- Opowiadanie: Carewna - Wąwóz Dzikiej Kobiety

Wąwóz Dzikiej Kobiety

Wąwóz Dzikiej Kobiety istnieje naprawdę. A przynajmniej istniał sto lat temu, gdy opisywał go polski podróżnik A. F. Ossendowski w swojej książce "Pod smaganiem Samumu". Tam też znalazłam opowieść o "patronce" wąwozu, co zainspirowało mnie do napisania niniejszego opowiadania.

Dyżurni:

Finkla, bohdan, adamkb

Oceny

Wąwóz Dzikiej Kobiety

Siedzieliśmy z przyjacielem, Francuzem Louisem, w algierskiej kawiarni. Żar lał się z nieba. Czułem, że kompletnie przemoczona od potu koszula przykleiła mi się do pleców. Pasek od Canona zapewne przetarł mi kark aż do kości, a przynajmniej tak podpowiadał piekący przy każdym poruszeniu ból. W dodatku, mimo muślinów zawieszonych w przejściach, wszędzie bzyczały gromady tłustych much. Wciskały się do ust, wpadały do szklanek, siadały na ciastkach i powiekach. Nienawidzę pory suchej w Afryce. Piekło musi leżeć gdzieś niedaleko.

– Mark, ty zdaje się lubisz ludowe historie niesamowite, prawda?

Mruknąłem w odpowiedzi coś nieokreślonego. Kęs kaab el ghzal przylepił mi się do podniebienia gęstą masą. Spróbowałem spłukać gardło kawą, ale gorący, słodki płyn nie przyniósł ulgi. Pożałowałem, że nie wziąłem herbaty z miętą, jak Louis.

– Bo widzisz, byłem w oazie, w której straszy. Mówią na to miejsce Wąwóz Dzikiej Kobiety.

– To znaczy tubylcy mówią, że straszy, tak? – zapytałem. Miejscowi byli bardzo zabobonni, każdy meczet i każdy kamień na pustyni miał swoje opowieści o upiorach.

– No właśnie chyba nie – Louis bawił się zielonym listkiem wyciągniętym ze szklanki. – Nie chcą w ogóle gadać na ten temat, sznurują gęby, jak tylko zapytać.

– To skąd wiesz o duchach? – zapytałem. – Chyba nie wierzysz w podobne brednie? – dodałem tylko pro forma.

– Nie uwierzyłbym – skinął głową Francuz – ale nie mówiono mi o tym. Ja widziałem – podniósł wzrok, sprawdzając moją reakcję. Parsknąłem śmiechem.

– No, toś mnie nabrał! – wykrzyknąłem, aż właściciel kawiarni, nieprzyzwyczajony do podobnych wybuchów u Europejczyków, uniósł głowę znad polerowanego dzbanka. – Pośmialiśmy się, ale powiedz, co to za dziki dżin? Mógłbym go opisać w mojej książce – spojrzałem wyczekująco na rozmówcę, ale ten nadął się, obrażony.

– Już ci nic nie powiem. Chcesz, to popytaj ludzi, ale ode mnie nie usłyszysz ani słowa.

Po wyjściu przyjaciela zastanowiłem się. Istniała oczywiście możliwość, że robi mnie w balona i chce wykręcić numer, ale w jaki sposób – tego nie mogłem dojść. Zresztą, takie żarty nie leżały w naturze pozbawionego poczucia humoru Louisa. Możliwe było też, że przesądne Arabusy opowiedziały mu naprawdę mrożącą krew w żyłach bajkę, która przejął się nieco za mocno, jak na cywilizowanego Europejczyka. Zresztą, mogli wymyślić zjawę na poczekaniu, specjalnie na użytek natrętnego przybysza. Tak, to wszystko były wyjaśnienia dziwnego zachowania Francuza, ale mój niezawodny dziennikarski nos węszył za tajemniczą historią wąwozu coś więcej. Gestem przywołałem sprzedawcę.

– Czy wiesz coś o miejscu zwanym – zrobiłem pauzę dla zastanowienia, nie chcąc przekręcić dziwacznej nazwy – Wąwozem Dzikiej Kobiety?

Arab zrobił wielkie oczy i wykonał serię szybkich gestów, zakończonych splunięciem za siebie i do przodu.

– Jakmusz, Bekmusz, Abhamusz! – szepnął zaklęcie odwracające zły los. – Zamykam, proszę płacić – niecierpiącym sprzeciwu gestem przetarł mozaikowy blat stolika. I wtedy naprawdę zaczęła mnie zżerać ciekawość.

*

Wynajęty jeep zrywnie pokonywał kolejne wzniesienia. Tuż za miastem wyprzedziłem rzężącą ciężarówkę obwieszoną ludźmi jak grono owocami winorośli. Tutaj autobus jest pełny dopiero, kiedy nawet na dach nie da się wcisnąć ani szpilki. Samochód zniknął we wstecznym lusterku, zakryty tumanem kurzu. Potem dogoniłem jeszcze kilka równie zdezelowanych pick-upów wyładowanych obdrapanymi skrzynkami, po chwili zostawiłem je daleko w tyle i już miałem całą pustynię dla siebie.

Po drodze zastanawiałem się, skąd mogła wziąć się nazwa Wąwozu Szalonej Kobiety. Może zakończyła tam życie w dramatycznych okolicznościach jakaś nieszczęsna, chora psychicznie koczowniczka? Błąkała się po okolicy w potarganych łachmanach, aż zapadła w miejscowy folklor? Albo jeszcze dawniej, w czasach przed-arabskich, Rzymianie ścięli może w wąwozie miejscową szamankę? Zacząłem wyobrażać sobie gardłowo krzyczącą, bełkocącą niewiastę z suszoną jaszczurką w ręku, aż przeszły mnie ciarki.

Im bliżej oazy, tym więcej ludzi zaczęło pojawiać się na drodze. Co dziwne, wszyscy szli w kierunku pustyni, do majaczącego na widnokręgu łańcucha skalistych gór o płaskich szczytach. Wiele osób niosło na plecach tobołki, żylasty pastuch gnał stado chudych, wysokich owiec. Zatrzymałem kilka kobiet z dzbanami na głowach i zapytałem o powód eksodusu. Popatrywały jedna na drugą przez szpary w burnusach zaciągniętych na oczy, aż w końcu najwyższa rzuciła krótko:

– Złe. Tam złe, zawracać.

Nie chciały powiedzieć nic więcej, ruszyłem więc w dalszą drogę. Nie zaczepiałem już obładowanych bagażami rodzin, które najwyraźniej z nieznanego mi powodu postanowiły opuścić swoje domy. Pewną nadzieją natchnął mnie widok kłusującego poboczem Berbera z kałasznikowem na plecach. Zatrzymałem go i pozdrowiłem uprzejmie.

– Aleikum as-salam – odparł śpiewnie, błyskając białkami spod czarnego turbanu.

– Czy możesz mi powiedzieć, dlaczego uciekacie z miasteczka? Czy to z powodu ducha Dzikiej Kobiety?

Mężczyzna nie odpowiedział od razu. Dobrą minutę zajęło mu opanowanie tańczącego konia, choć jeszcze chwilę wcześniej doskonale panował nad wodzami. Gdy w końcu zwrócił się do mnie, oczy miał zmrużone w wąskie szczeliny.

– Ludzie osiadli mdleją na głos dżinnów pustyni – rzucił z pogardą i, nim zdążyłem dopytać o szczegóły, mrożącym krew w żyłach okrzykiem poderwał konia do biegu. Karosz gazelim susem wziął przewrócony w poprzek drogi wózek z dobytkiem tłustego Araba i jego przysadzistej, zakwefionej żony, po czym oddalił się cwałem.

*

Zostawiłem samochód na opustoszałej ulicy, po której wiatr przeganiał tumany piachu i, zaopatrzony w zakupiony jeszcze w Algierze plan osady, ruszyłem na poszukiwanie ducha. Wkroczyłem w ów tajemniczy wąwóz, muszę przyznać, z duszą na ramieniu, mimo że jestem racjonalistą i sceptykiem. Ale zmierzch, cisza opuszczonej oazy, echo moich kroków w wąskich uliczkach, wreszcie dobiegające z pustyni śpiewy wydm – to wszystko sprawiło, że udzielił mi się lęk towarzyszący napotykanym podróżnym. Jar nie był głęboki – na tyle tylko, by porastające jego zbocza cierniste zarośla zakryły przed moimi oczyma miasteczko i szedłem, widząc jedynie ciemniejące niebo nad moją głową. Jedna po drugiej, zapalały się gwiazdy, aż pokryły granatowe sklepienie roziskrzoną zasłoną. Nigdzie na świecie nie widziałem tak  rozgwieżdżonego nieba, jak nad Saharą.

Im bliżej byłem końca przechadzki, tym moje obawy malały i umykały pod natłokiem myśli, jakie zwykle uwalnia samotność. Myślałem, że zmarnowałem wiele litrów benzyny i co najmniej dwa dni, o tym, co napiszę, gdy nadejdzie termin wysłania kolejnego artykułu i wreszcie: po cholerę dałem się Louisowi dać nabrać. Niby mogłem zredagować zgrabne opowiadanko o przesądach Berberów, które potrafiły zmusić całą osadę do wyemigrowania w góry, ale nie miałem żadnego konkretu, nic, czym można by zaakcentować dramatyczne zakończenie.

Pogrążony w niewesołych rozmyślaniach zdałem sobie sprawę, że u samego wylotu wąwozu stoi pojedynczy budynek. Rozświetlone okna kładły żółty blask na drogę przed nim, dobiegały stamtąd śmiechy, dzwonienie szkła, dźwięki muzyki. Rozpoznałem Edith Piaf śpiewającą La Vie en Rose. Avec Française – głosił szyld lokalu, stylizowanego na paryską kawiarenkę z końca dziewiętnastego wieku.

– Do kroćset,  jak dobrze, że normalni ludzie nie dali się skołować tej koczowniczej tłuszczy i nie uciekli z miasta! – pomyślałem. – Wejdę i zapytam o nocleg, nie będę musiał spać na siedzeniu w jeepie.

W środku panował gwar. Znaczną część gości, a może nawet całe towarzystwo, stanowili Europejczycy. Usiadłem przy okrągłym stoliku, na uroczym, giętym krzesełku i poczułem się całkiem jak na bulwarze nad Sekwaną w upalny, lipcowy wieczór.

– Bonjour à vous, Monsieur – Skądś zjawiła się kelnerka. Nawet gdyby nie postawiła nogi, odzianej w sznurowany bucik i czerwone kabaretki z czarnymi podwiązkami, na blacie stolika, coś specjalnego w tonie, jakim podkreśliła wyraz pan, kazało domyślać się charakteru lokalu. Docierała do mnie absurdalnośc sytuacji, w której siedzę w nawiedzonym wąwozie, po szalonej jeździe przez pustynię, spotkaniach z zawoalowanymi Arabkami oraz dzikimi Beduinami i jestem obsługiwany przez żywcem wyjętą z kabaretu Francuzkę, która – chwileczkę, chwileczkę… – tak! dam głowę, że nie ma majtek.

Najpierw poczułem niesmak, ale po chwili przypomniałem sobie swoje znużenie i niechęć do całego tego afrykańskiego, egzotycznego cyrku i zdecydowałem, że paryska dziwka jest mi bliższa, niż obłudna służalczość, zabobonna dzikość i fałszywa skromność tubylców. Kątem oka spostrzegłem na sąsiednim stoliku charakterystyczny zielony odcień trunku, doleciała mnie mglista woń piołunu, więc zadecydowałem szybko :

– To, co tamci państwo poproszę.

Kelnerka wróciła po sekundzie z tacą, ekwilibrystycznie uniesioną nad głowami tłumu, po czym z rozmachem postawiła przede mną setkę absyntu. Oglądałem alkohol pod światło, nie mogąc uwierzyć, że tutaj, pod samym nosem abstynenckich imamów sprzedaje się boski napój, zakazany nawet w Europie. Opróżniłem kieliszek i zdecydowanym ruchem przygarnąłem dziewczynę.

– Jestem w raju… – szepnąłem. W tej samej chwili Francuzka przechyliła głowę do tyłu i wybuchnęła szaleńczym śmiechem. Serce szarpnął mi gwałtowny skurcz strachu, chciałem zerwać się i zrzucić ją z kolan, ale siedzenie przyrosło mi do krzesła, wypity alkohol zaczął palić gardło, przełyk, żołądek, przeżerać się przez kolejne organy, zalewając wnętrzności płynnym ogniem. Kelnerka odwróciła się, w uszach wciąż grzmiał mi jej piekielny rechot, nie do wydobycia z delikatnego gardła, które jeszcze chwilę temu pieściło uszy nienagannym akcentem z Ille de France. Spojrzała na mnie, a w jej oczach, świecących w czarnej jak węgiel twarzy, płonął szmaragdowy płomień. Otworzyła usta i zobaczyłem, że cała jest nim wypełniona.

– I jak ci się, podoba mój saquar, potępiony niewierny? – zapytała Szalona Kobieta, w której wyszynku miałem spędzić całą wieczność.

Koniec

Komentarze

Mam mieszane uczucia oraz wrażenie, że końcówka była trochę za szybka i zbyt łatwa do przewidzenia. Wszystko fajnie i tu nagle trach… koniec. 

Smutna kobieta z ogórkiem.

Hmmm. Chyba nie wszystko zrozumiałam. Nic to, poczytam kolejne komentarze, może coś się wyjaśni.

Babska logika rządzi!

Trochę za szybko się skończyło, jak dla mnie, brakuje kilku elementów wyjaśnienia :)

W ostatni akapit chyba wkradł się błąd w interpunkcji, bo nie wiem, czy pytanie dotyczy saquara jako jakiejś rzeczy/miejsca/osoby, czy kelnerka tak nazywa głównego bohatera? I co to jest ten "saquar"?

"Godzina czytania jest godziną skradzioną z raju." Thomas Wharton

Podobało mi się, choć końcówka rzeczywiście nieco przewidywalna. Ale napisane ładnie, a liczba słów, których znaczenia musiałem się domyślać, wzbudziła mój podziw :)

 

Kęs kaab el ghzal przylepił mi się do podniebienia gęstą masą.

Coś tu się z kursywą stało.

 

Zostawiłem samochód na opustoszałej ulicy, po której wiatr przeganiał tumany piachu i, zaopatrzony w 

Dałbym tu jeszcze jeden przecinek, przed i.

Fajnie budujesz klimat, a potem w mordę go finałem. Ale co, jak , czemu tam ona i z jakiego powodu?

"Świryb" (Bailout) | "Fisholof." (Cień Burzy) | "Wiesz, jesteś jak brud i zarazki dla malucha... niby syf, ale jak dzieciaka uodparnia... :D" (Emelkali)

Dziękuję za wszystkie uwagi. Między jednym a drugim mazurkiem spróbuję się ustosunkować. :)

Niestety, wychodzi na to, że to, czego się obawiałam stało się głównym mankamentem opowiadania. Otóż piszę sobie piszę i nagle przyszła mi do głowy straszna myśl: a jeśli jest ustalony mały limit znaków? Zaglądam i trach, rzeczywiście, 10k, więc zaczęłam się nagle streszczać. Morał: jeśli przy pisaniu wydaje ci się, że coś może wyjść kiepsko, to to popraw, bo na pewno będzie kiepsko. ;)

W oryginalnej historii "Dziką Kobietą" muzułmanie nazwali swoją sąsiadkę, Francuzkę, właścicielkę wyszynku, z powodu oburzenia wywołanego prowadzeniem przez nią sprzedaży alkoholu. Na jej "pamiątkę" właśnie została nazwana uliczka w Algierze. Cóż tu jeszcze wyjaśniać; bohater dał się schwytać upiorowi do małego, prywatnego piekiełka, bo saquar to właśnie jedno z określeń, pod jakim w Koranie występuje piekło.

Zygfrydzie, przecinki izolują wtrącenie. Gdyby usunąć wtrącenie, zdanie przybierze postać

Zostawiłem samochód na opustoszałej ulicy, po której wiatr przeganiał tumany piachu i ruszyłem na poszukiwanie ducha.

W tej postaci widać, że przed "i" brak przecinka jest prawidłowy.

And the world began when I was born/ And the world is mine to win.

Zygfrydzie, przecinki izolują wtrącenie. Gdyby usunąć wtrącenie, zdanie przybierze postać

 

Zostawiłem samochód na opustoszałej ulicy, po której wiatr przeganiał tumany piachu i ruszyłem na poszukiwanie ducha.

 

Zostawiłem samochód na opustoszałej ulicy, po której wiatr przeganiał tumany piachu, i ruszyłem na poszukiwanie ducha.

Według mnie tak. "po której wiatr przeganiał tumany piachu" to zdanie podrzędne, oddziela się je przecinkami z obu stron.

Carewno, ale jak ona stała się upiorem?

"Świryb" (Bailout) | "Fisholof." (Cień Burzy) | "Wiesz, jesteś jak brud i zarazki dla malucha... niby syf, ale jak dzieciaka uodparnia... :D" (Emelkali)

Przeczytane.

Administrator portalu Nowej Fantastyki. Masz jakieś pytania, uwagi, a może coś nie działa tak, jak powinno? Napisz do mnie! :)

Ale tak właściwie, to o co tu chodzi?

Przeczytałam Twoje wyjaśnienia, Carewno, ale nadal jestem ciemna jak tabaka w rogu.

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Nowa Fantastyka