- Opowiadanie: Oficyna_Kassiopeia - Jeszcze jedna kartka z Andalumii

Jeszcze jedna kartka z Andalumii

Jak ma­wiał Pa­pież Polak – tak było.

- Ze­spół Re­dak­cyj­ny Ofi­cy­ny “Kas­sio­pe­ia” pod prze­wod­nic­twem Se­ba­stia­na Ljund­gre­na

Dyżurni:

joseheim, beryl, vyzart

Oceny

Jeszcze jedna kartka z Andalumii

Arc­tur Vox

 

 

Jesz­cze jedna kart­ka z An­da­lu­mii

 

 

Wy­sła­na przez Mo­ry­sa B., anar­cho­so­cja­li­stę; od­na­le­zio­na dzię­ki pracy Wy­daw­cy

 

 

I

 

 

Kto zna mnie choć tro­chę, ten wie, jak bar­dzo zżyty je­stem z mym naj­bliż­szym oto­cze­niem. Trzy­mam się go tak kur­czo­wo, że zwy­kły wy­jazd do innej miej­sco­wo­ści prze­ży­wam ni­czym nie lada wy­pra­wę. Tym bar­dziej cier­pia­łem, gdy przed ośmio­ma laty mu­sia­łem, z po­le­ce­nia władz, opu­ścić An­da­lu­mię na okres sze­ściu mie­się­cy. Nie była to, na­tu­ral­nie, żadna kara, prze­ciw­nie. Jako urzęd­nik z naj­więk­szą wie­dzą i do­świad­cze­niem w na­szym ko­mi­te­cie, zo­sta­łem wy­bra­ny do od­by­cia za­gra­nicz­nej misji w kilku naj­więk­szych mia­stach Eu­ro­py. Po­wi­nie­nem był wła­ści­wie uznać tę szan­sę za za­szczyt, tym bar­dziej, że wią­za­ły się z nią licz­ne przy­wi­le­je. A jed­nak od­dał­bym wtedy wszyst­ko, aby nie mu­sieć wy­jeż­dżać. Nie­ste­ty, od par­tyj­nych de­cy­zji nie ma od­wo­ły­wa­nia się. Spa­ko­wa­łem rze­czy i bez słowa sta­wi­łem na od­pra­wie.

 

Udzie­lo­no mi tam wielu in­for­ma­cji prak­tycz­nych, zwią­za­nych ra­czej nie ze szcze­gó­ła­mi wy­ko­ny­wa­nia mojej pracy, bo w tej dzie­dzi­nie je­stem eks­per­tem, ile z urzą­dze­niem sobie życia „na ze­wnątrz”. Uwa­ża­łem i no­to­wa­łem je pil­nie. Pa­trząc wstecz, stwier­dzam za­smu­co­ny, iż zdały się one psu na budę. Czym innym prze­cież jest słu­chać wy­kła­du dok­to­ran­ta, który wcale nie za­mie­rza ru­szać się stąd, na temat ochro­ny przed wszę­do­byl­skim ba­bi­lo­ni­zmem, a czym innym sta­nąć oso­bi­ście na­prze­ciw tego wszyst­kie­go.

 

A co to wła­ści­wie było? O szcze­gó­łach ani myślę opo­wia­dać. Wi­dzia­łem rze­czy strasz­ne; ba­bi­loń­skie urzą­dze­nie spo­łe­czeństw ca­łe­go za­chod­nie­go i środ­ko­we­go Okcy­den­tu za­ci­ska­ło się w tym cza­sie i du­si­ło coraz moc­niej. Par­tia fun­do­wa­ła mi pobyt w mo­te­lach; izo­lo­wa­łem się w nich szczel­nie, wy­cho­dząc tylko do pracy i po je­dze­nie. Nie oglą­da­łem te­le­wi­zji, nie słu­cha­łem radia– nawet an­da­lu­miń­skie­go, w oba­wie przed in­ter­fe­ren­cją ob­cych sy­gna­łów. Je­dy­ną roz­ryw­ką były mi dzie­ła ze­bra­ne Mark­sa i En­gel­sa z wy­czer­pu­ją­cym ko­men­ta­rzem człon­ków grupy za­ło­ży­ciel­skiej LUMI oraz „kocia mo­ne­ta”. Przez pół roku sta­łem się praw­dzi­wym mi­strzem w uży­wa­niu tej za­baw­ki.

 

Na­tu­ra za­da­nia, które mia­łem wy­ko­ny­wać, wy­ma­ga­ła ode mnie kon­tak­to­wa­nia się z dy­rek­to­ra­mi róż­nych spół­ek. Za­uwa­ży­łem u nich wspól­ną, cha­rak­te­ry­stycz­ną cechę – wszy­scy współ­ży­li czę­sto ze swo­imi pra­cow­ni­ca­mi i zda­wa­ło się, że obie stro­ny czer­pią z tych kon­tak­tów równą ko­rzyść. Nie oce­nia­łem ich po­stę­po­wa­nia  z punk­tu wi­dze­nia spo­łecz­nej etyki; było ono oczy­wi­ście ka­ry­god­ne, obrzy­dli­we – wielu ich pod­wład­nych przez całe życie nie miało ani jed­nej ko­bie­ty, gdy oni po­tra­fi­li do­bie­rać sobie pięć lub sześć ko­cha­nek każ­de­go roku. Po­rów­ny­wa­łem tylko sto­sun­ki pa­nu­ją­ce w tam­tych miej­scach pracy z na­szy­mi, an­da­lu­miń­ski­mi i każde takie po­rów­na­nie było dla mnie źró­dłem wiel­kiej przy­jem­no­ści oraz umoc­nie­nia się w prze­ko­na­niu o wyż­szo­ści idei anar­cho­so­cja­li­zmu ponad każdą inną. Wie­dzia­łem do­sko­na­le, że nigdy ani ja, ani żaden inny urzęd­nik z Ko­mi­te­tu w oj­czyź­nie nie śmiał­by spla­mić tłu­sty­mi so­ka­mi lu­bież­no­ści świę­te­go ar­ra­su po­ro­zu­mie­nia i rów­no­ści w pracy, który wy­trwa­le przę­dzie­my dzień po dniu. I było to dobre.

 

Wresz­cie misja moja do­bie­gła długo wy­cze­ki­wa­ne­go końca. W skrzyn­ce kon­tak­to­wej zna­la­złem ko­per­tę z bi­le­ta­mi po­wrot­ny­mi i za­sił­kiem po­dróż­nym. Czym prę­dzej opusz­cza­łem ba­bi­loń­ską Eu­ro­pę. Wcze­snym ran­kiem sta­łem w hali od­lo­tów omni­por­tu dau­ga­vpil­skie­go, szu­ka­jąc swego ter­mi­na­lu. Oszczęd­na Par­tia ka­za­ła mi wra­cać tanią linią kor­wet at­mos­fe­rycz­nych, lecz nic mnie to nie ob­cho­dzi­ło. Z wiel­ką chę­cią wsiadł­bym nawet w kajak i wła­sno­ręcz­nie po­wio­sło­wał do An­da­lu­mii, byle zo­sta­wić obce zie­mie za sobą. Wy­wo­ła­no mój lot.

 

Gu­mo­wa­nym rę­ka­wem prze­la­złem, tło­cząc się z in­ny­mi pa­sa­że­ra­mi, do wnę­trza an­tycz­nej kor­we­ty, ja­skra­wej z ze­wnątrz i dość ob­skur­nej w środ­ku. Po­jazd był wy­pcha­ny po brze­gi, ale nie są­dzi­łem, by kto­kol­wiek inny zmie­rzał tam, gdzie ja. Kor­we­ta miała jesz­cze za­trzy­my­wać się po dro­dze: w Rey­kjavíku, Køben­havn oraz Por­t­land. Przy­pa­dło mi miej­sce obok okna, skon­stru­owa­ne­go w ten spo­sób, by nie było przez nie widać nic, poza od­bi­ciem sie­dzą­ce­go. Obej­rza­łem się do­kład­nie i aż wzdry­gną­łem. Tryb życia miej­skie­go pu­stel­ni­ka od­ci­snął na mnie swoje pięt­no. Zo­ba­czy­łem pod­krą­żo­ne oczy, za­ro­śnię­tą twarz, nie­ob­cię­te włosy kła­dą­ce się na czoło. Przy­naj­mniej za­rost mam jasny, nie­rzu­ca­ją­cy się w oczy.

 

Wy­star­to­wa­li­śmy, w parę se­kund wzbi­ja­jąc ponad linię chmur. Pa­trzy­łem śmia­ło i wy­zy­wa­ją­co na to­wa­rzy­szy lotu – to spo­łe­czeń­stwo nie ma mnie już w swej mocy. Je­stem poza za­się­giem ich spoj­rzeń, opi­nii i myśli. Ucie­kam do czer­wo­nej twier­dzy przo­du­ją­ce­go sys­te­mu; pró­buj­cie do woli sfor­so­wać jej mury! I niech się z wami dzie­je, co chce. Ależ byłem ucie­szo­ny! Tak krew mi grała, że cał­kiem za­po­mnia­łem, iż wielu z nich być może od uro­dze­nia prze­ży­wa męki ja­kich do­świad­czy­łem na ob­czyź­nie i roz­pacz­li­wiej ode mnie woła o pomoc.

 

Jak prze­wi­dzia­łem, wnę­trze kor­we­ty wy­lud­nia­ło się z każ­dym ko­lej­nym przy­stan­kiem. Jeśli za Por­t­lan­dem ktoś po­zo­stał, to nie w moim prze­dzia­le. Głos z in­ter­ko­mu po­pro­sił o przy­go­to­wa­nie do­ku­men­tów, gdyż prze­kro­czy­li­śmy gra­ni­cę An­da­lu­mii. Po­jazd prze­chy­lił się, scho­dząc w dół, i przez szybę doj­rza­łem sku­pi­sko gęsto roz­sia­nych wy­se­pek da­le­ko pod nami. Był to z pew­no­ścią Ar­chi­pe­lag Gwiaz­dy Czer­wo­nej. Spró­bo­wa­łem zatem wy­pa­trzeć ląd oj­czy­sty, Wyspę Nie­ga­sną­ce­go Pło­mie­nia, le­żą­cą dalej na wschód. Nie było to łatwe, bo opa­da­li­śmy z taką pręd­ko­ścią, że wszyst­ko się roz­my­wa­ło. Wtem kor­we­ta za­dar­ła dziób, aż wgnio­tło mnie w sie­dze­nie, włą­czy­ła re­duk­to­ry pędu i za­wi­sła nie­ru­cho­mo. Na­stęp­ne dwa ty­sią­ce me­trów zsu­nę­ła się gład­ko, jak po sznur­ku, w samo cen­trum No­we­go Lą­do­wa­nia, nie­du­że­go mia­sta, gdzie znaj­do­wał się punkt wy­siad­ko­wy.

 

Ka­bi­na za­drża­ła, gdy pod­wo­zie łup­nę­ło o be­to­no­wy dach daw­ne­go dwor­ca ko­le­jo­we­go, teraz za­adap­to­wa­ne­go na lą­do­wi­sko dla kor­wet. Z syk­nię­ciem otwo­rzy­ły się włazy, wpusz­cza­jąc do środ­ka an­da­lu­miń­skie po­wie­trze. Łap­czy­wie się nim za­cią­gną­łem. Pach­nia­ło roz­kosz­nie, tak słono i prze­my­sło­wo. Nie mia­łem wąt­pli­wo­ści, że wró­ci­łem do domu.

 

Po­wo­li wy­sze­dłem na ze­wnątrz. Słoń­ce stało w ze­ni­cie. Ro­zej­rza­łem się do­oko­ła, piesz­cząc okiem bu­dyn­ki o zna­nych ko­lo­rach i kształ­tach. Pró­bo­wa­łem każ­dej se­kun­dzie pięk­ne­go po­wro­tu nadać wy­jąt­ko­wy wy­miar i nie wiem, ile czasu bym spę­dził, ki­wa­jąc się tam i sam, gdyby ob­słu­ga lą­do­wi­ska nie włą­czy­ła sy­re­ny wy­ga­nia­ją­cej z płyty ma­ru­dzą­cych po­dróż­nych przed po­now­nym star­tem kor­we­ty. Klat­ką scho­do­wą zsze­dłem do wnę­trza bu­dyn­ku. Od­szu­ka­łem okien­ko, gdzie urzę­do­wał uprzej­my ofi­cer celny. Spraw­dził moje do­ku­men­ty i prze­ska­no­wał je pod kątem au­ten­tycz­no­ści. Gdy do­wie­dział się, skąd przy­by­wam, spy­tał o mnie o wra­że­nia. Ku jego roz­cza­ro­wa­niu wy­mi­ga­łem się od od­po­wie­dzi. Wobec tego po­ra­dził, bym czym prę­dzej udał się do Ko­mi­te­tu zło­żyć ra­port. Urzęd­nik mojej rangi musi wy­ko­nać tę czyn­ność po każ­dym opusz­cze­niu kraju. Za­wcza­su przy­go­to­wa­łem sobie od­po­wied­nie spra­woz­da­nia i scho­wa­łem do la­mi­no­wa­nej tecz­ki.

 

Teraz trze­ba było tylko zna­leźć coś, co do­wie­zie mnie do domu. Ktoś mógł­by po­wie­dzieć, że dzi­siaj nie sta­no­wi to naj­mniej­sze­go pro­ble­mu, lecz byłby w po­waż­nym błę­dzie. Nie po­sia­dam prze­cież sa­mo­cho­du. Co wię­cej, nie mam po­ję­cia, jak kur­su­ją au­to­bu­sy da­le­ko­bież­ne w Nowym Lą­do­wa­niu. Sta­łem w po­miesz­cze­niu na par­te­rze punk­tu wy­siad­ko­we­go, przy­po­mi­na­ją­cym pasaż han­dlo­wy po­łą­czo­ny z po­cze­kal­nią. Pra­wie nikt tutaj nie sie­dział. Nie­licz­ni prze­chod­nie zda­wa­li się bar­dzo spie­szyć i nie śmia­łem ich za­cze­pić. Nie wi­dzia­łem nawet żad­ne­go urzą­dze­nia ko­mu­ni­ka­cyj­ne­go, z któ­re­go mógł­bym za­dzwo­nić po tak­sów­kę.

 

W kącie jakiś siwy sta­ru­szek czy­tał książ­kę po­świę­co­ną Hy­pa­tii z Alek­san­drii i jej ojcu. Wydał mi się od­po­wied­nią osobą. Pod­sze­dłem do niego i oznaj­mi­łem:

 

– Muszę do­stać się do Es­tan­zy.

 

Spoj­rzał zdzi­wio­ny, uno­sząc krza­cza­ste brwi. Po­wie­dział:

 

– To pro­szę bar­dzo.

 

– Po­trze­bu­ję czy­jejś po­mo­cy, bo nie bar­dzo orien­tu­ję się w tej oko­li­cy. Czy po­kie­ru­je mnie pan?

 

Za­czął trząść głową.

 

– Nie, nie… ja się nie wy­zna­ję.

 

Czy można nie wy­zna­wać się na da­le­ko­bież­nych au­to­bu­sach?

 

– Niech pan tylko powie mi, gdzie znaj­dę in­for­ma­cję po­dróż­ni­czą, pro­szę.

 

Za­trząsł moc­niej, aż za­fa­lo­wa­ła mu ob­wi­sła skóra na po­licz­kach.

 

– Nie, nie… ja nie. Nie… – wy­mam­ro­tał, po czym za­mknął książ­kę i od­szedł chwiej­nie.

 

A niech to! Czy za­wsze muszę mieć ta­kie­go pecha? Ła­zi­łem z jed­nej stro­ny pa­sa­żu na drugą, coraz bar­dziej zre­zy­gno­wa­ny. Z wiel­kim ba­ga­żem oraz cen­ny­mi do­ku­men­ta­mi nie mogę wa­łę­sać się po mie­ście, szu­ka­jąc prze­wo­zu. Po­sta­no­wi­łem jesz­cze spy­tać funk­cjo­na­riu­sza w okien­ku. Nie­ste­ty, za­sta­łem jego sta­no­wi­sko pracy puste i za­mknię­te.

 

Po­go­dzi­łem się już z per­spek­ty­wą spę­dze­nia nocy w po­cze­kal­ni, kiedy z cie­nia wy­chy­nę­ła wy­so­ka per­so­na i skie­ro­wa­ła kroki w moją stro­nę. Ko­bie­ta wy­glą­da­ła na bar­dzo pewną sie­bie. Spy­ta­ła:

 

– Morys B., jak przy­pusz­czam?

 

A więc wy­ba­wie­nie? Po­twier­dzi­łem ostroż­nie.

 

– Przy­sy­ła mnie Ko­mi­tet Idei Anar­cho­so­cja­li­zmu w Es­tan­zie. Mam do­star­czyć cię pro­sto do urzę­du, gdzie nie­zwłocz­nie zo­sta­niesz przy­ję­ty przez kie­row­nic­two. To twój bagaż?

 

Nie za­po­mnie­li o mnie. Z pew­no­ścią uprzej­mo­ścią chcie­li od­pła­cić się za wy­gna­nie, na jakie mnie ska­za­li.

 

– Tro­chę to trwa­ło – rze­kłem z prze­ką­sem.

 

– Cze­ka­łam przed wyj­ściem. Jest tam au­to­ma­tycz­na wy­po­ży­czal­nia mo­to­cy­kli; po­my­śla­łam, że cię skusi – uśmiech­nę­ła się z lekką kpiną. Rze­czy­wi­ście, wi­dzia­łem znak kie­ru­ją­cy do wy­po­ży­czal­ni, ale po­mysł, by z niej sko­rzy­stać wydał mi się cał­kiem ab­sur­dal­ny.

 

Przyj­rza­łem się do­brze prze­woź­nicz­ce.

 

Czar­no­wło­sa, o wą­skiej twa­rzy, małym nosku, czer­wo­niut­kich ustach. Oglą­da­ła świat zza kwa­dra­to­wych oku­la­rów z nie­przej­rzy­sty­mi, kar­ma­zy­no­wy­mi szkła­mi. W pra­wym uchu miała małą słu­chaw­kę. Jej strój skła­dał się z zie­lo­nych spodni za­koń­czo­nych ścią­ga­cza­mi i bluz­ki w ta­kimż ko­lo­rze. Pod bluz­ką od­zna­czał się mały biust. No­si­ła rów­nież kra­wat. Gdy szli­śmy w stro­nę wyj­ścia, na­rzu­ci­ła na sie­bie czar­no-czer­wo­ną pe­le­ry­nę z gru­by­mi rę­ka­wi­ca­mi do jazdy na mo­to­rze. Cho­dzi­ła w do­pa­so­wa­nych, tu­ry­stycz­nych pan­to­flach, tro­chę krę­cąc po­ślad­ka­mi.

 

Po­pro­wa­dzi­ła pół­ko­li­stą rampą w dół. Zdu­mia­ła mnie, bez słowa bio­rąc torbę, którą dźwi­ga­łem tak mo­zol­nie i swo­bod­nie za­rzu­ca­jąc sobie na plecy. Cięż­kie i kan­cia­ste mo­to­cy­kle stały błysz­czą­ce, unie­ru­cho­mio­ne sta­lo­wą ob­rę­czą. Prze­woź­nicz­ka pod­wi­nę­ła rękaw, ob­na­ża­jąc nie­wiel­ką opa­skę. Przy­tknę­ła ją do czyt­ni­ka wy­po­ży­czal­ni, a od­po­wied­nia licz­ba kar­tek trans­por­to­wych zo­sta­ła na­tych­miast po­bra­na z jej konta. Na­stęp­nie naj­bliż­szy jed­no­ślad wy­sko­czył z blo­ka­dy. Wy­to­czy­ła go na jezd­nię i okra­czy­ła ma­szy­nę.

 

– Le­piej się po­spiesz­my, mamy dwa­dzie­ścia ki­lo­me­trów do prze­je­cha­nia – rze­kła.

 

Pa­trzy­ła po­na­gla­ją­co, więc usa­do­wi­łem się za nią. Torba zo­sta­ła umiesz­czo­na w spe­cjal­nym ku­frze. W jed­nej chwi­li dziew­czy­na od­pa­li­ła ma­gne­tycz­ny sil­nik, ru­sza­jąc z ko­py­ta. Nie wi­dząc żad­ne­go in­ne­go uchwy­tu, ob­ją­łem ją mocno w pasie. Zdaje się, że wła­śnie to chcia­ła osią­gnąć.

 

Bar­dzo szyb­ko mknę­li­śmy przez Nowe Lą­do­wa­nie. Ża­ło­wa­łem tego tempa, gdyż cie­ka­wi­ła mnie obca miej­sco­wość. Na za­krę­tach mię­śnie prze­woź­nicz­ki pra­co­wa­ły, grały pod mymi pal­ca­mi, aż za­wsty­dzi­łem się. Nie mo­głem jed­nak pu­ścić.

 

Zo­sta­wi­li­śmy za sobą ro­gat­ki mia­sta i je­cha­li­śmy pro­stą szosą kra­jo­wą. Nagle dziew­czy­na za­py­ta­ła:

 

– I jak jest dzi­siaj w Eu­ro­pie?

 

A ja zdu­mia­łem się, bo tym razem na­praw­dę chcia­łem opo­wie­dzieć.

 

– Eu­ro­pej­czy­cy, oni wszy­scy…. się gżą, ro­zu­miesz? W urzę­dzie, w biu­rze, jak to nasze, wśród spraw naj­waż­niej­szych,  nie­ustan­nie – im kto wyżej stoi, tym mniej myśli o świe­cie re­al­nych idei! I ja z nimi, tam, tak długo…

 

– Okro­pień­stwo. Jakie szczę­ście, że do nas ta za­ra­za, póki co, nie do­tar­ła. I nie do­trze, z po­mo­cą Par­tii – do­da­ła szyb­ko.

 

– Z po­mo­cą Par­tii.

 

Roz­mo­wa nie kle­iła się. Przy tej pręd­ko­ści ryk wia­tru za­głu­szał wszyst­ko.

 

Wów­czas za­czę­ły na­cho­dzić mnie prze­róż­ne myśli. Obej­mo­wa­łem cie­płe, żywe ciało wy­peł­nio­ne brat­nią duszą an­da­lu­miń­ską, a w końcu ostat­nie sześć mie­się­cy spę­dzi­łem wśród spo­łecz­no­ści ba­bi­loń­skiej, gdzie takie sprę­ży­ste ko­bie­ty mo­głem naj­wy­żej ob­ser­wo­wać sobie ostroż­nie przez szybę, tłu­miąc bu­dzą­cy się w środ­ku żar. Dla­cze­góż nie miał­bym teraz odbić sobie za te upo­ko­rze­nia? Ale czy będę jesz­cze umiał zro­bić to spraw­nie i z gra­cją?

 

Nie mia­łem in­ne­go wyj­ścia, jak spró­bo­wać. Bar­dzo mnie to pod­eks­cy­to­wa­ło. Tro­chę zbie­ra­łem się w sobie. Kiedy droga opa­dła gwał­tow­nie, wio­dąc nas wzdłuż po­szar­pa­ne­go wy­brze­ża, ru­szy­łem do ataku. Lewą dłoń wsu­ną­łem pod pe­le­ry­nę prze­woź­nicz­ki, pod bluz­kę, i za­czą­łem ma­so­wać drob­ną, spi­cza­stą pierś. Prawa ręka miała waż­niej­sze za­da­nie. Roz­wią­za­łem nią zie­lo­ne spodnie (gdyż były wią­za­ne ta­siem­ką), we­tkną­łem ją do maj­tek, a potem głę­biej. Po­gme­ra­łem. Ob­ser­wo­wa­łem uważ­nie twarz prze­woź­nicz­ki; ona cały czas uśmie­cha­ła się ła­god­nie. Z pew­nej zmia­ny kie­run­ku jazdy mo­to­cy­kla wy­wnio­sko­wa­łem, że jej się po­do­ba. Nie prze­sta­wa­łem zatem.

 

Na pal­cach zbie­ra­ło się coraz wię­cej wil­go­ci. Piesz­czo­ny sutek stward­niał zna­czą­co. Cała przy­go­da zmie­rza­ła nie­uchron­nie w stro­nę kul­mi­na­cji. Nie zwa­ża­jąc na nic i na ni­ko­go, prze­woź­nicz­ka gnała co koń wy­sko­czy. Śmi­gnę­li­śmy przez lasek so­sno­wy otwie­ra­ją­cy się na Es­tan­zę. Wtedy wy­da­ła stłu­mio­ny okrzyk, unio­sła przed­nie koło mo­to­cy­klu do góry i za­rzu­ci­ła czar­ny­mi wło­sa­mi, które chla­snę­ły mnie w twarz. Pra­wie zle­cia­łem, gdy opona zna­la­zła się po­now­nie na as­fal­cie, a cały po­jazd aż pod­sko­czył.

 

Po tym zda­rze­niu wyraz bło­gie­go ukon­ten­to­wa­nia za­go­ścił na jej twa­rzy. I ja czu­łem wspa­nia­łe speł­nie­nie. Prze­woź­nicz­ka uspo­ko­iła się i włą­czy­ła do nor­mal­ne­go ruchu, wio­ząc mnie uko­cha­ny­mi uli­ca­mi, któ­rych wi­do­ku nigdy za wiele. Mi­ja­jąc wia­dukt ko­le­jo­wy, za­je­cha­li­śmy pod Ko­mi­tet. Spiesz­nie mi było do środ­ka, lecz naj­pierw na­chy­li­łem się i wy­szep­ta­łem do ucha mo­to­cy­kli­st­ce, czy po­cze­ka i po spo­tka­niu od­wie­zie mnie jesz­cze do domu razem z ba­ga­żem. Zgo­dzi­ła się i wy­łą­czy­ła sil­nik.

 

Na ko­mi­te­to­wych scho­dach wy­tar­łem prawą dłoń chu­s­tecz­ką z al­ko­ho­lem, by usu­nąć ko­bie­cy fetor. Miało to dla mnie sym­bo­licz­ne zna­cze­nie – przed wkro­cze­niem do świą­ty­ni pracy ob­my­łem się z na­mięt­no­ści, z po­żą­da­nia i emo­cji tego świa­ta. Wszyst­ko zo­sta­ło na ze­wnątrz.

 

Wsze­dłem do wy­ło­żo­ne­go sztan­da­ra­mi po­ko­ju ze­brań, wi­ta­jąc się uprzej­mie. W ra­dzie pod prze­wod­nic­twem to­wa­rzy­sza Flak­sa o ła­god­nej twa­rzy, lecz su­ro­wym spoj­rze­niu, bra­ko­wa­ło wciąż jed­ne­go człon­ka. Niż­szy urzęd­nik wno­sił wła­śnie tacę z po­czę­stun­kiem.

 

Flaks uśmiech­nął się do mnie życz­li­wie.

 

– To­wa­rzy­szu B., jak do­brze jest was mieć znów przy sobie! Po­daj­cie mi już teraz ra­por­ty. Rada przyj­mie was lada mo­ment; siądź­cie, za­cze­kaj­cie. Po­sma­ruj­cie sobie bu­łecz­kę. Mój brat, który po­dró­żo­wał wczo­raj przez pęk­nię­cie w Yaeger, przy­wiózł z Uro­bo­ro­sa. Daję słowo, od razu umiem od­róż­nić tam­tej­sze pie­czy­wo i naj­chęt­niej nie jadł­bym żad­ne­go in­ne­go.

 

– A czym różni się od an­da­lu­miń­skie­go? – spy­ta­łem grzecz­nie.

 

– Na pozór wy­glą­da tak samo, jak nasze naj­lep­sze ra­zo­we wy­pie­ki, lecz każde jedno zia­ren­ko, które w nim tkwi, ma wy­tło­czo­ne­go ma­leń­kie­go węża po­ły­ka­ją­ce­go swój ogon – wy­ja­śnił za­do­wo­lo­ny Flaks.

 

Usły­sza­łem kroki na ko­ry­ta­rzu. Prze­wod­ni­czą­cy rzekł:

 

– Idzie nasze bra­ku­ją­ce ogni­wo.

 

Otwo­rzy­ły się dę­bo­we drzwi i wkro­czy­ła prze­woź­nicz­ka, bar­dzo śmia­ło. Ze­rwa­łem się na równe nogi.

 

– Co tutaj ro­bisz? Ka­za­łem ci cze­kać na ze­wnątrz!

 

A ona nie­wzru­sze­nie mi­nę­ła mnie i jakby nigdy nic za­sia­dła po le­wi­cy prze­wod­ni­czą­ce­go Flak­sa.  Na twa­rzach człon­ków Rady od­ma­lo­wa­ło się obu­rze­nie. Flaks wy­krzyk­nął, zdu­mio­ny:

 

– Jak to, Mo­ry­sie? Czy nie po­zna­jesz już swo­jej prze­ło­żo­nej, to­wa­rzysz­ki Daryl Stel­lar? Ow­szem, nowe, mo­to­cy­klo­we za­ję­cie tro­chę zmie­ni­ło ją przez pół roku, ale prze­cież wra­ca­li­ście tu razem. Tym­cza­sem od­zy­wasz się do niej jak do kogo ob­ce­go!

 

Nie ro­zu­miem nic; je­stem sko­ło­wa­ny. Po­ru­szam tylko bez­gło­śnie usta­mi, ni­czym nie­speł­na ro­zu­mu. Daryl uśmie­cha się po swo­je­mu, le­ciut­ko. Jej twarz jest cał­kiem nie­prze­nik­nio­na.

 

Och, co ja naj­lep­sze­go zro­bi­łem!

 

 

Es­tan­za, Ana­lu­mia

 ???

Koniec

Komentarze

Arc­tu­rze, prze­czy­ta­łem bez przy­kro­ści, ale też bez przy­jem­no­ści. A Twoje okre­śle­nie “Ko­bie­cy fetor” przy­kro mnie za­sko­czy­ło. Mam na­dzie­ję, że Twój “męski fetor”, tak nie od­rzu­ca. Po­zdra­wiam bez uśmie­chu.

Oj, pa­trzę na ko­men­ta­rze i do­cho­dzę do wnio­sku, że użyt­kow­ni­cy chyba wresz­cie znu­dzi­li się ofi­cy­no­wy­mi za­gryw­ka­mi. No ale nic to. Sam tekst jest sen­sow­nie na­pi­sa­ny i to się chwa­li, ale jego czy­ta­nie nie spra­wi­ło mi ra­do­ści. Dzie­je się nie­wie­le rze­czy, a te, które się dzie­ją, nie wcią­ga­ją. To nie­do­brze.

Był­bym za­po­mniał, do kart­ki Morys B. do­łą­czył ho­lo­gra­fię to­wa­rzysz­ki Daryl Stel­lar. Za­miesz­czam prze­krój płasz­czy­zno­wy gra­fi­ki wy­ko­na­ny za po­mo­cą do­mo­wej ro­bo­ty kon­wer­te­ra, aby­ście sami mogli oce­nić jej wdzię­ki:

 

Użyt­kow­ni­cy stra­ci­li za­in­te­re­so­wa­ne – może dla­te­go, że tek­sty coraz gor­sze. To już nie to samo, co kie­dyś. Teraz przy­nu­dzasz.

Ad­mi­ni­stra­tor por­ta­lu Nowej Fan­ta­sty­ki. Masz ja­kieś py­ta­nia, uwagi, a może coś nie dzia­ła tak, jak po­win­no? Na­pisz do mnie! :)

Po­je­chał urzęd­nik za gra­ni­cę i wró­cił, stę­sk­nio­ny za oj­czy­zną. Na­pi­sa­ne nie naj­go­rzej, ale fa­bu­ły bra­ku­je. Fan­ta­sty­ka chyba tylko w na­zwach geo­gra­ficz­nych.

Bab­ska lo­gi­ka rzą­dzi!

Nowa Fantastyka