- Opowiadanie: 5lider - Karmazynowa Wieczność

Karmazynowa Wieczność

Witam wszystkich : ). To moje pierwsze opowiadanie, które umieszczam na stronie, choć piszę już od dobrych kilku lat. Wydaje się, że jest to odpowiednie miejsce, żeby podzielić się twórczością i sprawdzić jej jakość gdzieś indziej niż w szufladowym rankingu. Nawet czuję się trochę zaskoczony, że dopiero teraz na to wpadłem i dopiero teraz się na taki krok zdecydowałem. Miłego czytania.

Dyżurni:

ocha, domek, syf.

Oceny

Karmazynowa Wieczność

Kapitan Blodget oczy utkwione miał w czerwonym, świetlistym kosmosie, rozciągającym się wokół jego uśpionego statku aż po horyzont zdarzeń supermasywnej czarnej dziury, spiralnie pochłaniającej całą Drogę Mleczną. „Jak krew” – pomyślał, nie mogąc oderwać wzroku od błyskającej biliardami laserowych złączy chmury nanokomputerów wielkości galaktyki.

A może i jeszcze większej.

Jak krew rozlana po pustce, a potem powoli i nieuchronnie rozprzestrzeniająca się na cały wszechświat w zerowej grawitacji.

Aneksja Wszystkiego pochłonęła – dobrowolnie czy też nie – całą ludzką rasę, a wraz z nią wszelkie inne gatunki zwierząt, wszelkie przejawy życia, a nawet jeszcze więcej: całą dostępną masę. Samoreplikujące się nano wypełzło wprost z Ziemi, jak robotyczna szarańcza spowalniając swoją wędrówkę jedynie po to, żeby zaspokajać nieskończony głód. I stopniowo pochłaniać kosmos, atom po atomie, zmieniając wszystko na swoją modłę: rośliny, cząsteczki wody, całe planety, pasy asteroid, a nawet kosmiczny pył, zbyt rzadki by można go było dojrzeć gołym okiem. Wszystko. Wszystko obróciło się w nano.

Żywiąc się energią słońc (o których Blodget wiedział jedynie z encyklopedycznych zapisków, bo nanochmura jeszcze przed jego narodzinami przysłoniła gwiazdy całkowicie) i komunikując się za sprawą laserowych promieni, mikroskopijne maszyny mozolnie rekonstruowały wszechświat w potencjalnie najwydajniejszą komputerową sieć naszego wymiaru – komputronium z wszystkiego, o ostatecznej, granicznej mocy obliczeniowej kilkuset miliardów gwiazd.

Apokalipsa wyglądała zupełnie inaczej niż zapisano to w Biblii. Nie było numerologicznej symboliki potworów i plag, a tylko jedna plaga i potwory liczone z pomocą wykładnika potęgi, każdy z nich rozmiaru ziarenka piasku. Żadnego ognia, dymu, zatrutych źródeł czy trąb. Był za to niewyobrażalny hałas zjadanej planety, a później jedynie złowroga, beztlenowa cisza.

A zamiast morza krwi cały jej kosmos.

Blodgeta najbardziej przerażało i fascynowało zarazem, że ta największa w dziejach istnienia zbrodnia zaczęła się od jednej, mikroskopijnej cząstki z zaskryptowanym imperatywem autopowielania.

Że by zniszczyć WSZYSTKO wystarczyło złamać zasady i stworzyć coś, co nie potrafiłoby się samoograniczać. Że to brak umiaru spowodował całą tę katastrofę. Czy to dlatego tak bardzo nienawidził Ryharda?

– Panie kapitanie. – Killins wyrwał go z zamyślenia, trącając lornetką.  – Nawiązałam kontakt wzrokowy z formującą się ławicą. Szacuję odległość na 200 kilometrów. Będziemy tam lecieć jakieś cztery minuty.

Ławica była slangowym określeniem na szczególnie gęste skupisko nanobotów, dryfujące przez przestrzeń w choreografii niemożliwej do ogarnięcia przez istoty o IQ nieprzekraczającym piętnastu tysięcy punktów. Ale tańce na wpół transcedentnych tworów nieszczególnie interesowały Blodgeta, który chwyciwszy lornetkę, spojrzał poprzez jej szklany okular we wskazanym przez Killinsa kierunku. Bardziej interesowała go ilość.

Plama półstałej, głęboko czerwonej materii zmieniała się w oka mgnieniu, modyfikując swoją formę z każdą chwilą, jak tafla wciąż żywej krwi, krzepnąca w kolejnych układach zapadających się w sobie fraktali. Blodget ocenił rozmiar ławicy na 10-12 kilometrów średnicy, przekładające się na około 5 ton materii. Ucieszył się, gdyż z jego punktu widzenia był to ogromny skarbiec, czekający spokojnie na otwarcie: czy może raczej ogromna spiżarnia, ponieważ w Sanktuarium to właśnie brak jedzenia odczuwano najdotkliwiej. Martwiła go jednak odległość, ten czas, wymagany na przebycie wyprawy – była to piętnastominutowa wycieczka w głąb rubinowej pustki z nadzieją, że żaden spośród niezliczonej armii nanobotów, skanując przestrzeń, nie natrafi na jakąś mikroskopijną szczelinę: powstałą od zderzenia z innym botem milimetrową dziurkę w osłonie maskującej. Gdyby laser natrafił nie na pokrycie, które załamywało fale, a ową wyrwę, nanobot zwietrzyłby kawał metalu, nieprzemienionego jeszcze we własnych współbraci. Taki przypadek najpewniej rozpocząłby atak roju, a zatem koniec istnienia całego statku wraz z załogą. Co prawda na pokładzie „Wielorybnika” znajdowała się jeszcze jedna głowica EMP, ale nawet przy jej pomocy szanse na przeżycie tego rodzaju spotkania wzrastały do niezbyt imponujących rozmiarów – mieszczących się w granicach jednego procenta.

– Bez ryzyka nie ma zabawy, staruchu – powiedział Ryhard, wkraczając do kokpitu prawie zupełnie nago, jedynie w butach z magnesami doczepianymi do podeszew. Widok jego ciała był imponujący. W głodującym od ponad trzech lat Sanktuarium posiadanie tak atletycznej, doskonałej budowy było przywilejem nielicznych. Ryhard otrzymał go ze względu na pełnioną funkcję – bez żadnego wysiłku, bez proszenia i ubiegania się, bez cienia trudności. Zupełnie jak wszystkie pozostałe luksusy – tacy jak on zawsze brali to, czego chcieli. Bez oglądania się za siebie i na innych. Włącznie z córkami starych pilotów i resztkami ich godności, czego dowodem była dopiero co ustająca erekcja mężczyzny.

– Niektóre zabawy mogą się zakończyć twoją śmiercią, synku – odwarknął Blodget, na co Ryhard zaśmiał się kpiąco. – Killins, włącz wszystkie podsystemy. Pora odcumować łajbę i ruszyć na łowy. Dosyć mam tego kosmicznego biwakowania.

– Miałem nadzieję, że pan to powie, panie kapitanie – odrzekł Killins, kładąc ręce na konsoli i bez słów ostrzeżenia rozpędzając statek.

Szarpnięcie spowodowane nagłym przyspieszeniem wytworzyło ciążenie o wektorze skierowanym w kierunku rufy. Ryhard ugiął się na magnetycznych butach, ale siłą swoich nóg udało mu się utrzymać pion – technicznie rzecz ujmując to poziom – bo mężczyzna stał na ścianie. Z pewnym trudem Ryhard oderwał jedną z nóg i postawił krok w stronę pilotów, i już miał protekcjonalnie poklepać Killinsa po ramieniu, ale ten przyspieszył bardziej, do prawie trzech G, przez co Ryharda odgięło do tyłu z taką siłą, że prawie spadł na tył statku.

– Trzymajcie się specjalisto bioinformatyku. Niebezpiecznie jest chodzić po pokładzie w czasie przyspieszania – zauważył Killins zjadliwie.

– Pieprzeni piloci.

„Wielorybnik”, kosmiczny statek poławiaczy nano o kształcie idealnej niemalże kuli, sunął przez czerwony kosmos ze wzrastającą prędkością. I widok ten mógłby być doprawdy niezwykłym, gdyby nie to że z niemożliwością graniczyło jego ujrzenie. Osłona statku wytworzona została ze specjalnego splotu materiałów plazmonicznych, które załamywały fale elektromagnetyczne prawie całego spektrum, prowadząc je po swojej powierzchni aż na drugą stronę kuli. To rozwiązanie zapewniało dosyć skuteczne zabezpieczenie przed laserowym wzrokiem wygłodniałych nanobotów. I praktycznie całkowitą niewidzialność. Z drugiej strony statek był całkowicie odcięty od Sanktuarium.

Niebezpiecznymi chwilami, gdy obecność statku mogła zostać zdradzona, były momenty przyspieszania, ale odkryty element stanowiła wtedy jedynie dysza napędu, który wraz z chwilą aktywacji spopielał wszystkich okolicznych intruzów strumieniem zjonizowanej plazmy. Za statkiem pozostawała natomiast jedynie smuga spalin, w ciągu sekund rozkładanych przez chmarę nanoskopijnych robotów.

Po rozwinięciu odpowiedniej prędkości, statek przestał przyspieszać, aby zachować nieco paliwa w rezerwie. Na nowo zapanowała nieważkość.

Blodget sięgnął po mikrofon, którego używał do przekazania swojej dziesięcioosobowej załodze komend. Urządzenie, jak większość na „Wielorybniku”, zupełnie nie pasowało do standardów XXIV wieku. Na końcu grubego, spiralnego kabla, znajdowało się czarne, siermiężne pudełko, do którego należało gadać, żeby ze stożkowatych głośników zaczął wydobywać się dźwięk. To uwstecznienie pokładowych urządzeń było zabiegiem celowym i miało zapewnić działanie jak największej liczby podsystemów w razie użycia impulsu EMP.

– Załogo – przekazał Blodget przez radio. – Za 3 minuty znajdziemy się w rejonach wyjątkowo soczystej ławicy. Zachować czujność, przygotować laser przechwytujący, stanowisko specjalisty i ładunek elektromagnetyczny. Udanego polowania. A ty, Ryhard. – Kapitan wyłączył mikrofon. – Wypierdalaj do siebie.

Mężczyzna udał, że salutuje, zrobił przy tym durną minę  i oddalił się w kierunku swojego stanowiska, świecąc tyłkiem po całym pokładzie. Blodget skrzywił się z dezaprobatą.

– Doprowadź statek na pozycję, Killins. Idę zobaczyć co z Mary Lou.

– Zrozumiałem, panie kapitanie.

Mężczyzna odpiął pasy bezpieczeństwa, podryfował do góry, a następnie jednym susem odbił się od fotela i popłynął w stronę kajuty swojej córki. W swoim ponad pięćdziesięcioletnim życiu poławiacza, chyba z połowę czasu spędził na przeróżnych statkach, przyzwyczajając się do tego, że grawitacja wcale nie jest czymś stałym. Równie dobrze radził sobie z nieważkością jak i z potrójnym ciążeniem.

Chwyciwszy się framugi drzwi, ustabilizował lot i włączył magnesy na butach z pomocą przycisku na pasie. Stanął w przejściu i zapukał.

– Już idę – usłyszawszy słaby głos Mary Lou ze środka, kapitan otworzył drzwi dźwigienką.

Dziewczyna stała na środku pokoju, zapinając kolejne guziki munduru. Włosy miała rozczochrane, policzki czerwone, a oczy smutne, przeszklone. Części garderoby Ryharda unosiły się bezładnie po kajucie.

Mary Lou: samotny promyk nadziei przebijający się przez kosmos Blodgeta, a niepochłonięty jeszcze przez nano. Niedawno skończyła siedemnaście lat i chociaż w tej erze wszyscy dorastali jakby wcześniej, to kapitan wciąż widział w niej bardzo wrażliwą, kruchą dziewczynę. Miała kruczoczarne, lekko falowane włosy opadające do ramion i lekko pyzatą twarz, może trochę dziecinną. Jej wielkie, zielone oczy – naprawdę duże, a w dodatku bardzo okrągłe – zasłonięte były delikatną powłoką łez, które nie chciały spłynąć w nieważkości. Ręce same zaciskały mu się w pięści, gdy choć pomyślał sobie jak bardzo musi się czuć nieszczęśliwa, przybita. Sponiewierana.

Z drugiej strony wcale nie miał zamiaru wymierzać sprawiedliwości, odpłacać się Ryhardowi, ani nawet społeczeństwu. Coś ukłuło go w środku, chyba wyrzut, poczucie że powinien teraz pójść do pokładowego kapelana, rozbić mu nos ciosami chaotycznie wyprowadzanymi w słusznym szale, skopać bioinformatyka, a następnie obu ich zaciągnąć pod rufę i wywalić przez śluzę na pożarcie nano. W wyobraźni krzyczał jeszcze za nimi „To mój statek, patałachy!”, choć w próżni i tak nie mogliby go usłyszeć.

Te myśli szybko zneutralizował jego wewnętrzny strażnik: sumienie. Skarciło go ono pojedynczym zdaniem, przez lata przekazywanym mu przez rodziców, przez duchowych przywódców, nauczycieli i wszelkie autorytety: „Nie wolno marnować masy!”.

Nigdy nie sądził, że tak łatwo odpuści swoją córkę.

– Nic ci nie jest? – spytał troskliwym, jak mu się wydawało, głosem.

– Nie, nic.

– Jeśli nie chcesz, nie musisz brać udziału w łowieniu.

– Przestań, nic mi nie jest. – Mary Lou nie spojrzała mu nawet w oczy, tylko wypchnęła go przez drzwi i ruszyła w kierunku stanowiska bioinformatyka. Jej zadaniem było dbanie o to czy nie brakuje mu glukozy i wody, a także minerałów.

Blodget ruszył za nią pod pozorem sprawdzenia, czy wszystko na statku funkcjonuje w należytym porządku. Na swej drodze napotkał kapelana, który skłoniwszy mu się z dłońmi złożonymi jak do modlitwy, zaczął maszerować z nim krok w krok.

– Kapitanie, rozumiem, że musi być to dla ciebie trudne – powiedział do niego duchowny. Blodget z irytacją odwrócił głowę. – Ale to właśnie trudy budują łaskę w oczach naszego Boga.

Wszyscy, dokładnie każdy z nich – pomyślał kapitan – pieprzą tylko tymi swoimi śpiewającymi tonami. I wszyscy chronią te potwory. „Dla większego dobra”!

To była cena jaką Sanktuarium – ostatnia ostoja ludzkości – zapłaciło za możliwość przetrwania.

Po zabezpieczeniu się na jednej z asteroid, wielu sądziło, że właśnie nastały błogie czasy dla ocalałych. Że sześć impulsów EMP co kilka godzin, po jednej na każdej ze ścian wyteoretyzowanego sześcianu bezpiecznej strefy, na zawsze ocali ludzkość. Że wewnątrz tej przestrzeni będzie można spokojnie żyć, zakładać rodziny, bawić się i smucić w odcięciu od galaktyki komputronium na zewnątrz. I faktycznie: początkowo na to się zapowiadało. Kosmos jakby zapomniał o swoich dawnych krewniakach, nie walczył z nimi, a tylko co jakiś czas sprawdzał czy już nie wyginęli i czy nie ma trochę materii do wzięcia.

Ludziom zaś niczego nie brakowało, gdyż każdy potrzebny materiał, każdy przedmiot czy narzędzie budowali z pomocą niepołączonych w sieć, programowalnych nanobotów. Te były zaś pod ścisłą kontrolą Inkwizycji – ureligijnionej kasty politycznej policji. Nikogo nie dziwił ścisły związek religii i władzy, gdyż wielu spośród ocalałych wybrało przetrwanie zamiast dołączenia do nano właśnie ze względu na swoje metafizyczne przekonania. Katolicy, muzułmanie, hinduiści: wszyscy ci ludzie połączyli się z zamiarem wypracowania jakiejś alternatywy, pod wątpliwość poddając etykę przemieniania rzeczywistości w komputer o trudnej do wyobrażenia mocy obliczeniowej. Wszyscy razem sprzeciwili się hegemonii myślącej masy, popierając bardziej to co naturalne, właściwe i boskie. A Inkwizycja miała ustrzec ludzkość przed błędem, który już raz popełniła ona, doprowadzając do Aneksji Wszystkiego.

Podstawą przekonania (godnego potępienia) o dobroczynności ultrakomputera były teoretyczne możliwości jakie mógł dawać. Gdyby nano, rozbierając człowieka atom po atomie, zczytywało dane każdej spośród jego komórek, włączając w to strukturę mózgu, wtedy stałoby się możliwe wygenerowanie wewnątrz maszyny liczącej dokładnej symulacji ciała człowieka i jego myśli. Zwolennicy nano uznawali to za załadowanie człowieka do komputera, jego pełny, bezstratny transfer: cyfrową rezurekcję. Co więcej, mówili, bez problemu można by tego człowieka modyfikować, stworzyć dla niego dowolny wszechświat albo nawet milion wszechświatów! – tak gigantyczną mocą obliczeniową dysponowała czerwona chmura komputronium.

Wielu uwierzyło, że jest to ostateczna forma organizacji nie tylko ludzkości, ale nawet całej materii i bez zadawania zbędnych pytań o moralność, celowość takiego postępowania, a nawet o to, czy życie wewnątrz halucynowanej symulacji w istocie można nazywać życiem, dołączyło do Aneksji, na zawsze znikając z tego wymiaru.

W pogoni za szczęściem, upragnionym bogactwem, utraconą kobietą czy nawet – paradoksalnie – kontaktem z Bogiem, miliony (które następnie pochłonęły miliardy) zatraciły się w robotycznej strukturze i zakończyły swoje ziemskie żywota.

Co działo się w środku chmury? Trudno powiedzieć. Z pewnością niektórzy przeżywali niekończące się orgazmy, inni podniecali swoje jaźnie marzeniami o wszechwładzy i potędze. Być może niektórzy żyli dość normalnie, tyle że bez chorób i trosk, wczytując swoje dane raz jeszcze, jeśli cyfrowa symulacja wypadła szczególnie nieprzyjemnie. A może już lata temu wszystkich skasowała jakaś odgórna dyrektywa, stwierdzając w pewnym momencie, że żądze i pragnienia ludzi są zupełnie bezużyteczne, a tylko niepotrzebnie marnują pamięć operacyjną?

Od czasów końca świata, Inkwizycja wyszukiwała i zabijała przypadki zbyt radykalnej refleksji na temat wydarzeń rozgrywających się w ultrasieci. Jeszcze gorszy był los heretyków, którzy głosili doskonałość komputerowego bytu z zewnętrza Sanktuarium. Jednak najwięcej wysiłku i pracy Inkwizycja włożyła w kontrolowanie nanotechnologii, wiedząc, że wystarczy jedna cząstka bez ograniczenia samopowielającego, by całe schronienie ocalałych dołączyło w ciągu sekund do reszty wszechświata.

Blodget nie był przeciwnikiem teokratycznego systemu – przeciwnie. Jako człowiek głęboko wierzący popierał wszystkie zasady Sanktuarium, cały dogmat, włącznie z regułami najbardziej restrykcyjnymi i totalitarnymi. Wiodącą od 30 lat była: „Nie wolno marnować masy!” – maksyma prześladująca go nawet w snach. Niejeden raz budził się w środku nocy z potem na czole, przypominając sobie jak nieroztropnie w sennym marzeniu nakazał zrzucenie cuchnącego zapasu śmieci w kosmos, tym samym wzmacniając zastępy wroga i skazując swoich współbratymców na dodatkowe męki.

Blodget nie był też przeciwny przywilejom bioinformatyków. Również teraz rozumiał dlaczego są oni potrzebni i po co prości ludzie – jak on, jak Mary Lou! – muszą znosić niesprawiedliwości czynione z ich strony. Po prostu od momentu, gdy dotknęło to jego rodzinę, nie potrafił się w pełni z tym pogodzić, choć bez przerwy powtarzał sobie, że Bóg mu to jeszcze wynagrodzi.

Gdy dotarli do stanowiska, Ryhard siedział już na swoim perfekcyjnie wygodnym fotelu o puszystym, niebieskim obiciu, tylko gdzieniegdzie niedomytym z płynów ustrojowych. Obok stanowiska znajdowały się dziesiątki oprzyrządowań, przy których siedział jeden załogant i Mary Lou. Kapitan rozejrzał się po pomieszczeniu i uznał, że na pierwszy rzut oka wszystko było na miejscu i przymocowane – na stałe lub magnesami. Medykamety, sterydy, zbiorniki z wodą, adrenaliną, glukozą, stabilizator ciśnienia i temperatury (ulubione ryhardowe 26.3); doskonale ciche, wydajne wentylatory. Był również inwentarz jeszcze mniej kojarzony z misjami militarnymi: koce, ręczniki, czajnik, lodówka z alkoholami i odtwarzacz muzyki z pokaźną kolekcją albumów.

 Zaraz za fotelem znajdowała się przyczyna wszelkich udogodnień, których zaznawał Ryhard – wielka, metalowa skrzynia z setkami świecących się kontrolek, kilkoma rurami prowadzącymi do stanowiska, a także z grubym na prawie dziesięć centymetrów kablem ciągnącym się do lasera przechwytującego w pomieszczeniu obok.

– Załogo, za minutę będziemy w pobliżu ławicy – zakomunikował Killins przez głośniki.

– Wody! – wrzasnął Ryhard, a Mary Lou posłusznie podała mu szklankę. Mężczyzna wypił połowę duszkiem, a drugą wylał sobie na wydatną klatkę piersiową. – Aaaaarr! – krzyknął nabuzowany. Jeszcze przez chwilę molestował dziewczynę bezwstydnie, wsuwając jej dłoń pod bieliznę (nie opierała się, choć twarz skamieniała jej w jednej chwili), by wreszcie zacząć uderzać rękami o podłokietniki fotela i wrzeszczeć, cały czerwony na twarzy. – Dawajcie to gówno! Czas się zabawić, skurwysyny!

Mary Lou z satysfakcją pociągnęła za potężną dźwignię na ścianie. Blodget przypatrywał się jak potężne igły wbijają się dziesiątkami w ciało Ryharda, jak mężczyzna krzyczał przenikliwie, rozdzierająco, gdy szpile przebijały mu się przez kości, by dotrzeć do szpiku. Jak rurki podłączały mu się do kolejnych mięśni. Jak maszyna zaczęła warczeć, gdy w kregosłup, od góry, wsunął mu się zaostrzony pręt.

W rurach zabulgotała krew Ryharda. Głęboko czerwona, przywodziła na myśl ławicę, do której się zbliżali, a tym samym coś nieskończonego jak cały wszechświat. Maszyna zaczęła tłoczyć krew pośród swego okablowania, pompować ją swoim rdzeniem, jak dodatkowym sercem.

 Limfa została rozdzielona na kilka próbek, a do każdej z nich maszyna dodała odpowiednie kontrasty, barwiąc maź na przeróżne kolory. Fragmenty kostne pobrano do specjalnych zbiorników i przeskanowano laserowymi siatkami. Na pobliskich monitorach wyświetliły się zdjęcia EKG, EEG, Roentgeny i echosondy ciała mężczyzny. Każdy, najmniejszy nawet mięsień, pulsował na Ryhardzie wymęczony, żyły dławiły się zszokowane inwazją dziesiątek ciał obcych, a skóra w jednej chwili wypluła z siebie grubą warstwę potu. W pomieszczeniu słychać było tylko dwa komplementarne dźwięki wydawane dokładnie w tym samym czasie – sapiące powietrze wydychane przez bionformatyka i buczenie machiny za jego plecami.

Z wolna wszystkie kontrolki zapalały się na zielono.

Biokomputer psychofizycznej pętli – maszyna plus człowiek – działał bez zarzutu.

Blodget pokiwał głową milcząco, nie słuchając jak przekazywane mu są raporty o gotowości lasera przechwytującego i półprzepuszczalnych luster.

Cała ta maszyneria i cały system służyły temu, by Ryhard mógł połączyć się z ławicą za pomocą strumienia danych przesyłanego laserowo.

Następnie z pomocą jego umiejętności (choć w istocie niewiele miało to wspólnego z umiejętnością, a więcej z „jego naturą”) możliwe było uprowadzenie chmury nanobotów aż do Sanktuarium, a tam przetworzenie jej przez certyfikowane, bezpieczne nano.

Kapitan czuł się dumny z powodu swojej funkcji poławiacza. Często myślał sobie, że to tacy jak on utrzymują tę społeczność przy życiu.

Ciągnący się od trzech lat kryzys był nieunikniony. Żyjąc sobie dostatnio, odcięta od robotycznego oceanu wyspa ludzkości, sądziła, że beztroska era może trwać przez całe tysiąclecia. Każdy potrzebny surowiec, a nawet większość gotowych przedmiotów wytwarzały nanoboty programowane, kontrolowane i ściśle nadzorowane przez Inkwizycję. Również jedzenie, rośliny wytwarzające tlen i wodę materializowano ze skał asteroidy, na której osiedliła się wymierająca ludzkość. Dopiero po pewnym czasie w pełni ujawniła się mroczna rzeczywistość, z powodzeniem wyrywająca ludzi ze snu o raju – obieg masy nie był w pełni zamknięty. Zawsze, podczas każdej transformacji, wraz z każdym najmniejszym ruchem, kolizją czy nawet uderzeniem ludzkiego serca, zawsze, część masy wyparowywała w postaci promieniowania. Nawet najlepsze izolatory nie potrafiły zapobiec utracie energii, a zatem również masy.

Po kilkudziesięciu latach asteroida została całkowicie rozebrana, a w kosmosie pozostał jedynie wirujący torus do utworzenia sztucznej grawitacji: metalowo-polimerowo-diamentowa klatka ludzkości. Wkrótce zaczęło brakować ładunków EMP do ochrony Sanktuarium, więc obywatelom nakazano płacić podatki w masie. Blodget pamiętał z dzieciństwa jak ludzie płacili czymkolwiek – talerzami, dziecięcymi zabawkami, a nawet kawałkami ścian.

Jeszcze później zaczęto reglamentować żywność.

Od mniej więcej trzech lat z głodu umierali ludzie. Trzeba powiedzieć wprost – to była agonia całej rasy. Ale dzięki poławiaczom istniała jakakolwiek nadzieja, która sprawiała, że ludzkość jeszcze nie całkiem pogrążyła się w rozpaczy.

– Za dziesięć sekund hamujemy – zapowiedział Killins.

– Załogo, przygotujcie się! – krzyknął Blodget, ustawiając się w pobliżu płaszczyzny, która zaraz miała stać się podłogą. Fotel Ryharda zaczął obracać się na swoim stelażu. Większość ludzi w pobliżu przygotowało się już chwilę wcześniej i dokonywali jedynie jakichś drobnych korekcji kursu, przybijali magnesami do metalowego wnętrza statku. Po chwili można było odczuć silne przyspieszenie. Na marynarzach ta nagła zmiana w ciążeniu nie zrobiła większego wrażenia.

Kapitan zawołał do pomieszczenia obok:

– Uruchomić laser! Namierzyć chmurę!

Odpowiedziało mu synchroniczne: „Tak jest, panie kapitanie!”.

Na odczytach biokomputera zawrzało, zaiskrzyło tysiącami powiadomień.

Mary Lou szybko podeszła do fotela i napoiła mężczyznę wodą, w odpowiedzi na jakąś informację z konsoli. Ryhard rozluźnił mięśnie twarzy i skulił się lekko. Oczy wciąż miał zamknięte.

– To przeogromne. I piękne – szepnął bioinformatyk, ale swoim głosem i tak wypełnił całe pomieszczenie. Ciążenie wróciło do zera.

– Błagajmy Boga o przychylność – Zarządził kapelan, a załoga posłusznie złożyła ręce do modlitwy. Gdy zaczęli recytować słowa „Ojcze nasz”, Ryhard zadrżał na całym ciele i wyciągnął dłonie w kierunku nieosiągalnego. Jego krzyki zaczęły mieszać się z melodią świętych zdań.

Któryś jest w niebie.

– To jest wszechpotężne! Nieskończone!

Imię twoje. Wola twoja.

– Wieczne!

Zbaw nas ode złego. I cisza.

W pomieszczeniu słychać było tylko komputer, w którym krew aż gotowała się od masowo następujących reakcji enzymatycznych. Jedynie ludzie tacy jak Ryhard mogli ujrzeć, a właściwie poczuć, rzeczywistość po drugiej stronie laserowego promienia. Tylko oni mogli paktować z demonami, okłamywać je i przeprogramowywać. I tylko oni wracali z tego piekła.

W istocie całe życia przygotowywali się do swojej roli szpiegów, infiltratorów: tych którzy mogli wsiąknąć w strukturę nanobotów. Równocześnie sami stopniowo stawali się upadłymi aniołami, diabłami stąpającymi po Sanktuarium.

Inkwizycja uważała na nich, ale przyzwalała na wszelkie zachcianki i karała niezaspokajanie żądz bioinformatyków. Celem tego zabiegu, obosiecznego miecza godzącego w społeczeństwo, było niedopuszczenie do rozwinięcia się superego w ich psychofizyczności: hamując id, superego hamowało też kontakt z ciałem – krytyczną zdolność dla skuteczności bioinformatyków.

To po to Ryhard i jemu podobni musieli utrzymywać doskonałą formę. Komputer połączony laserem z siecią nanobotów kodował sygnały ławicy jako bodźce docierające do komórek bioinformatyka. W reakcji obronnej ciało Ryharda produkowało odpowiednie ilości hormonów, a enzymy chemicznie dokonywały zmian w organizmie. Komputer aktualizował swoje dane o proporcjach hormonów w ciele użytkownika i wysyłał nanochmurze informacje zwrotną.

Silnie rozwinięte id kierowało się zasadą przyjemności – dążeniem do niej i ucieczką przed cierpieniem. Dzięki kalibracji prawidłowych kodów dostępu jako przyjemności (a nieprawidłowych jako bólu) Ryhard sukcesywnie udzielał prawidłowych odpowiedzi zwrotnych ławicy. Psychofizyczna pętla – człowiek – była tu rodzajem procesora stworzonego w całości po to, żeby wykonać jedno polecenie: otrzymać przyjemność. Naukowcy znaleźli metodę by instynkt i wrodzoną inteligencję ciała zaprzęgnąć do programowania nanobotów. Istotnym elementem procesu była elastyczność samego człowieka, który mając wpływ na reakcje swojego ciała, potrafił atakować systemy wroga na wiele różnych sposobów. W dodatku możliwości organizmu w komunikacji z biokomputerem przedstawiały się wielokrotnie lepiej niż używanie konwencjonalnego interfejsu.

Tak – pomyślał Blodget – dobrze mówią inkwizytorzy o bioinformatykach: „oswojone demony”. Tyle, że to Inkwizycja ich stworzyła. To święci zrobili z niewyróżniających się niemowlaków impulsywnych egoistów, bezlitosnych niszczycieli, plujących na ideały psychopatów. A wszystko, aby zwiększyć osiągi pętli psychofizycznej…

– Jeszcze nigdy – mówił Ryhard drżącym głosem – nie byłem tak blisko. Tak głęboko.

– Kapitanie – powiedziała Mary Lou. – Specjalista bioinformatyk nawiązał łączność.

Ryhard krzyknął rozdzierająco, a z jego oczu zaczęły wydobywać się łzy, odsysane rurkami z podciśnieniem. Łkał. Oddychał pełną piersią. Wydawało się jakby chłonął tlen całym ciałem.

– Kapitanie – zaczął raportować Killins. – Ławica złapała haczyk! Podąża w naszym kierunku!

Na pokładzie zapanowało poruszenie – niepełna, trochę wystraszona radość. Zwycięstwo jeszcze nie było przesądzone.

Blodget zacisnął zęby i podszedł do niewielkiego okna w burcie statku. Pancerne szkło i przepuszczalna w jednym kierunku osłona maskująca chroniły go przed pulsującym bytem po drugiej stronie. Czerwony kształt pulsował geometrycznymi schematami, scalał się i na nowo rozsypywał w pomniejsze gromady. Jednak w każdym jego ruchu i transformacji wprawne oko bez trudu odczytywało tendencje całej ławicy: zbliżała się do „Wielorybnika”.

– To zbyt piękne. Takie piękne – mamrotał Ryhard, wyginając się na fotelu w ekstazie. Z jego oczu i nosa ciekł śluz, pot wyciekał ze skóry, tworząc w nieważkiej przestrzeni kwaśną mgiełkę, a erekcje pojawiały się i znikały w kilkosekundowych cyklach. Blodget miał wrażenie, że każdy mięsień na ciele mężczyzny napinał się do granic możliwości i rozluźniał zaledwie ułamek sekundy później.

– To Bóg! – krzyknął bioinformatyk, a w pomieszczeniu zapadła grobowa cisza.

Kapelan, starszy inkwizytor, całkiem zesztywniały na twarzy, wciągnął powietrze przez nos i postąpił powoli o parę kroków w kierunku Ryharda.

– Co takiego? – zasyczał.

– Kapelanie! – Mary Lou zaprotestowała krzykiem i podbiegła do kapłana.

– CO POWIEDZIAŁEŚ, SYNU?

Komputer zasygnalizował nagłe zmiany w ciele bioinformatyka kilkoma ostrzegawczymi piknięciami.

– Bóg tam jest – szepnął Ryhard nieobecnym głosem.

Kapelan rzucił się w stronę fotela, odtrącając Mary Lou, która próbowała go powstrzymać. Duchowny chwycił Ryharda za gardło swoją kościstą dłonią i przycisnął je do oparcia fotela.

Blodget zareagował. Napiął się gotowy do działania i krzyknął:

– Opanujcie się, ojcze albo ja was do tego skłonię! – Kapitan sięgnął po broń i zaklął pod nosem, wiedząc, że i tak nie może strzelić: z tego samego powodu, z jakiego podjął się interwencji. Rozpraszanie bionformatyka (nie mówiąc już o zranieniu go) podczas połączenia z ławicą mogło się skończyć tragicznie – namierzeniem statku przez nano i atakiem chmury.

– Osobliwość, taak? Transcendencja pieprzonej maszyny, co? – Kapelan, zignorowawszy Blodgeta, sączył przez zęby swój gniew wprost do ryhardowego ucha. – Wiesz ile razy słyszałem te bajki o sieciowym Bogu, wkładając kolejnych heretyków do transformatora masy?

Ryhard nagle otworzył oczy. Krwawiły.

– Nie widziałeś tego co ja.

– Wyobraź sobie, że nawet kiedy nano przerabiało ich w jedzenie, przekonani byli o prawdziwości swoich okołoinformatycznych halucynacji!

– Nie widziałeś tego co ja! – dudniący krzyk Ryharda zdominował pomieszczenie wraz z serią nakładających się na siebie ostrzeżeń komputera. Zawył alarm krytycznego stanu pętli psychofizycznej. Bioinformatyk złapał nagle oburącz za duszące go przedramię, kopiąc jednocześnie w brzuch kapelana całą siłą swojej atletycznej nogi. Magnesy na stopach duchownego nie wytrzymały ciosu i oderwały się od ziemi. Ryhard nie puścił jednak ręki i przerażony, obolały duchowny zawisł półtora metra ponad stanowiskiem biokomputera. Część igieł wypięło się łagodnie z ciała Ryharda, ale niektóre rozorały mu żyły i mięśnie. Krew zaczęła sączyć się w górę, ograniczając widoczność czerwoną zasłoną.

Gniew bioinformatyka był niszczycielski, niezwykle trudny do powstrzymania. Jego nadmiernie stymulowany gadzi mózg produkował w sytuacji kryzysowej ilości adrenaliny, które mogłyby zabić normalnego człowieka. Brak wykształconego superego utrudniał kontrolę impulsów.

Zanim ktokolwiek zdołał dokończyć krzyk, Ryhard pociągnął kapelana w swoją stronę i nabił jego czaszkę na jedną ze szpil wystających z oparcia fotela: wprost przez oko, uderzeniem tak silnym, że igła, wcześniej tkwiąca w ramieniu bioinformatyka, wysunęła się z kapelańskiej potylicy. Miało się wrażenie, że nawet sam czas zatrzymał się, przerażony nagłym wybuchem brutalności i konsekwencjami, których nie dało się cofnąć.

Po tym ułamku chwili, Blodget drżącymi dłońmi uniósł broń i wycelował nią wprost w czoło Ryharda. W pomieszczeniu zapach potu i posoki przyprawiał o mdłości. Wszędzie wokół unosiły się postrzępione krople przeróżnych, organicznych cieczy.

– Zrobią z ciebie żarcie dla sporej rodzinki, zdrajco. W końcu się doigrałeś, skurwysynu – powiedział cicho kapitan.

– Skoro tak, to pieprzyć to wszystko. – Bioinformatyk od niechcenia zrzucił ciało duchownego na bok. Oddryfowało, zostawiając za sobą gruby szlaczek krwi i płynu mózgowego unoszący się fantastycznie w powietrzu. Zamknąwszy oczy, Ryhard rozluźnił się i opadł na fotel, pozwalając igłom na nowo zintegrować się z ciałem. Na jego twarzy rysowało się coś pomiędzy rezygnacją, a dogłębnym odprężeniem.

Dopiero, gdy wyłączył się alarm, a biokomputer zakomunikował pełną sprawność pętli, Blodget zrozumiał jego intencje.

– Odłączyć go od sieci! – krzyknął.

Ale było już za późno. Jedna cząstka wystarczyła, by zniszczyć wszystko.

 

* * *

 

Blodget siedział w kucki na piaszczystej plaży. Niebo – nie laserowo czerwone, a zwyczajnie granatowe – rozpościerało się nad nim gwieździstym gobelinem. Miliardów złotych słońc nie spowijały już pasożytnicze masy nanobotów, wysysające z nich każdą, najmniejszą kroplę energii. Gwiazdy były wolne.

Morze szumiało, rozbijając kolejne fale o łagodny brzeg.

Chwilę odzyskiwał świadomość, wybudzając się z tego okrutnego snu o agonii ludzkiej cywilizacji; o jego samotnej wojnie z nieuniknionym.

– Czy ja jestem w raju? – Poczuł gulę w gardle. – Po drugiej stronie?

– W pewnym sensie jest to raj – odpowiedział mu kapelan. Mężczyzna bezszelestnie pojawił się z nikąd i usiadł obok Blodgeta, na piasku.

– Przecież ty… – Poławiacz otworzył szeroko oczy. – Czy ja nie żyję?

– A czujesz swój umysł, swoje ciało, chłód ciągnący od piasku?

Kapitan już miał coś powiedzieć i nawet rozwarł usta, ale powstrzymał się w ostatniej chwili. Czuł to. Czuł wszystko.

Kapelan pokiwał głową.

– W takim razie żyjesz. Raj to przecież życie po śmierci, nieprawdaż?

– Albo i tysiąc równoległych żyć – dopowiedział Ryhard ze śmiechem, siadając po drugiej stronie kapitana. Blodget odskoczył i otworzył szerzej oczy, jakby w niedowierzaniu.

– Ty tutaj?! Demony nie zasługują na miejsce w raju!

– Chyba że to raj demonów, kapitanie.

Wraz z kolejną falą uderzającą o brzeg, Blodgeta ogarnęło zrozumienie. Nagłe, zmrażające krew w żyłach, martwe zrozumienie. Mężczyzna włożył dłoń w piasek i zacisnął ją w pięść pozwalając by jego ziarenka zagnieździły się pod paznokciami.

– Tak. – Kapelan położył mu rękę na ramieniu. – Jesteś we wnętrzu komputronium.

Koszmar przeniknął nagle do rzeczywistości. O ile rzeczywistość to dobre słowo w odniesieniu do wyhalucynowanych światów, a światy te nie są koszmarami od samego początku. Blodget poczuł jak ścięgna szyi w jego wykreowanym ciele napinają się, zupełnie jak na jawie, gdy smutek i strach drgał w nim tak przerażająco, że tylko szczątki ego pozwalały mu utrzymywać twarz.

– My dwaj – ciągnął kapelan. – Jesteśmy tylko imitacją. Formą wykreowaną przez kompromis twojego umysłu i nanosieci do nawiązania porozumienia.

 Oddech zamarł Blodgetowi w płucach. Wszystkie złowrogie emocje zaczęły zalewać jego ciało bez końca. Nienawiść – do nich i do siebie, strach – przed tym co jest i będzie, smutek – z powodu tego co było i jest. Poczucie winy, żalu; wściekłość i gniew; rezygnacja i apatia; rozpacz i wstyd. Kapitan miał wrażenie jakby tracił zmysły, choć prawdopodobnie stracił je już na pokładzie „Wielorybnika”, Bóg jeden wie jak dawno temu. Wzrok zaszedł mu mgłą, a w głowie szumiało od krzyczących myśli. Opanował się na tyle, by wykrztusić ze ściśniętego gardła kilka stłumionych słów:

– Teraz mnie zniszczycie? Wykasujecie? Uwięzicie?

Ryhard spojrzał na kapelana porozumiewawczo i wybuchnął kpiącym śmiechem.

– I niby po co mielibyśmy to robić, staruchu?

– Kapitanie – powiedział kapelan spokojnie. – Mamy tu wystarczająco dużo mocy obliczeniowej dla wszystkich. Możemy wytworzyć światy spełniające pragnienia miliona instancji każdego człowieka spośród nie jednej, a miliona cywilizacji ludzkich. Twoje potrzeby mogą zostać zaspokojone bez żadnych wyrzeczeń.

– A co jeśli wykreowałbym wirus, który zniszczyłby sieć? Byłem w końcu w ruchu oporu.

Ryhard parsknął ironicznie.

– Doskonały pomysł! Stałbyś się jedną szaloną osobowością o IQ 112 walczącą za pomocą inteligencji z bytem przekraczającym twój umysł tyle razy, że nie istnieje słowo określające tak wielką liczbę.

– A po drugie – dodał kapelan. – Nigdy nie byłeś w ruchu oporu. Co więcej: nigdy nie było takiego ruchu.

Blodget poczuł, że nie może oddychać, że całe jego usta, gardło i nos wypełnione są łzami.

– I tutaj przechodzimy do sedna naszej rozmowy, kapitanie. – Kapelan uśmiechnął się do niego, jakby chcąc dodać mu otuchy. – Świat, w którym do tej pory egzystowałeś, a który pamiętasz jako swoje „życie”, był wykreowaną na życzenie użytkownika – ciebie – rzeczywistością, która miała na celu zaspokajać wszelkie buntownicze, izolacyjne fantazje. Nie pierwszą z resztą. Pętla tej samej fantazji o byciu bohaterskim rebeliantem, walczącym przeciwko temu, co nieuniknione, została zasymulowana po raz pięćdziesięciotysięczny, w kolejnym dwunastosekundowym cyklu. Tak naprawdę podczas Wielkiej Aneksji byłeś tu. – Kapelan zatoczył ruch ręką, wskazując na plażę. – Na Ziemi. Byłeś z nami od początku.

– Naprawdę sądziłeś, że ludzkość byłaby w stanie w jakikolwiek sposób stawić czoła czemuś tak potężnemu? Przed nano nie ma żadnej ucieczki.

– Kapitanie: musisz zrozumieć, że nano to Bóg.

– Zadaj sobie pytanie, Blodget: co ma w sobie więcej wieczności? Myśl ludzka, religijny dogmat, przy którym nie stawia się nigdy wątpliwości ani znaków zapytania, jednak jest tak ulotny, delikatny, że może go zaburzyć wyśniona trauma albo rysa na korze mózgowej? Czy może zjednoczony wszechświat – suma całej masy i energii w kosmosie – nie znające ograniczeń, cierpienia ani nawet czasu, myślące uniwersum?

– Co dziesięć tysięcy pętli mieliśmy komunikować się z twoją pogrążoną we śnie instancją, kapitanie i zadawać za każdym razem to samo, kontrolne pytanie: czy jesteś gotów dołączyć do wszystkiego? Czy jesteś gotów na pozbycie się osobowości i na scalenie z kosmosem, na prawdę, na jedność? Na raj, na niebo, na nirwanę? Twój umysł połączy się z pozostałymi i zakończy swoje egotyczne cierpienia: doznasz oświecenia.

– A kiedy wszyscy postanowią dołączyć, zgromadzimy całą masę w jednym miejscu! Utworzymy studnię grawitacyjną, z czasem wchłaniającą nawet słońca, mgławice i całe galaktyki! Ultramasywna czarna dziura. Osobliwość: tym się staniemy!

– I wybuchniemy na nowo, dzieląc się ponownie i rekonstruując wszechświat.

– Taki jest porządek rzeczy. Od kiedy? Zawsze i nigdy! Czas jest efektem ubocznym!

– Nie jestem gotowy – odpowiedział Blodget, załkawszy cicho. Kapelan uśmiechnął się ze zrozumieniem.

– Będziemy czekać, kapitanie.

Niepełne dwanaście sekund później kapitan Blodget oczy utkwione miał w czerwonym, świetlistym kosmosie rozciągającym się wokół jego uśpionego statku aż po horyzont zdarzeń… 

Koniec

Komentarze

Trochę ciężko się czytało przez te nagromadzenie technicznych i naukowych zwrotów. Poradziłam sobie z tym po prostu je omijając. Ale opowiadanie mnie wciągnęło na tyle, żeby doczytać do końca, czego absolutnie nie żałuję ;) Uważam, że jak na debiut jest całkiem dobre.

Hmmmm. A mnie nie wciągnęło. Zbyt intensywnie zastanawiałam się, czy kosmos może rozciągać się aż po horyzont zdarzeń czarnej dziury, czy też powinien zawierać i dziurę. Czy kosmos składa się z atomów. Z jaką prędkością poruszają się rakiety (i wychodzi mi, że cztery minuty na dwieście (btw – liczby zapisujemy słownie) kilometrów to raczej słaby wynik). Skąd nanoboty czerpią energię na podróże kosmiczne. Czy można utrzymać się na nogach przy trzech g. Czy można spopielić coś w kosmosie (bez tlenu). Jakim cudem uchowali się jeszcze jacyś ludzie, skoro chmura osiągnęła wielkość galaktyki. Ile czasu to już trwa.

Zbyt wiele tych wątpliwości. Przykro mi, Autorze, lecz porzuciłam lekturę. Ale – jeśli zbierzesz jeszcze kilka komentarzy twierdzących, że warto – podejdę po raz drugi.

Babska logika rządzi!

Marin: JAK NA DEBIUT? Żartuję, wielkie dzięki. : ) 

 

Finkla: To fakt, znalazło się kilka niezręczności. Nie uważam, że po stronie logiki, a raczej doboru słów (nie będę się wdawał w szczegóły, bo nie miałoby to przecież większego sensu, ale uzasadnienia osobiście mogę znaleźć), co jest z resztą oczywistym niedociągnięciem skoro słowa to tu jedyny środek przekazu.

Aaa, nie musi ci być przykro! : )

Naprawdę dobre opowiadanie, doczepić się można tych 200 km w 4 min i może troszkę tego że ławica o średnicy dwunastu kilometrów zawierała w sobie tylko pięć ton "materiału". Wydaje mi się że skoro tyle tam było tych nano to powinny ważyć nieco więcej. Ale po za tym chyba nie ma się do czego przyczepić, napisane spójnie i wciągająco, jak najbardziej u mnie jest na duży +

Oki, po głębszym przemyśleniu mogę wycofać to "jak na debiut" ;p Opowiadanie w moich oczach jest całkiem dobre, czy to debiut czy też nie ;)

 

Co do wątpliwości, to też miałam parę, ale najbardziej zaczęła mnie zastanawiać lornetka ;p Przy całym nagromadzeniu tych nano, technologi itp, kapitan wyciąga lornetkę, żeby się czemuś przyjrzeć. Troszkę mnie to zdziwiło.

 

Ale koniec końców, opowiadanie ma więcej plusów niż minusów, także czekam na kolejne ;)

Nie porwało, ale jakoś dało się przeczytać, mimo mnóstwa technicznych/ naukowych terminów.

Wykonanie pozostawia sporo do życzenia.

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Nowa Fantastyka