- Opowiadanie: Waranzkomodom - Zwycięstwo fizyki

Zwycięstwo fizyki

Chciałbym bardzo podziękować nieocenionej Regulatorzy za ekspresową i bardzo cenną pomoc w moich nierównych zmaganiach z językiem polskim.

Wszystkim życzę miłej lektury!

Dyżurni:

Finkla, bohdan, adamkb

Oceny

Zwycięstwo fizyki

Muzyką można wspaniale opowiadać historie – to wiedza równie stara jak pierwsze flety, wykonane z kości pradawnych sępów. Musiały jednak minąć tysiące lat, w czasie których Ziemia rozbrzmiewała dźwiękami coraz bardziej wymyślnych instrumentów, zanim wreszcie zdano sobie sprawę, jaka moc drzemie w dobrze skomponowanej melodii.

Cząstki tej magii używano intuicyjnie, choćby do zdobywania serc wybranek lub ku pokrzepieniu pognębionych. Z czasem stało się też jasne, że muzyka może sięgnąć do wnętrza człowieka dużo głębiej niż najmocniejsze leki i pomóc w zwalczaniu poważnych chorób.

Wszystko to było jak wykorzystanie Wielkiego Zderzacza Hadronów do rozbijania orzechów.

 

Tak naprawdę w muzyce drzemie potężny potencjał – moc swobodnego kształtowania świata. Kompozytor obdarzony odpowiednim słuchem i wyobraźnią muzyczną może swoimi utworami zaklinać rzeczywistość, zupełnie jak przy użyciu magicznej różdżki. Dźwięki zagrane przez muzyków stają się wtedy zaklęciami. Da się w ten sposób osiągnąć prawie dowolny cel – naginać nawet najbardziej podstawowe prawa, ponieważ magia, ze swojej natury, wymyka się fizyce.

 

Równie wielka, nieomal boska, moc może napawać lękiem. Na szczęście osoby obdarzone wystarczającym talentem rodziły się raz na kilka pokoleń. W dodatku większość z nich nie była w stanie wybić się ponad jarmarczne sztuczki – wyczarowanie muzyką drobnego przedmiotu lub chwilową zmianę pogody na niewielkim obszarze.

Do podobnych kompozytorów-magików należał John Flugelhorn.

W swoim czasie był jedynym. Jego niepowtarzalne umiejętności fascynowały ludzi, więc już w młodości stał się najbardziej ekskluzywnym artystą świata.

Często koncertował w salach, których drzwi nie sposób otworzyć żadnym kluczem – tylko i wyłącznie potężnymi wpływami. Podczas prywatnych występów zabawiał koronowane głowy. Telewizyjni celebryci, nawet obrzydliwie bogaci, mogli tylko pomarzyć o obejrzeniu go na scenie.

Miał wszystko, czego potrzeba do luksusowego, spokojnego życia, ale uwielbiał popisywać się swoimi możliwościami. Dlatego nie rezygnował z odbywających się raz, dwa razy do roku pokazów dla wąskiego grona widzów. Z czasem jednak przedstawienia spowszedniały wiernym wielbicielom jego talentu, a powtarzalne numery przestały budzić emocje.

Właśnie dlatego, obiecał dać niezwykły pokaz swojej mocy. Spektakl godny widowni złożonej z najwybitniejszych przedstawicieli ludzkości.

Czary o skali, na którą nikt przed nim nigdy się nie porwał.

***

 

Okrągły budynek mieścił się na wzgórzu, u którego stóp leżało miasto. Z marmurowych stopni prowadzących do drzwi wejściowych roztaczał się zapierający dech w piersiach widok na metropolię i rozlewający po jej drugiej stronie ocean.

 

To była jedna z tych sal, w których nawet najdrobniejsza niedoskonałość ubioru sprawiała, że nieszczęsny winowajca kulił się w fotelu, pod karcącymi spojrzeniami płaskorzeźb.

Nie siedział w niej nikt przypadkowy – wiadomość o koncercie nie mogła dotrzeć do niepowołanych uszu, bo na pewno by do niego nie dopuszczono. Coraz bardziej rozochocona lewacka hołota znowu zablokowałoby ulicę protestami, gdyby dowiedziała się o możliwej skali ingerencji w rzeczywistość. Mogłoby dojść nawet do prób niedopuszczenia do występu siłą.

Z wielką ostrożnością uruchomiono pocztę pantoflową w najbardziej elitarnych klubach i lożach wolnomularskich.

W obitych błyszczącym, czerwonym materiałem fotelach zasiadali przywódcy państw, miliarderzy i kilku urzędników, bez których pomocy nie udałoby się zorganizować tego wydarzenia, unikając skandalu. Było też kilkoro dzieci, ubranych nie mniej elegancko niż ich rodzice i próbujących zachowywać się z równą dystynkcją. Każdy chciałby zabrać pociechy na tak niezwykły pokaz, ale mało kto mógł sobie na to pozwolić.

Dopóki nie rozbrzmiał trzeci dzwonek, w powietrzu unosił się hałas podobny do bzyczenia roju os. Widzowie nie ustawali w domysłach, jak duża moc faktycznie kryje się w muzyce Flugelhorna.

 

Wreszcie na scenę wyszli muzycy. Większość wyglądała na trochę poddenerwowanych – w końcu był to jeden z tych pokazów, przed którymi nie można przeprowadzić próby generalnej.

Ostatni na scenę wkroczył kompozytor w białym luźnym stroju, który mocno kontrastował z czernią, dominującą w wieczorowych kreacjach widzów. Z twarzy artysty nie schodził szeroki uśmiech, albo szczery, albo bardzo dobrze wytrenowany. Mężczyzna zapowiedział zapierający dech w piersiach występ, najwspanialszy, jaki kiedykolwiek miał miejsce na ziemi. Później, wciąż się uśmiechając i wysyłając widowni całusy, zasiadł do czarnego fortepianu.

 

Rozpoczęło się bez żadnej magii. To była zwykła historia o pięknym świecie: czterech porach roku, zorzy polarnej, delikatnym porannym wietrzyku. Po chwili na pierwszy plan wybiły się niskie dźwięki wiolonczeli, której struny szarpał grubymi palcami siwy muzyk. Prosta, promieniująca ciepłem melodia, opowiadała o tym, co w opisywanym świecie najwspanialsze – drobnych gestach, zabawnych momentach i codziennych wzruszeniach.

 

Później utwór został zdominowany niepokojącym rytmem, nadawanym przez perkusistę. Ten, delikatnie przyspieszając, budował coraz większe napięcie.

Widzowie zaczęli niespokojnie wiercić się na fotelach. Niektórzy drapali się za lewym uchem, w miejscu, w którym poczuli mrowienie – nieomylny znak, że ich świat przeobraża się zgodnie z opowieścią orkiestry.

A roztaczana wizja była niewesoła. Chociaż zdawało się, że wojny to melodia przeszłości, ludzkość znowu stanęła na krawędzi konfliktu nuklearnego. Zaczęło się jak zwykle – dzięki kolejnym falom kryzysów, które wywołały społeczną frustrację, ambitne jednostki zyskały poparcie mas. Urażone stratą dawnych wpływów mocarstwa dążyły do kolejnego przetasowania na mapie świata. Niewystarczająco liczne demonstracje pacyfistów zostały zignorowane. Wszyscy czekali już tylko na oficjalne wypowiedzenie wojny.

Kilku widzów skrzywiło się, ale zaraz zapomnieli o rozdrażnieniu. Bo oto czysty dźwięk skrzydłówki opowiedział o poranku, z którym wstała nadzieja. Po kolejnej rundzie rozmów wszystko wskazywało, że zawarty zostanie rozejm. Przywódcy świata przelękli się tego, co mogli rozpętać, i jeszcze raz, być może ostatni, wybrali pokój.

Solowa partia dobiegła końca. Orkiestra wybuchła ogłuszającym fortissimo possible, a utwór stał się energiczny i radosny.

Na ulicach rozpoczął się dziki taniec. Karnawał, dzięki któremu ziemianie, ze wszystkich zakątków globu, zrzucali z siebie napięcie niestabilnych czasów. Już dawno na świecie nie okazano sobie tyle życzliwości i dobroci, ile tamtego dnia.

Fala entuzjastycznych oklasków przetoczyła się przez salę, kiedy widzowie także odetchnęli z ulgą.

 

Następna kompozycja przyniosła kolejną zmianę nastroju.

Kiedy uwaga całego świata skierowana była na konflikt międzynarodowy, zlekceważono zewnętrznego wroga. Owad był niewielki, a jak coś tak małego mogłoby zniszczyć 7 miliardów przedstawicieli rozwiniętej cywilizacji? Nikt nie brał tego pod uwagę. A jednak wszystko wskazywało, że tak się właśnie stanie.

Ściany sali rozpłynęły się i widzowie mogli spojrzeć na leżące poniżej miasto. Większość wstała z miejsc i podeszła do krawędzi podłogi, żeby lepiej widzieć. Zmieniła się akustyka – ale artysta dobrze wiedział co robi – to nie miało znaczenia, bo opowiadana przez muzyków historia stała się tylko tłem dla rzeczywistości.

Na ulicach bezustannie rozbłyskiwały światła ambulansów.

To było kino na miarę potężnych pomyleńców. Megalomanów, którzy każdego dnia swoimi decyzjami igrali z istnieniem tysięcy ludzi. Zamiast filmu oglądali prawdziwe zmiany świata. Cierpienie aktorów było autentyczne.

Skrzypce zawodziły rozdzierająco, dosyć wysokimi, lekko chropowatymi dźwiękami.

Widzowie patrzyli na wydarzenia w mieście u ich stóp, zszokowani, że to działo się naprawdę. Niektórzy trochę żałowali, że nie są w stanie objąć wzrokiem całej ziemi, ale później znowu z zapartym tchem śledzili wydarzenia na tym niewielkim wycinku, który mogli obserwować. I słuchali opowieści utkanej przez Flugelhorna.

Na ich oczach miasto przeżywało śmiertelne drgawki. Ze szpitali przestały już wyjeżdżać karetki, wszędzie zalegały stosy trupów, których nie miał kto pochować. Przemykające ulicami pojedyncze figurki tych, którzy przeżyli, pojawiały się coraz rzadziej. Z zewnątrz nie nadchodziła żadna pomoc, bo z tym samym problemem borykano się w każdym zakątku Ziemi.

Skrzypce stały się zgrzytliwe, a po chwili dołączyły do nich pozostałe instrumenty. Znowu zrobiło się hałaśliwie i w pewien makabryczny, demoniczny sposób – radośnie. Perkusista ledwo łapał oddech, szalejąc za bębnami, ale między uderzeniami szczerzył zęby w pełnym satysfakcji uśmiechu.

Widzowie obserwowali miasto błyszczącymi oczami. Niektórzy tańczyli i klaskali w rytm muzyki, w jakimś irracjonalnym odruchu. Inni płakali, a pojedyncze osoby rzuciły się w stronę marmurowych schodów.

Z czasem jakikolwiek ruch w mieście zamarł. Ranki i wieczory mijały, a jedyną zmianą, którą przynosił czas, było podupadanie budynków. Po spękanych chodnikach wiatr pędził piasek i śmieci. Na świecie zrobiło się dziwnie cicho.

 

Kolejny utwór okazał się bardziej baśniowy. To była opowieść o planecie, która straciła ukochane dzieci. Te najmłodsze, najbardziej rozpieszczone, którym zawsze pobłażała i pozwalała wejść sobie na głowę. Jej płynne serce ostygło z bólu, żeby wreszcie pęknąć. Wtedy z powierzchni zaczęła znikać zieleń i wszystkie stworzenia, które przeżyły zagładę ludzkości.

Publiczność śledziła jak szara suchość rozszerza się obejmując kolejne obszary. W pył obracały się wysokie drzewa, przeciwko czemu gniewnymi trelami protestowały wzbijające się w powietrze ptaki. Źródła przestały dawać początek rzekom. Z czasem wysechł widoczny w oddali ocean – bez chęci do życia, planeta konała. Wzruszające piękno ostatniego tchnienia oddawała melancholijna, wolna muzyka saksofonu.

Glob zaczął się kurczyć. Niektórzy obecni na sali, kiedy zdali sobie sprawę co słyszą, poczuli niepokój. Część, chociaż próbowała, nie mogła uchwycić sedna tej obawy, która uczepiła się ich, niczym brzęcząca uciążliwie mucha. Inni zaufali, że wirtuoz wie co robi i już wkrótce, zgodnie z obietnicą, w finale koncertu przywróci stan rzeczy sprzed czterech godzin – kiedy zajmowali miejsca.

Tylko jeden mężczyzna nie wytrzymał i, pełnym przerażenia głosem, wykrzyknął najgłośniej jak umiał:

– To się nie uda. Próżnia, głupcze.

Za późno – właśnie w tym momencie ziemia, z cichym pyknięciem, zapadła się w sobie i zniknęła. Nie było niebieskiej planety ani jej atmosfery. Księżyc w końcu mógł zmienić trasę i ruszyć na spotkanie nowych przygód.

Muzyka umilkła. Orkiestranci próbowali wydobyć ze swoich instrumentów jakikolwiek dźwięk – bezskutecznie. Kompozytor zamrugał szybko, zdziwiony, nie do końca rozumiejąc co się dzieje. Widzowie rozglądali się w niemym przerażeniu, czekając aż coś zrobi. Kilka sekund później wszyscy stracili przytomność.

 

W przestrzeni, gdzieś między Wenus a Marsem, unosiły się ludzkie ciała. Wśród nich latały także kartki – gęsto zapisane pięciolinie. Melodia, której końcówka miała przywrócić świat do życia, ale nie zdążyła zabrzmieć.

Koniec

Komentarze

Kilka błędów się jednak przemknęło… Opowiadanie wydaje mi się trochę przegadane, jakbyś napawał się swoimi słowami. Ja nie wciągnąłem się do końca, ale na pewno inni docenią poetycki klimat.

Niestety, wciąż czekam na ten dzień, kiedy uda mi się coś bez błędów, ale obawiam się, że musiałby to być dribble, jeśli nie haiku. ;)

Niewątpliwie tekst miał być odrobinę impresją. Mam nadzieję, że znajdą się też osoby, którym to przypadnie do gustu. Jeśli nie, będę miał jasną wskazówkę, jak nie powinienem  w przyszłości pisać ;)

 

No i jeśli coś rzuciło Ci się w oczy szczególnie mocno, na tyle, że wciąż pamiętasz – napisz proszę. Oszczędzimy bólu innym.

Raczej “nie mniej elegancko”, niż “niemniej elegancko“, Waranie.

 

Przeczytałam, ale i ja po cichu przyznam, że tekst wydaje mi się nieco za długi w stosunku do przekazywanej treści.

Nawiasem mówiąc, spotkałam się z podobną koncepcją w “Koncercie nieskończoności” Grega Beara.

"Nigdy nie rezygnuj z celu tylko dlatego, że osiągnięcie go wymaga czasu. Czas i tak upłynie." - H. Jackson Brown Jr

Poprawiłem, dziękuję.

Przykra to sprawa jeśli czytelnicy na koniec tekstu są rozczarowani. W każdym razie wasz czas nie poszedł zupełnie na marne, bo przyjąłem tę cenną lekcję. Przy następnym tekście postawię na prostotę i fabułę.

 

Przyszłych odwiedzających przepraszam, że nie będę na razie odpowiadał na ewentualne komentarze – wracam w niedzielę, wypoczęty i gotowy wziąć wszystko na klatę. ;)

Nieźle napisane. Pozdrowienia.

No, ta wredna fizyka, jak ona mogła! :) Zagłada przez niedouczenie u muzyka – podobało mi się.

"Świryb" (Bailout) | "Fisholof." (Cień Burzy) | "Wiesz, jesteś jak brud i zarazki dla malucha... niby syf, ale jak dzieciaka uodparnia... :D" (Emelkali)

Podobawszy się. Tyle ode mnie. Pozdrawiam

Ryszardzie, Psychofishu, Arnie – dziękuję.

Fajnie, że znaleźli się jednak amatorzy na tę potworę.

Początek jakby za mocno rozciągnięty. Za długo przekonywałeś o wyjątkowości dźwięku, a czytając myślałam sobie: cholera, no niech wreszcie to pokaże! Sam koncert zagrany bez zarzutów.

Jakoś tak zawsze się boję zarzutów o braku zasadności różnych elementów i dlatego chciałem we wstępie zakotwiczyć wszystko, co się później zdarzy. Spróbuję go skrócić w ramach wprawki, dzięki za sugestię.

Podobało się.

Gdzieś tam masz mapę świat. A tak z ciekawości: jaki się tłucze orzechy przy pomocy LHC? ;-)

Babska logika rządzi!

Poprawione. Cieszę się, że liczba czytelników, którym się podobało wzrasta.

Prawdę mówiąc nigdy tak orzechów nie rozbijałem, ale wyobrażam sobie, że gdyby chcieć, to można by je potłuc na pył ;)

Hadronami?

Babska logika rządzi!

Finkla nie da się zbyć byle czym. Autorze, z cyklotronem to przegiąłeś.

Pomysł mi się podoba. Czy przegadane? Albo to, albo po prostu trochę za mało płynne. Nie zrozum mnie źle, niektóre zdania szły jak po maśle. Ale na niektórych zatrzymywałam się, jak na grudzie. Takie 4+ ;)

Ni to Szatan, ni to Tęcza.

Bardzo, bardzo dobry pomysł, nie najgorzej opisany, szkoda że zakończenie było na takim samym poziomie emocjonalnym jak całość.

"Przychodzę tu od lat, obserwować cud gwiazdki nad kolejnym opowiadaniem. W tym roku przyprowadziłam dzieci.” – Gość Poniedziałków, 07.10.2066

Finklo, muszę przyznać, że nie prowadziłem specjalnego wywiadu na temat cyklotronu – po prostu wyobraziłem sobie, że jeśli zamiast dwóch wiązek zderzymy jedną wiązką i orzech, to pójdzie on w drobny mak. Może w takim razie czołg do wbijania gwoździ?

 

Tenszo, Dju – cieszę się, że pomysł przypadł wam do gustu. Mam nadzieję, że jeśli trochę jeszcze poćwiczę, to będę w stanie nie zawalić realizacją następnych. A zacząłem ćwiczyć dużo, na tyle, że inne, ważne w życiu rzeczy są zagrożone ;)

Nie mam pojęcia, co zrobi orzech w cyklotronie. Porównanie było na tyle barwne, że rozbudziło ciekawość. Może być i czołg. Pewnie, gdyby wziąć duże gwoździe i lufą tak delikatniutko, z góry na dół… ;-)

Babska logika rządzi!

Nie mogę wyrobić sobie zdania o tym opowiadaniu. Pean, panegiryk na cześć muzyki, która może wszystko – lekka przesada z tym wszystkim, ale OK, nie marudzę, nawet mi się spodobało, wyjąwszy długość tego dytyrambu. Koncert – nie wybrzydzam, ładny opis, od pewnego momentu wciągający jeszcze niejasną zapowiedzią niezwykłego finału. Wreszcie ten finał, zapowiedziane w tytule zwycięstwo fizyki – i co, po wygenerowaniu co najmniej kompletnej pustki, jeśli nie czarnej dziury, partytura sobie fruwa, chociaż ją też powinien szlag trafić?

No to co ja mam w podsumowaniu napisać? Trochę dobrze, trochę źle…

Zupełnie nie wiem jak to się stało, że dotarłam tu dopiero dziś, ale za to odkryłam tekst jakby na nowo. Przeczytałam ponownie, z zadowoleniem, które mogłoby być większe, gdybym kiedyś nie działała, jak to sam nazwałeś, ekspresowo. ;-)

 

 

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Szkoda ekspresowości, ale aż boję się pomyśleć, jakby wyglądał ten tekst w momencie zakończenia konkursu, gdybyś nie zadziałała ekspresowo;)

;-)

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Piękny, dojrzały w formie i przesłaniu tekst. Me gusta! ;D

Jestem melomanem, więc jak najbardziej rozumiem i cenię magię płynącą z muzyki… Miło wreszcie natknąć się na opowiadanie, które temu przyklaskuje.

Do tej pory miałem jedynie Kroniki Królobójcy Rothfussa (świetna seria fantasy, w której główny bohater jest między innymi wybitnym muzykiem – polecam Ci ją, Autorze), teraz dołączył do nich Twój tekst. Dzięki.

"Tam, gdzie nie ma echa, nie ma też opisu przestrzeni ani miłości. Jest tylko cisza."

Bardzo dziękuję! Tym bardziej, że napisałem tekst pod wpływem koncertu ;)

Fajne :)

Przynoszę radość :)

Miś przeczytał. Nie porwało, może dlatego że jest muzykalny w takim stopniu, że rozpoznaje kiedy grają.

Nowa Fantastyka