- Opowiadanie: kawkers - Razbiest

Razbiest

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Razbiest

W knajpie unosił się charakterystyczny dla takich miejsc zapach piwa, podłych papierosów, równie podłej strawy, a wszystko oświetlone wątłymi błyskami pełgających na świeczkach płomyków. Było głośno, ale o tej godzinie było to normalne, przy każdym stole siedziało wrzeszczące towarzystwo, stukające kuflami, walące pięściami w blaty stołów, rechoczące głośno. Razbiest nie przepadał za takimi miejscami, było zbyt gwarnie, zbyt hałaśliwie, sam nie wybrałby takiego miejsc na spotkanie. Nie miał jednak wyboru, informator, chcąc zachować anonimowość, postanowił wtopić się w tłum, pokazać publicznie, co musiało się wykluczać, jak tylko Razbiest go zobaczył. Szczurza morda, obsypana krostami, rzadki, źle ogolony zarost, podejrzliwe spojrzenia i zgarbiona postawa, próbując się cicho przemknąć między rozpijaczonymi bywalcami knajp wyróżniał się tym wszystkim na ich tle. Za bardzo się starał być niezauważalnym, żeby ktoś nie zwrócił na niego uwagi.

Razbiest podniósł swój kufel piwa, w połowie pełny, i zaprosił gestem swojego informatora, używając do tego ręki przyozdobionej sygnetem z białego złota, symbolem przynależności do Zakonu. Ten usiadł, rozglądnął się nerwowo, odmówił piwa, gdy kelnerka mu zaproponowała, co już samo w sobie było podejrzane, bo po co człowiek przychodzi do knajpy, jeśli nie po to, by się napić.

Informator zaszeptał coś niezrozumiale, ale słowa zgubiły się w ogólnym rwetesie. Razbiest wskazał palcem ucho i zrobił bezradny gest wzruszenia ramionami. Informator znowu się rozejrzał, ale na szczęście nikt nie zwracał uwagi na jego podejrzane zachowanie, nabrał trochę odwagi i krzyknął.

– Nie wiem, czy to był dobry pomysł spotykać się tutaj.

Bylibyśmy bardziej anonimowi na własnych pogrzebach, pomyślał Razbiest.

– Zamów piwo, rozluźnij się, wyglądasz, jakby ktoś ci wsadził kij w żyć.

Informator zamrugał, skinął na kelnerkę, ale ta go zignorowała. Pięknie, pomyślał Razbiest, i prychnął kpiąco.

– Razbiest – przedstawił się, wyciągając dłoń w stronę informatora. Ten znowu się rozejrzał, a wytarłszy spoconą rękę o kaftan uchwycił wyciągniętą dłoń w drobną rączkę, zaniemówił, skoncentrowany i boleśnie zamyślony.

– Kowalski. Jan Kowalski – krzyknął w końcu, i wzdrygnął się ze strachu, gdy kelnerka walnęła tuż przed nim pełnym kuflem piwa o stół.

– Kowalski? – Razbiest łyknął piwa i stwierdził, że zaczyna się dobrze bawić.

– Tak. Ojciec był kowal, to ja jestem Kowalski.

– Mógł być nawet właścicielem burdelu, mało mnie to obchodzi. Wiesz, po co mnie do ciebie przysłano, i kto kazał nam się spotkać.

– Mam pewne informacje – nachylił się konspiracyjnie nad stołem, kiwnął porozumiewawczo głową. Informator posiadający informacje, to było równie zaskakujące, co prostytutka uprawiająca nierząd dla pieniędzy.

– Słucham.

– Najpierw chcę wiedzieć, ile już wiecie.

Razbiest westchnął, Zakon nie udzielił pozwolenia na zdradzanie szczegółów śledztwa, ale również niczego nie zabronił. Przecież to był zarejestrowany informator, posiadający własną tekę w kapitule Zakonu Światła, jeśli zdradzenie paru nieistotnych faktów ze śledztwa go uspokoi, to czemuż by nie.

– Jak doskonale wiesz, w mieście pojawił się nowy narkotyk, Skrzydła Anioła, wywołujący obok halucynacji także znaczne wzmocnienie odporności, siły i wyczulenie zmysłów. Jest bardzo popularny ze względu na cenę i efekty, jakie wywołuje.

– Od kiedy interesujecie się narkotykami? Zakon się tym nigdy nie interesował.

Parę osób odwróciło się w ich stronę, słysząc o Zakonie, ale uciekli wzrokiem widząc spojrzenie Razbiesta i jego nadnaturalnie grube, odsłonięte przedramiona.

– Narkotyk jest na bazie krwi, musiał zostać stworzony przez manipulację esencją. A wszystko, co związane z bóstwami, interesuje nas.

Boska esencja, zawarta w ludzkiej krwi, mogła być dowolnie manipulowana przez magów genowych, a więc jeden z nich musiał brać udział przy tworzeniu narkotyku. A skoro od jakiegoś czasu każdy mag genowy musiał być zarejestrowany w kapitule Zakonu pod groźbą surowych restrykcji, a żaden z zarejestrowanych nie był związany z jego tworzeniem, to znaczyło, że na wolności jest nielegalny mag. Ale o tym tajny informator nie musiał już wiedzieć.

– Nie jesteś ubrany jak członek Zakonu, nie nosisz białej szaty, kim więc jesteś?

Razbiest dopił swoje piwo do końca, sięgnął po kufel informatora i upił parę sutych łyków. Nie miał ochoty dyskutować o modzie zakonników. Nikt też nie zwracał na nich uwagi, pomimo wciąż podnoszonego tematu Zakonu, kontynuował więc.

– Wiesz, co się wydarzyło na południu, jak humanidzi się zbuntowali i podnieśli rebelię, dzięki której przejęli władzę w tamtych krajach, tworząc Federację Ras.

Informator kiwnął głową, odmówił przyjęcia z powrotem swojego kufla, co ucieszyło Razbiesta, a swoją radość wyraził kolejnym obfitym łykiem.

– Jak wiesz Zakon Światła koncentruje się na konfiskacie wszelkiej techniki, jakiejkolwiek pozostałości po Erze Nauki, książek i rozpraw naukowych także. Wciąż powstają nowe, półlegalne gildie, które w ukryciu na nowo rozwijają zabronione nauki i drukują ksiązki znajdujące się w Rejestrze. Zakon zajmuje się tylko i wyłącznie kontrolą takich działań kryminalnych.

– I kontrolują światową politykę.

– A skoro – Razbiest zignorował ostatnie wtrącenie informatora. – A skoro mają tak czasochłonne zajęcie, nie są w stanie kontrolować zagrożenia ze strony bóstw.

– Prorocy i ich bóstwa.

– Właśnie, Prorocy i ich bóstwa, a do tego magowie genów. Oprócz techniki z Ery Nauki pozostaje dodatkowe zagrożenie: esencja bóstw, krążąca w krwi ludzi, za pomocą której można dowolnie modyfikować ludzkie ciało. Zakon nie ma dość środków i przede wszystkim czasu, by jeszcze się tym zajmować. Dlatego powstała organizacja, do której należę.

– Kim wy, w ogóle, jesteście?

Ciężko było odpowiedzieć na to pytanie nie zdradzając przy tym kilku tajemnic zakonnych. Niesamodzielna organizacja, całkowicie podległa rozkazom Zakonu, której celem było niszczenie wszelkich przejawów manipulacji boską esencją, powstała po rewolcie w Federacji Ras, której przewodził zdolny mag genowy. Po tym wydarzeniu Zakon, sam posiadający paru magów na własny użytek, przeprowadził skuteczne eksperymenty na ludziach i stworzył Razbiesta i jemu podobnych.

– Róznie nas nazywają. Szarlatannicy, synowie juchy, mutanty. My samych siebie nazywamy welunami.

– Niewielu o was słyszało. Skoro ja na moim stanowisku nic o was nie wiem…

Kowalski, czy jak mu tam było, zamknął gwałtownie usta. Po części się zdradził, piastował jakieś ważne stanowisko, może w policji, najpewniej w polityce. Razbiestowi nie przekazano żadnych informacji na temat informatora przed ich spotkaniem. Uznano to za zbędne.

– Jesteśmy świeżą organizacją, dopiero rozpoczynamy działalność – udawał, że nie usłyszał wpadki anonimowego informatora, ale w rzeczywistości zastanawiał się, na jakim stanowisku może być człowiek z taką zakazaną mordą. Laborant w filii naukowej Zakonu? Deratyzator, często odwiedzający ratusz?

– I to jest wszystko, co wiecie?

– Wszystko, czego anonimowy informator może się dowiedzieć.

Pseudokowalski skulił się w sobie, kiedy obok przeszło dwóch, ledwo już idących, pijaczków, robiących więcej hałasu od marcowych kotów. Gdy już wyszli z knajpy informator znowu nachylił się nad stołem i konspiracyjnie krzyknął, próbując przebić się przez alkoholowy gwar.

– Jest w mieście diler – pokiwał głową, zadowolony z siebie. – Handluje Skrzydłami. Jest ponoć w bliskiej komitywie z wytwórcą. Zawsze ma najwięcej towaru, zaopatruje w Anioła innych. Jeśli ktoś w tym mieście wie, kto jest producentem, to tylko on. Mieszka na Kwiecistej, niedaleko ratusza…

– Wiem, gdzie jest Kwiecista.

– Tak, oczywiście, że wiesz, w końcu to niedaleko głównej kapituły Zakonu. Dom poznasz po pomalowanych na zielono drzwiach.

– Byle kogo nie stać na mieszkanie na Kwiecistej – zauważył Razbiest.

– Szlachta i bogaci mieszkanie tam nie mieszkają, ale ulica faktycznie trzyma poziom. Sam tam mieszkam – uśmiechnął się krzywymi i brudnymi zębami, nie zorientował się, że znowu się zdradził.

– I to tyle?

– No… tak.

– Zapłać nam za piwo i wracaj do domu.

– Za oba?

Spojrzał na swojego informatora, stawiając grube przedramiona na stole. Zmieszany Kowalski rzucił na stół parę monet i wyszedł w pośpiechu. Razbiest pokręcił głową, uśmiechając się.

Kelnerka przyniosła kawałki tłustego boczku, które Razbiest zamówił po wyjściu informatora. Zostało mu to polecone jako jedyna rzecz godna zamówienia w tej zapyziałej dziurze, zmienił jednak zdanie, gdy tylko uszczknął kawałek. Przesolone i przesuszone mięso smakowało jak posolony kurz, a nie lubił jeść kurzu. Przesunął pas tak, by skórzaną saszetkę do niego przyszytą schować pod blatem stołu. Otworzył jej wieko i spojrzał na włochate ciałko, całkowicie je wypełniające. Delikatnie podrapał stworzonko, które pod wpływem dotyku obudziło się i wyjrzało łysą główkę z ukrycia. Zamrugało dużymi oczkami wielkości monet i wciągnęło powietrze dwiema parami płaskich nozdrzy, ich cztery dziurki poruszały się lekko. Razbiest podsunął stworzeniu pod łepek kawałek boczku, kapucynka żywo złapała mięso i szybko je zjadła, nawet nie gryząc. Jeśli ktoś by teraz zwrócił uwagę na samotnego człowieka siedzącego przy pustym, dwuosobowym stoliku, pewnie by pomyślał, że rozmawia z własnym przyrodzeniem.

Odchylił się na krześle i rozciągnął, poczuł jak kapucynka wychodzi z ukrycia. Swoimi dwoma noskami wywęszy w tej dziurze kogoś z odpowiednim stężeniem esencji we krwi. Ugryzie go, na przykład w kostkę, a dzięki specjalnym substancjom zawartym w ślinie ofiara niczego nie poczuje.

Nie powiedział wszystkiego informatorowi, niektóre informacje pozostawił dla siebie, chociażby dlatego, że były łatwo dostępne i nie były żadną tajemnicą. Na przykład to, że Anielskie Skrzydła były substancją silnie uzależniającą, a każda kolejna dawka miała coraz krótsze działanie, jednocześnie zmniejszała się siła działania. Zagłębiając się bardziej w nałóg narkoman coraz słabiej odczuwał pozytywne skutki działania Anioła, a nawet tracił na własnej sile, wadze i skupieniu, aż kończył całkowicie bezsilny, wyzuty z energii, leżący we własnych odchodach i wymiocinach, z głodem tak potężnym, że aż śmiertelnym. Pomimo wielu ostrzeżeń wciąż znajdowali się tacy, którzy przez moment chcieli się poczuć nadludzko, łudząc się, że ich silna wola jest w stanie pokonać nałóg, i przy każdej kolejnej dawce powtarzający uparcie, że mogą to rzucić w każdej chwili.

To było pierwsze samodzielne zlecenie Razbiesta, postanowił niczego nie spaprać, udowodnić sobie, że nie potrzebuje niańki.

Mała kapucynka wdrapała się po jego nodze i wlazła do swojej kryjówki. Razbiest podsunął jej pod pyszczek małą fiolkę, do której wypluła krew zmieszaną z antykoagulantem, wydzielanym przez jej gruczoł na podniebieniu, dzięki któremu krew nie skrzepnie. Zamoczył kawałek boczku w piwie i podał je małpce, ta rozszerzyła żółte oczka, pospiesznie zjadła podarunek i schowała się w saszetce, ponownie zasypiając.

Zebrał monety ze stołu, którymi zapłacił informator, i przeliczył je. Przepłacił o dwa zabry, pewnie traktując nadpłatę jako napiwek. Razbiest schował nadwyżkę do kieszeni, pozostawiając dokładnie odliczoną kwotę na stole, poprawił pas, ponownie ustawiając saszetkę z kapucynką na prawym biodrze, i ruszył do wyjścia. Wychodząc usłyszał jeszcze sążniste przekleństwa rzucane przez muskularnego obwiesia, którego najwidoczniej coś ogryzło w nogę, a rycząc komunikował wszystkim, że to musiał być szczur. Cóż, kapucynka faktycznie była wielkości małego szczurka, uśmiechnął się do siebie, wychodząc na zapadnięte w nocnym mroku ulice Akantu.

 

Noc była rześka, wybornie chłodząca, co było miłą odmianą po duszno-kwaśnym odorze karczemnym, ale już po chwili chłód stał się trochę nieznośny. Do poranka był jeszcze szmat czasu, całe miasto spało, biurokraci, handlowcy, żebracy, złodzieje, policja i dilerzy. Znając adres głównego dystrybutora Skrzydeł można było już teraz kontynuować śledztwo, poza wścibskimi spojrzeniami mieszczan. Kwiecista znajdowała się zaledwie piętnaście minut od karczmy, przed którą Razbiest spokojnie stał, wdychając chłód nocnego powietrza. Spokojnym krokiem udał się w stronę Kwiecistej.

Akant stawał się o wiele lepszym miejscem o tej porze. Żadnych przechodniów, krzyków, psów i dzieci skaczących koło nóg, miasto niemalże wymarłe, od czasu do czasu ulicami przechodziła uzbrojona w halabardy i miecze straż miejska. Jeszcze z godzinę czasu mieli bywalcy karczm, zanim nastanie cisza nocna, po której wytoczą się pijani, wrzeszczący i roześmiani, ale jeszcze nie teraz, nocna straż ma jeszcze spokój, ewentualnie od czasu do czasu paru zbyt agresywnych klientów, wyrzuconych przedwcześnie z barów.

Brukowane uliczki, kamienice, gdzieniegdzie miejsca do rozstawienia straganów, ze szkieletami drewnianych konstrukcji, metalowych rurek, które z samego rana ugięte będą pod ciężarami towarów, najczęściej płodów ziemi, mięsa, ryb słodkowodnych, skór. W kamienicach otworzą swoje podwoje kuśnierze, szewcy, jubilerzy i przeróżnego rodzaju rzemieślnicy, lekarze, prawnicy i prostytutki. Ilu z nich bierze Skrzydła? Już za niedługo koszmar tego miasta, który sporo ludzi tak chętnie akceptuje, się skończy.

Osobiście Razbiestowi nie było żal narkomanów, sami wiedzieli, czym się obciążają, ostrzeżenia były regularnie wygłaszane na forum rynku, na ulicach porozwieszane były plakaty z wypisanymi skutkami zażywania Anioła. Uczyć należy się nie tylko na własnych błędach, ale także na cudzych, kto nie potrafi myśleć, skończy marnie.

Kwiecista, całkiem ładna uliczka, zamieszkana przez średnio zamożnych. Rozprowadzanie narkotyków najwyraźniej się opłaca, ale wszystko ma swoje granice, a Zakon słynie ze skuteczności swoich działań, niezależnie od tego, czy sprawą zajmują się konfratrzy, infułaci czy też, od niedawna, weluni.

Zielone drzwi, jedyne takie na tej ulicy, według słów informatora to tutaj mieszka główny dostawca Skrzydeł w mieście. Kto wie, może tej nocy wszystko się zakończy. Takie błyskawiczne zakończenie śledztwa będzie dobrym rozpoczęciem kariery. Grunt to szybkość i skuteczność.

Szczęście dopisuje tej nocy, zielone drzwi są otwarte, wystarczyło nacisnąć klamkę, bez konieczności włamywania się i ryzyka narobienia niepotrzebnego hałasu. W środku domu panuje cisza, ciemno, choć oko wykol, Razbiest musi chwilę odczekać, by przyzwyczaić spojrzenie do mroku, oblepiającego pomieszczenia. Wnętrze jest urządzone na spartańską modłę, mało mebli, głównie gołe ściany, trudno ocenić, czy panuje tu porządek czy chaos kurzu i przypadkowo porozrzucanych przedmiotów. Można się tylko domyślić, że starannie zadbany dom jest elementem kamuflażu, częścią starannej przykrywki.

Na wszelki wypadek Razbiest zdejmuje pas z ukrytą kapucynką, żeby nie stała jej się przypadkiem krzywda, i kładzie go na podłodze przy drzwiach. Zakon nie byłby zadowolony, gdyby jego małpka padła w przypadkowej szamotaninie. Zawsze mógłby ją wypuścić, ale to zbyt duże ryzyko, że narobi ona przypadkowego hałasu, kiedy zachce się jej bawić w gonionego.

Gdzieś w domu rozległ się szelest, Razbiest zamarł w bezruchu, starając się namierzyć jego źródło. Szelest się powtórzył, zanikł, znowu się rozległ, gdzieś na górze, na piętrze. W ciemnościach dostrzegł zarys schodów i skierował się w tamtą stronę, ostrożnie stąpając pomiędzy zalegającymi cieniami. Szelest rozpoznał już jako szept co najmniej dwojga osób, bo kto by szeptał sam do siebie w ciemnym pokoju? Podekscytowany możliwością złapania równocześnie dilera jak i samego twórcy Anioła, bo kto inny mógłby tutaj być o tej porze, Razbiest zapomniał wypuścić swych mieczy. Patrząc się w górę, na ukryte w mroku piętro, stawia już jedną stopę na pierwszym stopniu schodów, podniecony ciekawością, swoim nadchodzącym pierwszym, samodzielnym sukcesem, naciska na deskę stopnia, która skrzypi przeciągle, dźwięk zakłóca ciszę, szept ucicha, Razbiest ponownie zamiera w bezruchu i czeka.

Pojedyncze uderzenia serca odmierzają czas, w którego ciągu welun czeka na coś, dźwięk, pojawiającego się w mroku człowieka, cokolwiek, początkowo jednak nic się nie dzieje. Parę kolejnych uderzeń serca i w końcu – urywany szept, otwierane okno, dźwięk, którego nie da się pomylić z innym. Razbiest nie ma już dużo czasu, uciekają, myśli, biegnąc po schodach, przerażająco trzeszczących ze starości, wbiega na korytarz piętra, prawa, lewa, którędy? Szum po prawej, w ciemności widoczny zarys drzwi, na które z rozmachu wpada, starając się je wyłamać, na próżno, poczuł tylko donośny ból w barku, a drewniane drzwi uparcie trzymają się framugi. Po drugiej ich stronie słychać tępe uderzenie, ktoś zeskoczył na okap dachu, po chwili na ziemię. Czas ucieka, bierze więc kolejny rozbieg, uderza ponownie w drzwi, bark znowu odzywa się karcąco, nie godząc na takie traktowanie, ale Razbiest odcina się od bólu w tym miejscu. Wie, że nie doszło jeszcze do złamania ani do zwichnięcia, może więc zignorować ból, który namolnie tylko by przeszkadzał.

Już chce wziąć następny rozbieg, ale zatrzymuje się i naciska klamkę. Idiota myśli sobie, oczywiście, że są zamknięte. Kopniakiem stara się je wyłamać, są już trochę poluzowane, między drzwiami a framugą jest już widoczny słaby prześwit mroku pokoju za nimi. Drugi kopniak, trzeci, drzwi trzeszczą, jakby warczały z wściekłością na napierającego na nie człowieka, który także warczy pod nosem, czuje jak w organizmie podnosi się wydzielanie adrenaliny, dzięki której zwiększa się siła.

Głośny trzask i następujący po nim ryk każe mu przestać. Ryk z gardła, ale nie należącego do człowieka, już nie. Po drugiej stronie dzielących go drzwi czeka coś gorszego, jest tego pewny, cofa się krok, drugi, słyszy napierającą siłę, rozpędzającą się w pokoju, do którego chciał wtargnąć. Nieludzka siła wpada z całym impetem na osłabione drzwi, które łamią się na kawałeczki, drzazgi latają wokoło, w ciemności widać zarys postaci, grube bary nie mieszczą się w przejściu, dyszy w ciemności, potwór z niej zrodzony, niczym z dziecięcych koszmarów.

Cofa się jeszcze trochę, i szybko analizuje sytuację; monstrum jest zbyt blisko schodów, po nich już nie zejdzie, odpadają. Kolejna opcja, odwrócić się i sprawdzić, co jest w korytarzu po lewej stronie od schodów; ocena ryzyka – ciemny korytarz, z drzwiami być może zamkniętymi, labirynt pułapka, zbyt ciasny, zbyt ciemny, zbyt niepewny. Opcja numer trzy: zeskoczyć z balustrady w dół, na piętro, wydaje się być najbardziej logiczna, chociaż niosła ze sobą spore ryzyko. Rozważania te zajęły mu tylko sekundę, wprawny i wyćwiczony mózg szybko poradził sobie z przeanalizowaniem sytuacji, ale na dalsze przemyślenia nie było już czasu, oto bestia się napręża, z płuc wydaje dziki ryk i rusza do przodku, nisko pochylona, taranująca. Razbiest robi uskok i wypada przez balustradę w dół, stół amortyzuje upadek o tyle, o ile twarde drewno blatu może cokolwiek zamortyzować, ale łamie się pod ciężarem weluna.

Obolały, ale żywy, wstaje, czując kategoryczny sprzeciw ciała, ale napływ adrenaliny, jakiego doznał pod drzwiami na piętrze, napędza go do natychmiastowego ruchu, podpierając się ręką w pozycji pół-stojącej i pół-biegnącej rusza do przodu, w ostatniej chwili, za sobą słyszy ciężki upadek napuchniętego cielska, zwalającego się na parter na połamany już stół, przy okazji łamiąc deski podłogi. Umysł Razbiesta dostarcza kluczowego polecenia: uciekać, ciało posłusznie wykonuje rozkaz, wpada w jeden z pokoi, zanurza się w mroku.

Teraz jest czas na szybką analizę sytuacji. Na piętrze rozmawiały co najmniej dwie osoby, założyć należy, że diler i twórca Skrzydeł. Twórca był tym, który uciekł, w domu został diler. To by było logiczne, autor formuły był bezpieczny, nikt o nim jeszcze nie wiedział, jedynym tropem był człowiek rozprowadzający Aniołem. Ten nie ma już nic do stracenia, naćpał się dragiem, który rozprowadzał, by zniszczyć napastnika.

Nie można zabić dilera, jest jedynym tropem, jako jedyny zna tożsamość ojca Anioła, Razbiest nie może więc wypuścić mieczy, ryzykując przy okazji zabicie jedynego tropu. Cieszy się(o ile można odczuwać radość w takich okolicznościach), że wtedy pod schodami zapomniał ich wypuścić.

W czasie, gdy samotny welun prowadzi te rozważania, diler-monstrum demoluje własny dom, rozrzuca nieliczne meble, słychać kolejne trzaski łamanego drewna, tłuczonego szkła, ryk stwora.

Razbiest czuje wilgoć na ręce, maca bark, wyczuwa krew. Po odcięciu receptorów bólu podczas wyważania drzwi zapomniał je ponownie uruchomić, nie poczuł więc jak spory odłamek drewna, najpewniej z połamanego stołu, przebił mu skórę. Rana była powierzchowna, nie krwawiła mocno i nie powinna zbytnio przeszkadzać w obezwładnianiu przeciwnika, chociaż sam nie wyobrażał sobie, jak tego dokona. To było jak próba związania sznurkiem rozwścieczonego byka. Rana była również wystarczająco płytka by samą siłą woli zatamować krwawienie, jednak to stawiało go przed wyborem: powstrzymanie krwawienia czy odcięcie się od bólu. Wybór pozorny, bowiem jeśli umysł nakaże ciału zatamować krwawienie, to nie będzie w stanie równocześnie powstrzymać bólu, a ból zmąci umysł, który przestanie panować nad krwawieniem, i w ten sposób Razbiest nie będzie miał nad niczym kontroli. Umysł, wprawny, wyćwiczony i, co ważniejsze, zmodyfikowany, może kontrolować świadomie tylko jeden taki proces, niedostępny dla zwykłego człowieka. Cena bardzo wygórowana, krwawienie osłabiało, gdyby Razbiest miał dopalające eliksiry, mógłby zwiększyć swoje możliwości.

Zniekształcone monstrum przeczłapało tuż obok jego kryjówki, na ślepo machając nabrzmiałymi łapskami. Ciekawy był to efekt działania narkotyku, nigdy o takim skutku nie słyszał, co mogło dowodzić użycia jakiejś dziwnej odmiany Skrzydeł. Diler przećpał, przedawkował i z dystrybutora narkotyku zmienił się w jakieś humanoidalne monstrum, ogłupiałe od dragów.

Welun chwyta kawałek szkła, leżący na ziemi, zachodzi bestię od tyłu i wbija odłamek między łopatki, zapiera się nogą o cielsko i tnie w dół, rozrywając skórę, robi szybki unik przed ciosem, upada na ziemię, unikając kolejnego, i turla się w bok, uciekając przed stąpnięciem rozrośniętej stopy, na której widać szczątki obuwia, powstaje i stara się szukać kolejnego schronienia, na próżno. Bestia już go zauważyła, i nie spuszcza już zeń wzroku. Powarkiwania i ryki świadczą o tym, że zatraciła swoje człowieczeństwo, przynajmniej na czas działania Anioła.

Kolejny ryk, następny, przeczuwając atak chwyta krzesło i robi z niego prowizoryczną tarczę, w którą bestia kopie, ciężka stopa uderza go w klatkę piersiową, odrzuca go w tył. Traci oddech jeszcze zanim zderza się ze ścianą. Umysł wykrzykuje komunikat o uszkodzeniach: jedno żebro złamane, dwa potłuczone, do tego rana na barku, która wybucha ogniskiem bólu, ale nie jest źle, Razbiest stara się przekonać swój racjonalny umysł; jeszcze żyjemy.

Skrzek kapucynki rozlega się gdzieś pod sufitem, przynajmniej ona jest bezpieczna, szkoda, że w walce bezużyteczna.

Powstaje, ale zbyt wolno, zabrakło szybkiej reakcji między ciałem a umysłem, łapsko ze zbyt grubymi jak na człowieka paluchami chwyta za gardło, Razbiest jest zmuszony uklęknąć, duszony. Umysł rezygnuje z prób powstrzymywania bólu na rzecz rozważniejszej gospodarki tlenem, więc potężna fala cierpienia rozlewa się po ciele, aż widzi gwiazdy przed oczami, z czego dwie z nich są czerwone. To ślepia duszącej bestii, jarzące się wrogo, ślepą nienawiścią stwora zrodzonego do zabijania.

Od śmierci dzielą go minuty, może sekundy, jeśli bestia przestanie się bawić i zaciśnie mocniej łapy. Przestraszony zapomina o ostrzach, schowanych w głębi, uderza bestię w brzuch, w krocze, uścisk lekko zelżał, trochę tlenu dociera do płuc, i zostaje od razu skrzętnie rozdysponowany. Razbiest maca po cielsku bestii, szukając czegoś, czegokolwiek, słabego punktu, luce w obronie, ale znajduje tylko parę szklanych ampułek w kieszeni jej rozerwanych spodni.

Skrzydła! Nagłe oświecenie dodaje mu nadziei i energii, by wytrzymać jeszcze parę ruchów. Wyciąga z porwanych spodni bestii cztery ampułki, na szczęście nie są to zwykłe strzykawki, ale specjalistyczne szklane fiolki zakończone z jednej strony organiczną błoną. Wbija je w rozrośnięte udo i wie, że narkotyk przenika teraz przez błonę prosto do organizmu dilera. Zażywasz przegrywasz, myśli z wisielczym poczuciem humoru.

Ampułki są szeroko rozpowszechnione w służbach medycznych Republik Północy. Widział w Zakonie, jak są zbudowane. Same są wielkości palca dorosłego mężczyzny, po jednej stronie zaokrąglone i wypukłe, po drugiej spłaszczone, z widoczną półprzezroczystą błoną. Kiedy błona zetknie się z odpowiednim natężeniem ze skórą, substancja w ampułce automatycznie przenika poprzez dyfuzję do krwioobiegu i rozprowadza się po ciele.

Razbiest złapał szybki oddech, jak tylko uścisk zelżał. Monstrum-diler patrzył się tępym, niewidzącym spojrzeniem na ścianę, żyły wyszły mu na wierzch na całym ciele, było to widać nawet w dojmującym mroku, grube glizdy wędrujące pod skórą. Upadło na kolana, nieludzkie coś, uśmiechnęło się szeroko głupkowatym uśmiechem, i prawie się zwaliło na Razbiesta, gdyby ten go nie podtrzymał i nie odepchnął. Cielsko upadło na deski, podrygując, nadal z tym samym tępym uśmieszkiem.

Welun również rozłożył się na chłodnych deskach, pozwalając umysłowi dokonać diagnostyki organizmu i rozpocząć regenerację. W palcach nadal trzymał ampułki, które teraz mógł już wypuścić. Trzy z nich potoczyły się swobodnie po deskach, ale jedna zaległa nieruchomo, nieużyta, pełna. Razbiest znowu ją chwycił w zesztywniałe palce, domyślając się, że w momencie wbijania w ciało dilera jej błona ułożona była odwrotnie. Ostatnia ocalała ampułka, schował ją za pas.

Przysiadł, ignorując ból. Potwór nadal tępo się uśmiechał, porządnie napruty Aniołem, nagle coś w jego wyrazie twarzy się zmieniło, przybrała złowrogiego wykrzywienia, białka oczu odleciały w tył, cielskiem targnęły drgawki. Po chwili bestia padła z przedawkowania, a Razbiest pożegnał śmierć dilera soczystym przekleństwem.

 

Biel porażała gałki oczne, jaskrawe światło odbijało się od nienaturalnie białych ścian, ciężko było cokolwiek dojrzeć, rozróżnić kształty, dopóki oczy nie przyzwyczaiły się do bolesnej jaskrawości. Dziwna to była rozbieżność, ostatnie, co pamiętał, to mrok nieoświetlonego domu dilera, teraz otaczała go równie nieprzejrzysta światłość.

Obrócił twarz w lewo, spostrzegł zarysy mnóstwa łóżek poukładanych jedno obok drugiego, w równych symetrycznych odstępach. Leżał na jednym z nich. Nie wszystkie były puste, chociaż na większości nie leżał żaden pacjent. Skupił wzrok na twarzach i w pierwszej kolejności rozpoznał piętnastoletnią dziewczynkę, córkę lorda Akantu, bezpośredniego podwładnego władcy Gonidii. Nieopodal leżała inna dziewczynka, chyba siedmioletnia, po herbie wytatuowanym na szyi rozpoznał potomka wpływowego rodu magnackiego.

Spojrzał teraz w prawo, tam dostrzegł tylko jednego leżącego młodego mężczyznę, po rysach twarzy i podobieństwie do ojca rozpoznał syna bogatego kupca. Ładna śmietanka towarzyska, pomyślał, nie całkiem obojętny wobec faktu leżenia obok przyszłych najbardziej ważnych osobistości w państwie.

Podniósł lekko głowę i spojrzał na siebie leżącego. Tak jak inni pacjenci był ubrany na biało, czuł, że pod tym jest nagi. Cały pokryty jest plastrami, od których odchodzą śmieszne sznurki, opadające pod łóżko. Wymacał palcami, gdzie jeden z tych sznurków się chowa, i natrafił na nieznaną mu powierzchnię, do której, jak się okazało, odchodzą wszystkie pozostałe sznurki. Przedmiot był bardzo cienki, wielkości i kształtu małego okienka, albo lustra. Chwycił przedmiot wygodniej i pociągnął, poczuł opór, pociągnął mocniej, coś strzeliło i mógł teraz swobodnie wyciągnąć dziwny przedmiot. Z tyłu posiadał tę właśnie szorstką powierzchnię, ale z przodu było coś, co także upodabniało przedmiot do lustra, zaczarowanej szybki, na której pojawiały się kreski, wyświetlały cyfry.

Przedmiot był ukryty przed wścibskimi spojrzeniami pacjentów, chociaż nikt oprócz niego nie był przytomny. Wszyscy mieli na twarzach maski, zakrywające usta i nos, zamknięte oczy i nieruchome ciała wskazywały na głęboki sen.

Postukał palcem w szybkę urządzenia, ponownie się rozejrzał, nowy atak jaskrawości ponownie poraził jego oczy. Nieziemska biel odezwała się spokojnym głosem.

– Pan to odłoży, dość szkód już zrobił.

– Moje ubezpieczenie zdrowotne tego nie pokryje? – roześmiał się, bez wzajemności, posłusznie odłożył więc urządzenie na miejsce.

Z oczami coraz lepiej radzącymi sobie z nowym otoczeniem przyjrzał się tej masie bieli, z której wydobywał się głos. Biel kończyła się głową jednego z sanitariuszy, chowającego oczy za czarnymi goglami. Wypisywał coś na kartce nie spoglądając na leżącego Razbiesta, porażająca wzrok jaskrawość należała do doktorskiego kitla, w jaki był przyodziany.

– Jak się czuje?

– Ja? Ee… dobrze. Całkiem dobrze. Dziękuję.

– Doznał obrażeń, ale niegroźnych, zajęliśmy się tym.

– Jak długo tu leżał? Leżałem?

– Dzień. Godzin dwadzieścia trzy, minut czterdzieści… chwila – spogląda na urządzenie przewiązane skórzanym paskiem na nadgarstku – czterdzieści jeden – uśmiecha się pod nosem, wlepiony w zapisywaną kartkę, zadowolony ze swojej dokładności.

Sanitariusz musi być pracownikiem Zakonu Światła, który wydobył go z domu dilera na Kwiecistej. Na pewno to tylko infułat, wdrapujący się po szczeblach hierarchii zakonnej. Gdy przebędzie już etap infułata, i gdy sobie zasłuży, będzie miał szansę stać się pełnoprawnym zakonnikiem, z dostępem do wszelkich tajemnic Zakonu – konfratrem. Konfratrów łatwo było rozpoznać, bo do końca życia zasłaniali twarze białymi kapturami, z namalowanymi z przodu czarnymi krzyżami. Sanitariusz nie miał kaptura, nie mógł więc być konfratrem.

– Co z moim świadkiem? Diler z Kwiecistej?

– To nie jest moja sprawa. A teraz wstanie i przejdzie do pokoju obok. Trzeba naprawić monitor.

Sanitariusz po raz pierwszy spojrzał znad kartki na Razbiesta, ale ten zrobił tylko skretyniałą minę obojętności. Weluni, jako członkowie Zakonu, zostali zaznajomieni z podstawami techniki, by lepiej poradzić sobie na polu walki, ale nie wszystko zostało im przekazane, większość tajemnic zarezerwowana była dla ważniejszych postaci, jak choćby wiedza o istnieniu przedmiotu, nazywanego monitorem.

Powstał, jak mu kazano, i przeszedł do wskazanego pokoju. Po drodze spotkał jeszcze paru sanitariuszy, których głowy wydawały się być jedyną materialną rzeczą w powodzi jaskrawego światła, wydobywającego się zewsząd. W pokoju znalazł swoje ubrania, osprzęt, a nawet pas z kapucynką, spokojnie śpiącą. Ubrał się, niespiesznie, i wyszedł drzwiami po drugiej stronie pokoju, do chłodnego i mile dla oczu przyciemnionego korytarza.

 

Następnym jego krokiem było udanie się do kostnicy, na której drzwiach znajdował się napis „Anatomopatolog" i imię – Róża Valeszka. Zapukał, uświadamiając sobie, że nawet nie wie, czym się zajmuje anatomopatolog, i co to za dziwna nazwa, czy Zakon sam to wymyślił, czy zaczerpnął z wiedzy Ery Nauki?

– Wchodź – zaprosił męski głos zza drzwi.

Razbiest poznał głos przyjaciela i wcale się nie zdziwił, że ten postanowił się osobiście zaangażować w jego śledztwo. Korodon stał nad rozpłaszczonym ciałem rozłożonym na zimnym, metalowym stole. Diler nie przypominał już monstrum, mięśnie zniknęły, była płachta rozciągniętej skóry, poznaczona sinymi żyłami. Cokolwiek zażył, miało krótkotrwały efekt, sterydy dla głupców, parę chwil potęgi a potem wyglądasz jak żagiel, pomyślał, patrząc na rozpłaszczone ciało i witając się z przyjacielem krótkim podaniem dłoni.

– Co my tu mamy?

– Typowe przedawkowanie. Denat naćpał się jakąś dziwną odmianą Skrzydeł, a potem doszły do tego Skrzydła, które ty mu zaaplikowałeś i dostał rozległego wylewu do mózgu. Swoją drogą gratuluję – uśmiechnął się. Uśmiech jakoś nie pasował do tego miejsca, królestwa umarłych o bladych obliczach.

– Hm? Raczej nie ma czego.

– Nie ma? Rozwiązałeś swoją pierwszą samodzielną sprawę. Zakon jest zadowolony, wystawili ci pozytywny komentarz do akt.

– Nie rozumiem, przecież spieprzyłem sprawę. Jedyny trop prowadzący do producenta skrzydeł leży teraz na tym stole.

Korodon gwizdnął.

– Czyli to nie jest…?

– Nie.

– Kto?

– Diler. Miał bezpośredni kontakt z producentem. Ale dlaczego Zakon myśli, że sprawa jest zakończona?

– W domu naszego martwego przyjaciela znaleźli mnóstwo ampułek z Aniołem. Do tego ciało nafaszerowane nieznaną mieszanką Anioła, dodali dwa do dwóch…

– I wyszło im pięć. Psia sabaka, trzeba to wszystko jakoś odkręcić.

Korodon kręci głową, zakrywając ciało prześcieradłem. Do kostnicy wchodzi kolejna osoba, Róża Valeszka, z którą witają się skromnymi kiwnięciami głową.

– Synkowie, wychodzić mi stąd. Zaraz się sekcja zacznie, a ja nie chcę patrzeć na dwóch dorosłych mężczyzn paskudzących mi na służbową podłogę – panna Valeszka dochodziła pod sześćdziesiątkę, siwe włosy, grube okulary, niski wzrost i postura trochę przy sobie okraszone były charakterem sympatycznej starszej kobiety, otwartej na ludzi, która nie wypaliła się zawodowo. Razbiest trochę ją za to podziwiał, trochę natomiast odczuwał zniesmaczenie, jak można prawie całe życie spędzić na krojeniu zwłok i zachowywać dobry humor, z uśmiechem iść co dzień do pracy, polegającej na krojeniu i rozpłatywaniu ludzkiego mięsa?

– Dobrze ci radzę, zastanów się, co teraz zrobisz – Korodon szeptał konspiracyjnie, gdy znaleźli się na pustym korytarzu przed drzwiami kostnicy. – Oficjalnie sprawa jest zamknięta, ale…

– …jeśli sam ją otworzę przyznam się do porażki. Pierwsza sprawa spartaczona, wpis do akt, negatywna opinia…

– …i kres kariery, tak, przynajmniej na jakiś czas. Z mojej pozycji nic ci nie mogę poradzić, ale masz tylko jedno wyjście.

Stuknął palcem w nos, uśmiechnął się i zaczął oddalać. Razbiest obserwował go, dopóki nie zniknął za rogiem korytarza, i jeszcze jakiś czas wpatrywał się w tamto miejsce. Szybka analiza sytuacji; jedyny trop nie żyje, Zakon na pewno przeszukał skrupulatnie mieszkanie dilera, niczego tam nie znajdując, to miejsce jest więc spalone. Pozostał tylko informator, tajemniczy pseudo-Kowalski, może nie powiedział jeszcze wszystkiego, może trzeba go trochę przycisnąć, zachęcić do mówienia. Pozostaje jeszcze dostęp do szklanych ampułek, z których korzysta wytwórca. Skądś je musi brać, chociaż istnieje możliwość, że mag genowy sam je wytwarza, jednak i ten trop warto sprawdzić, jeśli informator w niczym nie pomoże.

Teki informatorów i akta spraw znajdowały się w archiwum, istnym repozytorium informacji, dostępnym dla członków Zakonu. Zarówno ambulatorium, jak i kostnica i archiwum znajdowały się w podziemiach kapituły, nie miał więc daleko. Dzisiaj dyżur miała Miszka, mógł więc liczyć na pełną dyskrecję.

– No proszę, a kto to powraca ze świata umarłych? – uśmiechnęła się radośnie, zagarniając włosy za ucho.

– Nigdzie nie pójdę, jeśli się z tobą nie pożegnam – mrugnął, na co ona wzniosła oczy ku niebu, nadal uśmiechnięta, przyjęła tę formę gry.

– Podrywacz od siedmiu boleści. Serwuj dalej takimi gadkami, a nikt cię nie będzie odwiedzał w ambulatorium.

– Ale nikt mnie nie odwiedzał!

– Widzisz! – machnęła ręką, wyszła zza lady swojego stanowiska, podeszła i przytuliła go. – Martwiłam się.

– Dobrze mieć przyjaciół. Korodon też się martwił, a przecież jestem jak kot – rozpostarł ramiona, puszczając przy tym Miszkę z objęć, zmuszając ją tym do cofnięcia się o krok.

– Zawsze spadasz na cztery łapy, tak, tylko żeby ktoś ci tych łapek nie poprzetrącał. I słyszałam na dodatek, że nie wypuściłeś mieczy, coś ty sobie myślał? – ale nie dała mu czasu na usprawiedliwienie się, po kobiecemu chciała go zostawić z poczuciem winy. – No, nieważne, dość tego dobrego, nie przyszedłeś tu dyskutować u głupotkach. Czego ci trzeba? – wróciła na stanowisko, uśmiech znikł, Razbiest przystosował się do nowych warunków gry i także przyjął poważny wyraz twarzy.

– Potrzebuję informacji o człowieku, z którym spotkałem się ostatnio. Jest informatorem Zakonu.

– Znasz jakieś dokładniejsze dane? Nazwisko, adres, jakiś punkt zaczepienia?

Wzruszył bezradnie ramionami w geście „jakbym wiedział, to by mnie tu nie było", spojrzał w jej oczy koloru bladego morza. Nie wiedział czemu, ale tylko w ten sposób potrafił opisać ich kolor, kontrastujący z lokami długich po ramiona, ciemnobrązowych włosów. Drobne kropki piegów znaczyły jej nos, dodając tego elementy urody, który kojarzył mu się ze swojskością. Podobała mu się, wszystko w jej urodzie kontrastowało w dziwny sposób ze sobą, ale ten brak harmonii w połączeniu z idealną symetrycznością jej twarzy stanowił właśnie o jej urodzie.

– Hm. Sprawdzę twoją tekę w takim wypadku, tam powinien się znajdować numer identyfikacyjny informatora, dzięki któremu będę mogła złożyć podanie o udostępnienie jego danych.

– Jesteś czarodziejką biurokracyjnej magii.

– Raczej biurokracyjnego wysypiska.

– Kiedy mogę liczyć…?

– O nie mój drogi. Idziesz do łóżka. Sam. Nie patrz się tak na mnie, dopiero co wyszedłeś z ambulatorium, a już ci się marzą głupoty. Masz odpocząć i się wyspać. Zrozumiano?

Zasalutował.

– Tak jest! Szeregowy Razbiest zawsze posłuszny!

– Już ty taki cwany nie bądź, bo Zakon zamieni nas stanowiskami. Rozumiem, że ma być incognito?

– Byłbym wdzięczny – uśmiechnął się najpłomienniej, jak potrafił, wycofując się rakiem.

– Jakbyś czegoś nie potrzebował, to byś nie przyszedł, ja wiem – pogroziła palcem.

Kwatery welunów znajdowały się na drugim piętrze zakonnej kapituły, po drugiej stronie głównego, i jedynego, wejścia do budynku. Udał się tam niezwłocznie, nie mogąc się doczekać swojego własnego łóżka.

 

Tekę dostarczył goniec w godzinę. Razbiest wertował ją teraz, w jednej ręce trzymając papiery, w drugiej nadgryzione jabłko. Informator wcale nie nazywał się „Jan Kowalski", ale to było do przewidzenia, tylko Izmir Wysztuła, i pracował w ratuszu na stanowisku „reprezentanta władz w kontaktach z Zakonem". Nie pomylił się więc za bardzo, kiedy domyślał się miejsca jego pracy. Zastanawiające jest tylko, czemu informatorowi tak bardzo zależało na ukryciu swojej tożsamości.

Rzucił teczkę na świeżo zaścielone łóżko, wpił zęby w jabłko. Wysztuła mógł mieć powód, by odczuwać lęk, być może ktoś się domyślał jego głębszego związku z Zakonem, sięgającego dalej poza typowe obowiązki piastowanego stanowiska. Zarówno diler, jak i producent, mogli się dowiedzieć o jego powiązaniach.

Podniósł podręczną torbę, pogrzebał w niej, nie wiedząc nawet, czego szuka. Podniósł pas z kapucynką, która nadal spokojnie spała. Otworzył jej saszetkę, odgryzł kawałek jabłka i podał w ustach małpce. Przebudziła się, jak tylko poczuła zapach jedzenia, obwąchała odgryziony kawałek, chwyciła nieśmiało w łapki, ugryzła badawczo raz, następnych kęsów już nawet nie gryząc.

Oglądanie jej ruchów zawsze sprawiało mu radość. Kapucynka zaraz po zjedzeniu jabłka wyskoczyła z saszetki, i zaczęła skakać po pokoju. Najpierw na wygodne łóżko, następnie na zwisający z sufitu kandelabr, odbiła się od lustra, wylądowała na małym stole, i pognała dalej. Pokój był dostatecznie mały, a równocześnie bogato umeblowany, by miała się gdzie bawić, rozruszając zastane kości i rozleniwione mięśnie.

Według akt Izmira Wysztuły mieszkał on na ulicy Kwiecistej, a z tego, co Razbiest sobie przypominał z rozmowy w barze, informator wymienił właśnie tę ulicę, zdradzając raz za razem kolejne fakty co do swojej osoby.

Podrzucił jabłko i pozwolił mu upaść na podłogę. Jakie to wszystko wydawało się proste, było jeszcze wiele niewiadomych, ale na szczęście trop się nie urwał po śmierci dilera, co stawiało go w komfortowej sytuacji.

Z kieszeni spodni wymacał ampułkę zmodyfikowanych Skrzydeł. Nie zamierzał jej jeszcze wyrzucać, ani też nie chciał zatrzymywać. Nie wiedział jeszcze, co z nią zrobi, ale wrzucił ją póki co do przenośnej torby. Ze specjalnej kieszonki umieszczonej na pasie wyciągnął ampułkę krwi, którą kapucynka dla niego zdobyła podczas spotkania w barze, odkorkował ją i powąchał, nie robiąc tego w konkretnym celu. Ponownie zakorkował i odłożył na regał pod lustrem. Z przenośnej torby wydobył parę paczek ziół, przewertował je i wybrał jedną z nich, z napisem „zachwastnik", wyjął z niej szczyptę zasuszonych liści, które wsypał do ampułki z krwią. Zatykając otwór probówki palcem wstrząsnął nią parę razy, pozwalając na wymieszanie się krwi z wysączającym się aromatem ziół; w ten sposób stworzył zaczyn pod preparat esencjalny. Teraz musiał tylko zrobić rzecz ostatnią i najważniejszą, by dopełnić dzieła: musiał ukształtować boską esencję, zawartą w ludzkiej krwi, by stworzyć konkretny eliksir. W połączeniu z zachwastnikiem zwiększy on odporność na ból, co w kłopotliwej sytuacji pozwala umysłowi skoncentrować się na innych celach, na przykład na zatamowaniu krwawienia w konkretnym miejscu.

Przyklęknął, pogrążając się w medytacji. Dzięki Zakonowi, manipulującemu genami młodych welunów, ci zdobyli zdolności podobne magom genowym, chociaż nieporównywalnie bardziej ograniczone. Można to było porównać do rozpalonej zapałki w stosunku do ogarniętego pożarem miasta. Mimo wszystko zdolność tworzenia preparatów esencjalnych była cennym darem.

Kapucynka, zwisająca z kandelabra, przyglądała się zbyt dużymi, zażółconymi ślepkami w swego pana. Odwracała łepek to w jedną, to w drugą stronę, a gdy Razbiest dostatecznie głęboko pogrążył się w medytacji, zeskoczyła na ziemię. Podpierając się łapkami podeszła do porzuconej na podłodze resztki jabłka, odłamała spory kawałek owocu, który zaniosła do klęczącego Razbiesta. Ulokowawszy się wygodnie na jego kolanach, zjadła soczysty kawałek, i zasnęła.

 

Medytacja nie jest czasochłonnym procesem, już po niecałej godzinie wyszedł ze swojej kwatery, zostawiając kapucynkę na łóżku w odczepianej od pasa saszetce. Dochodziło wczesne popołudnie, postanowił więc odwiedzić Wysztułę w jego domu na Kwiecistej, a przynajmniej poczekać tam na niego, aż ten skończy swoje urzędowanie.

W jednym z korytarzy kapituły wpadł na Korodona, który prawie biegł, chowając coś za pazuchą kamizelki.

– Dobrze, że cię złapałem. Właśnie do ciebie zmierzałem, przyjacielu mam coś dla ciebie – mówiąc to wyciąga rękę zza pazuchy i wciska coś zimnego Razbiestowi w dłoń. – To taki mały gadżet zakonny. Pozwoliłem go sobie pożyczyć, znajomy z magazynu był mi dłużny przysługę. Wiesz, jak się tym posługiwać?

Razbiest kiwnął głową. Mniej więcej kojarzył, jak się posługiwać techniką zakonników, mieli szkolenia także i w tym zakresie.

– Może się przydać. Twórca Anioła może mieć jeszcze niejedną niespodziankę – poklepał Razbiesta w ramię. – Trzymaj się. I wiesz, ode mnie tego nie dostałeś.

– I znowu ci jestem dłużnikiem.

Korodon mrugnął, oddalając się tyłem.

Spojrzał na urządzenie, mieszczące się w dłoni. Stworzone z metalowego tworzywa, okrągłe i płaskie, bez znaków szczególnych, oprócz miedzianej obręczy na obwodzie urządzenia, które trzeba okręcić o 360°, tak jak się obraca pierścień na palcu, by je uruchomić.

Gdy urządzenie znalazło się już w jednej z kieszeni na spodniach, mając probówkę z preparatem esencjalnym w specjalnej przegródce na pasie(podobnego do pasów na naboje, jakie kiedyś zarekwirował inny welun), czuł się z tym wszystkim odrobinę bardziej przygotowany na niewiadome.

O ile zdąży wtargnąć do domu Izmira Wysztuły, zanim temu stanie się krzywda, lub zorientuje się, że Zakon z nim jeszcze nie skończył.

Kiedy tak rozmyślał o swoich następnych posunięciach, przechodząc przez niezadaszony ogród, umieszczony dokładnie pośrodku kapituły, kierując się już do wyjścia, ujrzał konfratra, rozmawiającego z dwoma infułatami. Infułaci jak zwykle ubrani byli w białe szaty, z czarnym krzyżem na piersiach, bez nakrycia głów. Konfratr za to wyróżniał się właśnie nakryciem głowy, spiczastym, białym kapturem, szczelnie zasłaniającym twarz, z wymalowanym z przodu symbolem Zakonu, prostym, czarnym krzyżem, oprócz tego umieszczonego na białej szacie. Żadnego otworu na oczy, zawsze to Razbiesta zastanawiało, jak oni mogą coś przez to widzieć.

Konfratr przestał mówić, odwrócił twarz ukrytą za kapturem w stronę przyglądającego się mu welunowi, wlepił w niego ukryte spojrzenie. Razbiest zawsze czuł zmieszanie w takich sytuacjach, konfratrzy byli jacyś… dziwni. Nie myśląc już nic więcej, przeszedł przez ogród, starając się być jak najmniej zauważalnym, ale konfratr i tak odprowadzał go upartym spojrzeniem, do którego dołączyły ciekawskie spojrzenia dwóch infułatów, z którymi był rozmawiał.

Ciarki po plecach przechodziły, gdy się miało świadomość tego spojrzenia zza kaptura. Nic dziwnego, że Zakon był tak skuteczny, z odpowiednią propagandą, podpartą otoczką tajemnicy, a do tego wsparciem ze strony zakazanej przez nich samych technologii, cieszyli się niemałą estymą zarówno pośród władców, jak i prostego ludu.

To nie było ostatnie dziwne spotkanie tego dnia. Przed kapitułą spotkał diakona, a ten widok tak go zaskoczył, że stanął jak wmurowany. Diakonów rzadko się widywało w ludzkich dzielnicach, mieli swoje wydzielone części miast, do których zwyczajni ludzie nie mieli dojścia. Byli jedynymi humanidami, którzy nie uciekli z Północnych Republik do Federacji Ras na południu. Wszystkie gobliny, hobgobliny i liosalfarowie już się tam ulotnili, diakoni byli ostatnimi postludzkimi istotami w Republikach. Stworzeni w czasie upadku Ery Nauki, tak jak wszyscy humanidzi, przez manipulację boską esencją zawartą w ludzkich organizmach, wywodzili się od zwyczajnych ludzi. Aż w to trudno uwierzyć, jak manipulacja esencją może trwale zmienić ludzkie ciało, przekazując w dodatku zmiany na kolejne pokolenia. Diakoni posiadają kolor skóry odcienia bladego błękitu, wpadającego już w odcień ludzkiej cery. Wysokie, cofnięte czoła pokryte są symetrycznymi guzami, zrogowaciałymi wybrzuszeniami. Silne żuchwy, ale zwyczajne, ludzkie oczy i zęby, tak samo ludzki nos. Szerokie bary nadawały im dziwaczny wygląd, gdyż ręce mają odchylone od tułowia bardziej niż zwykli ludzie. Potężna klatka piersiowa, i kolana, które nie uginają się do przodu, jak u ludzi, ale w kierunku przeciwnym, do tego stopy ze zrogowaciałej skóry, które bardziej przypominają kopyta niż ludzkie kończyny. To wszystko czyniło z diakonów humanidów o wiele dziwniejszych, od pozostałych, bardziej nieludzkich.

Ich kontakty z ludźmi były jednak zbyt ograniczone, by ktokolwiek wygłaszał w ich kierunku rasistowskie hasła. Żyli we własnym, izolowanym społeczeństwie. Czasem byli odwiedzani przez ludzi, lub innych humanidów, by im powróżyli, opowiedzieli przyszłość, lub przeszłość. Wielu wierzyło w nadnaturalne zdolności humanidów, w prawdziwą magię. Ba! nawet królowie prosili ich o przepowiednie, czy królewska małżonka będzie wierna, czy urodzi zdrowych następców tronu.

Razbiest w to wszystko nie wierzył. Jedna wielka sterta mistycznych bzdur.

Życie humanidów nie było lekkie, normalni ludzie nie przepadali za nimi, od czasu do czasu w miastach, za cichym przyzwoleniem władców, przetaczały się przeróżne manify, rasistowskie poglądy to się wzmacniały, to opadały, napady i rozboje nie miały końca. Teraz, po swoistym exodusie, może ich los się poprawi, w Federacji Ras. Szczerze im tego życzył. Sam, będąc welunem, nie czuł się normalnym człowiekiem, chociaż silniej identyfikował się z ludźmi, niż z humanidami.

Ulice Akantu nabrały już życia typowego dla dużego miasta. Ogrzane blaskiem słonecznym sprawiało przyjemniejsze wrażenie w dzień, niż w nocy. Te same miejsca dokonywały swoistej metamorfozy, rozkwitały, albo wręcz na odwrót, wyraźniej ukazywały swoją szpetotę. Gwar na ulicy, nie tak znowu zły, kiedy samemu stało się jego częścią, otaczał zewsząd. Kwiecista posiada ładne kamieniczki, a jedna z nich, z charakterystycznymi zielonymi drzwiami, zadbana i schludna, nie wyglądała jak miejsce zbrodni, ani tym bardziej jak dom człowieka odpowiedzialnego za rozprowadzanie najgroźniejszego narkotyku w dziejach ludzkości. Razbiest omija budynek, ledwie spoglądając na plombę na drzwiach, kieruje się dalej, spoglądając na cyfry, znaczące kolejne budynki. W końcu odnajduje poszukiwany dom, nie posiadający szyldu, świadczącego o działalności rzemieślnika, zasłony w oknach zaciągnięte, poprzez hałas na gwarnej ulicy nie da się usłyszeć niczego od wewnątrz.

Opierając się dyskretnie o drzwi, stara się dosłyszeć cokolwiek ze środka kamienicy Wysztuły, żaden dźwięk jednak nie zdaje się stamtąd dochodzić. Nic dziwnego, Wysztuła na pewno jest jeszcze w ratuszu, wertuje dokumenty, przekopuje przez biurokratyczne labirynty.

Naciska klamkę i lekko napiera na drzwi. I znowu ma szczęście, podobnie jak wtedy, gdy wtargnął do domu dilera, tak i te drzwi okazują się być otwarte. Otwiera je gwałtownym pchnięciem, z zamiarem błyskawicznego wkroczenia do środka, ale zatrzymuje się z jedną nogą na progu, gdy słyszy tykanie, początkowo miarowo powolne, ale raptownie przyspieszające. Analizując sytuację, bardziej domyślając się zagrożenia niż dostrzegając realnego niebezpieczeństwa, wycofuje się, zamykając za sobą drzwi, jak się okazało, w ostatniej chwili.

Z wnętrza rozlega się seria wybuchów, szyby rozpryskują się na zewnątrz, drzwi wylatują z futryn, porywając ze sobą Razbiesta, i wraz z nim upadają parę metrów dalej, przygniatając do ziemi weluna. Zanim utraci przytomność zdąży jeszcze usłyszeć krzyki paniki uciekających ludzi. Dźwięków walącego się budynku już nie było mu dane usłyszeć.

 

– Czułem się jak robak, ciskany wiatrem – Razbiest dotyka ostrożnie żeber, tak boleśnie poturbowanych po spotkaniu z dilerem, a teraz jeszcze dodatkowo potraktowanych wybuchającym budynkiem. Nic jednak nie wskazywało na to, że będzie musiał przez nie zakończyć swoje małe, nieoficjalne śledztwo.

Korodon poklepał przyjaciela po ramieniu i odszedł w stronę milicji, by wyjaśnić zaistniałą sytuację, czy też raczej pokryć wszystko zgrabną zasłoną dymną. Członkowie Zakonu mogli sobie na to pozwolić, sygnet z białego złota na palcu, odpowiednio zaakcentowany mocnymi słowami, robił swoje.

Nie cały budynek się zawalił, osunęło się tylko piętro kamienicy, a ogień się nie rozprzestrzenił. Oprócz paru rannych przechodniów nikt poważnie nie ucierpiał, ot, zwykły wypadek, nie ma nic do oglądania.

Czas się więc oddalić, Korodon zajmie się formalnościami, a w międzyczasie Razbiest ruszy dalej wytyczonym sobie tropem. Jak się zdążył domyślić, a Korodon zdawał się akceptować jego przypuszczenia, wybuch miał za zadanie zabicie Izmira Wysztuły, jako jedynego realnego zagrożenia dla wytwórcy Skrzydeł. Zamachowiec nie przypuszczał jednak, że pewien nieostrożny welun będzie chciał wkroczyć do domostwa swojego informatora, uruchamiając tym samym śmiercionośną pułapkę.

Nie wszystko jest w porządku, parę żeber odzywa się oskarżycielsko, gdy tylko próbuje zrobić głębszy wdech, choć nie wydawały się połamane. Może to po prostu proces gojenia, analiza stanu zdrowia nie wysyła żadnych poważniejszych sytuacji alarmowych.

Wysztuła musi być jeszcze w miejscu pracy, w ratuszu, do którego teraz podąża Razbiest. Trudniej tam go będzie nastraszyć, ale zawsze można mu zagrozić aresztem i oficjalnym, bolesnym przesłuchaniem w kapitule zakonnej, co było oczywistym blefem.

A więc cel: ratusz.

Z płaskim dachem, surowy w budowie, bez żadnych ozdób, z małymi, kwadratowymi oknami, ale zadbany, regularnie remontowany, we wnętrzu którego lśniło od posrebrzanych kandelabrów, marmurowych posadzek i schodów z wymyślnie wykręcanymi poręczami, mało praktycznymi, ale według niektórych modnie wyglądającymi, ratusz wywierał tym wszystkim wiele skrajnych emocji, od wstrętu do zachwytu, od strachu do zafascynowania.

Osobiście bardziej przepadał za surowym spokojem zakonnych kapituł, każda wybudowana według tego samego schematu, kamienne klony budynków zdawały się posiadać własny, ukryty wymiar, w który się wkraczało po przekroczeniu progu. Ratusz natomiast był z jednej strony synonimem nieuporządkowanej biurokracji, z drugiej zaś przytłaczającego przepychu.

W punkcie informacji, znajdującym się po drugiej stronie przestronnego korytarza, jaki musiał przebyć każdy wstępujący do przybytku dokumentów w trzech kopiach, siedziała kobieta w średnim wieku, cierpliwie, ale bardziej z obojętnością, tłumacząca coś zagubionemu staruszkowi. Razbiest usłyszał fragment rozmowy, jak tylko podszedł bliżej.

– Musi pan iść do pokoju 141B po odpowiedni arkusz.

– Kiedy ci tłumaczę, głupia, że właśnie od nich wracam. Stamtąd mnie wysłali do kolejnego, psia sabaka, i do kolejnego. Co ja mam teraz w końcu zrobić?

– Pójdzie pan do pokoju 141B, jeśli się nie podoba panu praca naszych oddziałów, proszę złożyć odpowiedni dokument w specjalnie w tym celu utworzonym oddziale.

– A srał was wszystkich… – dziadek machnął ręką i skierował się w stronę marmurowych schodów, nie tykając nawet fikuśnych poręczy, pomimo wyraźnych problemów z chodzeniem, by kontynuować swoją krucjatę.

Razbiest, ubrawszy się w najbardziej przyjacielski ze swoich uśmiechów, podszedł do okienka informacji.

– Dzień dobry, kochana. Ja ci dużo czasu nie zajmę, tylko zwykła drobnostka. Szukam niejakiego Izmira Wysztuły, powiedziano mi, że tu pracuje.

– Nie jestem upoważniona do udzielania takich informacji.

– Zdaję sobie z tego sprawę, złociutka. Na pani miejscu także bym ich nie udzielał, może mi pani wierzyć na słowo. Jednakże… – oparł zbyt szerokie przedramię na ladzie, kładąc na niej dłoń, na której błyszczy sygnet zakonny. – Jednakże sytuacja jest niecierpiąca zwłoki – kobieta rozszerzyła oczy, spojrzała to na sygnet, to na twarz Razbiesta, i powtórzyła usprawiedliwiająco:

– Ja nie jestem upoważniona…

– Wiem, kochana, do tego już wspólnie doszliśmy – przybrał teraz mniej uprzejmy uśmiech, podniósł lewą dłoń do ust. – Muszę mu jednak zakomunikować, że jego dom właśnie się pali i wali w gruzy, stwarzając poważne zagrożenie cywilne. Musi zostać poinformowany o zaistniałej sytuacji. Gdyby pani dom się palił, chciałaby pani o tym wiedzieć, prawda?

– Nie… ja… to znaczy tak. Pan mnie źle zrozumiał. Izmir, to znaczy pan Wysztuła… – magle zbladła, zapadła się głębiej w wygodny fotel, jej oczy już by się bardziej nie dały rozszerzyć. – Jego dom się spalił? Na przeklęte bóstwa…

Razbiest czeka cierpliwie, aż kobieta trochę ochłonie, bębniąc przy tym równomiernie i powoli w blat stołu dłonią uzbrojoną w zakonny sygnet.

– Widzi pan, Izmira nie było u nas od wczoraj. Nie dostaliśmy od niego żadnej wiadomości. Rozpoczęło się nawet oficjalne zwalnianie. Czy podejrzewa pan, no wie pan, że był w środku?

Dłoń przestała wybijać rytm. Wszystko miało sens, bolesny i przygniatający. Przewidujący wytwórca Skrzydeł wyeliminował właśnie ostatnie ogniwo. Trop się urywa, ślepa uliczka, śmierć śledztwa. Pozostało jedynie wycofać się dyskretnie, czekać na dalszy rozwój wypadków, pijąc przy tym bez umiaru, ale znając przedsiębiorczą zaradność wytwórcy Anioła, to sprawa już nie wypłynie, może w innym mieście, ale z pewnością nie w Akancie.

Porażka, trzeba się z tym pogodzić. Oddalić się od kobiety w punkcie informacji, która zdaje się mówić do siebie. Już zawraca, już robi krok do tyłu, i kolejny. Wycofać, uciekać, nic się nie wydarzyło.

– Gdybyśmy tylko wiedzieli. Był takim sympatycznym, młodym, przystojnym człowiekiem. A my… oni chcieli go zwolnić. To wszystko wydaje się takie niesprawiedliwe. Pożar w Dzielnicy Borhowa, przeklęte bóstwa. Niepowetowana strata, ile teraz papierów, oficjalnych sprawozdań, taki dystyngowany…

Razbiest już nie słucha. Zatrzymawszy się, analizował to, co przed chwilą usłyszał.

– Mówi pani, że gdzie mieszkał?

– W Dzielnicy Borhowa. No przecież pan powinien…

– Nie na Kwiecistej?

– Kwiecistej? Nie! Jestem pewna, że to Borhowa. Numer 67, albo 76. Chwileczkę – marszczy czoło, starając się sobie przypomnieć numery. – Na pewno 67. Taki mały budyneczek, kiedyś koło niego przechodziłam, kiedy odbywały się Bakanalia, a ja…

Nie słyszy, co kobieta wtedy zrobiła na Bakanaliach, święcie cudzołożników, bo wybiega z ratusza na ulicę.

 

Dzielnica Borhowa jest wydzieloną częścią Akantu, spełniającą rolę centrum religijnego, a więc także i kulturalnego. Tylko w tej dzielnicy dozwolone są kazania przeróżnych odłamów i szczepów Starych Wiar, zarówno tych liberalnych jak i bardziej radykalnych, swoje siedziby mają tu także sekty powstałe po zakończeniu Ery Nauki. Wokół kościołów, świątyń dużych i małych, a nawet posklecanych byle jak bud, spełniających rolę mikroskopijnych zborów, wybudowane są w chaotycznym nieporządku domy, kamienice i rudery. Miazmiaci, diametryci, joszuanie, aberyjczycy mniejsi i wyżsi, antyuniści wyznający wiarę w brak wiary, wszyscy mieli tu swoje świątynie, każdy ma tu miejsce do odprawiania swoich obrządków.

Dzielnica Borhowa nie posiada nazw ulic, tak jak jest to zorganizowane w innych częściach Akantu. Każdy dom posiada za to przypadkowo dobraną cyfrę, która bynajmniej nie pomaga w odnalezieniu poszukiwanego adresu. Dom z numerem 67 po lewej ma numer 139, po prawej zaś 311, naprzeciwko zaś ulokowany jest dom z numerem 6. Razbiestowi sporo czasu zajęło odnalezienie szukanego adresu, parokrotnie pytał się o drogę, i zawsze był mylnie kierowany.

Wbrew zapewnieniom kobiety z informacji, Wysztuła nie mieszkał w domu pod wskazanym przez nią numerem. Zamiast swojego „informatora" nastraszył tylko samotną matkę i jej dwójkę podrostków. Kłaniając się wycofał się z jej domostwa, przepraszając za wyważone drzwi, żegnany przekleństwami kobiety i płaczem jej dzieci.

Dom pod numerem 76 stał pusty, w środku żywej duszy, już miał odpuścić po przeszukaniu całości, gdy natrafił na drzwi prowadzące do piwnicy. Za nimi znajdowały się śliskie schody, którymi schodził teraz w dół, w międzyczasie podsumowując fakty.

Twórca Anioła całkiem zmyślnie zgłosił się dobrowolnie jako informator w sprawie narkotyku, nakierowując Zakon na fałszywe tropy. Kiedy poczuł, że czas się przemieścić do innego miasta, postanowił spalić za sobą wszystkie mosty. Przekazał adres swojego dilera Razbiestowi, licząc na to, że welun padnie w tym pojedynku, a zdeformowany diler i tak rozstanie się z życiem po przedawkowaniu zaaplikowanej mu śmiertelnej wersji Skrzydeł. To wszystko dałoby tak cenny dla wytwórcy czas na zorganizowanie ucieczki z miasta. Wysztuła wszędzie podał adres na Kwiecistej, chociaż dawno już tam nie mieszkał, w ratuszu musiał jednak przekazać swoje prawdziwe namiary. W miejscu pracy o wiele trudniej zachować takie rzeczy w tajemnicy. Bomba na Kwiecistej miała na celu zabicie każdego, kto by dalej szedł tropem przyjaznego i skorego do pomocy informatora.

Wysztuła miał to wszystko inteligentnie zorganizowane. Zanim ktokolwiek by się zorientował, ten mag genowy zwinąłby interes, i po paru miesiącach narkotyk pojawiłby się w innym mieście, pod zmienioną nazwą, z lekko zmodyfikowanym składem. Zacieranie śladów zajęło mu sporo czasu, skoro jeszcze nie uciekł z Akantu. Z piwnicy docierały do Razbiesta odgłosy świadczące o pośpiechu. Schody w końcu się skończyły i stanął twarzą w twarz z zaskoczonym Wysztułą – wytwórcą Skrzydeł Anioła. Niesympatyczna, szczurza morda z krostami i parodniowy, rzadki zarost, nic się nie zmienił, oprócz oczu. Te przestały być rozbiegane. Patrzyły z pewnością siebie i wrogością, zdecydowaniem i inteligentną zawziętością. Pakował szklane fiolki do skrzyń, których było tutaj całe mnóstwo, do wieczora uporałby się ze wszystkim i zniknął, gdyby Razbiest spóźnił się o te parę godzin, Wysztuła zdążyłby uciec. Gdyby jeszcze uwinął się i znalazł sposób na przetransportowanie szkaradztwa, od którego welun nie mógł już oderwać spojrzenia.

Kiedyś był to człowiek, ale poddany deformującej działalności maga genowego z człowieczeństwem miał już niewiele wspólnego. Przypięty pasami do pionowo ułożonego metalowego stołu, deformant był praktycznie pozbawiony skóry, od stóp do głowy cały był pulsującą galaretą, czerwono-purpurową od niezliczonych sieci żył, tętnic, naczyń krwionośnych. Organizm służący jedynie do produkowania krwi, od którego odchodziły dziesiątki gumowych rurek, połączonych z kroplówkami podwieszonymi u sufitu. Część z nich, jak się Razbiest domyślał, dostarczała substancji odżywczych, inne z pewnością były mieszaniną ziół i chemikaliów, które były podbudową do Skrzydeł Anioła. Gdy to wszystko się już wymieszało, przegryzło i sfermentowało w żywym organizmie, Wysztuła upuszczał krwi deformantowi, i po chwili medytacji narkotyk był gotowy do rozprowadzenia po ulicach Akantu.

– Piękne, nieprawdaż? – Wysztuła szepcze, cofając się między skrzyniami w stronę deformanta. – Dzieło mojego życia. Nie zdajesz sobie sprawy jak długo pracowałem nad odpowiednią formułą, by idealnie dopasować składniki, niektóre swoją drogą trudno dostępne. Nie mogę pozwolić, by jakiś zakonny gówniarz mi przeszkodził. Daleko zaszedłeś, chylę czoła – i faktycznie lekko się skłonił, wciąż mając baczenie na weluna.

– Jesteś nader spokojny i pewny siebie, biorąc pod uwagę, że jesteś sam przeciwko welunowi. Widziałem ludzi, którzy przedawkowali Skrzydła, jak zdrapywali sobie twarze paznokciami, gotowych zrobić wszystko za kolejną dawkę. Jesteś śmieciem bez sum

Koniec

Komentarze

Odpadłem przy spotkaniu z bestią. Za bardzo przedłużasz. Opisujesz elementy nieistotne.
Jeżeli piszesz "kij w rzyć" to nie ufaj słownikowi w wordzie i spradź, bo napisałeś żyć.
"konspiracyjnie krzyknął" - złe słowo użyte w złym miejscu. Konspiracja jest czymś tajnim, więc chyba krzyczeć nie można w pełnym ludzi barze.
I pare innych takich.
Nie oceniam, bo nie przeczytałem. Może postaraj się trochę uporządkować tekst, trochę skrócić.

Przykro mi - odpadłem po pierwszej części. Kowalski wyciągnął więcej z bohatera niż bohater z niego. I może dalej to ma jakieś uzasadnienie, ale mówi sie trudno.
Przy okazji - tekst się urywa "jesteś śmieciem bez sum". Zapewne nie chodziło o Standardowe Umiejetności Magiczne, ale o słowo sumienie.

substancja w ampułce automatycznie przenika poprzez dyfuzję do krwioobiegu i rozprowadza się po ciele.
A może, bez automatyczności, substancja dyfunduje i z krwią rozchodzi się po ciele?
Więcej jest takich niezgrabności, błędów; poprawek na kilka godzin... No i co z urwanym w pół słowa dalszym ciagiem?

Ech, bardzo przepraszam za urwany tekst. Jest jakiś sposób żeby go wyrzucić i wstawić jeszcze raz, ewentualnie edytować?

Poprawić, wstawić w dwóch częściach, skoro edytor nie łyka całości.
Wykasować mogą modowie.

Pierwszy raz wstawiam moje "dziełko" na tej stronie, także za wszelkie pomocne słowa serdecznie dziękuję, i za okazaną amatorowi cierpliwość także.
 "Kij w żyć", jak nie mogłem nie zauważyć czegoś tak oczywistego! A co do wyjaśnienie słowa "konspiracja", ja nie będę wyjaśniał znaczenia słów "sarkazm" i "antyteza".

Nowa Fantastyka