- Opowiadanie: sathe - NIE KRADNIJ! (JEŚLI WCZEŚNIEJ NIE ZABIJESZ), cz. 11

NIE KRADNIJ! (JEŚLI WCZEŚNIEJ NIE ZABIJESZ), cz. 11

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

NIE KRADNIJ! (JEŚLI WCZEŚNIEJ NIE ZABIJESZ), cz. 11

XI

Osobisty dziennik Partuma, sławnego barda i bajarza z Volggy, który w poszukiwaniu natchnienia trafił do conańskiego Wielkiego Boru, a co tam zastał – opisał, w słowa ułożył i muzyką przyozdobił.

– Tak, może być taki tytuł. – Partum uśmiechnął się pod nosem i czubek pióra zwilżył językiem. Od samego rana siedział pod Czerwonymi Pazurami i czekał na dalsze wydarzenia turniejowe. Zajął świetne miejsce w pierwszym rzędzie gapiów, którzy coraz liczniej zbierali się na okolicznych wzgórzach. Dzisiaj czekał ich kolejny dzień potyczek i następna porcja mocnych, krwistych wrażeń.

Partum przeczytał to, co napisał.

„W poszukiwaniu natchnienia trafił do conańskiego Wielkiego Boru…" Hm.

Powiedzmy, że w poszukiwaniu natchnienia też. Bardziej chodziło o pieniądze, co w jego fachu bezsprzecznie wiązało się z weną.

Niestety, obecnie nie miał ani jednego, ani drugiego. Złoto przepił w Volggy, dodatkowo zadłużając się u lichwiarzy. A że nie miał czym ich spłacić, musiał ratować się ucieczką na wschód. Tutaj przynajmniej go nie tropili, chociaż z zarobkiem było kiepsko.

Nikt nie chciał słuchać o miłości, romansach, rozterkach duszy i dylematach moralnych. Za to otrzymywało się kopniaka w dupę. Conańczycy woleli śpiewy o mordobiciach, parujących strzępach rozrywanego mięsa i zbiorowych gwałtach.

Niestety, Partum nie znał zbyt wielu takich liryków.

Po długiej tułaczce trafił w końcu do oberży „Kwaśna Simona". Tam za strawę i gorzałę dzielił się z gośćmi nowinkami z wielkiego świata. I całkiem przypadkiem wpadł mu w ręce anons o turnieju. Czego tam nie było! Smok! Pojedynki! Bogactwo! Uciemiężeni mieszkańcy! I jeszcze córka, skora do zamążpójścia! Miłość, nienawiść, pot, łzy i szczęk żelastwa. Inaczej – świetny materiał na conańską powieść histeryczną, bo o prawdziwej, wielkiej historii to nie było co mówić.

Partum wziął sprawy w swoje ręce, zapakował niewielki dobytek i wraz z grupą nawiedzonych akolitów, którzy chcieli pokonać smoka dobrym słowem i modlitwą, udał się do Cieniodębu.

To, co tam zastał, przerosło jego najśmielsze oczekiwania. Osaczyły go smród podgrodzia, dzika turniejowa swołocz, rozdeptane błocko, stęchłe jezioro, wszechobecny kurz i piekący dym z ognisk. W samym mieście też nie było lepiej: drewniane chatynki, brak miejsc w karczmie, a baby takie, że bez kija nie podchodź. Skoro więc nie mógł chędożyć (bo choroby) i pić (bo za co?), to zabrał się zapisanie, śpiewanie i granie na lutni.

 

Było tak codziennie, odkąd zaczął się turniej. W nocy parał się zwykłą, bardowską robotą, a w dzień wyprawiał się na Pole Świchwosta.

Po kilku godzinach forsownego spaceru przez piaszczysty bór docierał wreszcie do łagodnych wzgórz pod Czerwonymi Pazurami. Zajmował miejsce na stoku tak, by mieć ogląd całego pola i czekał. Po chwili dołączali do niego kolejni widzowie, aż w końcu wzniesienia pstrzyły się różnokolorowymi, gwarnymi grupkami obserwatorów. Na spektaklu, bo tak chyba conańczycy traktowali tę darmową rozrywkę, zbierali się wszyscy: rodziny z wrzeszczącymi dzieciakami, pryszczate nastolatki i niemrawi starcy. Wielorasowy tłumek brzęczał jak pszczoły w ulu, obstawiał zakłady u krążących bukmacherów, nabywał pamiątki w obnośnych straganach (figurka smoka za złotą monetę) i z radością słuchał przygodnych truwenerów. No bo niestety, Partum miał tu konkurencję. I nawet jeśli paru rywalom ukradkiem poprzecinał struny w lutni, to na ich miejsce wciąż pojawiali się nowi.

Jak zaraza, psia ich mać.

Bard westchnął, ponownie patrząc na kartkę. Taaaak. Tytuł już mamy. Ale co dalej?

– Co waćpan piszesz? – zagadnął go chuderlawy gnom.

Partum nie miał ochoty na pogawędki, ale nie chciał nikogo do siebie zrażać. Może to jakiś conański bogacz albo wydawca?

– Takie tam. – odrzekł skromnie – Poezja…

– Tak? – zainteresował się rozmówca – O smoku?

– Ano. Wspaniała sceneria, bohaterowie znamienici, wydarzenia przednie. O czym tedy pisać, jak nie o smoku właśnie? – rzekł z emfazą bard.

– Racja, racja. Pięknie powiedziane. Dasz pan próbkę?

– Czy ja wiem? – Partum udał, że się zastanawia i poczerwieniał z radości.

– No, nie dajże się prosić. – nalegał gnom.

– Och, no dobrze, dobrze. – minstrel zgodził się wreszcie i wygładził rąbek szafirowego kubraczka. Odchrząknął i uniósł papier. Zmrużył oczy i pełnym przejęcia głosem wydeklamował – Osobisty dziennik Partuma, sławnego barda i bajarza z Volggy, który w poszukiwaniu natchnienia trafił do conańskiego Wielkiego Boru, a co tam zastał, opisał, ułożył w słowa i muzyką miłą uchu przyozdobił.

Potem zwój opuścił i zrobił dramatyczną pauzę. Zerknął na gnoma i spytał:

– No i jak?

– A co, to już? – zdezorientowany słuchacz otworzył szeroko oczy.

– Tak, na razie mam tylko tytuł. Ale znamienity, prawda?

Innorasowiec patrzył na niego z dziwnym wyrazem twarzy, po czym skwitował:

– Nie rymuje się.

Gdyby Partum siedział na krześle, to by z niego spadł. Co za prostak, nieuk i brudny śmierdziel. Tak traktować POETĘ! Bard zacisnął szczęki, nabrał powietrza w płuca i wyrzucił z siebie teatralnie:

– A spierdalaj pan…!

Gnom postukał się w czoło, splunął na bok i wstał. Powiedział jeszcze na odchodne:

– Lecz się, palancie. I wsadź se to pióro w dupę, zrobisz z niego lepszy użytek.

 

***

„Skoro nie ma weny, będą notatki. Potem ułożę je w strofy", zadecydował bard. Dopiero teraz się uspokoił. Och, tylko się nie denerwować, bo zapiski nie wyjdą…! Należy policzyć do dziesięciu i wyciszyć się. Jego sztuka nie znosiła hałasu.

No.

To zaczynajmy. Trochę tego jest.

Do diaska, trzeba się pospieszyć, bo nadjeżdża jakiś zawodnik! Tak, widać już proporzec i słychać muzykę, zwiastującą nadejście rycerza! Toż to ten świętopieprzęnięty paladyn Firspant! Ależ się zapowiada walka! Ha! Proszę, ruszyły zakłady! Jak obstawiają? No, no! Na Firspanta! Czyżby dni bestii dobiegły końca?

 

„Do dzieła. Zostało mi mało czasu! Sięgnę więc po najważniejsze zdarzenia, bom przecież nie kronikarz, żeby wszystko co do minuty opisywać", ocenił Partum i gorączkowo zabrał się za sporządzanie notatek.

BRUDNOPIS PARTUMA.

DZIEŃ 1

Turniej mieli rozpocząć smokobójcy z koczowniczych plemion Conanu. Mieli, bo nic z tego nie wyszło, tylko się ludzie na wzgórzach wynudzili. Zrazu myśleli, że wojownicy się spóźniają, ale w końcu dotarło do nich, że nikt się nie pojawi. Owszem, wojowie wyjechali spod Cieniodębu. Jakoś jednak nie stawili się na miejscu, po drodze dając dyla w leśne ostępy. I tyle ich widziano.

Tak minął dzień, w którym nic się nie wydarzyło.

Czy smokobójcy zasługują na jakąkolwiek wzmiankę w poemacie?

Ech, no może i tak. Ale przyszykujmy im nieco bardziej dramatyczny finał. Może rykołaki? Może jakiś zbłąkany szarłak? Ma być krwisto i ostro, przecież nikogo nie zainteresują brudni, zarośnięci tchórze. Niech sobie będą odrażający, ale niech nie uciekają. Mogą mieć co najwyżej pecha, bo – dajmy na to roszponogon – rozszarpie ich na strzępy.

Oto rodzi się nowa legenda!

 

DZIEŃ 2

Poszukiwacze przygód, psia ich mać.

Pojawili się z samego rana, próbując nie wzbudzać nadmiernego hałasu. I, zanim zaskoczeni widzowie pobudzili się, ci zajęli ustalone pozycje. Czterej elfi łucznicy przysiedli na południowym wzgórzu, kierując groty ku górze. Na przód wysunęli się okuci w skórzane zbroje wojownicy, bodajże człowiek i dwa krasnoludy. Z tyłu zaś stanął mag: mieszaniec o gnollich rysach. Czarodziej zajął się rzucaniem uroków ochronnych: wokół jego kompanów pojawiły się różnokolorowe sfery, które rozmywały ich sylwetki w drobnych drganiach powietrza. Mag zostawił dla siebie najpotężniejszy czar: w jasnym blasku pulsującego światła podwoił się i potroił, a następne zamarł w oczekiwaniu.

Przez widzów przetoczył się szmer zachwytu, sypnęły się pierwsze zakłady, obstawiające zwycięstwo turniejowiczów. „Widziałem takich śmiałków na pęczki", pomyślał Partym. „Stroili się w kolorowe piórka, robili wokół siebie zamieszanie, a jak przychodziło co do czego, to lepiej nie gadać."

 

Pierwszy zaczął człowiek, groźnie potrząsając wielką maczugą:

– Wyłaźże, gadzie! Przyszliśmy po ciebie, synu czarta!! – pisnął cienkim głosikiem.

Z początku nic się wydarzyło, więc jegomość znowu się nastroszył:

– Ej, poczwaro!!! Pora na ciebie! Chodź do nas, porachujemy ci gnaty!!

Ktoś w oddali ryknął przeciągle i było już wiadomo, że smok przyjął zaproszenie.

Widzowie nerwowo zaklaskali, a wojownicy na dole przygotowali się do walki.

– Aaaa! Haaaaa!!!! – poszukiwacze przygód robili hałas, dodając sobie animuszu. A gdy pojawiła się bestia, zamilkli. Smok wyłonił się zza gór i przysiadł na jednej z nich.

Wyciągnął ku dołowi szyję i spytał ot tak, po prostu:

– Słucham?

– Stawaj, gadzie!!! – wrzasnął mężczyzna, lekko zbity z tropu.

– Nie chce mi się. Czekałem wczoraj. Nie było nikogo, to się najadłem gdzie indziej. Teraz trawię.

– Dość gadania!! Stawaj, poczwaro!!

– Ja bardzo nie lubię, jak się mnie obraża. – ostrzegł smok, rozkładając skrzydła – Zaraz się zezłoszczę. Jak się zezłoszczę, to do was przylecę. Wierzcie mi na słowo, nie chcecie poznać mnie aż tak blisko.

– Och, ty jaszczuro niemyta! Ty parcho oślizła! – zakrzyknął jeden z krasnoludów i pogroził wielkim toporem – Bliżej ci do krewetki niż do smoka, a spokrewnionyś chyba z psem, bo ujadasz jak suka w rui!!

– Ostrzegam was, ludki… – mruknął niezadowolony smok i zatrzepotał niecierpliwie skrzydłami.

– A udław się tymi ostrzeżeniami!! – wrzasnął człowiek.

To ostatecznie rozsierdziło bestię, która ryknęła tak, że z Czerwonych Pazurów posypały się kamienie. Gad zawył i wzleciał w chmury, które skłębioną szarością przykryły jego cielsko.

– Uciekł? – spytał mag – To się liczy za wygraną?

– Gotuj się! – krzyknął krasnolud.

Smok pikował, zatrzymał się tuż ponad ziemią. Wszyscy widzowie rzucili się na brzuchy, ze strachem przylegając do bujnej trawy. Bestia sunęła niziutko, raz po raz wściekle ryjąc kolczastym ogonem w okoliczne pagóry. W pozostawiane przez niego bruzdy zmieściłby się rosły chłop.

Monstrum zleciało w dół i kłapnęło paszczą tuż obok czarodzieja. Ten skoczył, klasnął w dłonie i posłał gadowi kule lodu. Smok wyminął je i zionął, zieloną ścianą ognia wypalając pokaźny łan pola. Ten atak dał niewiele, płomień rozbił się o sferę ochronną maga, ześlizgując się po niej na ziemię.

Potwór kaszlnął, a w tym momencie poszybowały na niego zatrute pociski. Do akcji wkroczyli łucznicy. Gęste strzałobicie runęło na rozeźlonego jaszczura, który zakrzyknął coś w niezrozumiałym języku. Wyciągnął przed siebie łapy i pazurzastymi palcami nakreślił w powietrzu linię, łączącą strzelców i czarodzieja.

Widzowie mieli wrażenie, że powietrze nabrzmiało i spuchło, a strzały zatrzymały swój lot. Potem nagle zmieniły tor i, skręcając ostro w bok, pomknęły ku magowi. Z łatwością pokonały jego sferę ochronną, wbijając się w nią jak w masło. Sobowtóry czarnoksiężnika rozproszyły się w okamgnieniu. Mężczyzna zawył boleśnie, gdy sięgnęły go bratobójcze pociski. Osunął się z jękiem na kolana, po czym zarył twarzą w trawę i znieruchomiał.

– Ynkawr! Ynkawr!! – wrzasnął jeden z łuczników, szyjąc z wściekłą furią kolejnymi strzałami. Groty rozbijały się o twardą skórę smoka, który poderwał się do lotu. Przefrunął nad strzelcami, zahaczając o nich ogonem. Kościste wypustki rozorały mężczyzn, a jednego nadziały jak na widły i wniosły w niebo. Bestia podrzuciła zwłoki, a potem złapała je w otwartą paszczę.

Trzeba było przyznać, że wojownicy do końca stawiali opór, nawet wtedy, gdy smok wylądował tuż obok. W końcu walka zaczęła przypominać zabawę kota z myszą, która wie, że walczy o życie. Smok znudził się nierównym pojedynkiem i niby od niechcenia machnął pazurami, rzucając:

– Kończmy z tymi zalotami. Zapraszam na talerz.

Krasnolud i człowiek rozpadli się na plastry. Dosłownie.

Ostatni poszukiwacz przygód upuścił broń i otworzył szeroko usta. Widocznie chciał krzyknąć, ale szok odebrał mu mowę. Jaszczur znowu kłapnął paszczą i połknął wojownika, okropnie przy tym mlaskając. Potem zaś odwrócił się w stronę bladych widzów, lekko się skłonił, kaszlnął i odleciał, kryjąc się w Czerwonych Pazurach.

Tak, drogie dzieci. W walce ze smokiem nie ma nic pięknego, a i romantycznych uniesień brakuje. No, chyba że smok się zakocha.

Ale to już zupełnie inna bajka.

 

DZIEŃ 4.

Każdy, kto myślał, że bestię można utłuc magiczną włócznią, mylił się.

 

DZIEŃ 7.

Była za wolna, niezwrotna i wymagająca długiego przeładowania.

O, bogowie, świećcie nad duszami śmiałków, którzy ruszyli na smoka z balistą. Albowiem balista okazała się dotkliwie nieskuteczna.

 

DZIEŃ 8.

Ten dzień śmiało można nazwać dniem dziwaka.

Mężczyzna pojawił się nie wiadomo skąd, niemal nagi, z białym prześcieradłem, przerzuconym przez ramię. Przytargał ze sobą skrzynię po ziemniakach, którą znalazł na śmietnisku w Cieniodębie. Ustawił ją na środku Pola Świchwosta, wdrapał się na nią i wyzwał smoka na pojedynek… słowny.

Bestia przysiadła pod Czerwonymi Pazurami i obserwowała jego zmagania. Dziwak perorował godzinami, przytaczał argumenty i dowodził słuszności tego, że smok powinien wycofać się z turnieju. Odwoływał się do gadzich uczuć, doświadczeń, sięgnął nawet po wielkość jego rasy. Gadał i gadał, gestykulował i giął się w pół, wznosił palec i wytykał nim jaszczura niczym mnich na kazaniu w świątyni Czterech Żywiołów. Ludzie zaczęli przysypiać, a i sam smok – początkowo zainteresowany oratorskim wybrykiem natury – wyglądał na znudzonego. Leżał rozpłaszczony na ziemi, opierając podbródek na łapach. W końcu westchnął i rzekł:

– Idź pan.

Retor ani myślał usłuchać, wzmógł tylko siłę przekonywania.

– Idźże w cholerę, bo umrę z nudów.

Mężczyzna, mylnie interpretując zapowiedź wygranej, aż podskoczył z radości, po czym na jednym tchu wypluł tyradę obelg i gróźb.

Smok nie zdzierżył. Przytkał palcem nozdrze i chuchnął strumieniem ognia. Mówca spopielił się na węgiel.

„Może czasem lepsze są argumenty siłowe?", pomyślał Partum.

 

DZIEŃ 10 i 11.

Oni też nie dali mu rady, czyli czarodzieje z Samopału, których magia nie mogła równać się z atakami czarnej bestii. Spektakl był niezwykły, pełen świateł i wybuchów, nekromanckich sztuczek i lodowego deszczu. Magowie wykorzystywali potęgę żywiołów, siekąc smoka wodą, ogniem, ziemią i powietrzem. Trąby powietrzne o lejach zakrywających całe Pole Świchwosta, płonące implozje, chmury skraplające się w potok gęstego błota, gęste ulewy – wszystko to było nieskuteczne. Czarodzieje padali jeden po drugim. Jaszczur nie został nawet poważnie ranny. Być może lekko przypiekło go w bok, ale cóż to dla niego znaczyło? Tyle, co nic. Jedynie lśniące łuski zmatowiały i zaskwierczały, dymiąc się cienką smugą szarej pary. I tyle.

Magowie zapłacili za pojedynek życiem, kończąc w smoczej paszczy. Ludzie jęknęli z zawodem. Od tej pory każdy, kto nie chciał zbankrutować, obstawiał jego wygraną.

 

DZIEŃ 14.

Przyszła kolej owczarzy i szewców. Gdy weszli na Pole Świchwosta, do ludzi dotarła okropna woń mokrej wełny, stęchłego sera i jeszcze czegoś… Czegoś bardzo duszącego, cierpkiego i mdlącego. Większość widzów zakryła nosy, a co wrażliwsi po prostu wycofali się.

Pastuszkowie w okamgnieniu rozstawili wypchane owce. Zwierzęta puchaciły się jaskrawą bielą, a ich pełne brzuchy sięgały źdźbeł trawy.

– Hop, hoooop! – zawołał jeden z mężczyzn, po czym dał znać pozostałym zawodnikom. Ci rozpierzchli się na wszystkie strony, kryjąc się w wysokiej murawie. Smok przybył za moment, leniwie się rozglądając. Zauważył kierdel i obwąchał go podejrzliwie.

Po chwili capnął kilka owieczek i wzbił się w chmury.

– Cha cha!! I kto wygrał, psie juchy? – spomiędzy traw wyskoczył jakiś szewc, przedwcześnie okazując swoją radość. Po chwili z nieba spadł deszcz siarki, zmieszany ze strzępami białego runa. Mężczyzna urwał w połowie i już nie zdążył się schować. Gad nabił go na swoje pazury i – jeszcze wierzgającego – zapakował do paszczy.

– Lepiej żmiatajcze do szwych domów, moi drodży – doradził, przeżuwając.

Nie musiał tego powtarzać.

 

DZIEŃ 17

Oto dzień, w którym widzowie uwierzyli, że smok nie jest nieśmiertelny.

A chociaż spopielił dwie katapulty, które przyciągnęła ze sobą banda orków, to tym razem nie uniknął poważniejszych obrażeń. Trafiony głazami padł i przylgnął do ściany Czerwonych Pazurów. Chwila nieuwagi sporo go kosztowała. Orki napadły na niego chmarą, żądląc niczym rój rozwścieczonych szerszeni. Nastroszyli się siekierami, toporami i włóczniami, wściekle kłując, siekąc i rąbiąc.

Smok wierzgał, odganiając łapą namolnych przeciwników. Kłapał dookoła paszczą, ściągając z siebie przeklętą szarańczę. Ział ogniem, czarował – wielokolorowe eksplozje rozsadzały po kilku atakujących na raz, ale w ich miejsce pojawiali się następni.

Bestia, pokrwawiona i posiniaczona, w końcu rozprostowała skrzydła i z niemałym wysiłkiem wzbiła się w przestworza, nadal oblepiona parunastoma orkami. Zakręciła piruet, pozbywając się męczącego balastu, a napastnicy z krzykiem rozbili się o skały, znacząc je czerwonymi plamami. Monstrum – wyraźnie osłabione i poturbowane – skierowało na przeciwników potężny czar. Piorun kulisty poraził kolejne ofiary.

Mieli szczęście ci, którzy uciekli.

Ci, których prześladował pech, skończyli jako pieczyste.

 

KONIEC BRUDNOPISU

 

***

I tak oto nadeszło dzisiaj, czyli dwudziesty pierwszy dzień turnieju.

Partum zastanawiał się, w jaki sposób smok przyrządzi paladyna Firspanta, który – przy triumfalnym akompaniamencie trąb i kobz – właśnie wjechał na Pole Świchwosta.

Za nim wtoczyli się harpunnicy i łowcy, wyposażeni w sieci oraz powrozy. Ustawili się półokręgiem za dowódcą. Firspant, cały zakuty w szmelcowaną zbroję, rozpoczął motywujące kazanie. Bredził coś o stworzeniach ciemności, piekielnych bestiach, potworach Otchłani, odwoływał się do zbawienia i sumienia, nie zapomniał nawet o nagrodach, jakie „tamten świat" przygotował dla największych bohaterów doczesności. Jego nawiedzona homilia była zapalczywa, pełna wielkich słów i emocji, ale tak naprawdę sprowadzała się do jednego polecenia: „Zabijcie jaszczura, uczyńcie mnie sławniejszym!"

Bard rozglądnął się i zawiedzony stwierdził, że tylko on ma takie odczucia. Widzowie patrzyli na paladyna z zachwytem i ślepą bogobojnością, uniesieni jego sprawną retoryką. Na twarzach większości malował się tępy uśmiech, a gromkie brawa, jakie Firspant otrzymał na koniec odezwy, jak huragan przetoczyły się po okolicznych wzgórzach.

Pomocnicy paladyna uklękli przed nim jak przed bóstwem, a ten błogosławił ich, kreśląc w powietrzu runy czarów ochronnych. Nad głowami wojowników pojawiły się aureole.

Firspant wycofał się, wyjął wielki, złoty róg i zadął, anonsując swoje huczne przybycie.

Długi dźwięk jeszcze nie skończył się, a nad szczytami ukazał się jaszczur.

Zaciekawiony, przyglądał się nowym przeciwnikom. Po chwili rozpoczął lot ku Polu Świchwosta. Firspant nie czekał na bezpośrednie starcie. Uniósł władczo dłoń, a jego wojownicy wymierzyli w smoka. Słońce błysnęło na ostrych harpunach.

Bestia przyśpieszała, a z jej nozdrzy zaczęło się dymić.

– Teraz!! – wrzasnął paladyn i pociski poszybowały w chmury.

Tym razem gad nie uchylił się: leciał zbyt szybko, by nagle wyhamować i zmienić kierunek..

– Aaaach!!! – zaryczał dziko, gdy wyrzucona spisa przekłuła mu błoniaste skrzydło.

Monstrum straciło równowagę, zwinęło ranne skrzydło i bezwładnie zapikowało, uderzając o skały. Runęło z impetem na ziemię i, gdyby nie jego ciężki oddech, można by uznać, że Firspant zwyciężył.

Smok rzęził i widocznie stracił na chwilę przytomność, bo nie reagował, gdy podwładni paladyna przerzucali nad nim osmolone powrozy.

Obudził się niewiele później.

Bił ogonem na oślep, na prawo i lewo rozgarniając rycerskich sługusów. Potem jednak, bezceremonialnie dźgnięty harpunem, stracił czucie w ciele. Kątem oka zobaczył, jak wskakują na niego z toporami, by porąbać mu kościane kolce na ogonie. Próbował ziać ogniem, ale związano mu także pysk, przyduszając go mocno do ziemi.

Przestał się więc szarpać, wiedząc, że sprawia mu to coraz więcej bólu.

Znieruchomiał, patrząc na zbliżającego się powoli Firspanta.

Zmrużył oczy i ściągnął mocno brwi, co paladyn wziął mylnie za poddańczy gest. Przecież nie mógł wiedzieć, że gad czarował, w pełni koncentrując się na potężnym zaklęciu.

Mężczyzna odezwał się do jaszczura, a jego głos, zniekształcony kilogramami skuwającego go żelastwa, zabrzmiał wyjątkowo nieprzyjemnie i podstępnie.

– Nie błagaj o litość, istoto ciemności! – zaczął dramatycznie – Bo nie będzie ci ona dana!!

„Cóż za świętobliwa miłosierność", pomyślał Partum, na bieżąco czyniąc notatki.

– Albowiem wrócisz tam, skąd przyszedłeś!! – krzyknął, wyciągając miecz i kierując go w stronę bestii – Odejdź w czeluście piekielne! Przepadnij w trzewiach ziemi!!

To powiedziawszy zaszarżował, by unieruchomionemu smokowi zadać serię odważnych ciosów. Nie zdążył tego uczynić, ba! Ledwo co wyhamował pędzącego galopem wierzchowca. Z krzykiem zatrzymał się tuż nad krawędzią, przez chwilę łapiąc równowagę. Ostatkiem sił opanował przerażone zwierzę.

Przed nim otwierała się ziejąca czernią dziura.

Życzenie Firspanta stało się rozkazem: smok zapadł się pod ziemię.

 

Partum widział atakującego paladyna.

Wtem ziemia się zatrzęsła, a widzowie poupadali. Pole Świchwosta zadrżało. Ze wszystkich stron przecięły je rozpadliny, pękające promieniście w kierunku bestii.

Ci nieszczęśnicy, którym nie udało się uciec, wpadali w nie z dzikim wrzaskiem.

W końcu huknęło i, przy akompaniamencie spadających skał, smok zapadła się. Całun kurzu i pyłu pomknął w górę, wyrzucając z siebie grudki błocka.

Monstrum zniknęło. Na jego miejscu znajdowało się teraz potworne, parujące dziurzysko. Jednak Partum przeczuwał, że to jeszcze nie koniec.

Nad brzegiem wyrwy zgromadzili się zwolennicy Firspanta, ciekawie zaglądając w jej mroczne czeluście. Sam paladyn, wyraźnie zdezorientowany rozwojem sytuacji, także wychylił się z siodła.

Widzowie słyszeli jedynie strzępki gorączkowych rozmów.

– No, widzisz coś?

– Nic.

– Ja też nie.

– Czekaj!

– Co?

– Słyszycie? Tam, w dole…

– Nie… Zaraz! O, coś jakby…

– Bulgotało?

– No!

– Tak, tak! Teraz słyszę coraz wyraźniej!!

– Aha, jakoś tak bliżej i bliżej…

– O, na demony ciemności… Uciekajcie!!!!

Nagle z wnętrza dziury wystrzelił słup gęstej lawy. W nim, pomiędzy palącymi się strumieniami płynnych skał, zamajaczyło czarne cielsko smoka. Wrząca maź zakipiała na tle Czerwonych Pazurów, zawisła chwilę w powietrzu. A potem chlusnęła całą siłę na Pole Świchwosta, zalewając wrzeszczących przeciwników.

Fala spienionej magmy rozpędziła się po całej polanie, niczym morze rozbijając się o zbocza wzgórz. Iskrzące krople bryznęły na widzów, którzy uciekali ku wierzchołkom wzniesień.

Smok bił z wysiłkiem poranionymi skrzydłami, próbując wznieść się wyżej i wyżej. Z ciała wystawały mu harpuny, a niektóre kolce na ogonie miał przypiłowane.

Ale przeżył.

Ta sztuka nie udała się zaś Firspantowi i jego pomocnikom.

Partum westchnął. Będzie z tego piękna, porywająca ballada. Ale jak ja zakończyć?

Bo przecież ballada musi mieć jakieś zakończenie, czyż nie?

Koniec

Komentarze

Sathe, skróciłem tytuł, bo strasznie był długi i dwa wersy zaczynał zajmować. Wszyscy, co czytali poprzednie części i tak będą wiedzieć, w czym rzecz. :)
Pozdrawiam. 

jasne, dziękuję. :) prosiłabym jeszcze kometarz i ocenę (oczywiście w wolnej chwili). wszystkie recencje i średnie biorę sobie do serca i cyzeluję warsztat (no i w miarę mozliwości pomysłowość, ale to jak wena pozwoli). :)

daję mocną piątkę (szkoda że nie ma połówek). opis turnieju ciekawy, no i jeszcze wkręt z balistą :)

Chyba chcę całość. Naraz.

Komentarz + uzasadnienie w:” NIE KRADNIJ! (JEŚLI WCZEŚNIEJ NIE ZABIJESZ), cz. XIII – XIV”

6/6

Nowa Fantastyka