- Opowiadanie: langsuyar - Kancelaria Główna

Kancelaria Główna

Dyżurni:

ocha, bohdan, domek

Oceny

Kancelaria Główna

Samotny, przygarbiony mężczyzna stoi przed rzędem ceramicznych pisuarów i drapie się po głowie. Woda cieknąca z niedokręconej rury ścieka wąską stróżką do kratki kanalizacyjnej. Toaleta jest ogromna, a on najwyraźniej nie umie się zdecydować z którego ustępu skorzystać. Wzdycha ciężko, jakby licząc, że ktoś podejmie decyzję za niego. Swoista kulminacja zagubienia.

Wychodzi z WC i siłuje się przez chwilę z drzwiami, próbując je zamknąć bez dotykania klamki. Zawsze żywił odrazę do publicznych toalet. Rozgląda się po przepastnym, opustoszałym i słabo oświetlonym korytarzu, po czym wyciera ręce w spodnie i wyciąga z kieszeni jakiś papier.

Jest to biała, zaadresowana odręcznie koperta z adnotacją o pobraniu opłaty pocztowej, zamiast zwyczajowego znaczka. Wyciąga z niej pismo. Już na pierwszy rzut oka da się poznać typowo urzędowy okólnik. Numer nadania, data na dokumencie, znak pisma i sygnatura sprawy, w ramach której zostało wysłane. Mężczyzna pomija grzecznościowy bełkot z pierwszego akapitu i na głos odczytuje piętro i numer pokoju w jakim ma się stawić.

Pośród dziesiątek otaczających go drzwi nie znajduje docelowych. Idzie powoli, mijając kolejne pomieszczenia i dokładnie odczytując plakietki. Nieliczne nieprzepalone jarzeniówki migoczą. W korytarzu tylko słychać jego kroki i nieznośne brzęczenie oświetlenia. Każde drzwi wyglądają tak samo. Każda ściana pomalowana jest na ten sam kolor i straszy krzykliwie zieloną lamperią.

W pewnym momencie staje i patrzy za siebie. Może przeoczył? Może szukany numer był już wcześniej? Nie wiadomo. W głębi korytarza nie widać nic, światło już tam zgasło. Idzie więc dalej, aż dochodzi do przecięcia korytarzy. Rozgląda się to w lewo, to w prawo. Drugi korytarz jest równie długi i nieskończony. Przygaszone światła nie dają szans dostrzeżenia zbyt wiele. Dopiero po chwili, gdzieś daleko z lewej strony, widzi uchylone drzwi, zza których pada słaby snop miękkiego światła. Idzie tam szybko. Pomieszczenie nie ma numeru, na plakietce napisano jedynie „Kancelaria Główna”. Bez pukania wsadza głowę między drzwi a framugę i…

– Ależ proszę. Proszę bardzo – zaprasza go starszy człowiek, schowany za masywnym biurkiem i kilkoma krzesłami wypełniającymi niemal całe pomieszczenie. Jest tam jeszcze tylko szafka na akta, wielki zegar i drugie drzwi, obite pikowanym, skóropodobnym materiałem z podbiciem. Pachnie starymi meblami ze sklejki i wytartą wykładziną z gumolitu.

Gość wchodzi niepewnie i chce o coś zapytać, ale kancelarzysta nie daje mu szans:

– Pan zamknie drzwi – mówi władczym tonem i wstaje zza biurka. Petent posłusznie wykonuje polecenie. – Co prawda spodziewałem się pana później, ale to nie szkodzi – kontynuuje gospodarz i wpycha flanelową koszulę z powrotem do jeansów. Poprawia również pasek z wielką klamrą z szeryfową gwiazdą i siada z powrotem. – Ale co pan tak stoi na środku? Proszę się nie wstydzić i usiąść. My tutaj dla ludzi! – śmieje się żołnierskim, krótkim śmiechem.

Mężczyzna siada i zaczyna się tłumaczyć – Dzień dobry. Ja w zasadzie nie do pana. Widzi pan, pogubiłem się w tym gąszczu korytarzy. Szukam pokoju numer…

– Jak nie do mnie! – urzędnik wyrywa mu pismo, nasadza na nos okrągłe okulary o cienkich, srebrnych ramkach, wertuje okólnik i triumfalnie dodaje – Oczywiście, że do mnie! Byliśmy umówieni. Proszę spojrzeć na zegarek, proszę. Za pięć dwunasta.

Petent spogląda to na swój zegarek, to na okrągły zegar ścienny i z głupkowatym uśmiechem stara się zrozumieć skąd na nich taka różnica czasu, ładne parę godzin. Zaczyna niepewnie: – To chyba jednak pomyłka. Ja, ja w zasadzie nie wiem dlaczego tu u pana jest za pięć dwunasta. W ogóle nie rozumiem, dlaczego mnie tu wezwano.

– A czy szanowny pan był łaskaw przeczytać pismo? – urzędnik macha papierem mężczyźnie przed nosem. – Wszystko tu jest napisane jak byk! O proszę. Sygnatura akt… pana akt; o proszę są inicjały. Dla pana jest właśnie za pięć dwunasta, drogi panie. Dla was wszystkich – puentuje kancelarzysta dużo poważniejszym tembrem głosu i woła: – Pani Krysiu! Petent jest.

– Drogi panie – denerwuje się gość. Wstaje i wskazuje na okólnik. – Na wezwaniu napisany jest numer pokoju. Szukam tego właśnie pomieszczenia. Nazywam się…

– Bo się zaraz pogniewam. Dobrze wiem, jak się pan nazywa. Mówię przecież, byliśmy umówieni. Pan tu siądzie i wszystko sobie wyjaśnimy, to potrwa chwilkę.

Zbity z pantałyku mężczyzna siada. Wydaje się, że przemogła go ciekawość. A może to kwestia utraconej w skutek zagubienia pewności siebie? Pewność siebie jest ulotna niczym chwila przyjemności. Zostawia po sobie paskudną mieszankę zwątpienia i wstydu.

Otwierają się drugie drzwi i do pokoju wchodzi urzędowo ubrana kobieta. Spod przepisowej długości spódnicy wyskakują szczupłe nogi.

– O świetnie! Pani Krysiu, co ja bym bez Pani zrobił. Tutaj proszę postawić… tak, tak, tutaj. – Kawa ląduje na stosie papierów. – A czym że pani tak pachnie? – urzędnik zaciąga się z wyraźną egzaltacją.

– Pan referent zauważył, jak miło. Na pana to zawsze można liczyć. Widzi pan, mąż mi ostatnio sprezentował; nowa seria.

– Na mnie działa. Jak siebie kocham, działa. Kwiat w rozkwicie. Choć raz się chłop spisał. Prawda?

Referent spogląda w kierunku petenta. To samo robi sekretarka, seksownie przestępując z nogi na nogę. Gość był od kilku chwil zajęty podziwianiem ich kształtu, toteż odnalezienie się w rozmowie zajmuje mu chwilę.

– Rzeczywiście, bardzo przyjemny, klasowy zapach… Jaka to marka? Chętnie kupię żonie po powrocie.

– A to już moja tajemnica – promienieje kobieta. – A panu co podać?

– Dla mnie herbatkę, oczywiście jeśli można.

– Herbatę może i pan jeszcze dostanie, ale o kupowaniu perfum radziłbym w pana sytuacji zapomnieć – wtrąca się referent.

– Nie rozumiem. Jakiej sytuacji? Już panu mówiłem, mnie tutaj w ogóle nie powinno być.

– Tak, tak. Jak nas wszystkich drogi Panie. Jak nas wszystkich. A wy, petenci, zawsze nie rozumiecie. Tyle lat za tym biurkiem, a nie zdarzył mi się jeszcze taki, który by rozumiał. I nie chodzi o wszystko. Bynajmniej nie o całokształt! Wiadomo, nie ma takich co od razu w lot wszystko rozumieją. Ale wy nic. Ani w jotę nic nie rozumiecie! Esencja drogi Panie, esencja!

Kancelarzysta tłumacząc arkana swojej pracy, dobiera się do kawy. Ta podana jest w czterech malutkich rozmiarów, porcelanowych kieliszkach, pomalowanych ręcznie we florystyczny wzór. Wychyla pierwszy kieliszek, wlewając wprost do gardła całą jego zawartość.

– Uch! To się nazywa espresso! – Wydaje z siebie pełne zapału furknięcie – To co? Bierzemy się do pracy. Pewnie pan ciekaw co czeka go dalej.

– Mam nadzieję, że czeka mnie opuszczenie tego pokoju. Obawiam się, że tracę tutaj czas. Cieszę się niezmiernie, że dzieli się pan ze mną swoimi spostrzeżeniami na temat… esencji; tak pan to ujął? Ja jednak podziękuję za te dywagacje.

– Nie ma powodu do bycia niemiłym. To zawsze cechowało ludzi z waszego, nazwijmy to, okresu. Im bliżej jesteście esencji, tym silniej się od niej odpychacie. Do tego ta agresja, zupełnie niepotrzebnie. Magnetyczna siła własnego samouwielbienia trzyma was z dala od prawdy. Poruszacie się po meandrach płytkich filozofii, obijając się o siebie jak śmiecie.

– Wypraszam sobie!

Urzędnik nie przejmuje się stanowczym protestem – Ze zgrzytaniem zębów uwielbiacie się pławić w kłamstwie i substytutach. Znajdujecie sobie zastępcze bożki. Nocami zaś rozlega się płacz, szlochanie nad mizerią świata. – Ostatnie zdanie kancelarzysta akcentuje podniesionym palcem. Kontynuując opowieść, płynnym ruchem sięga do szuflady – Wczoraj jeszcze używałem laptopa, wie Pan, technologia. Dostarczyli mi go specjalnie na okoliczność naboru z Pana okresu. Ale jak Pan widzi, mamy tu problemy z prądem i muszę się obejść kartką i długopisem.

Na biurku ląduje tekturowa, pomarańczowa teczka opisana jakimiś numerkami i okraszona niewyraźną pieczątką. Referent otwiera ją z pietyzmem i zaczyna rozkładać na blacie różne papiery. Petent, pokonując rozdrażnienie, wyciąga szyję i próbuję je odczytać. Nie potrafi ukryć swojego zdumienia, gdy rozpoznaje wśród pism kopię wezwania, z którym przyszedł do kancelarii. Tymczasem urzędnik wybiera skoroszyt pokryty drobnym pismem maszynowym i kładzie go przed sobą. Pomiędzy drukiem widać puste, wykropkowane wiersze. – Ankieta? – myśli mężczyzna. Urzędnik gładzi papier ręką i chwyta długopis.

– Zadam kilka pytań, Pan udzieli kilku prostych odpowiedzi i będzie mógł iść. To jak?

– Niech będzie – odpowiada niepewnie mężczyzna.

– Od razu lepiej. Zatem kontynuujmy – mówi referent i zaczyna zakreślać odpowiedzi. – Imię i nazwisko jest; wiek znamy; płeć też… no chyba, że o czymś nie wiem, hę? – Nie czekając na odpowiedź dalej bazgrze po kartce – stan cywilny, wspominał Pan o żonie; zatem żonaty. Data urodzenia wiadomo. A data śmierci?

– Co Pan! Jaka znowu data śmierci, co to za pytania!

– No tak, ma Pan rację, przepraszam. Skąd ma Pan znać datę śmierci. Choć niektórzy znają! – akcentując puentę stuka długopisem w kartę. – Sam ją wpiszę.

– Widzę, że wróżbita z Pana też niezły.

– Niech Pan nazywa rzeczy jak uważa za stosowne, to nawet pomocne. O! – urzędnik odwraca kartkę i pisze coś na drugiej stronie – odpowiedział Pan od razu na ostatnie pytanie: „Co petent sądzi o ankietującym?”. Wróżbita! Dobre! Ech, przejdźmy dalej. W co wierzy? Proszę podać wyznanie.

– Wyznanie? Znaczy chodzi o religię? Mam Panu podać w jaką wierzę religię, tak? A po cholerę!

– Religia to podstawa drogi panie!

– To jest, proszę pana, skandal. Zamyka mnie pan tu, więzi! Męczy tymi wszystkimi pytaniami. Za kogo pan się ma?

– Niechże pan współpracuje – mówiąc to kancelarzysta wypija drugą porcję kawy – tak będzie szybciej i milej dla nas obu. Za chwilę skończy mi się kawa i zacznę być nerwowy. Przejdziemy razem ankietę i obiecuję – ręka przyłożona do piersi ma dodać wiarygodności – że pani Krysia odprowadzi pana do jednego z wyjść. Prawda Krysiu? – zwraca się do asystentki, która wchodzi do pokoju i stawia przed petentem szklankę z herbatą. Obok na szklanym spodku podaje mu grubo ukrojony plaster cytryny i dwie kostki cukru.

– Tak jest panie referencie – odpowiada kobieta i znowu znika za drzwiami.

Petent wzdycha aż nazbyt dosadnie, słodzi i miesza herbatę łyżeczką.

Cieszę się, że się rozumiemy – ciągnie urzędnik – tak więc na czym my to… a tak! Religia.

– Nie wiem w co wierzę. Trudno mi powiedzieć. Skoro wie pan o mnie wszystko, to wie pan do jakiego kościoła należę. – Mężczyzna uważnie wypija mały łyk cieczy, uważając aby się nie poparzyć.

– Tak, tak. Był pan chrzczony, bierzmował pan i żenił się. Kościół rzymskokatolicki. Ale ja się pytam w co pan naprawdę wierzy?

– Przecież mówię, że nie wiem. Jeżeli to Pana zadowoli, to mogę wierzyć dla przykładu w technokrację.

Referent wyciąga z szuflady wielką księgę i wertuje kartki. – Technokracja to ustrój polityczny, drogi panie, a nie religia. Nie przejdzie. Proszę się bardziej postarać.

– W takim razie proszę nic nie pisać.

– Nie! Ankieta ma być wypełniona w całości! Proszę mi tu zaraz powiedzieć w co pan wierzy albo wyślę pana do Hadesu!

– Fantasta! Jak Boga kocham. Hadesu? Chce pan kogoś przekonać, że ja, w erze nowego milenium, wierzę w mitologię grecką? To w ogóle miała być groźba, tak? Grozi mi pan?

Urzędnik wypija kolejną kawę i wstaje zaczynając krążyć wokół biurka i gościa – Od razu grozi! Tylko przewiduję. Mogę co prawda zaliczyć panu chrześcijaństwo, ale już mam was za dużo. Ta religia całkowicie zdominowała wasz rejon. Co prawda odtworzyliśmy wiernie to wasze piekło, ale już się przepełniło. Wie pan jak kosztowna jest rozbudowa? A tymczasem Hades stoi prawie pusty. Kiedyś zbudowaliśmy za duży. Wiara w niego prysnęła jak bańka mydlana. No i masz babo placek, Cerber się nudzi i rozrabia! Nikt nie próbuje ani wejść, ani wyjść.

– Ja proszę pana nie wierzę w nic, tym bardziej w Hades. Tak może pan zanotować.

– Ale wiara jest fundamentem! Esencją życia i podejmowanych decyzji. Wpływa na moralność i etykę, stawia granicę wolności. Jak mam pana osądzać, kiedy nie wiem podług jaki kryteriów? Jak mam dojść do tego jakim jest pan człowiekiem bez tła środowiskowego? – nachyla się nad petentem, jakby chcąc z mimiki jego twarzy odczytać odpowiedź. – Weźmy taki przykład – kontynuuje i chodzi wokół siedzącego mężczyzny. – Zabija pan psa. Należy Pana potępić, racja? A może niekoniecznie? Może składał pan ofiarę, tak jak wszyscy wokoło. Skąd mam wiedzieć, czy zatracił pan sens życia i popadł w marazm, skoro nie sposób pana zbilansować. Jest pan śmieciem? Orbituje Pan wokół tymczasowego bezsensu cywilizacji? Obija się pan z innymi w codziennym bezsensie? Jakie są pana uczynki? Brakuje mi odniesienia referencyjnego, wykładni. Bez wiary nie jest pan człowiekiem, tylko zwierzęciem. Dzięki wierze zyskuję pan wolną wolę by działać wbrew zasadom, lub wespół z nimi. Gdyby chociaż mógł pan wierzyć w to co trzeba. Niestety w pana czasach – machnął ręką.

– Przykro mi ale nic nie rozumiem! Moje uczynki!? Wiara w to co trzeba!? Czy ja jestem w konfesjonale? – mężczyzna wstaje i patrzy urzędnikowi prosto w twarz – a może ocenimy pana uczynki. Na przykład zamykanie bogu ducha winnych ludzi pod kluczem?

– O tym właśnie mówię! Moja wiara, choć trudno mi z racji mojej sytuacji mówić o własnych wierzeniach, raczej o świadomości; moja wiara w danej sytuacji uprawnia mnie do zamykania pana. Dla mnie nie jest to nic złego. Dla pana zaś jest. Z czego to wynika? – urzędnik, jak okazuje się niższy od mężczyzny, wytrzymuje jego wzrok przez kilka sekund i wraca za biurko. – Nie mogę panu powiedzieć w co powinien pan wierzyć. Ograniczenia, że tak powiem, historyczne. Stąd cały problem. Wiara wynika z wewnętrznego przekonania. Nie da się jej nakazać ani wmusić. – Nastaje cisza nasycona pomrukiwaniem urzędnika.

– Konfesjonał. W zasadzie może pan tak o tym myśleć, to całkiem bliskie prawdzie. Jak wy to nazywacie, spowiedź? Mam pomysł. Dojdziemy do kwestii wiary w inny sposób. – ostatnie słowo; zdanie; myśl; przed śmiercią?

– Przed jaką śmiercią? – mężczyzna czuje dreszcz.

– Pańską, a czyją, przecież nie moją. – referent sięga po jedną z luźno rzuconych kartek – Gwoli przypomnienia, nastąpiła wieczorem podczas…

Słowa referenta przywracają pamięć petentowi, dalej deklamował już on – podczas powrotu do domu z garażu. Grupa wyrostków podeszła do mnie, chyba chcieli pieniędzy. Wściekłem się i postanowiłem ich zignorować i pójść swoją drogą. Jednego pchnąłem na trawę… potem… potem nie pamiętam.

– Boże, co się stało, gdzie ja jestem? – wrzasnął jak poparzony mężczyzna.

– No właśnie! Który? Który Boże? Przecież to cały czas próbujemy ustalić. – Urzędnik załamuje ręce. – Stało się to co czeka każdego, zmarł pan. Jest tu napisane, że od uderzenia tępym narzędziem w potylicę.

– Widziałem dom, byłem tak niedaleko – mężczyzna ma przerażoną minę.

– Dokładnie. W aktach stoi, że pięćdziesiąt metrów. Proszę się napić herbaty i powiedzieć jaka była Pana ostatnia myśl?

Mężczyzna posłusznie bierze szklankę w dwie ręce, w ten sposób tłumiąc ich drżenie. Przypomina sobie alejkę, kilka zakapturzonych postaci. Widzi swój dom gdy traci równowagę. Przypomina sobie swoją ostatnią myśl.

– Kuriozum.

– Co proszę? – Referent patrzy znad okrągłych okularów.

– Pomyślałem, że to kuriozalne. Ta śmierć koło domu, w ogóle śmierć.

– Kuriozalne! Kuriozalny to za przeproszeniem jest pana brak szacunku do urzędu. – referent trzaska pięścią w stół. – Przyszedł mnie tu pan obrażać! Ja sobie nie pozwolę, słyszy pan? Kuriozalne jest wasze wielbienie materii; wasze przywiązanie do własnego ja. Egocentryczne poszukiwanie doskonałości w sobie. Kuriozalne jest opłakiwanie własnego życia na chwilę przed końcem. Śmierć proszę pana, nie jest kuriozalna. Ona jest ponadczasowa, apolityczna i pozbawiona moralności. Śmierć jest piękna i idealnie demokratyczna. Śmierć jako jedyna nie zależy od wiary.

– Ale z wami tak jest, wszyscy z waszego rejonu. Banda chrześcijan. Piekło przeludnione a wielkie i piękne niebo świeci pustkami. Gdy je budowaliśmy, gdyby pan to widział, to było coś! Wszystko dzięki temu, że jeden człowiek świetnie pomyślał. Chrystus bodajże. Wymyślił sprytny przepis na spokojne życie. Prawa, nakazy i moralność. Miłość do bliźniego, do tego powszechna dobroć połączona z zakazem kradzieży i zabijania. Co najlepsze, to naprawdę świetne, on to wszystko wdrożył! Myśmy się naszykowali, że będzie dla was pięknie. A co się okazało? Nikt się tych zasad nie trzymał. Zupełnie jakbyście potrzebowali ich tylko po to, by wiedzieć co negować. Jak gdyby potrzebne były wam do naznaczenia bliźnich piętnem piekła. Pięknie, udało się w całej rozciągłości. Piekło pęka w szwach. Dogmaty, annały i bulle. Papier toaletowy na wysraną moralność.

– Ale ja… –  próbuje wtrącić gość.

– Cisza! Milczeć, jak ja mówię! – W międzyczasie wchodzi zaniepokojona Pani Krysia – Tysiące lat nic wam nie dało. Sami skazujecie się na to bezsensowne potępienie.

– Teolog ze mnie marny i nie będę wysłuchiwał pana przemyśleń na temat sensu życia. Mam tego serdecznie dość. Pana i tego urzędu. Przyszedłem tutaj przypadkiem a pan mi tu jakieś dyrdymały opowiada. Pani Krysiu! – zwraca się do kobiety. – Proszę mnie wypuścić, natychmiast. – Petent podrywa się z krzesła, staje przy zamkniętych drzwiach i szarpie za klamkę.

Zaskoczona Pani Krysia patrzy pytająco na referenta. Ten z kolei ciężko siada na krześle i wypija ostatnią kawę. – Wypuścić. Wyrzucić z powrotem, nic z niego teraz nie będzie.

Mężczyzna już chce coś powiedzieć ale nie zdąża. Ubiega go urzędnik – A pan drogi panie się zastanowi, w co wierzy i dlaczego. Pan się zastanowi, która prawda jest pańską. Bo my, proszę pana, jeszcze się spotkamy. – Odwrócił się w kierunku swojej pomocy – Pani Krysiu, szybciutko, raz dwa. Zbliża się za pięć dwunasta i zaraz tu będzie kolejny petent z tego samego okresu. – To zdanie wypowiada nad wyraz wymownie, teatralnie zwalniając ostatnie sylaby. – I kawkę, tylko kawkę jeszcze poproszę.

Pani Krysia otwiera drzwi. Oczy gościa po raz ostatni spotykają się ze wzrokiem referenta. Ten patrzy na niego z politowaniem, drze ankietę i wyrzuca ją do kosza. Następnie ostentacyjnie zamyka teczkę i chowa ją w szufladzie. Mężczyzna wychodzi pośpiesznie, jakby w obawie, że za chwilę zatrzaśnie się droga do wolności. Rzuca się w bieg w głąb korytarza. Jest wyraźnie wzburzony i podniecony, ciężko dyszy.

– Spokojnie proszę Pana. Pan na mnie zaczeka – zatrzymuje go kobieta. – Nic się nie dzieje. Dawno nikt referenta tak nie zdenerwował. – Pani Krysia rzuca uspokajający, pojednawczy uśmiech.

– To jak to właściwie jest? Skoro nie chrześcijanie, to kto? Allah, Budda? – pyta kobietę łapiąc oddech.

– Nie dopił pan herbaty.

– Widziała pani okoliczności. Proszę panią bardzo, proszę odpowiedzieć.

– To nie takie proste – uśmiecha się. – Tej wiary w pana czasach, czy jak zwie je referent, okresie, jeszcze nie ma. Wiara w Niego przyjdzie i zakróluje po wsze czasy, w paru książkach można o tym poczytać. To jednak przyszłość.

– Czyli referent, to on jest…?

– Tak, tak. Ale skąd pan ma to wiedzieć, prawda? Dlatego trzeba was osądzać wedle tego jaką tam bujdę aktualnie uznajecie. Najważniejsze, bylebyście w cokolwiek wierzyli… a teraz proszę już iść, czas na pana. W stronę światła – kiwnięciem głowy wskazuje kierunek – tylko szybko, zanim zgaśnie. W czyśćcu mamy ostatnio problemy z prądem.

Koniec

Komentarze

Hmmm. Ciekawy tekst. Wprawdzie za szybko się zorientowałam, o co chodzi, ale to nie Twoja wina – niedawno zaglądałam do podobnego tematycznie opowiadania AdamaKB. Siłą rzeczy, główny pomysł już znałam, ale nowe elementy też się znalazły.

Dobrze, szybko się czyta.

Otagować, po wykonaniu zameldować.

Babska logika rządzi!

Dla mnie to opowiadanie jest przekombinowane technicznie. Nie bardzo widzę głębszy zamysł,  który uzasadniałby narrację w czasie teraźniejszym. Kilka razy zdarzyło mi się skrzywić. Nie dlatego, że były błędy, ale miałem wrażenie, że przesadnie chcesz się w niektórych zdaniach popisać.

 

Niezależnie od tego, widać, że znakomicie operujesz językiem, pomysł na wykonanie jest ciekawy i doceniam kilka smaczków. W bibliotece na pewno powinien się znaleźć.

W zasadzie, po chwili namysłu, umiem sobie wyobrazić czemu jest ten czas teraźniejszy. Ja po prostu nie przepadam za tekstami pisanymi w ten sposób, dlatego też trochę mi przeszkadzał.

Otagowano! Dzięki za komentarze.

Spod przepisowej długości spódnicy wyskakują szczupłe nogi. – W tym miejscu zawiodła mnie wyobraźnia, a raczej wyobraziłam sobie coś, czego Autor prawie na pewno nie chciał sugerować czytelnikowi. 

Pierwsze wrażenie  – Kafka. Plus

Drugie wrażenie – o nie, kolejne opowiadanie o zaświatach… ile można… Minus

Trzecie wrażenie – Bóg-referent, podoba mi się. Plus

 

Sympatyczne opowiadanie. Wydawało mi się, że pomysł jest wyeksploatowany do granic możliwości, ale jednak było kilka ciekawych elementów. Fajnie. 

Smutna kobieta z ogórkiem.

Tak, to robi wrażenie, zwłaszcza zniecierpliwienie tego biurokratycznego bóstwa. Czas teraźniejszy wydaje mi się uzasadniony z dwóch co najmniej powodów. Jeden jest techniczny – to opis dziania się teraz, więc użycie tego czasu stawia nas bardziej w sytuacji tego petenta. A drugi "mistyczny" – tam jest tylko teraz.

Podziwiam sprawność językową, ale razi mnie nadużywanie średników zamiast przecinków oraz brak przecinków przed zdaniami względnymi wprowadzanymi spójnikami "co, jaki" itp. A poza tym uwagi szczegółowe:

"Kancelarzysta tłumacząc annały swojej pracy" – czy chodziło o arkana? Bo annały to roczniki, nie można ich tłumaczyć, chyba że na inny język.

"wbrew lub wespół zasadom" – wbrewwespół mają inne wymagania składniowe, więc powinno być np.: wbrew zasadom lub wespół z nimi

"jakbyście potrzebowali je tylko po to" – potrzebowali wymaga dopełniacza, więc: jakbyście potrzebowali ich

 

Mam też wątpliwości w sprawie użycia rzeczownika kancelarzysta, nawet stary słownik Doroszewskiego uznaje go za przestarzały, ale może to świadomy zabieg?

Woda cieknąca z niedokręconej rury ścieka wąską stróżką do kratki kanalizacyjnej.

Dwa pytania. Pierwsze: jak i czym dokręca się rurę? Drugie: Komu potrzebna jest dozorczyni, rurze czy wodzie?

 Na mnie, i kto wie, czy tylko na mnie, narracja w czasie teraźniejszym nie wywarła wrażenia uczestnictwa w opisywanych wydarzeniach. Treść także nie poruszyła we mnie żadnej struny – ale to może być moją winą, to niedostrzeżenie potencjalnych zalet tekstu, ponieważ nie trafiły do mnie, nie spodobały mi się uwagi "boskiego referenta" na temat śmierci oraz wiary.

Drobne błędy poprawione.

 

pacia_p -> Kancelarzysta to określenie nadal żywe i w "branży" stosowane.

 

AdakKB -> decydując się na narrację w czasie rzeczywistym miałem świadomość, że jest to kontrowersyjne i zapewne nie każdemu się spodoba. Jednak taka narracja spełnia swoje zadanie.

 

Dzięki wszystkim za opinie.

Ciekawy tekst. Przeczytany "na raz". A to dużo jak na mnie.

Te wyskakujące nogi to najlepszy humorek w tym, dość przeciętnym opowiadaniu. Pozdrawiam.

Przyznam, że opowiadanie mnie również jakoś szczególnie nie ruszyło, ale przeczytałem z przyjemnością, czekając na ostateczne wyjaśnienia.

Mnie się podobało. Dobrze oddany klimat "PRL-owskiego" urzędu. Tak samo jak Finkli, skojarzyło mi się z opowiadaniem AdamaKB, ale tytułu nie pamiętam.

Mam tylko wątpliwości co do pisania "Pan" z wielkiej litery w dialogach.

Tak samo jak Finkli, skojarzyło mi się z opowiadaniem AdamaKB, ale tytułu nie pamiętam.

Siła zbiorowego życzenia

IMO, warto przeczytać.

Babska logika rządzi!

Faktycznie treść podobna! AdamKB podszedł jednak do tematu zupełnie inaczej i przesłanie tekstu też jest różne. Ciekawe doznanie jak dwie osoby mogą z tym samym pomysłem pójść w różne z grubsza strony.

Hmm, sympatyczne nawiązanie do Kafki, bóg-referent… I tyle, mnie dywagacje na temat muszenia w coś wierzenia by mieć punkt odniesienia tak średnio przekonywały (głębi w nich tyle, co w niewielkim akwenie wodnym o znikomym znaczeniu strategicznym, czyli w kałuży), ironii też w nich nie za dużo, krytyka materializmu szeroko pojętego – w tym wypadku jako przywiązania do swego cielesnego życia – jest dla mnie nudna, bo słyszałem lub czytałem ją już w setkach wariantów :) Za to przyzwoicie napisane.

"Świryb" (Bailout) | "Fisholof." (Cień Burzy) | "Wiesz, jesteś jak brud i zarazki dla malucha... niby syf, ale jak dzieciaka uodparnia... :D" (Emelkali)

Czytało się przyjemnie, koncepcja bóstwa ciekawa, napisane sprawnie, ale dywagacje na temat wiary trochę mnie nużyły. Niemniej – przeczytać warto.

”Kto się myli w windzie, myli się na wielu poziomach (SPCh)

Całkiem ciekawa wizja zaświatów. Nieźle napisane. Tekst nie przekonuje mnie od strony filozofii.

Łączenie wiary z moralnością (dosyć nachalnie promowane przez duchownych KK) dla mnie jest błędnym założeniem. Mało też wiarygodne, aby Pan Referent dotąd nie spotkał w swym biurze ateisty. Plus za zarzut, że człowiek sam tworzy zasady, które potem nagminnie łamie.

Osobiście, jako zatwardziały już nieco agnostyk, aby Panu Referentowi ułatwić sprawę, przyznałbym się do wiary w reinkarnację.

Przegadane.

Z błędów, do których dobrnąłem, bo potem już tylko “przeskanowałem” tekst w oczekiwaniu dość przewidywalnego zakończenia:

– przed “z którym” – przecinek,

– wskutek, nie “w skutek”,

– czymże, a nie “czym że”,

– przed “gdy” też przecinek,

– za dużo zaimków,

– źle użyte średniki.

Infundybuła chronosynklastyczna

Przeczytałam bez większej przykrości, ale o satysfakcji też nie mogę powiedzieć. Rzecz wydała mi się przegadana, niezbyt zajmująca i dość wtórna, że o nie najlepszym wykonaniu nie wspomnę. Szkoda, że opowiadanie nie zostało poprawione, że ciągle są w nim błędy i sporo usterek. :(

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Ciekawe, podobało mi się :)

Przynoszę radość :)

Nowa Fantastyka