
– Naprawdę ładnie pachnie. – Niższy z chłopaczków pociągnął nosem. – Dobre masz też obozowisko. Takie… urządzone. Obszerny szałas zrobiłeś.
– Gotuję mięso dzika – rzucił wysoki mężczyzna z cynową łyżką w dłoni. Wzruszył ramionami. – Do tego reszta przedwczoraj ubitych zajęcy: starczy na kilka dni. Teraz mam bardzo dużo wolnego czasu, a polowanie, jak zwykle, poszło łatwo…
Przemieszał zawartość kociołka. Ocenił, że wywar z główkami cebuli i ząbkami czosnku rzeczywiście przyjemnie pachnie. Niedawno zauważył, że ludzie, chroniący się w kniei, tak przyrządzają strawę i postanowił sprawdzić, czy i jemu zwierzęce mięso będzie odpowiadać.
Smakowało, chociaż on nigdy nie czuł głodu ani pragnienia.
– Zaraz dostaniecie, ale zagryzajcie chlebem – dodał. – Mam dwa bochny. Ukrój parę pajd, takich grubszych.
Palcem wskazał na wyższego z niedorostków. Doskonale wiedział, że według ludzkich wyobrażeń ma bardzo ładne palce. Lubił je oglądać, a teraz dodatkowo używał do różnych gestów. Szybko się ich uczył: po prostu podpatrywał uciekinierów.
Niższy z młodzieniaszków uśmiechnął się niepewnie. W dłoni ściskał konika, wystruganego z drewna.
– Zobacz, jaki ładny! – Dzieciak niespodziewanie podszedł do ogniska i wyciągnął rękę. – Zrobił go tata, żebym się bawił. Popatrz tylko!
Prawie wcisnął zabawkę w dłoń mężczyzny, ciągle zajętego mieszaniem.
Ten przerwał na chwilę, żeby coś sobie przypomnieć.
– Ojciec… – w końcu odnalazł w pamięci potrzebny wyraz – zostawił was samych?
Zadał pytanie, męczące jego umysł od chwili, kiedy ich zobaczył. Teraz obracał konika, przyglądając mu się dokładnie: zadziwiał precyzją oddania szczegółów.
– Dziwne – stwierdził, wyławiając spory kawałek dziczyzny i podając starszemu z malców: ten natychmiast zaczął łakomie jeść. – A matka, co z nią?
– Tata miał przyjść, ale pewnie coś go zatrzymało. – Niższy chłopczyk przestąpił z nogi na nogę. Podrapał się po nosie. – Dużo jest zajęć z tymi… trupami, bardzo dużo. Trzeba je grzebać, a zwłok ciągle przybywa. Zaraza… A mama też przybędzie, ale później: ojciec powiedział, że pomaga innym. Ale znajdzie nas, bo wie, gdzie się udaliśmy – stwierdził stanowczo. – Poczekamy na nich wspólnie, dobrze?
W jego głosie zabrzmiała niczym niezachwiana dziecięca pewność siebie. Też zaczął jeść. Sos z łapczywie obgryzanej łapy królika pociekł mu po brodzie.
– Prawda, że bardzo ładny? – Wyciągnął paluszek, wskazując zabawkę. – Nawet z nim śpię. Tata powiedział, że zrobi jeszcze drugiego – do pary. Tutaj będzie miał więcej czasu, bo nie ma zmarłych do chowania.
Mężczyzna pomyślał, że dzieciak ma rację. On sam też miał dużo czasu. Bardzo dużo wolnego czasu. Ludzie początkowo umierali dziesiątkami, a niebawem setkami – każdego dnia. Nie musiał im w tym pomagać.
Właśnie wtedy postanowił zamieszkać w pobliżu człowieczych sadyb i sprawdzić jak żyją, dopóki nie powali ich dżuma. Oglądał wszystko, zbierał rzeczy, badał ich funkcjonowanie. Zaczął nawet używać ludzkich przedmiotów I urządził biwak.
To była dziwna, ake zarazem ciekawa odmiana w monotonii ciągle tych samyc dotychczasowych zajęć.
Obejrzał też okolicę i zwrócił uwagę na ceglane budowle obwiedzione murem, pełne rozkładających się ciał. Nie wiedział, czy patrzył na klasztor, czy może na siedzibę jakiegoś możnowładcy, ale tym się nie interesował. Spostrzegł jeszcze – posiadał i ten dar – że za parędziesiąt lat zabudowania zmienią się w ruinę, a potem w nędzne szczątki dawnej wspaniałości. Przeszedł się też przez sąsiednie wioski i przyjrzał nielicznym już ludziom, ciągle tam przebywającym, w otępieniu czekającym na śmierć.
Bulgotanie zaczynającego kipieć wywaru przerwało rozmyślania.
– Rozumiem… – stwierdził krótko. – Doprawdy, niezwykle misternie został wyrzezany. Rodziciel się napracował. Masz rację, ja też mam niewiele zajęcia, naprawdę mało, jak nigdy przedtem.
Nadal obracał w dłoni lipową zabawkę. Czegoś takiego dotykał po raz pierwszy.
– Ładne masz palce, prawie takie same, jak mama – niespodziewanie zauważył starszy z dzieciaków. Przerwał wysysanie szpiku z kości. – Wiem, bo zawsze gładziła nas przed zaśnięciem.
Mężczyzna coś sobie przypomniał: niedawno widział tak piękne dłonie, jak jego, u kobiecej ręki, wystającej z dołu, zasypanego wapnem. Pamięć przywiodła też wspomnienie łkającego mężczyznę, bardzo podobnego do tych dwóch szkrabów, już ze śladami dżumy na twarzy. W niespodziewanym dla niego samego odruchu litości położył mu wtedy dłoń na czole.
Już wiedział: ci dwaj niepotrzebnie wyglądali przybycia rodziców: nie mieli na kogo czekać.
– Lepiej idźcie spać… – rzucił cicho. – Rankiem pomyślimy, co dalej.
– Powiesz nam, jak masz na imię? – Młodszy rąbkiem koszuli wytarł zatłuszczone dłonie. – Pierwszy wyjawię je tacie, gdy przyjdzie. Możesz też pogłaskać nas na dobranoc. Mama tak robiła.
– Raczej nie… – Mężczyzna uśmiechnął się lekko. – Może innym razem…
Leżący na posłaniu ze skór malcy zasnęli prawie natychmiast.
Niższy znowu kurczowo ściskał konika w dłoni. Uśmiechał się błogo.
***
Wysoki mężczyzna, patrząc na śpiących chłopaczków, przypominał sobie swoje imiona. Miał ich wiele, tak dużo, że brzmienia niektórych już nie pamiętał.
Teraz musiał wymyśleć nowe. Pewnie ten szkrab rano o nie zapyta, a nie chciał go wystraszyć.
Najbardziej lubił stare miano Thanatos. Teraz prawie wszyscy mówili, że jest Aniołem Śmierci, ale nowe określenie nie podobało mu się. Poprzednie brzmiało naprawdę dobrze: krótko i dźwięcznie.
Niekiedy teraz nazywano go też Szafarzem Dobrej Śmierci. Tak przyzywali go ci, którzy nie mogli znieść mąk długiego konania, straszliwego bólu, rozdzierającego ciało. On przybywał, najszybciej, jak mógł, żeby ulżyć potrzebującym.
To miano brzmiało dobrze, ale jeszcze się nie upowszechniło.
Wysoki mężczyzna ciągle przyglądał się uważnie chłopcom. W tej długiej chwili przerwy, bezczynności nagle stał się ich opiekunem. Zaciekawiła go ta rola i pragnął sprawdzić, jak mu pójdzie i czy jej sprosta. Wiedział, ze kiedyś jeszcze raz przybierze ludzką postać, spotka się z nimi i spełni dawne życzenie: położy swoje piękne palce na ich czołach. Na zawsze zabierze im umysły… Umrą w jednej chwili, bez bólu.
Ale mógł przecież odwlec to spotkanie… Miał na to czas, wszak istniał od prawieków, i sądził, że będzie tak nadal
Skonstatował, że wcale nie musi się spieszyć.
Dobrze wiedział, dlaczego tak postępuje: był po prostu bardzo ciekaw, czy wtedy, kiedy twarzyczki malców pokryją się zmarszczkami, skóra zwiotczeje, a oczy zmętnieją, poznają dawnego opiekuna. Ón przecież w leniwym przemijaniu stuleci nigdy się nie zmieniał.
Czy wtedy, gdy ponownie przybierze ludzką postać, tak jak uczynił w tej długiej chwili męczącej bezczynności, powitają go równie radośnie i tak samo ufnie. Dowie się wtedy, czy zachowali jako pamiątkę tego pięknego konika.
Z wielką przyjemnością dotknąłby go jeszcze raz.
Rozumiał, że jak na Boga Śmierci to bardzo dziwne pragnienia, ale te niekiedy jednak mu się zdarzały.
W drobniutkiej cząsteczce chwili postanowił je zaspokoić.
Malcy już mocno spali oddychając miarowo, chociaż zachodzące słońce rzucało jeszcze mocne promienie. Pewnie byli zmęczeni.
Thanatos powoli pokiwał głową. Wiedział, że chłopaczkowie nie powinni pojmować, kim naprawdę jest. Musiał więc coś sprawdzić, cos, co zawsze mu towarzyszyło, gdy przybierał ludzką postać.
Niedaleko od szałasu płynąl potok, pełen krystalicznie czystej wody. Nurt był spokojny, a płytka toń strumyka gładka niczym lico niemowlęcia.
Wystarczyło zrobić parenaście kroków.
Thanatos podszedł; do brzegu. Tak jak się spodziewał, nie ujrzał w wodzie odbicia swojej postaci. Nie rzucał też cienia.
Rozumiał, że musi uważać, żeby malcy nie dostrzegli tego zupełnie nieludzkiego zjawiska, baczyć, gdzie się zatrzymuje.
Jeżeli, momo wszystko, coś spostrzegą, opowie im bajdę, że przeszedł tę zabójczą zarazę i wyzdrował. Wiedział, że takie przypadki zdarzały się, chociaż bardzo rzdko. Dżuma nie pozostawiła nawet śladu na jego ciele. Ale spowodowała, że na na zawsze utracił swoje odbicie i cień.
Niespodziewani goście byli ufnymi niedorostkami, nadal dziećmi. Uwierzą w tę opowieść. Moż nawet w niedległej przyszłosci zaczną o niej rozprawiać…
I kiedyś, gdy, spotka się, tak jak zamierzał, z tymi malcami po raz wtóry, przyjmą go jako dawnego, dobrego opiekuna.
I opowiedżą dzieje swojego życia, nie wiedząc, że ono niebawem się skończy.
20 lutego 2014 r. Roger Redeye
Źródło ilustracji:
https://pl.pinterest.com/pin/515028907359455229/