. To jest to, co kocham. Jestem w tym naprawdę świetny, bo miałem znakomitego nauczyciela. – popatrzył znacząco na czarodzieja.

– Jednak gdybym mógł… – ten odpowiedział, ciut zmieszany.

– Możesz. Jutro.

– A jeśli będzie za późno?

– Nie obawiaj się. – Wensley promiennie się uśmiechnął i wypił kolejny kielich wina – Przyjdź do mojego namiotu, wyjaśnię ci.

– Ale…

– Zamilcz. – syknął młodzieniec, znowu przechylając się w krześle, by posłać buziaka Tamaine – Jest uczta. Chcę się bawić.

„Bezczelny gówniarz", pomyślał Szarmach, ale zamknął usta w ciup. „Ja cię jeszcze wychowam, jak się tylko na dobre osiądę w Cieniodębie". Wensley wstał i chwiejnym krokiem podszedł do kasztelanówny. Pocałował ją w rękę i, trochę bełkocząc, wydukał:

– Zapraszam do walczyka…

– Ależ to nie walczyk – zauważyła, wlepiając się w niego jak sroka w gnat.

– „Niewalczyk"? Ech, może być i to. – skinął głową, wyciągając Tamaine zza stołu – Wszystko mi jedno.

To powiedziawszy, porwał zawstydzone dziewczę do tańca i zawirował z nią w pijackim piruecie.

„Skończę w piekle", rzekł sobie w duchu Mirobór i skrył twarz w dłoniach.

***

Muzyka pulsowała, gotowała krew w żyłach, ognie tańcowały dookoła, świat szalał, skakał, wirował. Pot mieszał się z zapachem jadła, wino uderzało do głowy, rumieńce zalewały policzki. Wensley trzymał dziewczynę mocno w pasie i prowadził ją jak prawdziwy tancmistrz.

W lewo, prawo! I obrót! I znowu, do rytmu, do rytmu, szybciej, żwawo! Skok!

Tamaine patrzyła księciu w oczy i tonęła w ich blasku.

Chłonęła jego zapach, dotykała gęstych włosów, gładziła mocne ciało.

A on śmiał się, bawił, radował. Patrzył na nią z miłością i oddaniem. Blask jego zielonych źrenic onieśmielał, a czarna skóra zmuszała do pocałunków. Byli znowu razem.

– No brawo, brawo… Toś ty jednak nie taka cnotka, jak mi opisywał Szarmach … – odezwał się Wensley, a Tamaine nerwowo zamrugała. Szmaragdowy blask znikł, podobnie jak hebanowa karnacja wybranka. Kasztelanówna wyswobodziła się z objęcia, kręcąc głową.

– No co jest? Chodź tu! Już teraz zawsze będziemy tak tańcować! – warknął.

Dziewczyna cofnęła się, rozglądnęła, jakby nie do końca rozumiejąc, co się wokół niej dzieje.

– Nie. – odpowiedziała zlękniona. – Nie, bo… ty nie jesteś Semaine…

Potem okręciła się na pięcie i uciekła, zostawiając Wenslley'a pośród bawiących się w najlepsze gości. Książę zacisnął pięści i rozdarł się jak rozpuszczony bachor:

– Szaaaaarmaaaach…..!!!!!!

 

***

Sh'elala nie bawiła się dobrze: właściwie w ogóle się nie bawiła. Tłum ją męczył, muzyka ogłuszała, a jadło mdliło. A na dodatek miała przewidzenia. Otóż myślała, że niektórzy biesiadnicy, o ci z naprzeciwka, grozili jej.

Jeden z nich, ten najroślejszy i najbogaciej wyglądający, uniósł kciuk i – wwiercając w Sh'elalę wzrok – przejechał palcem po swojej szyi. Ale dlaczego? Kto to taki?

Pięknie, gdziekolwiek się nie ruszyła, tam zyskiwała nowych przyjaciół.

– Pora się zbierać. – mruknęła do siebie – Nic tu po mnie

– A waćpanna gdzie? – ktoś znienacka pojawił się za jej plecami.

Obejrzała się i zobaczyła, jak tłusty jegomość schyla się w ukłonie, szorując po ziemi pierzastym kapeluszem. Kolorowy kontusz i pleciony pas obciskały jego obfity brzuch.

– Coś ty za jeden? – spytała bez namysłu.

– Jędrzej Godniewski z Pytanowa, szlachcic z powołania, urodzenia i zawodu! – ryknął tubalnym głosem, podkręcając sumiastego wąsa. Wsunął kciuki za pas i dodał – Zatańcujmy.

Sh'elala wstała, oparła ręce na jego ramionach i rzekła cicho, ukazując nieludzkie zęby.

– Mam inną propozycję. Może nie zatańcujmy, co? – odparowała.

Szlachcic cofnął się, a na jego skroniach pojawił się pot. Podgardle mu zafalowało, gdy wyjąkał:

– No… może i nie.

Morderczyni odepchnęła go lekko i, nie żegnając się z nikim, wyszła w samym środku uczty.

 

***

– Ty idź. – pochmurnie mruknął Krzywonóg.

– Ja… ja? – burknął Seroz.

– No. Przywitaj się z nią i ładnie się przypomnij.

– Ale może jutro… potem… to znaczy…

– Wiesz, gdyby nie to, żeś mi bratem… – zaszydził Nabijacz – … to pomyślałbym, że nie chcesz usłuchać szefa…

– A to nieprawda, nie? – podchwycił Kościejnik, czarodziej, którego imię w pełni oddawało wygląd. Długi nos, wystające kości policzkowe i wyłupiaste oczy upodabniały go do wiecznie wściekłego gargulca. Mag zaśmiał się, aż jego liczna biżuteria zagrzechotała.

Seroz strzyknął śliną. Skurwiele. Ale by im zrzedła mina, gdyby porachował się z tą babą… Ale by się kajali. Ale by bili pokłony..! Półkrasnolud walnął pięścią w stół i oznajmił:

– Pójdę, bracia. Bo was miłuję i nie chcę, by między nami była jakaś zadra!

Dla animuszu wychylił kielich miodu i opuścił zabawę.

– No, to czekam na ciebie! – zarechotał Nabijacz.

– I pozdrów ją od nas! – zakpił gnom Wassencherm, gdy Seroz oddalał się od podchmielonego towarzystwa.

Krzywonóg pogładził wąsa i swoim zwyczajem mruknął:

– Nabijacz…

– Tak, szefie. Wiem, co robić.

 

***

– Ooo… patrzcie, kogo tu przywiało… – wyjąkał podchmielony chłop, dłubiąc w wielkim, czerwonym nochalu – Pan dowódca, hep!

Aspen postukał Hektora w ramię. Ten czknął głośno i spytał:

– Czego?

– Mam sprawę.

– No to ją wykładaj.

– Tutaj? Przy nich? – wskazał na zalanych gospodarzy, którzy z przepicia pokładali się na ławach. Jeden z rolników naprzemiennie jadł i rzygał, drugi robił dokładnie to samo, tylko że odwrotnie. Kolejny leżał pod stołem, przytulony do śmierdzącego psa i kawałka nadgryzionej golonki z musztardą.

– Są mi bliscy jak rodzina. Chociaż to chyba złe porównanie. – odparował Hektor i oskarżająco popatrzył na brata. Ten wytrzymał spojrzenie i wydął policzki:

– Jak tam chcesz. To ci mówię. Matka się obudziła i chciała cię widzieć. Jednak skoroś zajęty piciem… Jak wytrzeźwiejesz, przyjdź. Schubstolz gadał, że ciężko chorym zawsze się polepsza przed… przed…

– Nie kończ. – Hektor spuścił głowę i dodał cicho – Nie kończ.

– Przyjdziesz?

Chłopi jak jeden mąż pociągnęli nosami, a jeden z nich głośno zaszlochał.

– Przyjdę. – rzekł ogr i dołączył do płaczliwego chóru.

 

***

Seroz śledził nieznajomą. Był jak jej cień. Podążał za nią w bezpiecznej odległości, czając się w mroku. „Wystarczy, że wyjmę teraz sztylet i rzucę…", myślał. „Ale co będzie, jeśli nie trafię? Jeśli ona przeżyje? Przecież nie pokonam jej w otwartym pojedynku! Zbyt dobrze pamiętam, jak zabija..".

Półkrasnolud zadrżał. Nie, nie z zimna. Ze strachu.

Z każdym kolejnym krokiem opuszczała go odwaga. Jak w ogóle mógł założyć, że zdoła zabić jednooką? A właściwie… po co miał to robić? Z zemsty? Z poczucia obowiązku?

Wolne żarty.

Seroz przystanął i przez chwilę obserwował oddalającą się nieznajomą. Potem zerknął w drugą stronę. Było tam pusto i bezpiecznie. Wiatr dął od lasu i niósł ze sobą zapach skutych mrozem drzew. Tak właśnie pachnie wolność.

– Pies wam mordę lizał. – splunął siarczyście i skierował się ku wyjściu z Cieniodębu. No cóż, może i był cholernym tchórzem, ale lepszy taki żywy, niźli martwy.

 

***

Sh'elala odwróciła się po raz kolejny. Miała wrażenie, że jest śledzona. Wpatrzyła się w gęstniejący mrok, ale nie zauważyła niczego niepokojącego. Wzruszyła ramionami i, przeciągle ziewając, zamknęła za sobą drzwi w domu Enhaima.

Dobranoc, głąby.

 

***

Seroz spakował się bardzo szybko. Wziął najpotrzebniejsze rzeczy, nie pogardzając też bogactwem kamratów. W sakwie schował i złoto, i parę drogocennych cacuszek, i biżuterię Krzywonoga. Zabrał najlepszą broń i dosiadł wodzowskiego konia. Zwierzę gniewnie prychnęło, gdy poczuło zapach obcego.

– Ruszaj, durna chabeto. – warknął zbójca i popędził markotne zwierzę.

Minął rzędy namiotów i biesiadujących podgrodzian, potem wyjechał na drogę ciągnącą się wzdłuż Szarej Mgławicy.

Następnie dotarł do traktu, prowadzącego na zachód.

Dalej, ku nowej przygodzie.

Nie ujechał jednak ni kilometra.

Powietrze przeciął dziwny odgłos. Ktoś pomyślałby, że to nocne trele owadów. Jednak Seroz dobrze wiedział, co to było. Tak szeleściła zatruta strzałka Nabijacza.

– Psiakrew…. – sapnął, czując piekący ból w plecach. Paraliżujące odrętwienie rozprzestrzeniało się po całym ciele i Seroz zachwiał się w siodle. W końcu bezwładnie spadł z konia. Leżał nieporadnie na lewym boku. Nie mógł się ani poruszyć, ani krzyknąć – trucizna Nabijacza była nadzwyczaj skuteczna. Półkrasnolud patrzył w niemym przerażeniu, jak z ciemności wyłania się rosła sylwetka Nabijacza. Zbój stanął nad Serozem i zaszydził:

– A dokąd ci to tak śpieszno, bracie?

Nachylił się nad nim, udając, że nasłuchuje.

– Nie rozumiem… Cco mówisz? Że uciekasz, bo się boisz kary? Tak? I co jeszcze..? Że cię jednooka nie rozpoznała…? O, tutaj znam odpowiedź.

Wyszeptał mu ją wprost do ucha:

– Bo cię nigdy nie widziała, skurwielu. Pozwoliłeś, by wytłukła twoich kamratów jak kaczki na polowaniu. Nie zrobiłeś nic. I dlatego sczeźniesz, gnoju. Już ja o to zadbam.

Bez ceregieli chwycił Seroza i przerzucił go przez siodło. Poprowadził zwierzę przez las, nad brzeg Szarej Mgławicy. Zbadał, czy nikt go nie widzi. Ach, cudownie. Spokój.

Tylko ta mgła jakby większa…

Nabijacz znowu szepnął:

– Pamiętasz legendy o tym bajorku? Nie…? – pochwycił Seroza i wziął go na ręce. Podszedł na skraj jeziora, dodając – Pozwól, że ci przypomnę…

To rzekłszy, rzucił półkrasnoluda w ciemną toń. Nasłuchiwał jeszcze, jak woda rozpryskuje się wokół i jak wszystko po chwili cichnie. Mgła cofnęła się nieznacznie i jakby zassała.

Zbój chuchnął w dłonie. Pora wracać na ucztę.

 

***

Seroz był świadomy do końca: także wtedy, gdy upiory pożerały go żywcem.

Gdyby tylko wiedział, że tak umrze! Wtedy inaczej pokierowałby swoim życiem.

No, ale na to było już trochę za późno.

Koniec

Komentarze

Chętnie to przeczytam jak nadrobię pozostałych osiem części :)
Pozdrawiam.

Komentarz + uzasadnienie w:” NIE KRADNIJ! (JEŚLI WCZEŚNIEJ NIE ZABIJESZ), cz. XIII – XIV”

6/6

Nowa Fantastyka