- Opowiadanie: guard14 - Śmierć Orkom

Śmierć Orkom

Jest to kontynuacja opowiadania mojego autorstwa pod tytułem “Nowy Początek”, do którego zamieszczam tutaj link http://www.fantastyka.pl/opowiadania/pokaz/10841 . Zachęcam do lektury i komentowania.

Dyżurni:

Finkla, joseheim, beryl

Oceny

Śmierć Orkom

ŚMIERĆ ORKOM !

 

Londyńska metropolia skryła się pośród mroków nocy. Z zawieszonych wysoko, ciemnych chmur lał się potok wody. Ciężkie krople deszczu spadały na dachy domów, bębniły w szyby albo z pluskiem znikały w głębokich kałużach, ponad którymi płonęły latarnie.

Jack Grymoon, prawie czterdziestoletni mężczyzna, ubrany w skórzaną kurtkę i jasne dżinsy, stanął w drzwiach sklepu monopolowego. W dłoni naznaczonej tatuażem w kształcie krzyża, ściskał reklamówkę z puszkami piwa. Piwnymi oczami rozejrzał się po zalanej ulicy. Deszcz zacinał potwornie. Mężczyzna westchnął potężnie, naciągnął czarny kaptur na łysą głową i postawił pewny krok na chodniku.

Wiatr dął niemiłosiernie, zaś Grymoon targany jego porywami, nieprzerwanie parł przed siebie. Po przez ścianę wody kierował się, do majaczącego w oddali monumentalnego hotelu Hilton przy Park Lane. Błyszcząca iglica budowli strzelała wysoko ku niebu, przypominając białą klingę miecza, którego rękojeść niknęła pośród czarnych chmur.

Grymoon odwrócił wzrok od celu wędrówki i zaczął uważnie rozglądać się dookoła. Ulica, po której kroczył, wydawała się całkowicie wymarła. Nigdzie żywej duszy. Samochody zaparkowane na poboczu mokły, pośród dźwięku bębniącego deszczu, zaś tu i ówdzie błyszczały na kolorowo szyldy sklepów i ich wystawy.

Jack spuścił głowę. Brodząc po kostki w zimnej wodzie, pogrążył się w myślach. Chmury gęstniały nad Londynem i nie chodziło tu bynajmniej o pogodę. Nieokreślone zło stawało się niemal namacalne, a niewypowiedziana groźba, niczym trujące opary zawisła w powietrzu. Grymoon nie wiedział, czy to zasługa rozpruwacza, czy może istoty jeszcze potężniejszej, o której wolał nawet nie myśleć. Za wszelką cenę pragnął skupić się na zadaniu. Niestety, sprawa mordercy nie posuwała się do przodu. Od rozmowy z Haizbergiem minęło już pięć dni, a Cathrine Tamcroft pozostawała nieuchwytna. Dawny Lord Rzeki milczał, Kardynał Pasiello z dnia na dzień, robił się coraz bardziej niespokojny, zaś inspektor Novicki poirytowany przedłużającym się czekaniem.

Z tych ponurych myśli wyrwał byłego czarnoksiężnika piskliwi krzyk i potężny plusk. Mężczyzna niewiarygodnie szybko odwrócił się do tyłu, stając pewnie na nogach. Zacisnął pięści gotów do walki. Jednak to co zobaczył przeszło jego najśmielsze oczekiwania. Na chodniku, w strugach deszczu i blasku czerwonego światła leżała szczupła kobieta.

– Żebym cię tu więcej nie widział! – ozwał się niski, groźny, męski głos. – Bo następnym razem, rozpieprze ci łeb!

Jack zmrużył oczy i poprzez strugi deszczu spojrzał na, stojącego w otwartych drzwiach draba. Nieprzeciętnie barczysty mężczyzna, mierzący na oko, dobrze ponad dwa metry, a może nawet i więcej. Głowę miał okrągłą i ogoloną na łyso. Twarz wyglądała na groźną. Krzaczaste brwi były mocno wysunięte, tak samo jak dolna część szczęki. Potworny olbrzym nagle odnalazł wzrokiem, wzrok Jacka.

– Na chuj się gapisz?! – warknął – Spieprzaj stąd, kutasie! Czy może mam ci pomóc?!

Grymoon z olbrzymią niechęcią, bardzo, bardzo powoli odwrócił się do tyłu. Niechciał tego robić. Z całą przyjemnością rozgniótłby tego pożałowania godnego głupca, niczym robaka, ale czasy w których wielu uciekało na sam dźwięk jego imienia, odeszły bezpowrotnie. Jednak on nigdy nie wybaczał zniewagi, a już na pewno nie orkowi.

Pospiesznym krokiem pognał w stronę hotelu. Nie zważał już na padający deszcze, czy na fakt, że wiatr zdarł mu z głowy kaptur. Nie obchodziło go to. Nawet Cathrine Tamcroft zeszła na dalszy plan. Teraz liczyli się orkowie. Bestie, które ongiś, on i Haizberg wygnali z nad Tamizy.  Jack już wiedział, że niedługo złoży im wizytę… mało przyjemną wizytę.

 

***

 

Drzwi zamknęły się z lekkim zgrzytem. Jack wszedł do hotelowego apartamentu, skąpanego w blasku kryształowego żyrandola. Deszcz bębnił w szerokie okno, za którym rozpościerała się wszechogarniająca ciemność. Szeroki, plazmowy telewizor grał cicho. Na jednej z kanap siedział kardynał Pasiello, przygarbiony staruszek o lśniącej łysienie, kilku siwych włosach i przenikliwym spojrzeniu błękitnych oczu, ubrany w biel. Eminencja powoli odłożył koniakówkę na szklany blat, pozłacanego stołu.

Grymoon zmarszczył brwi, uważnie przyglądając się duchownemu. Staruszek z jakiegoś powodu wydawał się dziwnie zmęczony i zmartwiony.

– Wyglądasz na przybitego, eminencjo. Coś się stało? – spytał z nutą niepokoju w głosie, pozwalając orką zejść na razie na dalszy plan.

– Novicki złożył mi wizytę – wydusił z siebie Pasiello po chwili konsternacji, odnajdując wzrokiem, wzrok byłego czarownika. – Ten idiota myśli, że pstrykniemy palcami i cała sprawa magicznie się rozwiąże… Głupiec – dorzucił z pogardą.

– Aż tak zależy mu na czasie? – Zdziwił się Jack, odwieszając kapotę i stawiając zakupy na komodzie. Jego zdziwienie było jak najbardziej uzasadnione. W końcu, to właśnie on, były czarnoksiężnik uważał inspektora, za człowieka rozważnego i myślącego. Nie zaś, za szaleńca kąpanego w gorącej wodzie, który zrobi wszystko, co tylko trzeba, by osiągnąć swój cel. Bez względu na innych.

– Chyba tak – mruknął kardynał. – Jak dla mnie, to trochę dziwne zachowanie. –Pochylił się nad stołem, dolewając sobie koniaku.

– Dziwne, czy nie… Inspektor Novicki będzie musiał uzbroić się w cierpliwość – powiedział stanowczo Grymoon, zapalając papierosa. – Mamy poważniejsze zmartwienia.

– Co przez to rozumiesz? – Zdziwił się Pasiello, podnosząc wzrok na czarownika.

Jack powoli wypuścił kłęby dymu z płuc i rozsiadł się na kanapie, naprzeciw staruszka.

– Spotkałem orków… – powiedział niewiarygodnie spokojnie, prawie tak jakby właśnie wypowiadał się na temat pogody.

– Orków?! – Kardynał wytrzeszczył oczy, kręcąc przy tym głową. – Przecież to niemożliwe! Nie ośmieliliby się wrócić! Zwłaszcza po tym co im zrobiłeś… wyjąkał.

– Po tym co im zrobiłem? – powtórzył Grymoon, marszcząc brwi. – Zabrzmiało to jak oskarżenie! – warknął, czując jak narasta w nim gniew.

– Od kiedy to, rozwiązałem problem jest synonimem do ludobójstwa? – spytał duchowny, lustrując wzrokiem czarownika.

– Bardzo zabawne – prychnął Jack, strząsając popiół z papierosa. – Rozwiązałem problem, który przerastał was wszystkich! Wliczając w to, mojego wielkiego brata i jego Świątobliwość. Należy mi się wdzięczność… – syknął Grymoon, mrużąc oczy.

– Jesteśmy ci wdzięczni – zapewnił go Pasiello. – Ale mimo wszystko popełniłeś błędy, dopuściłeś się czynów straszliwych, których nie można ci zapomnieć…

– Daruj sobie eminencjo! – Jack podniósł głos. – Ty i twoi konfratrzy, też nie jesteście święci! Jestem tego żywym dowodem!

– Nie wiesz o czym mówisz czarowniku! – warknął rozdrażniony nienażarty kardynał. – Jest różnica między surową karą, która stała się twoim udziałem, a mordowaniem dzieci na oczach matek! Jest różnica między odebraniem duszy, a potokiem krwi! Nie uważasz?

Jack pobladł mocno, a przez jego głowę z prędkością błyskawicy przelatywały obrazy minionych dni. Widział deszcz ognia, krzyki poparzonych. Kobiety i dzieci przeklinające wszystko i wszystkich, żądające sprawiedliwości. Widział potok krwi i Haizberga, który równie bezwzględnie jak jego mistrz obchodził się z orkami. Widział naznaczone bólem twarze i przez chwilę poczuł współczucie do tej rasy. By już pokrótce zastąpić je nienawiścią. Wiedział, że litość i miłosierdzie dla wroga jest oznaką słabości. Tego nauczył go Konrad Veizenhover, znany lepiej jako Wielki Iluzjonista. Dzisiejszej nocy Jack Grymoon znów gotów był zrobić to, czego niewielu mogło mu wybaczyć, po raz kolejny był gotów przelać krew, by ochronić niewinnych.

 

***

 

Ciemność powoli ustępowała przed światłem dnia. Horyzont z początku kruczoczarny zaczynał przyjmować barwę jasnoszarą. Jack z kapturem na głowie i nożem za pasem lawirował między kałużami. Jego usta zaciśnięte w cienką linię drgały nerwowo. Grymoon nie był zachwycony pokonywaniem tej samej trasy po raz trzeci w odstępie zaledwie siedmiu godzin. Postępował przed siebie, opierając się kolejnym potężnym podmuchom wiatru i osłaniając twarz przed siekającym deszczem.

W końcu z ulgą skręcił w prawo i wyszedł na świetnie sobie znaną uliczkę. W oddali majaczyła wystawa sklepu monopolowego, szyld jakiegoś butiku i piekarni. Lecz wzrok Jacka  przyciągnął różowy neon i hebanowe drzwi. Czarownik podszedł bliżej, złapał za mosiężną kołatkę i kilkakrotnie zapukał. Zawiasy zaskrzypiały potwornie, a w progu stanął ten sam mężczyzna, którego Jack widział wcześnie. Zmierzył przybysza chłodnym spojrzeniem.

– Właśnie zamykamy – warknął.

Grymoon nie odpowiedział. Jego dłoń błyskawicznie sięgnęła do pasa, a tytanowe ostrze świsnęło w powietrzu. Klinga bez problemu wślizgnęła się pomiędzy orkowe żebra. Olbrzym jęknął z dziwnym sykiem zmienił się w popiół.

– Łatwizna – wyszeptał z pogardą Jack. Wcisnął nóż z powrotem za pas i z uczuciem lekkiego niepokoju przekroczył próg.

W środku było ciepło i przytulnie. Czerwone neony ciągnęły się wzdłuż purpurowych ścian, pokrytych hebanową boazerią, a wątłe światło świetlików padało na szkarłatny dywan. W głębi korytarza, pomiędzy dwoma kolumienkami stało ciemne biurko, przy którym siedziała młoda kobieta. Jack wysilił wzrok, w nikłym świetle dostrzegł grzywę kręconych, brązowych włosów, okrągłą twarz, wąskie usta i błyszczące, piwne oczy.

Były czarownik skrzywił się nieznacznie, rozpoznając w kobiecie elfa. Pomimo, iż od strony matki sam był spokrewniony z tymi długowiecznymi istotami, to jednak przebywanie w ich towarzystwie nie sprawiało mu jakiejś wielkiej przyjemności. A wręcz przeciwnie. Dumni elfowie mający się za lepszych i mądrzejszy od wszystkich innych istot działali na młodszego Grymoona, jak płachta na byka. Jack z wielką niechęcią podszedł do kobiety. Nie miał zbyt wiele czasu, a musiał ją ostrzec i bynajmniej nie z dobroci serca. Ranny lub co gorsza martwy elf ściągnąłby na niego gniew Derahińskich władców, którzy i bez tego nie przepadali za Grymoonami. A on w końcu miał już na głowie orków i rozpruwacza… Wściekli elfowie byli zbędni…

Elfka oderwała wzrok od paznokci i utkwiła zdziwione spojrzenie w przybyszu.

– Już zamknięte… W ogóle jak pan tu wszedł?! – spytała przerażona.

– To bez znaczenia – odparł chłodno Grymoon, wiedząc, że goni go czas. – Wiem czym jesteś – dodał już dużo ciszej – I wiem, że powinnaś uciekać!

– Słucham?! – krzyknęła z oburzeniem kobieta, podnosząc się z miejsca. – Jak pan śmie?!

– Jesteś elfem – syknął Jack, ukazując przy tym swoje pożółkłe zęby. – I to w złym miejscu, o jeszcze gorszym czasie – warknął przez zaciśnięte zęby, spoglądając nerwowo na zbliżających się barczystych ochroniarzy.

– Nie rozumiem – wyszeptała brunetka, marszcząc brwi i spoglądając uważnie w oczy byłego maga.

– Nie musisz… Po prostu uciekaj. Dla własnego dobra!

Rażącą w uszy ciszę przerwało warknięcie jednego ze zbliżających się orków: – Radziłbym nie naprzykrzać się pani!

– Uciekaj! – powtórzył Jack czując jak jego serce zaczyna łomotać w piersi.  Odwrócił się plecami do elfki. Jedną rękę zacisnął na rękojeści noża, drugą na magicznej zapalniczce Haizberga, którą trzymał w tylnej kieszeni dżinsów. – Orkowie… – uśmiechnął się, lustrując ogromnych drabów w garniturach. – Wy nie przepadacie za mną, a ja za wami. Więc nie zwlekajmy dłużej!

Wszystko wydarzyło się szybciej, niż ktokolwiek, by się tego spodziewał. Grymoon wyszarpnął zza pasa nóż. Podrzucił go do góry i złapał za śmiercionośne ostrze. Widząc to orkowie skoczyli do przodu. Jack cofnął się kilka kroków. Wyciągnął zapalniczkę Haizberga. Zrobił zamach i cisnął przed siebie tytanowe ostrze. W następnej sekundzie z jego lewej dłoni wystrzeliła kula krwistoczerwonego ognia. Pocisk z hukiem uderzył w jednego z biegnących i eksplodował. Pióropusz ognia wystrzelił, aż pod sufit. Drugi ochroniarz ryknął wściekle. Machnął ogromną łapą i odrzucił tytanowy nóż niczym zabawkę. Kilkoma susami dopadł do Jacka. Złapał czarnoksiężnika za szyję i uniósł wysoko do góry.

– Jesteś martwy! Martwy rozumiesz błaźnie?! Martwy!

– Wydaje mi… się, że jest… wprost przeciwnie – wycharczał Grymoon, czując jak z każdą sekundą coraz bardziej brakuje mu tchu.

– Śmieszny jesteś czaro… – ork zmarł w pół słowa i bezgłośnie obrócił się w kupkę popiołu.

Jack runął na ziemię. Oddychając ciężko powoli dochodził do siebie. Podparł się ręką. Zmobilizował całe ciało i z trudem dźwignął się na nogi. Ledwo stojąc postanowił ruszyć na przód. Chwiejąc się, podszedł do leżącego nieopodal tytanowego ostrza. Podniósł je i spojrzał na majaczącą przed nim główną salę. Była wielka skąpana w czerni i czerwieni. Z głośników dobiegała muzyka. Wzdłuż szerokiej sceny, poprzecinanej srebrnymi rurami, poustawiano masę foteli i sof. Na lewo od nich znajdował się długi, dobrze oświetlony bar. – Pora z tym skończyć – pomyślał Jack. Zrobił krok do przodu. Nagle poczuł tępy ból z tyłu czaszki, obraz zachwiał się, rozmazał, a potem Grymoon osunął się w ciemność…

 

***

 

Czarny, nieprzenikniony całun otaczał Jacka. Mężczyzna dryfował swobodnie w nieznanej przestrzeni i tylko szumy i pojedyncze słowa odległych wydarzeń docierały do jego świadomości. Niektóry były wyraźne inne nie, lecz on nie zwracał na nie uwagi był bezpieczny, zawieszony pomiędzy snem, a jawą.

– Obuć go! Chce z nim porozmawiać.

Poprzez ocean mroku, Grymoon usłyszał odległy trzask i huk, a otaczający go całun pojaśniał delikatnie.

– Jeszcze raz – zakomenderował ochrypły głos.

Znów rozległ się huk, ale tym razem dźwięk był dużo głośniejszy. Jack poczuł na twarzy piekący ból i powoli otworzył oczy, chroniąca go bariera rozmyła się bez śladu. Półprzytomnym wzrokiem powiódł po otaczających go twarzach. W większości byli to orkowie o płonących ślepiach, wysuniętych szczękach, zaciśniętych ustach i spłaszczonych nosach. Część nosiła czarne, bujne brodu, cześć była całkowicie łysa, ale wszyscy oni byli wysocy i barczyści. Potwory mierzące prawie po trzy metry. Wysilając wzrok dostrzegł też dwie, może trzy elfki. Wszystkie miały cerę gładką i błyszczącą w słabym świetle żarówki. Jedną z nich Grymoon poznał od razu, spotkali się zaraz przy wejściu. Kobieta miała szopę kręconych, brązowych włosów, w przeciwieństwie do dwóch pozostałych, platynowych blondynek.

– Cóż – mruknął stojący najbliżej Jacka dryblas, którego twarz znaczyła okropna szrama, a jedno oko było zupełnie białe. – Chyba powinniśmy poważnie porozmawiać. Bądź miły i szczery, a gwarantuję ci szybką i bezbolesną śmierć.

Grymoon wykrzywił usta w pogardliwym grymasie, próbując się poruszyć. Dopiero teraz zdał sobie sprawę, że jego nogi bezwładnie dyndają w powietrzu, a gruby sznur, który ciasno krępował mu ręce jest przewieszony przez zainstalowany na suficie hak.

– Kim jesteś, że napadasz na mój dom? Moją rodzinę i ich bliskich? – spytał herszt… białe oko.

Jack postanowił nie odpowiadać, tylko skupić się na planie ucieczki. Ręce miał skrępowane, w kieszeni spodni czuł błękitną zapalniczkę, ale zniknęły rękawiczki i nóż Haizberga. Brak tych dwóch artefaktów, mógł mu w znacznym stopniu utrudnić ucieczkę.

Białe oko z całej siły strzelił Grymoona w twarz.

– Zadałem ci pytanie! Kim jesteś?

Jack splunął krwią na betonową posadzkę, a potem podniósł wzrok na twarz wielkiego orka.

– Kim jestem? – wycedził przez zaciśnięte, czerwone od posoki zęby. – Jestem Ogniem Sprawiedliwości! – syknął. – Ale ty i twój lud, znacie mnie jako… Niszczyciela. Tego, który pozostawia za sobą jedynie zgliszcza i ból.

– Więc to prawda – uśmiechnął się herszt. – Jack Grymoon powrócił do Londynu. Powrócił pozbawiony mocy.  – Pokiwał z zadowoleniem głową. – To chyba twoje zabawki? – spytał ork, sięgając do połów czarnej marynarki i rzucając pod nogi byłego czarownikowi, skórzane rękawiczki pozbawione palców. 

Grymoon nie skomentował, jednak ucieszył go zwrot artefaktów, które w znacznym stopniu powinny ułatwić mu ucieczkę. Teraz wystarczyło poczekać na odpowiedni moment, a potem nie oglądając się za siebie dać nogę.

– Wyjaśnij mi coś czarowniku… – mruknął herszt, zmuszając Jacka, by ten spojrzał mu w oczy. – Po co przyszedłeś? Po co zabiłeś moich braci? Jaki miałeś w tym cel?

– Orkowie są forpocztą demonów… zabijając was, chciałem dać temu miastu szansę…

– Szansę?! – roześmiał się głośno białe oko. – Dla tego miasta, jak i całego świata nie ma nadziei. Demony są wszędzie mniejsze i większe, sieją spustoszenie i zamęt. Nadchodzi koniec czasów… Ale ty go raczej nie doczekasz – uśmiechnął się z satysfakcją ork. – Jakie jest ostatnie życzenie skazańca?

Jack zamarł, wiedział, że nie może umrzeć, ale z drugiej strony nie do końca wiedział co ork planuje mu zrobić. Postanowił grać na czas.

– Powiedz mi jak zmusiłeś elfy do posłuszeństwa? – wypalił po chwili zastanowienia.

– Zmusiłem?! Nie musiałem tego robić! To moja rodzina… Czasy się zmieniły czarowniku, teraz nawet potomkowie Derahinów trzymają stronę zwycięzców. Naszą stronę! Mam nadzieję, że taka odpowiedz cię satysfakcjonuje, bo innej nie dostaniesz…

– Próbowałbym polemizować, ale chyba szkoda naszego czasu – mruknął Jack.

– Zgadzam się panie Grymoon, a teraz pora byś wyświadczył światu przysługę i w końcu zdechł. – Herszt wyciągnął z pomiędzy połów marynarki nóż o tytanowym ostrzu.

Jack przełknął głośno. Zacisnął ręce w pięści, zamknął oczy, a jego twarz wykrzywił grymas potwornego bólu. Lina wiążąca jego nadgarstki zajęła się białym płomieniem. Nie minęła sekunda, a pęta pękły z trzaskiem. Były czarownik zgrabnie wylądował na popękanej posadzce.

– Jak?! Przecież ty nie możesz! Nie masz… – jęknął herszt i zamilkł w pół zdania.

Grymoon odpalił zapalniczkę. Wyfrunęła z niej krwistoczerwona kula ognia. Pocisk z przeraźliwym sykiem uderzyła w pierś orka, a wielkie cielsko bezwładnie odleciało w tył.

– Oczywiście, że mogę – prychnął Jack, czując jak całe pomieszczenie wypełnia zapach palonego mięsa. Stojący dookoła orkowie zamarli w przerażeniu. Grymoon był pewien, że nadchodząca walka będzie tylko formalnością. Zdziwił się niezmiernie, kiedy brązowowłosa elfka zwróciła się do otaczających ją orków.

– Zabić go! – krzyknęła.

Zdziwił się jeszcze bardziej, kiedy orkowie posłuchali rozkazu i ruszyli w jego stronę. Nie wiele myśląc skoczył do przodu, tam w odległości kilku korków leżało tytanowe ostrze. Nie mając czasu rzucił się do przodu. Wylądował na brzuchu, ale palce lewej ręki zacisnął na chropowatej rękojeści. Przeturlał się w bok, unikając ogromnej stopy i leżąc na plecach ciął na oślep wyciągające się ku niemu łapy.

Dwaj orkowie zamienili się w popiół, ale pozostałych trzech unieruchomiło mu ręce i podniosło niczym szmacianą lalkę. Największy z nich złapał Grymoona za szyję i powoli zaczął miażdżyć mu krtań.

– Zapłacisz za swoje sztuczki… magiku – warknął ork.

Grymoon posiniał, a oczy wyszły mu na wierzch. Resztkami sił próbował walczyć, ale jedynie udało mu się wierzgnąć nogami. Nagle prawda dotarła do niego. Nie był już wielkim Niszczycielem, młodszym z Grymoonów. Nie był już czarnoksiężnikiem, nie był częścią triumwiratu. Był człowiekiem, słabym i kruchym, pozbawiony swojej mocy… Jack Grymoon został pokonany.  

Nagle rozległ się strzał. Uścisk orka zelżał i bestia ze zdziwieniem na twarzy padła na ziemię. Grymoon niczym tonący złapał haust powietrza. Ozwał się kolejny strzał. Ork, który trzymał rękę Jacka zbrojną w śmiercionośne ostrze, zachwiał się i runął do tyłu. Grymoon resztką sił dźgnął ostatniego przeciwnika pomiędzy żebra i osunął się na kolana.

Klęczał pośród popiołów, rzężących orków i trupów, dysząc ciężko. Minęła chwila, nim zdobył się by podnieść wzrok i spojrzeć na swojego wybawiciela. Tuż nad nim stał Inspektor George Novicki. Mężczyzna w sile wieku, o potarganych, ciemnych włosach i szeroko otwartych oczach.

 – Co tutaj robisz – wydusił Jack. Nie mogąc uwierzyć w swoje szczęście.

– Więc nie mam co liczyć na dziękuję – odparł inspektor oddychając ciężko. – Pasiello powiedział mi gdzie cię szukać. Wspominał też, że możesz potrzebować pomocy…

– Dobrze, że wpadłeś – odparł Jack, podnosząc się z lekkimi problemami i otrzepując kolana z kurzu.

– Właśnie widziałem – uśmiechnął się Novicki.

– Nie ciesz się tak – syknął Jack unosząc górną wargę. – Między nami jest zasadnicza różnica. Ja jestem przeklęty. Nie można mnie zabić. Ale ciebie tak. Uważaj gdzie się pakujesz… a teraz wybacz.

Novicki zmarszczył brwi, zaś Grymoon minął go bez słowa. Z kamienną twarzą podszedł do leżącego na ziemi herszta, którego tors był jedną wielką raną. Nachylił się nad nieprzytomnym orkiem i uderzył go w twarz. Bestia otworzyła oczy.

– Kto jest rozpruwaczem?! Gdzie go znajdę?! – ryknął Grymoon. – GDZIE?! – Podniósł orka i z całej siły uderzył nim o posadzkę. – Pytam się! GDZIE?!

– On znajdzie… cię sam… – wycharczał białe oko. – Już… niedługo. – Ork splunął na Jacka krwią i wyzionął ducha.

– GDZIE?! – ryknął jeszcze raz Grymoon, czując jak wszystko co osiągnął dzisiejszej nocy, wymyka mu się z rąk.

 

***

 

 

 Novicki stał oparty o biurko pomiędzy dwoma kolumnami, tuż obok stał Jack. Grymoon wyglądał fatalnie. Jego twarz była spuchnięta, oko podbite, a warga rozcięta. Natomiast ubranie znaczyły ślady krwi i popiołu.

Przez szeroko otworzone drzwi wpadał niebiesko-czerwony blask policyjnych kogutów. Dwóch mężczyzn minęło Czarownika i inspektora. Na noszach w czarnym worku wynosili ciało jednego z orków. Kiedy odeszli już wystarczająco daleko George spojrzał poważnie na Grymoona.

– Martwią mnie te elfki. Uciekły i ślad po nich zaginął.

– Nie umkną daleko – odparł Jack. – Derahinowie nie wybaczają zdrady. A już na pewno nie tego kalibru… Nie martw się do zachodu słońca będą martwe.

– To miało mnie pocieszyć? – spytał inspektor, patrząc na niewzruszoną twarz towarzysza.

– Nie… uspokoić – rzekł beznamiętnie Jack. – A teraz wybacz… muszę się iść napić.

– Twój wybór… A panie Grymoon, czy ci… orkowie, współpracowali z rozpruwaczem? – spytał Novicki, czując jak jego ciałem wstrząsają dreszcze.

– Jestem tego prawie pewien – odparł Jack. – Do zobaczenia – rzucił na odchodnym.

Odwrócił się i powoli, po czerwonym dywanie podszedł do drzwi. Przekroczył próg. Na zewnątrz w porannych promieniach słońca zebrał się mały tłum gapiów. Grymoon spojrzał przelotnie na te wszystkie twarze, aż nagle zamarł w bezruchu. Szeroko otwartymi oczami wpatrywał się w pociągłą twarz niewysokiej kobiet o smagłej cerze, mocnym makijażu, jasnobłękitnych oczach, bladych ustach i upiętych w kok czarnych włosach. Jack poczuł jak grunt usuwa mu się z pod stóp. Patrzył w twarz Sophie Rosebroke i czuł przerażenie.

– Wszystko w porządku Panie Grymoon.

Z zamyślenia wyrwał go głos podinspektor Mirandy Bregoth. Blondynka przypatrywała mu się uważnie, swoimi wielkimi oczami w kolorze wzburzonego morza.

– Tak… tak jak najbardziej tak – odparł Jack, odwzajemniając uśmiech kobiety. – Na mnie już pora. Do zobaczenia w bardziej sprzyjających okolicznościach. – Ukłonił się i szybkim korkiem zaczął przepychać się przez tłum gapiów, by jak najprędzej oddalić się od Sophie i triumwiratu, który uosabiała.

Koniec

Komentarze

Doszedłem do nienażartego kardynała i, jednocześnie śmiejąc się oraz wzruszając ramionami, odpuściłem sobie.

Dodam, że chyba nie ja jeden, nie pierwszy. Data publikacji – dwudziesty maja. Żadnego komentarza do dzisiaj…

Nie dam rady tego przeczytać. Wybacz, bo nic nie rozumiem. Słaby tekst. Za dużo błędów.

"Wszyscy jesteśmy zwierzętami, które chcą przejść na drugą stronę ulicy, tylko coś, czego nie zauważyliśmy, rozjeżdża nas w połowie drogi." - Philip K. Dick

Zacznijmy od tego:

 

Jack Grymoon, prawie czterdziestoletni mężczyzna, ubrany w skórzaną kurtkę i jasne dżinsy, stanął w drzwiach sklepu monopolowego. W dłoni naznaczonej tatuażem w kształcie krzyża, ściskał reklamówkę z puszkami piwa. Piwnymi oczami rozejrzał się po zalanej ulicy.

Takie przedstawianie bohatera – od wieku, ubioru, po kolor oczu; wszystko na raz – to dosyć dziecinna cecha narracji. Chociaż opowiadanie jest napisane językiem lepszym, niż bym się tego na początku spodziewał, to cierpi na dużą absurdalność (z tych niefajnych, głupich i nieśmiesznych absurdalności) i sztuczność.

Administrator portalu Nowej Fantastyki. Masz jakieś pytania, uwagi, a może coś nie działa tak, jak powinno? Napisz do mnie! :)

Sztampowa fantasy. Bohater rzuca się do walki, kiedy tylko zobaczy wroga… Nuda.

Pewne urozmaicenie stanowiło nawiązanie do Rozpruwacza – czyżby Kuby? Ale kłócą się z tym różne anachroniczne drobiazgi – zapalniczka, piwo w puszkach…

Sporo różnych błędów; literówki (niektóre śmieszne – jak mylenie kroków z korkami), czasami zgrzyty w pisowni łącznej/ rozdzielnej, kulejąca interpunkcja. Poła odmienia się inaczej niż sądzisz.

warknął rozdrażniony nienażarty kardynał.

Najadłby się, to by się nie wściekał bez powodu. ;-)

– Obuć go! Chce z nim porozmawiać.

A z bosym się nie da pogadać? ;-)

Babska logika rządzi!

Nie czyta się dobrze :(

Przynoszę radość :)

Nowa Fantastyka