- Opowiadanie: MałaWiedźma92 - Seamair

Seamair

“Seamair” to tekst z gatunku urban fantasy. Należy raczej do tych dłuższych. Dla wszystkich, którzy lubią klimaty celtyckie. Będzie mi bardzo miło, jeśli zostanie przeczytane mimo ewentualnych niedociągnięć.

Dyżurni:

ocha, bohdan, domek

Biblioteka:

RogerRedeye, Pan, Suzuki M.

Oceny

Seamair

 „Błazen:

Co Pitagoras mówi o dzikim ptactwie?

Malwolio:

Że dusza prababki może zamieszkać w kukułce.

Błazen:

I cóż ty mniemasz o takim poglądzie?

Malwolio:

Bynajmniej go nie podzielam, mając szlachetniejsze pojęcie o duszy.

Błazen:

Bywaj zatem i siedź po ciemku. Nim uznam, żeś zdrów na umyśle,

 musisz najpierw zgodzić się z Pitagorasem;

drżeć, że zabijając kukułkę,

wygnasz z niej duszę prababki (…).”

W. Shakespeare

”Wieczór Trzech Króli”

~*~

Narodzili się.

– Co z tego, Kruku? Każdy się kiedyś rodzi.

Tak, Słońce. Lecz nie trzeci raz. Trzy, idealna liczba. Najważniejsza triada życia. Wrócili, nie możesz zaprzeczyć.  

– Co się narodzili, co ty mi tu gadasz?! Każdy się kiedyś rodzi, do jasnej Anielki!  To nie może być nic ważnego. Dwa razy żeś mnie brała, pakowała w kłopoty i ty myślisz, że dam się trzeci raz namówić?!

 Zobaczysz i pożałujesz…

– Jak zawszę, kiedy narzucasz zakończenie historii.

~*~

Niska kobieta szła w podartych kapciach przez osiedle domków jednorodzinnych, przyglądając się uważnie niemal identycznym ogródkom, zupełnie jakby czegoś szukała. Czasem podchodziła do brązowych, metalowych siatek, przypatrując się roślinom. Po chwili jednak odchodziła dalej, kręcąc głową ze zniecierpliwieniem.

Pozornie nie zwracała uwagi na wszechobecną, nienaturalną ciszę. Nie zaszczekał żaden pies, nie miauknął kot.

Poczuła się nieswojo.

Wiedziona przeczuciem, wyszła na nieduży skwer przed małym, niebieskim domkiem. Na jednej z ławek zobaczyła śpiącego mężczyznę, a jego widok wyrwał ją z głębokiego zamyślenia. Przez moment myślała, że może dziwna postać jest po prostu martwa, szybko jednak odrzuciła tę myśl, ponieważ wydała się irracjonalna. Podeszła, wiedząc co właściwie powinna zrobić, chociaż dałaby sobie głowę uciąć, że nie był to jej własny pomysł. Ściągnęła szlafrok. Chłodny dreszcz sprawił dziewczynie przyjemność, kiedy pochylała się, by okryć welurem śpiącego.

Wtedy dostrzegła, co trzymał w ręce, a na jej twarzy odmalowało się niedowierzanie, pomieszane z ekscytacją i szczęściem. Mgiełka skroplonej pary wodnej wyłoniła się spomiędzy warg, gdy oddychała z przejęciem, starając się wyciągnąć długo poszukiwany pęczek ziół z ręki blondyna. Melisa, by uspokoić sumienie, złocień, na odprężenie, mięta polej by wywołać krwawienie, a krwawnik – by mu później zapobiec. Kasztanowiec na stłuczenia. Przez chwilę przyglądała się martwym roślinom z niezwykłą wręcz troską.

Były w końcu składnikami herbatki na spędzenie płodu. Pradawnym aktem oporu przed lekkomyślnością i przeznaczeniem. Ale koniczyna… Trójlistny wyrzut sumienia, przypominający o czymś, co właściwie powinno być zapomniane już dawno, nie pasowała do całości. Lecz po dodaniu wzbudzała pradawną magię, niezrozumiałą nawet dla przerażonej dziewczyny, która na jej widok podskoczyła i zaczęła uciekać. Kurczowo zaciskała w pięści dłonie, jakby ten gest mógł zatrzymać gwałtownie bijące serce. Tymczasem jeszcze bardziej potęgował uczucie wytrącenia z równowagi.

Ostrzeżenie, czy też przeznaczenie? Nieważne, byle szybciej, byle dalej!

Krajobraz zmieniał się z każdym krokiem, lecz nie zwróciła na to uwagi, dopóki nie dotarła na swoje blokowisko. Wbiegła na klatkę schodową, wpadła do mieszkania, zamknęła drzwi na klucz. Zdyszana, oparła się o ścianę i usiadła z lekkim westchnieniem ulgi. Trafiła do swojego azylu, była bezpieczna.

Nie do końca jednak, gdyż w mieszkaniu czekała na nią dziewczynka, może kilkuletnia. Z czarnymi warkoczami, upiornymi, ciemnymi oczami i z ironicznym uśmieszkiem, kontrastującym z niewinną, dziecinną twarzyczką. Jak zwykle podeszła, by bawić się jej koszulą nocną, okręcając materiał wokół palców, drąc, ściągając go z przerażonej właścicielki.

Kobieta zapragnęła się obudzić.

Zrobiła to, starając się opanować przyspieszony puls. Zmrużyła oczy, zasłaniając je przed porannym słońcem, choć jego blask o świcie nie był zbyt intensywny. Leżała tak przez dłuższą chwilę, bojąc się zasnąć ponownie, w obawie przed powtarzającym się od kilku miesięcy snem. Niezmiennie analogicznym, jak gdyby każde senne widzenie było dalszym ciągiem spójnej rzeczywistości, osadzonej w innym świecie, przestrzeni. Nie wierzyła w światy alternatywne – nie mogła udowodnić przecież istoty innych wymiarów niż wysokość, szerokość, głębia i czas. Lecz mimo to czuła pod skórą podświadomy lęk przed czymś, co umykało logice.

Klara, dwudziestopięciolatka z włosami obciętymi na jeża, bała się własnego mózgu.

Zawsze miała wrażenie, że coś było z nią nie w porządku, od dziecka łowiła uchem głosy wokół siebie, których nie słyszał nikt inny. Od jakiegoś czasu jednak zobojętniała na wszelkie objawy – aż do momentu, gdy poznała Brygidę. Gdy zaczęła się dziwna seria nocnych omamów.

Zadrżała.

Spojrzała na zegarek, chociaż właściwie wiedziała, która była godzina. Zawsze budziła się o szóstej.

 Dwadzieścia minut później, kiedy już otrząsnęła się z dziwnego uczucia niepokoju, siedziała w mieszkaniu niedawno zmarłej sąsiadki, starej Brygidy, którą Klara się opiekowała. I to ona musiała posprzątać rzeczy denatki, ponieważ nie było nikogo, kto mógłby to zrobić.

Zawsze, gdy przekręcała nieco zardzewiały klucz, dostawała gęsiej skórki. Być może powodem był upiorny wystrój mieszkania starszej kobiety, pełen gratów, kurzu i religijnych obrazów, śmierdzący kocimi szczynami i naftaliną. Choć może chodziło o samą jego lokatorkę, której Klara szczerze nie lubiła i tylko jakiś rodzaj miłosierdzia skłaniał ją do codziennych odwiedzin.

Przy drzwiach znalazła kartkę, wyrwaną z rozpadającego się zeszytu. Podniosła ją, zdziwiona. Poznała pismo zmarłej podopiecznej i najprawdopodobniej wyrzuciłaby kartkę do śmietnika, gdyby nie ostatnie słowo, dopisane później, innym długopisem.

"I tak tam pojedziesz, Perełko."

 Klara niemal dostała zawału, choć właściwie wiadomość nie powinna była jej niepokoić. Racjonalne podejście do sprawy, jakie zazwyczaj miała mówiło, że kartka po prostu wypadła, kiedy dziewczyna wychodziła z mieszkania ostatnim razem. Być może to przeciąg przywiał skrawek papieru na szarą wycieraczkę. Takie rzeczy sie zdarzały i nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby słowa w bezpośredni sposób nie nawiązywały do ostatniej świadomej rozmowy, jaką Klara przeprowadziła ze swoją podopieczną dwa tygodnie wcześniej. Skrawek papieru wyleciał jej z drżących rąk, kiedy zaczęła ją sobie przypominać.

Właściwie rzadko rozmawiały, wybierając milczenie nad puste, pełne niechęci słowa. Dwa zupełnie różne charaktery, nierozumiejące siebie nawzajem, w jakiś sposób zmuszone do koegzystowania i wzajemnej symbiozy. Dawały sobie nawzajem pozory normalnego życia, chociaż tylko jedna strona to zauważała. W dość ponurym nastroju zaczynały więc dzień, wstawiając wodę na herbatę, która była ich wspólnym rytuałem.

Ktoś kiedyś napisał, że parujący kubek tego gorącego napoju, zawsze towarzyszy emocjom. Zielona, czarna, czerwona – niezależnie od rodzaju – potrafi ukryć żal, zatopić łzy na dnie duszy i zmienić krzywy grymas w uśmiech. Herbata, celebrowana jako napój chińskiej arystokracji, przełamywała granice, towarzyszyła najważniejszym chwilom, gdy człowiek mógł odpocząć i przezwyciężyć wreszcie bełkot dnia codziennego, odnajdując to, co ukryło się w podświadomości, a wychodziło na wierzch w postaci na wpół sennych marzeń.

W przypadku Brygidy i Klary nie mogła jednak spełnić swego pierwotnego przeznaczenia, grając w tym przedstawieniu rolę swej własnej negacji, potęgując napięcie.

Tamtego dnia Klara nie zdążyła przygotować herbaty. Zaledwie chwilę siedziały w ciszy, słuchając gotującej się na gazie wody, kiedy staruszka zaczęła śpiewać. Drżącym głosem wyrzucała z siebie irlandzkie słowa, jakby chciała w ten sposób zadbać o uroczystość zbliżającej się chwili. To było tak nagłe, tak niecodzienne, że Klara niemal skamieniała. Nie rozumiała znaczenia słów i przez kolejne dziesięć minut, w osłupieniu, słuchała staruszki. Zauroczona i zaniepokojona, zupełnie nie zwróciła uwagi na gotującą się na gazie wodę, pozwalając czajnikowi akompaniować głośnym piskiem.

Wtedy właśnie kobieta umilkła, kot wyłączył wodę, a Klara po raz pierwszy naprawdę przestraszyła się starszej osoby. Czuła narastającą panikę, obezwładniającą, nakazującą pozostanie w miejscu.

– Wiedziałam, że kiedyś przyjdziesz – powiedziała Brygida, zupełnie nie zważając na przerażenie dziewczęcia. Klara nie mogła jednak przestać się zastanawiać, jak tak gruby kot mógł dosięgnąć kurka z gazem?

– Przecież przychodzę codziennie. Każdego dnia mnie pani widzi. Co w tym nadzwyczajnego? – zapytała niepewnym głosem dziewczyna, wpatrując się w czarno – białe stworzenie, jakby widziała je po raz pierwszy.

Kocur, o umaszczeniu jak najbardziej pospolitym, najwidoczniej nie był tylko kotem, co podpowiadała jej intuicja, ale starała się ją zignorować. Nie lubiła jej ufać, przecież. Gdyby Klara miała choć trochę mniej nieustępliwy charakter, uciekłaby. Być może była po prostu ciekawa, niemniej jednak panna nie wycofywała się łatwo, nawet jeśli wokół działy się rzeczy nie do końca zrozumiałe. Musiała mieć wyjaśnienie, czekała więc na nie.

-Jako Perełka jesteś i będziesz nadzwyczajna. Ty. I on. Ach, on, Zręczny Chłopiec… – zamilkła, z trudnym do zinterpretowania wyrazem twarzy, po czym kontynuowała –  Tyle, że najpierw musisz się nią stać – skończyła, cierpkim głosem.

Mówiła z trudem, jakby organizm przypomniał sobie, że jest właściwie wrakiem, co jakiś czas mocno kaszląc. Klara jednak nie ruszyła się z miejsca, sparaliżowana i nagle mało miłosierna. Miała ochotę wyjść, lecz mimo wszystko trwała z kwaśną miną, siedząc na drewnianym zydelku do obierania ziemniaków.

 – Nie ja cię wybrałam – mówiła dalej Brygida. – Prawdę mówiąc – nie jesteś najlepszym wyborem. Ale przeznaczenie wystrychnęło mnie na dudka. Gorszej idiotki ze świecą szukać. Widzisz. Brak ci nawet charakteru, żeby mi się odciąć. Milczysz jak głupia gąska, taka prawda! Musisz stać się kimś, a nie nikim. Jak możesz być Perłą, skoro daleko ci nawet do zwykłego gnoju? Masz jechać do domu. Masz zatrzymać Koło Życia, które kręci się w upiornej regularności, wzbudzonej przez ciebie! Lecz czy będziesz potrafiła? Czy się nie pomyliłam? – staruszka w zamyśleniu spytała samą siebie. – Nie może być inaczej, nie może być.  

– Domu? Jakiego domu? Ja nie mam domu, a Pani wariuje, majaczy Pani, Brygido. I obraża mnie bardziej, niż powinna – powiedziała dumnie Klara, jeszcze bardziej rozsierdzając staruszkę. Ta zamilkła na chwilę, jakby zupełnie tracąc nadzieję na to, że z dziewczyny da się jeszcze coś zrobić. Po chwili niemal bezgłośnie wyszeptała „nie ja wybierałam”.

–  Nie wiesz, nie rozumiesz – mówiła dalej. – Nie musisz, nie teraz. Twoją powinnością jest mi zaufać, bo tylko ja wiem, co dla ciebie najlepsze. Bo przecież nie oni, prawda? Nie twoja kochana rodzinka? – staruszka zrobiła efektowną pauzę. Zakasłała. – Dla mnie jesteś ważna, niezwykle, Perełko. W naszej historii, twojej historii, szalona Bogini rzuca wszystko, dla śmiertelnika, którego kocha ponad wszelką miarę. I staje się Perłą, wrzuconą w koło ludzkiego życia, by pojawiać się raz na jakiś czas i sprawiać, że historia kocha się powtarzać. Księżniczka, która rzuca się z klifu, bo nie może zatrzymać przerastających ją wydarzeń,  zaniedbana panna włamująca się do starego dworu, gdzie ma nadzieję znaleźć kochanka. W porze „nim zapadnie zmrok, lecz przed końcem dnia”…

Klara poruszyła się niespokojnie.

– W każdym razie – staruszka kontynuowała –  nasza bohaterka, bo jest tylko jedna w każdej z tych historii nie powinna była tego robić, za każdym razem bronić się przed nieuniknionym. Ale może przeceniam ludzi, przeceniam ciebie, w końcu rozumu ci poskąpiono. Tyle, że w noc Samhain wszystko może się zdarzyć, a ty masz możliwość naprawienia swoich dawnych błędów. Już czas, jedyny i niepowtarzalny! Trzeci… Mało, pomyślisz sobie pewnie, ale to przecież magiczna liczba, dla nas, Dzieci. Masz tam jechać dziewczynko i go odnaleźć, twojego Zręcznego Chłopca. Kontynuować to, co dziewczę, zaczęłaś. To, co rozpoczęłaś w Mag Mell, Perełko.

Cały monolog wydał się Klarze bełkotem. Miała dość całej sytuacji, swojego pozornego spokoju.

– Nie – odpowiedziała tępo, nie pytając o szczegóły, nie chcąc ich znać. "Absurd", pomyślała za to.

– Nie spytałaś nawet kogo masz znaleźć, a fe. Wstydź się swojej ignorancji. Przecież mamy mało czasu, a ty nie chcesz mnie słuchać. Dobrze, możesz nic nie wiedzieć, ale i tak tam pojedziesz, Perełko. Wtedy we śnie, dostaniesz bukiet białej koniczyny i Irlandia powita cię jak swoją. Zapuść tylko włosy!

Dziewczyna wybiegła, tak, jak wielokrotnie uciekała we śnie. I tak jak w nocnym koszmarze, zamknęła się w swoim mieszkaniu, starając się zapomnieć o dziwnym popołudniu.

Tamtej nocy umarła stara Brygida. Być może uznała, że przekazała informację i nie ma już dla niej miejsca wśród żywych, może chciała swoją intrygującą postacią dręczyć anioły w niebie, bo Klara nie wątpiła, że w jakiś sposób zaradna staruszka okpiła świętego Piotra.  Ostatnią rozmowę z podopieczną i jej wyraźne życzenie wyjazdu w bliżej nieokreślone miejsce, dziewczyna uznała za majaki starej baby i po pogrzebie usilnie starała się o tym zapomnieć.

Im bardziej jednak się starała, tym bardziej wspomnienie powracało i pociągało za sobą pewne dziwne wydarzenia, których w żaden sposób nie dawało się wyjaśnić. Dwa tygodnie po śmierci Brygidy uświadomiła to dziewczynie wyrwana kartka i powoli odrastające włosy, których dziwnym zrządzeniem losu nie mogła skrócić. Wszyscy fryzjerzy nagle się pochorowali, a kiedy próbowała obciąć się sama, maszynki przestawały działać. Postanowiła zostawić wszystko własnemu biegowi i nie przeglądać się zbyt często w lustrze. I nie chodziło tu tylko o wygląd, lecz raczej nerwowy nałóg wyrywania sobie włosów z głowy. Lepiej było o tym wszystkim nie myśleć. Nie potrafiła przestać.

Klara wróciła myślami do rzeczywistości. Odwróciła kartkę, przeczesała nerwowo odrastające pukle i syknęła z bólu, gdyż podrapał ją gruby kocur denatki, który pojawił się znikąd. Przez dwa tygodnie nie było po nim śladu, postawiła już na nim krzyżyk, a on nagle pojawił się jak duch, prychając sobie radośnie.

– Półka – powiedział kocur, jakby czytając jej w myślach.

Podskoczyła, nie wierząc własnym uszom.

Właśnie to słowo napisane było z drugiej strony kartki, którą kobieta, po przeczytaniu zamieszczonego tekstu, upuściła. Zaś chodzący i mówiący kocur nie był wynikiem jej wybujałej wyobraźni, chociaż przez chwile miała taką nadzieję.

– Tylko nie mów, że nazwała cię Behemot – pisnęła dziewczyna, przerażona. Uszczypnęła się. Zabolało.

– Właściwie to mam na imię Maniuś.

Nie wiedziała, czy śmiać się, czy płakać.

~*~

Jednym z decydujących czynników, które skłoniły w końcu Klarę do wyjazdu, był zapis w testamencie Brygidy, mówiący o tym, że jej opiekunka odziedziczy wszystko tylko jeśli pojedzie do Inistioge w hrabstwie Kilkenny, w Irlandii i spotka się tam z Mary O’Connell, jej dawną przyjaciółką. I oczywiście odpowiednio to udokumentuje.

Nagle bełkot starszej kobiety stał się rzeczywistością i Klara przez kilka dni nie mogła się z tym pogodzić. Początkowo nie chciała pieniędzy. Później usłyszała sumę i zaczęła się wahać. W końcu każdego da się kupić. Bo przecież oprócz sporej sumki, miała odziedziczyć również dom. W Inistioge. Nie miała pojęcia, jakim cudem Brygida zdobyła się na taką hojność. Ale dziewczyna nie wątpiła, że staruszka próbowała manipulować nią także zza grobu. I była opiekunka, pozwalała sobą manipulować.

Klara przywłaszczyła sobie znalezioną na półce książkę, o której ciągle wspominał kot, mówiący, ba! Prowadzący żywe dysputy, na których niezwykłość dziewczyna nie zwracała już uwagi, tak były zajmujące. Przypominały jej coś nieuchwytnego, co straciła dawno temu, jednak nie potrafiła sobie przypomnieć, co właściwie. Wolumin był zaś jak palący wyrzut sumienia. Nie mogła przejść obok obojętnie. Nie potrafiła go odłożyć, by nie czuć niesłabnącego uczucia, które nakazywało sięgnąć po niego znowu. Im bardziej zagłębiała się w treść, tym bardziej chciała rzucić uciążliwą książkę w kąt, jednocześnie jednak coraz bardziej historia wciągała dziewczynę pomiędzy litery. Jakby była bohaterką „Niekończącej się historii”.

Był jeszcze Maniuś. To idiotyczne imię przylgnęło do czarno – białego kota jak lep, więc nie próbowała go nawet zmieniać. Każdy dzień był dla niej kolejnym absurdem, bo czy może istnieć mówiący kot? Może powinna kupić mu buty? Nawet plamy na sierści Maniusia przypominały wzorem koniczynki. Poza jednym wyjątkiem, nie odezwał się od czasu śmierci swojej poprzedniej właścicielki, więc Klara nie była pewna, czy aby na pewno wszystko nie było tylko snem. Straciła pracę i patrząc na coraz niższą sumę na koncie, już miała dostać załamania nerwowego, kiedy dowiedziała się o jeszcze jednym warunku – miała jechać jeszcze w tym samym miesiącu, w październiku. Na dodatek w tygodniu, poprzedzającym święto Wszystkich Świętych.

Starała się też nie zwracać uwagi na to, że odrastające pukle były ognistorude, mimo iż prawie całe życie była tylko szarą blondynką. Wszystko musiało mieć wytłumaczenie, wierzyła, że takie rzeczy się zdarzają. W cztery tygodnie po rozmowie ze staruszką włosy sięgały już łopatek.

Jednak ta książka była już dla niej pewnym ewenementem. To, jak na nią oddziaływała. „Łoże boleści Cuchulainna i zazdrość Emer”, przeczytała na okładce. Magiczne sploty, herosi, damy, geasa. Racjonalny umysł tego nie pojmował. Racjonalny umysł zakazywał jej wypełnić przykazania, zawarte w warunkach wykonania testamentu. Klara nie chciała jechać do Irlandii, bo wydało jej się to równie bezsensowne, jak przygarniecie Maniusia, co było drugim warunkiem.

Kim mogła być Mary O’Connell?

Nawet nie zauważyła, jak z książką pod ręką pakowała starą walizkę denatki, bo z jakiegoś powodu wydało jej się to właściwsze, niż użycie nowej, niedawno kupionej torby. Jakaś magiczna siła zaplanowała za nią wszystko, znalazła pensjonat, kupiła bilet, a nawet wyszukała odpowiednie połączenia komunikacyjne, by dziewczyna nie musiała się zbytnio nachodzić. Wystarczyło tylko, by z tego skorzystała. Właśnie dlatego się wahała.

Kota zostawiła pod opieką innej sąsiadki.

~*~

– Jeżeli ktokolwiek powinien dostać te pióra, to zdecydowanie jestem to ja – powiedziała Emer, z niesmakiem spoglądając na Ethnę, żonę króla Connora MacNessy.

Kiedy omal nie skoczyły sobie do oczu, Emer była również pierwszą, która się opamiętała. Czy powinna kłócić się o stado dzikich gęsi? Miała kogoś, kto bez problemu mógł upolować cztery ptaki. Dumne, dzikie, o biało srebrzystych piórach. Dokładnie takich, których potrzebowała do dokończenia wykonywanego na święto Samhain płaszcza.

– Skoro nie ma ani Conalla ani Fergusa, a święto nie może się bez nich rozpocząć, poślijcie po mego męża. To piękne stado leci nad nami nie bez powodu, to znak. A znaków się nie lekceważy – powiedziała i rozejrzała się za Lebrocham, córką Oa, dziewczyną, która zawsze znajdowała Cuchulainna, gdziekolwiek ten przebywał. Emer sama chciała mieć taką zdolność. Szczególnie, kiedy mąż opuszczał ją, jadąc w Erin z Czerwonym Oddziałem.

– Czy nie ma dziś kogoś innego, kto mógłby zapolować na ptactwo? Czy mało ci Ulsterskich mężów, Emer? – odpowiedział tymczasem Setanta, zwany Psem Cullaina. Cuchulainn.

Kiedy spoglądała na niego, serce rozrywało się jednocześnie z miłości, bólu i nienawiści, że tak często ją opuszczał.

– Nikt nie zrobi tego tak dobrze, jak ty. Sencha zniszczy skrzydła, Finbar przetnie pióra. Potrzebny jest ktoś z twoją celnością, lub ze wzrokiem Conalla. lecz tego nie ma jeszcze razem z nami – odpowiedziała spokojnym, choć dumnym głosem Emer.

Wymienili przeciągłe spojrzenia. Po chwili Cuchulainn wyszedł bez słowa. Takich momentów Emer nie cierpiała, gdyż nigdy nie wiedziała, czy mąż wysłuchał jej prośby, czy ją zignorował. Uśmiechnęła się jednak, kiedy doniesiono jej, że zabrał swój łuk i strzały i samotnie, jak to miał w zwyczaju, poszedł upolować dla niej białopiórą gęś.

Z uśmiechem na ustach rozpoczęła ucztę.

~***~

Nienawidził komarów. Szczególnie podczas polowań, kiedy to uporczywe bzyczenie wyprowadzało go z równowagi i skutecznie dekoncentrowało. Chcąc dodać sobie animuszu, poprawił kołczan, który niewygodnie uwierał go w plecy. Chociaż kto jak kto, ale on nie musiał dodawać sobie pewności siebie. Miał przecież pewną rękę, a jego strzały zawsze trafiały do celu. Był bohaterem, przyjacielem bogów, umiłowanym samej Morrigan.

Gęsi znalazł przy leśnym jeziorze, gdzie przystanęły, by odpocząć i się posilić. Postanowił, że przyczai się i będzie czekał, aż wzlecą. Łatwiej je dosięgnie.

Na szczęście nie musiał długo oczekiwać tego momentu, lecz czas, kiedy się ukrywał, a niemiłosierne komary zrobiły sobie z niego ucztę, wykorzystał, by przyjrzeć się stadu. Szybko wybrał spośród nich dwa największe, najpiękniejsze ptaki. Lecz niegodziwością byłoby zabijanie ich na lądzie.

Strzelił do obu, gdy znajdowały się na wysokości pierwszych drzew. Ku swojemu zaskoczeniu – jedna z dwóch wypuszczonych strzał chybiła, druga przebiła tylko skrzydło, nie przerywając ptakowi lotu. Cuchulainn zdenerwował się tak mocno, że nie zauważył wielkiej dziury na lisy i po prostu do niej wpadł.

~*~

„Kim do cholery jest ten cały Cuchulainn?”, pomyślała Klara, wysiadając z autobusu. Cały czas trzymała zamknięty wolumin – wcale nie lekki – pod pachą, zupełnie nie dostrzegając, jak bardzo ten krępuje jej ruchy. Wyglądała za to przezabawnie, dodatkowo z walizką w ręce. Lecz mimo dziwnego wyglądu, była mobilna i spokojnie radziła sobie sama. Zielona Wyspa powitała ją symbolem koniczyny i tłokiem, lecz dziewczyna zdawała się nic sobie z tego nie robić. Zdawała.

~*~

Rozłożony parasol począł wyrywać się pod wpływem wiatru, ale mężczyzna zdołał przytrzymać przedmiot, który najwyraźniej żył swoim życiem. Nie zaskoczyło go, że zaczęło padać i, szczerze mówiąc, nie stanowiło to dla niego zbytniego problemu. Tak samo jak przejście na drugą stronę ulicy i uśmiechnięcie się do niewysokiej brunetki, która stała na przystanku autobusowym z grobową miną. Klasycznie piękna dziewczyna jednak zmierzyła go pogardliwym spojrzeniem, szybko więc stracił nią zainteresowanie. Bus do Kilkenny pojawił się dokładnie w momencie, gdy parasol mężczyzny wywrócił się na druga stronę. Spojrzał na niego ze stoickim spokojem, wyrzucił go do najbliższego kosza i skupił uwagę na wpychaniu się do zatłoczonego pojazdu.

~*~

Irlandia. „Co ja do cholery tu robię?”, pomyślała, przystając obok przejścia dla pieszych, przy wyjściu z dworca.

Z Wrocławia – prosto do Dublina. Autobusem.  Kosztowało ją to trochę, ale bała się samolotów, ich huku, możliwości spadania. Zamiast jednego dnia straciła ponad dwa, lecz i tak uważała, że warto było. Z Dublina do Kilkenny dojechała pociągiem, w niecałe dwie godziny i nie mogła się nadziwić, jak bardzo Irish Rail różni się od PKP. Wszystko było tak proste, tak łatwo jej przychodziło, jak sen. Miała tylko nadzieję, że to nie zapowiedź koszmaru.

Chociaż Inistioge leżało zaledwie czterdzieści minut drogi od Kilkenny, Klara nie czuła się na siłach, żeby jechać tam jeszcze tego samego wieczoru. Nie zdawała sobie sprawy, że dotrze na miejsce aż tak późno i że będzie aż tak zmęczona. Zamiast więc jechać w ciemno do nieznanego, małego miasteczka, zatrzymała się w Hibernian Hotel, który polecił jej Wujek Google. Szła prosto przed siebie, przez most, pod którym płynęła Nore. Po drodze, dla upewnienia się, zapytała kilka osób o drogę, ale wszystko wskazywało na to, że potrafi czytać mapy. Była z siebie przez chwilę dumna, jednak zbyt mocno wierzyła w swojego smartfona, który rozładował się, pozbawiając ją nawigacji.  

Mimo iż droga była prosta, i łatwa do zapamiętania, Klara zgubiła się. Nie miała pojęcia jak, lecz dopiero po godzinie dotarła na miejsce, o czym poinformowały ją wielkie, złote litery, ozdabiające budynek i obwieszczające jego nazwę. Uśmiechnęła się na widok dziewiętnastowiecznej, szarej elewacji, stojących jeszcze na chodniku srebrnych stolików i stylizowanych świeczników na nich, gdyż to właśnie te na pozór nieistotne elementy upewniły ją, że się nie pomyliła. I zapowiadały upragnione łóżko, możliwość zmiany mokrego ubrania i pozorny spokój.

 Wystrój hallu utrzymano w klimacie małego miasteczka, jakim było Kilkenny. Czuć było historię, z każdym kolejnym ruchem wnikającą do organizmu. Klara nie znosiła powrotów do przeszłości, jednak tamto pomieszczenie, w brązowych, miłych dla oka barwach, jakoś ją uspokajało. Dokładnie tego oczekiwała po czterech gwiazdkach obok nazwy hotelu.

Trochę zaniepokoiła się, kiedy odkryła, że ma zarezerwowany pokój, ponieważ sama tego nie zrobiła. Nie sądziła, by była to sprawka Maniusia, bo Klara początkowo nie planowała zatrzymywać się w Kilkenny. To było tak samo alarmujące, jak ciągle odrastające włosy. Przygładziła je nerwowo, ale z pokoju skorzystała.

Zaczęłaby znowu wierzyć, że wszystko było tylko głupim żartem, gdyby nie tkwiący w jej aktówce testament. Westchnęła, kładąc się na twardym łóżku i nawet nie zauważyła, kiedy zasnęła. Miała niespokojne sny, w większej części przypominające o ponurej przeszłości, z którą starała się ze wszystkich sił skończyć, zapomnieć o niewybaczalnych dla perfekcjonistów, głupich błędach. Bezskutecznie. Dawny czyn zdawał się być niewymazywalny, odbijał się echem gdzieś na krańcach jej świadomości. Doprowadzał do tego, że zaczynała się przed sobą tłumaczyć, chociaż nie widziała w tym żadnego sensu. Po co? Nie znosiła dzieci, nie chciała żadnego mieć, a z tym, co zrobiła przed rokiem, nie miała przecież problemu. Usunęła dziecko by mieć święty spokój, nie po to, by zjadały ją wyrzuty sumienia. Nawet obcięcie włosów i zerwanie kontaktów z rodziną było tylko dodatkowym następstwem tego czynu.

Nie chciała dać się zwariować, mimo to podświadomość ciągle stroiła sobie z niej upiorne żarty. Znowu śniła jej się czarnowłosa panienka, tym razem sen był jednak bardziej realistyczny. Nigdy wcześniej bowiem, dziewczynka nie pojawiała się wieczorem, ani co więcej – nie pukała w okno. W tamtym momencie zaś, robiła to zawzięcie, stojąc na niewielkim tarasie i uśmiechając się swoim niezwykłym, upiornym uśmiechem. Nadal miała te same, czarne warkoczyki, ciemne, nienaturalne oczy i czerwoną, idealnie skrojoną sukienkę. Na ramieniu siedział jej ptak, ale Klara nie potrafiła ocenić, czy był to kruk, czy wielka, padlinożerna wrona.

Kobieta obudziła się, jednak miała wrażenie, że sen trwał nadal. Dziewczynka nie ruszyła się jednak z miejsca. Perełka, jak nazwała ją niegdyś Brygida, podeszła do okna i w przypływie trudnych do określenia emocji, wpuściła dziecko do pokoju. Serce wybijało rytm szybkiego marsza. Podbrzusze kurczyło się ze zdenerwowania. Zbladła.

Czy to mogła być jej nienarodzona córka?

Dziewczynka przebiegła przez pokój, zabierając książkę z mitami. Ptak łypał wokół wielkimi, żółtymi oczyma, które – jak się zdawało – mogły prześwietlić całą duszę.

Kiedy Klara otrząsnęła się już z chwilowego szoku, pobiegła za dziewczynką. Nie miała przy sobie ani dokumentów, ani ładującego się telefonu. Nie myślała logicznie. Coś w głębi duszy mówiło dziewczynie, że musi odzyskać książkę, bo w niej znajduje się rozwiązanie zagadki Brygidy. Nawet nie zauważyła, że zaczęło padać.

~*~

James Connolly uśmiechnął się pod nosem, zadowolony z siebie jak nigdy dotąd. Właśnie wychodził z baru Dempsey’s, szczęśliwy z powodu otrzymanej dniówki, która w zasadzie wpadła do jego budżetu dość niespodziewanie. Nie sądził, że kiedykolwiek wpuszczą go jeszcze do tego pubu jako barmana, nawet jeśli miał pojawić się tylko na zastępstwo. Jak widać – mylił się i pomyślał dość filozoficznie, że życie potrafi zaskakiwać, a nawet spalone na popiół mosty potrafią się odbudować, kiedy komuś pali się rzyć.

Jedna rzecz nie zmieniła się jednak, od kiedy tam pracował – drzwi. Zawsze próbował pociągnąć odrzwia, które trzeba było popchnąć, a kiedy zdawał sobie z tego sprawę, zazwyczaj wypadał na chodnik z wielkim impetem, potykał się o wystający próg i o mało nie przewracał.  Tak samo było i tym razem, z tą jednak różnicą, że wpadł na niską, na oko osiemdziesięcioletnią staruszkę. Zaraz jednak poczuł wyrzuty sumienia i pomógł jej wstać, jednocześnie dziwiąc się wielkim, czarnym oczom kobiety, które coś mu przypominały. Dwa pozbawione końca tunele, lub coś równie banalnego. 

W tym samym czasie kobiecina zwinęła mu portfel i, ściągniętą profilaktycznie, obrączkę. Zastanawiał się później, jak zdołała tak szybko się do nich dobrać, ponieważ obie te rzeczy leżały bezpiecznie, jak mu się wydawało, w wewnętrznej kieszeni kurtki. Najprawdopodobniej więc nie zauważyłby zniknięcia, gdyby nie odbiegła kawałek i nie zamachała zabranymi mu z kieszeni rzeczami. Zupełnie jakby chciała, żeby ją gonił. Otworzył ze zdziwienia duże, zielone oczy. Wabik na kobiety.

I, mimo iż miał kiepską kondycję – zaczął biec wzdłuż John Street Lower. Szło mu całkiem nieźle, być może dlatego, że staruszka co jakiś czas przystawała, żeby na niego poczekać. Ciężko dyszał, mimo wszystko.  

Z paniką mijał piękne witryny, przed którymi zazwyczaj przystawał i malownicze, niskie budynki z początków dwudziestego wieku. Potykał się na wystających płytach chodnikowych, gdyż nogi standardowo się plątały. Widział, że kobieta robi dokładnie to samo, jakby była odbiciem jego własnych lęków. Jakaś część jego umysłu zaczęła się nad tym zastanawiać, jednak przede wszystkim James był nieprzeciętnie wkurzony. Ciekawe, co on powie Emmie!

 Gdzieś w okolicach mostu Świętego Jerzego, usłyszał drącą się Polkę. Jak on nie znosił Polaków! Ale sam też zaczął krzyczeć, nie zwracając uwagi na dziwne spojrzenia przechodniów. Jakby to mogło w czymś pomóc… Właściwie miał taką nadzieję.

Staruszka wbiegła na most i zadziwiająco sprawnie przeskoczyła przez barierkę. Nie zdążył się nawet zatrzymać, zamiast tego zderzył się z krzyczącą wcześniej cudzoziemką, przez co nie usłyszał pluśnięcia.

Sekundy nagle nabrały światowego rozmachu chwil, decydujących o całej przyszłości ludzkości. Był zbyt oszołomiony, żeby krzyczeć na kobietę. Tym bardziej, że i ona była świadkiem dziwnego zdarzenia.

Zaraz za staruszką, w odmęty Nore skoczyła mała, ciemnowłosa dziewczynka.

James chciał rzucić się za nią, złapać, ratować, nie był w stanie jednak nic zrobić. Oboje, wraz z rudowłosą, wychylili się przez barierkę. Zamiast spodziewanego widoku dwóch tonących osób, zobaczyli wznoszącego się znad tafli wody kruka. Tego samego, który leciał wcześniej za dziewczynką, tworząc upiorny klimat rodem z taniego horroru. Czy to była jej córka? Co powinien zrobić? Czy zadzwonić na policję? Karetka? Straż przybrzeżna?

Żaden z przechodniów się nie zatrzymał, jakby samobójcy, skaczący z tego mostu byli czymś normalnym. Przez chwilę zastanawiał się, czy przypadkiem nie śni.

Kobieta zaczęła histerycznie płakać, a James, nie wiedząc, co właściwie powinien zrobić, po prostu podał jej chusteczkę. Rozpaczać jednak nie przestała, a on w sumie się nie dziwił. Był oszołomiony.

Sam nie wiedział, co właściwie powinien myśleć o całym dziwnym zdarzeniu i kiedy dziewczyna zaczęła wracać w swoją stronę, rozejrzał się wokoło. Dostrzegł książkę, którą upuściła dziewczynka. Podniósł wolumin, zaczął przeglądać i niemal natychmiast zamknął, bo przypomniał sobie, że jej rudowłosa opiekunka biegła boso, wyglądając jak wariatka.

Być może ona wiedziała coś, co mogłoby mu pomóc zinterpretować dziwne wydarzenia sprzed zaledwie kilku minut? Portfel, dziwnym trafem znalazł w tylnej kieszeni spodni, natomiast o obrączce już nie myślał.  Jakoś wyparł z pamięci możliwe konsekwencje jej zgubienia, których jeszcze przed momentem się bał. Zamiast tego przypomniał sobie rude włosy nieznajomej. Poczuł potrzebę niesienia pomocy, chociaż była Polką. Pobiegł więc za nią, myśląc, że tego wieczoru zdecydowanie zbyt dużo biegał.

Nie dogonił jej. Zniknęła mu z oczu szybciej, niż myślał.

~*~

Pomasował zbitą głowę i wymacał guza wielkości przepiórczego jaja. Ze złością spojrzał w górę. Jakim cudem on, syn Lugha, wpadł do pułapki na lisy? Przecież to niemożliwe, powtarzał sobie. Jak człowiek znany ze swego bitewnego spazmu, mąż, którego musiało trzymać pięciu ludzi, kiedy się zdenerwował, pozwolił sobie na taki brak czujności?

I dlaczego pułapka była aż tak głęboka, że nie był w stanie wydostać się z niej sam? Poczuł się bezradny, a bardzo nie lubił tego uczucia. Nie próbował nawet skakać, bo wiedział, że na niewiele się to zda. 

Próbował wspiąć po nierównych ścianach wykopu, lecz grząska ziemia uniemożliwiała mu to. Przeklął nadgorliwych myśliwych, zapominając, że w gruncie rzeczy to on sam wykopał tę pułapkę.  Spojrzał w górę, wściekły jak rój rozdrażnionych os. Gdyby miał taką możliwość, usiadłby z zaskoczenia.

Była piękna niczym wiosenny poranek. I choć poranki potrafią być beznadziejne, ten, do którego ją porównał zaliczał się do najcudowniejszych chwil jego życia.

Rude włosy opadały jej wokół twarzy, nieco zasłaniając widok, co skomentowała prychnięciem. Jednak po chwili znów spojrzała na niego ze złośliwym uśmieszkiem. Nic nie mówiła, jakby nieco zamyślona, a Cuchulainn po raz pierwszy w życiu się zaczerwienił. Badała go wzrokiem pełnym triumfu, jakby cieszył ją widok uwięzionego bohatera Irlandii. Tego, o którym już pisano sagi, legendy za życia.

Nie pomyślał nawet o tym, że panna mogła go nie znać. Każdy go kojarzył, a gdyby jednak nie, to jedno spojrzenie na charakterystyczny tatuaż na lewym policzku mówiło wszystko. Wielki krzyż słoneczny napiętnował go na całe życie.

– Czy nie masz, Pani, przypadkiem przy sobie liny? – zapytał po kilku minutach, chcąc przerwać kłopotliwą ciszę.

Starał się nie myśleć, jak bardzo haniebne jest proszenie kobiety o pomoc. Był jednak pragmatykiem. Nie będzie przecież siedzieć w dziurze, kiedy może z niej wyjść. Nawet z pomocą niewiasty.

Zaczęła się śmiać, a on pożałował, że w ogóle się odezwał. Jak taki okaz urody mógłby się skalać posiadaniem czegoś takiego jak lina? Poza tym pytanie to było tak głupie, że skarcił się za nie w duchu. Tak po prostu przechodziła sobie przez las, dzierżąc w dłoni długi sznur? Niedorzeczne! Tym bardziej był więc zaskoczony, kiedy spuściła mu to, o co prosił. Z trudem wydostał się z ciasnej dziury i brudny jak smolarz stanął przed najpiękniejszą kobietą, jaką kiedykolwiek widział.

Spoliczkowała go.

Zaskoczony, pocierając piekący policzek zdał sobie sprawę, że jeszcze nigdy żadna kobieta go tak nie potraktowała. Emer, która wystawiła go na więcej prób, niż jakikolwiek mężczyzna i nawet Aife, u której uczył się sztuki walki.

W jakiś sposób wywołało to u niego uśmiech. Wtedy też dostrzegł drobne piegi na twarzy nieznajomej i zauważył, że przenikliwe, przepiękne oczy kobiety miały kolor soczystych, zielonych liści.

Dostrzegł też, że na ręce miała wielką, świeżą bliznę po zabłąkanej strzale. Kto mógł jej to zrobić? Zastanawiał się też, jakim cudem zasłużył na karę. A te rozbrykane myśli zajęły mu tylko niecałe pół minuty.

– Jak…– zapytał, lecz mu przerwała.

Pocałowała go. Skołowany, zapomniał po co w ogóle wyszedł z palatium. Emer? Kim była kobieta dla której wykonał trzy mordercze zadania i zabił ponad setkę ludzi? Zapomniał o niej tak, jak zapomina się o zeszłorocznym śniegu.

– Zapamiętasz mnie na zawsze, Cuchulainnie. A kiedy cię wezwę, przyjdziesz. Tylko dlatego wyciągnęłam cię z dołu. Tylko takie jest twoje zadanie, herosie Eirinu. Teraz śpij, Zręczny Chłopcze, i zbudź się, gdy nadejdzie czas – powiedziała, odchodząc. Jeszcze przez chwilę patrzył na jej drobną postać, obleczoną w jasnozielony materiał, delikatny jak babie lato. I padł pod drzewem, dziwnie senny, niejasno zdając sobie sprawę, że zachodzi słońce.

~*~

Przerażona, nie wiedziała sama dokąd biegnie, ani co właściwie powinna zrobić. Chciała się obudzić, ale wiedziała, że tym razem nie śni. „Więc co się dzieje?” – pytała siebie w duchu, przemakając do suchej nitki. Włosy kleiły się do twarzy, zasłaniając widok, a w gardle zasychało od zbyt długiego biegu, mimo iż miała dobrą kondycję. Rozmazany tusz spływał po policzkach, nadając jej wygląd misia pandy na odwyku.

Nie miała pojęcia, jakim cudem dostała się do hotelu. Ani jak ją wpuścili, bez karty do pokoju i butów. Musiała wyglądać na tyle żałośnie, że obsługa się nad nią zlitowała. A może po prostu ktoś ją rozpoznał. Nie myślała o tym. Starała się w ogóle tego nie robić. Rzucić wszystko w cholerę i wrócić do Polski. Ale przecież nigdy nie dawała za wygraną, mimo iż była coraz bardziej przerażona tym, co się wokół niej działo.

 Następnego dnia siedziała więc w autobusie do Inistioge, jakby zupełnie nic się nie stało. Na miejsce dotarła po trzydziestu minutach, świadomie wybierając przystanek u wylotu miasta. Miała nadzieję, że spacer po miasteczku nieco ją otrzeźwi. Postanowiła więc wspiąć się na pobliskie wzgórze, żeby choć na chwilę zająć myśli czymś innym.

Widok, który ujrzała zaparł jej dech w piersiach. I choć słyszała już wcześniej, że Zielona Wyspa jest jednym z najpiękniejszych miejsc na ziemi, to mimo wszystko nie była przygotowana na tak cudowny widok, przytłumiony nieco październikowym chłodem. Wszędzie, gdziekolwiek się rozejrzała, rósł nieco przemarznięty shamrock, ożywiając krajobraz. Mgła jeszcze unosiła się gdzieniegdzie, spowijając dolinę mleczną poświatą. Między wzgórzami, płynęła dumnie druga rzeka Irlandii, dzieląc dolinę, w której leżała osada, na dwie części. W tafli rzecznej, wzburzonej przez jesienne deszcze, przeglądały się bezlistne już wierzby i smukłe topole. Po obu stronach wody, stały zaś malownicze domki, tworząc zwartą zabudowę, typową dla irlandzkiej prowincji. Pola malowniczo oddzielały od siebie kamienne opłotki.

Za zielonym wzgórzem, w dolinie rzeki Nore ujrzała wioskę, której nazwa wywróciła do góry nogami jej szary świat. Inistioge, miejsce, do którego tłukła się cztery dni, otwierało się przed nią na horyzoncie i jednocześnie kusiło rozwiązaniem tajemnicy. I spadkiem. Dlaczego nie skorzystać z przygody, skoro ktoś ją sfinansuje?

Klara rozejrzała się wokoło, łowiąc oczyma szczegóły, jakby w jakiś sposób mogła je wszystkie zapamiętać. Intuicyjnie stwierdziła, że musi kierować się w stronę mostu, jak gdyby po drugiej stronie znajdował się cel jej podróży. Włożyła zmarznięte ręce w kieszenie i znalazła coś, co nie należało do niej. Złotą obrączkę, z wygrawerowanym znakiem z Claddagh. Dwie dłonie, trzymające serce w koronie. Pierścień, symbolizujący miłość. „Tandeta”, pomyślała.

Błyskotka należała do Irlandczyka, z którym zderzyła się poprzedniego wieczoru. Czuła, jakby zdarzyło się to przed wiekami. Nawet nie pamiętała zbyt dokładnie jego twarzy, za bardzo spanikowała wtedy, by cokolwiek do niej docierało. Najbardziej zaś zdenerwowała ją utrata książki. Bo choć przedmiot irytował, to w jakiś sposób głęboko odczuła jego stratę.

Kiedy znalazła się na starym, kamiennym moście, chciała wrzucić obrączkę do rzeki. Nie lubiła mieć przy sobie nie swojej biżuterii, bo miała wrażenie, że ta przynosi jej pecha. Mogła drobiazg oczywiście gdzieś zostawić, ale po co? Przecież i tak nie sądziła, że drugi raz spotka tego człowieka. Zanim jednak zdążyła cokolwiek zrobić, poczuła, że coś drapie ją po łydce. I wtedy go zobaczyła.

Maniuś. Jakim cudem dostał się do Irlandii? I dlaczego miał na łepku tak beznadziejny kapelusz leprachauna?

Oczywiście, pobiegła za nim. Być może poprzednia noc powinna ją czegoś nauczyć. Jednak kierował nią impuls. Nie miała również pewności, że ten czarno biały kot był jej gadającym znajomym. Ale jakie inne zwierze, miało białe futro w czarne koniczyny? Jaki przedstawiciel rodzaju felis catus byłby w stanie nosić coś na głowie dłużej niż kilka sekund?

Spojrzał na nią wyczekująco, a Klara w jakiś sposób zaczęła sobie zdawać sprawę, że za chwilę zdarzy się coś niezwykłego. Bo pospolicie wyglądające zwierze było przecież katalizatorem dziwnych zdarzeń. Miała takie przeczucie.

Starała się nie liczyć, ile razy wpadła w starą kretowinę, bądź poślizgnęła się na mokrej trawie, kiedy biegła przez łąkę. Znowu jak wariatka, taszcząc wielkie tobołki. A kot tylko co jakiś czas się na nią oglądał, sprawdzając, czy za nim podąża. Tak właśnie, co jakiś czas przystając, obserwując i badając siebie nawzajem, oboje dotarli pod pub Mary O’Connell. Klara nie do końca zdawała sobie z tego sprawę, dopóki Maniuś nie poinformował jej o tym. Z resztą chwilę później zniknął, zostawiając pannę na pastwę jej własnej niepewności, gubiąc przy okazji idiotyczny, zielony kapelusz.

Dziewczyna stała przed wejściem, niepewnie spoglądając na szyld i nie wiedząc, co właściwie powinna zrobić. Ruszyła się z miejsca dopiero, kiedy zaczęło padać, po raz setny przeklinając ilość zabranych w tę podróż, rzeczy. Niepewnie przestąpiła próg, przeszła przez małą sień i omal nie wyzionęła ducha.

Za barem stał jasnowłosy Irlandczyk, który rozmawiał z piękną, wysoką blondynką, nieco wyższą od niego, jednocześnie nalewając lagera do smukłej szklanki. Z wrażenia wypuścił ją z rąk. Szkło rozbryzgnęło się na drewnianej podłodze z głośnym brzdękiem, a Klara upuściła walizkę. Nieliczni klienci spojrzeli w jej kierunku, więc omal nie zapadła się pod ziemię. Oczywiście, że go poznała, chociaż jeszcze przed kilkunastoma minutami zarzekała się, że nie byłaby w stanie.

Turystka i barman jednocześnie przypomnieli sobie sytuację na moście. Pomyśleli, że to przecież niemożliwe. Jak wiele jeszcze dziwnych rzeczy miało się wydarzyć? Spoglądała na niego z niedowierzaniem, a choć w jakiś sposób zdawała sobie sprawę, że to niewłaściwe, nie mogła przestać. Miała mieszane uczucia.

Mężczyzna uśmiechnął się w sposób, który widocznie musiał być zarezerwowany tylko dla nielicznych, o czym świadczyła zmarszczona twarz blondynki i wyraz jej szarych oczu. Spokojnie ironiczny, świadczący o ciszy przed burzą.

Klara odwróciła wzrok i, aby opanować nieco rozproszone myśli, rozejrzała się po pomieszczeniu. Zielone ściany niewielkiej sali przypominały jej dom rodzinny i w jakiś sposób, uspokajały, mimo iż słowo "rodzina" nasuwało jej głównie gorzkie skojarzenia. Oprócz tego wielkie jabłonie, namalowane na ścianach, lśniący od czystości bar, kufle i szklanki na podświetlanej półce, tworzyły swoisty, baśniowy klimat. Brązowe stoliki, każdy inny, stały gęsto na niewielkiej sali, przy każdym z nich ustawiono krzesła, a w całym pomieszczeniu nie znalazłoby się drugiego do kompletu. Siedzieli na nich nieliczni, przeważnie starsi mężczyźni, sącząc piwo lub whisky. Z głośników leciała spokojna, współczesna muzyka, czego nie do końca się spodziewała i jakby nie zarejestrowała od razu. Potrafiła sobie wyobrazić to miejsce wieczorem, spowite przez lekko rozmyte światła kinkietów i mimo woli uśmiechnęła się. Nadal jednak niespokojna, podeszła do baru i płynną angielszczyzną, poprosiła o pokój, zarezerwowany już wcześniej. Nie miała odwagi pytać o Mary O’Connell, ani wspominać o Brygidzie. Była onieśmielona, a rzadko jej się to zdarzało. I chyba znała tego przyczynę.

Miał bardzo zielone oczy, charakterystyczne dla wyspiarzy i spokojny, melodyjny głos.

– Ten pokój jest wolny – powiedział, otwierając drzwi. Pomógł jej wnieść walizkę, odwrócił się w jej stronę. Chciał coś powiedzieć, stanął nawet, przez chwilę przyglądając jej się, ale zrezygnował i wyszedł. A Klara padła, nagle zmęczona, na wielkie, dwuosobowe łóżko. Zasnęła.

Do pierwszego listopada zostały jej zaledwie trzy dni.

~*~

Obudziła się z dziwną chęcią zejścia na dół. Była głodna, wymięta, nieuczesana. Używanie szczotki nadal stanowiło nowość. Włosy, po pięciu tygodniach od śmierci staruszki, kończyły się w połowie pleców, nie wypadały, lśniły i rzadko przetłuszczały. Mimo to denerwowała się. Miała wrażenie, że przestaje być sobą. Zzieleniały jej oczy, niegdyś lekko piwne. Za każdym razem, kiedy przeglądała się w lustrze, wszystko mówiło, że dzieje się z nią coś niedobrego. Kiedy spojrzała w zwierciadło pierwszy raz od czasu pojawienia się w Inistioge, zauważyła piegi na twarzy. Nigdy nie była piegowata.

Nie sprawdziła, która właściwie była godzina. Po widoku za oknem domyśliła się, że najprawdopodobniej był późny wieczór, ciemny i spokojny. Kolejny raz zaburczało jej w brzuchu, zeszła więc na dół po krętych schodach, potykając się co jakiś czas. Jak gdyby buty nagle zrobiły się zbyt duże.

W istocie zbliżała się już druga, Molly O’Connell Pub już od jakiegoś czasu był zamknięty, a jasnowłosy barman odwracał ostatnie krzesła. Obok stało wiadro z mopem, a sama sala wyglądała dokładnie tak, jak Klara sobie wyobrażała.

Chciała cofnąć się możliwie bezgłośnie, jednak gdy miała to zrobić, podniósł głowę.  Z jakiegoś powodu nie był zaskoczony jej widokiem.

– Witaj – powiedział z wahaniem. – Czy w czymś pomóc?

Był bezpośredni w sposób, który onieśmielał, chociaż unikał jej spojrzenia. Lekko się uśmiechał, jednak nie przerwał sprzątania. Miała pewność, że przeszkadza. I właśnie dlatego postanowiła zostać. Niemal odruchowo wyjęła jego zgubę z kieszeni spodni, chociaż miała pewność, że zostawiła ją w kurtce. Zaskoczona spoglądała na swoją wyciągniętą dłoń.

Wziął obrączkę powoli, bez słowa.

– Zaczekaj – powiedział, kiedy kolejny raz odwracała się, by odejść. – Albo nie, choć za mną. Mam twoją książkę – dodał, odstawiając mop. Podeszła więc za nim do baru, usiadła na stołku. Jakby okoliczności, w których zderzyli się ze sobą po raz pierwszy, były czymś naturalnym.

– Ładna rzecz – powiedziała, kiedy wsuwał ozdobę na serdeczny palec lewej dłoni.

– Sentymentalna – odrzekł, kładąc na barze wolumin.

Milczeli przez chwilę, a atmosfera między nimi gęstniała. Klara miała ochotę jednocześnie uciec i zostać. Wtedy zaburczało jej w brzuchu. Oboje się roześmiali.

– Zrobię ci kanapki. Tylko nie znikaj – powiedział, jakby bardziej rozluźniony.

Otworzyła książkę i zauważyła kilka nowych plam na brzegach starych, pożółkłych stron. Jednak poczuła się, jakby odzyskała przyjaciela. Wyjątkowo kłopotliwego. Być może po prostu lubiła książki.

– Kim ty właściwie jesteś, co tu robisz i – zawahał się. – Co się właściwie wtedy stało? – zapytał, stawiając przed nią talerz kanapek i kufel piwa. Popiła i zmusiła się, by nie zjeść wszystkich kawałków na raz.

– Jestem Klara. Klara Haas – przedstawiła się. –  I nie mam pojęcia, co się właściwie wtedy stało. Jestem tu przypadkiem, totalnym przypadkiem. To, że spotkałam ciebie… – urwała. – Ale skoro już się przedstawiłam, teraz chyba czas na ciebie. Kim jesteś? I – także ona się zawahała. – Czy masz chociaż najmniejszy cień pomysłu, co się właściwie wtedy mogło stać?

– James Conolly – odpowiedział tylko, po czym zamilkł na chwilę, zamyślony.

– Cóż, miło już cię znać.

Cisza zawisła między nimi głównie dlatego, że dziewczyna zawzięcie przeżuwała kanapkę.

– Goniłem staruszkę, która ukradła mi portfel – powiedział ni stąd ni zowąd.

– Staruszki mają na tyle siły, żeby uciekać?

Ironizowała, ale podobało mu się to, najwidoczniej, ponieważ uśmiechnął się rozbrajająco.

– Myślę, że mogłabyś się zdziwić – odparł, dyplomatycznie.

– Prawdę mówiąc, niewiele może mnie ostatnio dziwić.

– Czyżby życie dawało ci ostatnio w kość?

– Troszeczkę – zmieniła temat. – Obrączka ma jakieś głębsze znaczenie, czy jest tylko ozdobą? Piękny symbol, słyszałam o legendzie.

– Nie każda czeka, jak w legendzie, niestety. Staram się w niej nie pracować, to kłopotliwa ozdóbka. Co cię tu sprowadza? – powiedział szybko, zanim Klara zdążyła zadać jeszcze jakiekolwiek pytanie. Karciła się w duchu, że w ogóle zapytała. Przez chwilę zastanawiała się nad odpowiedzią. Spadek. Dom. Gadający kot. Przygoda.

– Dlaczego to dziecko wtedy skoczyło? – spytał, nie czekając na poprzednią odpowiedź. – Kim była?

– Nie mam pojęcia – odparła zgodnie z prawdą. – Być może była moją nienarodzoną córką – zaryzykowała. Spojrzał na nią jak na wariatkę, czego z resztą się spodziewała, ale podjął konwencję.

– Może była małym Sidhe? – zaproponował.

Wzruszyła ramionami. Być może.

– Właściwie to szukam właścicielki tego lokalu. Mary O’Connell – podjęła znowu. –  Jestem jedyną spadkobierczynią majątku Brygdy… Bridget Raab i muszę się spotkać z jej dawną przyjaciółką, wspomnianą Mary. To jeden z niedorzecznych warunków wypełnienia woli denatki. A zmarłym się nie odmawia.

– No tak, kochają powracać. Jakby mieli, do czego.

Zamyśliła się i przez chwilę nie skupiała uwagi na tym, co mówił. Zamiast tego spoglądała w zielone oczy, które przypominały jej łąkę przed domem, jedynym, jaki kiedykolwiek miała, w czasie letniego zachodu słońca… Dlatego też dotarła do niej tylko końcówka jego wypowiedzi.

– … to moja babcia.

– Kiedy mogę się z nią spotkać? – zapytała, nagle wyrywając się z otępienia.

– Przypuszczam, że za jakieś pięćdziesiąt lat, zakładając, oczywiście, że trafisz tam, gdzie ona. Czyli do piekła. Nie życzę.

Przez chwilę zastanawiała się, czy właściwie zrozumiała, co do niej powiedział. Miał śpiewny, irlandzki akcent – ślad z dawnych czasów, kiedy to Anglicy siłą narzucili swoją kulturę sąsiedniej wyspie.

– I co ja mam teraz zrobić, w takim razie? – powiedziała po chwili, zrezygnowana. Ręce jej opadły.

– Mogę cię zaprowadzić na jej grób – zaproponował pół żartem. – Teraz, kiedy zechcesz. Ale raczej nie sądzę, byś była w stanie z nią porozmawiać. – Uśmiechnął się ironicznie, kiedy to mówił. – Masz bardzo pouczającą książkę, chociaż mam wrażenie, że już kiedyś ją czytałem… – dodał.

 Udała, że nie słyszała jego ostatnich słów i postanowiła go sprawdzić, sama nie wiedziała, po co. Uśmiechnęła się, po raz pierwszy tamtego wieczoru.

– Zaprowadź mnie tam. Teraz.

Bez chwili wahania kazał jej iść po kurtkę.

~*~

Obudził się gwałtownie i początkowo miał pojęcia, gdzie się znajduje. Kiedy jednak zdał sobie z tego sprawę, był bardzo zaskoczony. Ktoś nie tylko go umył i zmienił mu ubranie, ale przede wszystkim – położył w jego własnym łożu.

 Zobaczył, że po izbie kręciła się młoda służka, a chociaż starała się być niezauważalna, to nie bardzo jej się to udawało.

 Jak w ciągu kilku godzin jego nieobecności Emer mogła tak bardzo nie słuchać jego wyraźnych poleceń? Od początku był przeciwny temu, by dziewczyna mu usługiwała. Tymczasem przestraszona dziewczyna, słysząc jak się poruszył na świeżym sienniku, upuściła brzozową miotłę i wybiegła z komnaty. Cuchulainn był nieco oburzony. Czy to takie dziwne, że budzi się z krótkiej drzemki?

 Bardziej zdziwił go jednak fakt, że po chwili ta, którą od dziesięciu lat mógł nazywać żoną,  rzuciła mu się z płaczem na szyję. Wtedy był już mocno skonsternowany, ponieważ jego piękna ukochana raczej rzadko okazywała jakiekolwiek uczucia.

– Skąd u ciebie taki zachowanie? Przecież ty nigdy nie płaczesz. Dlaczego jestem w łożu? Nie mogliście mnie obudzić, a musieliście przenosić? – Pytania wylewały się z niego z prędkością lecącej strzały.

Spojrzała na niego dziwnie, z miłością, ale i niepokojem. Szybkim ruchem wytarła mokre policzki. 

– Ktoś cię zostawił przy bramie zaledwie kilka dni temu. Bez jakiegokolwiek żelaza w pobliżu. Nie miałeś miecza, ani łuku. Byłeś bezbronny jak niemowle – powiedziała.

– Jak długo wobec tego spałem?

Był już mocno zaniepokojony.

– Cuchulainnie, nie było cię prawie przez rok. Za trzy dni jest Samhain.

Przypomniał sobie słowa nieznajomej i uśmiechnął się, patrząc gdzieś nieobecnym wzrokiem. Emer to zauważyła. Zacisnęła usta w wąską linię i jeszcze mocniej przytuliła się do męża.

~*~

James wzdrygnął się, kiedy owionęło go zimne, przesycone mgłą powietrze. Księżyc schował się za kotarą chmur, sprawiając, że niemal nie widzieli drogi. Wcześniej jakoś nie pomyślał, żeby zabrać ze sobą latarkę i w tamtym momencie zaczynał tego żałować.

Zanosiło się na deszcz.

 Nie znał zbyt dobrze miasteczka, kiedy przyjechał kilka lat wcześniej, by pomagać schorowanej babci w prowadzeniu interesu. Wygnanie z Belfastu, w którym się wychował, przyjął za pewnego rodzaju zbawienie – nienawidził tego miasta – jednak z babką dogadać się nie potrafił. Nie umiał też odejść z raju na ziemi, z którym kojarzyło mu się przepiękne, zielone Inistioge. Krążył więc między stolicą Północy, a małą mieściną na południu, nie potrafiąc sobie zagrzać miejsca w żadnym z nich. Nie, żeby czuł się specjalnie rozdarty – pewne zobowiązania nie dają o sobie zapomnieć. Mimo wszystko kochał przecież swojego synka, mimo iż nierozerwalnie kojarzył mu się z wyrzutami sumienia.

Tak właśnie, krążąc, poznał przyszłą żonę – w pociągu z Dublina do Belfastu. Wydawała mu się wtedy najpiękniejszą istotą na świecie. Doskonałą, o jakich czyta się tylko w baśniach.

Wszystko zweryfikował czas. Jak szybko mogło wyparować tak silne uczucie, jakim darzył Emmę? Teraz jednak było inaczej, bowiem Inistioge znał jak własną kieszeń, tak samo jak z resztą wszystkie możliwe skróty, chociaż właściwie nie było ich zbyt dużo. Zastanawiał się przez chwilę, dlaczego ta rudowłosa Polka z nim poszła. Po co był w ogóle ten spacer. W jakiś sposób tamta październikowa noc wydawała mu się niezwykła i to nie tylko z powodu ponownego spotkania z piękną Klarą.

Kiedy prawie się poślizgnęła, złapał ją za rękę. I już nie puścił. Ona też nie próbowała wyswobodzić dłoni z jego uścisku, jednak poczuł, że zadrżała. "Jakby jakiś impuls przebiegł między ich palcami", przyszło mu na myśl tanie porównanie.

Mgła zrobiła się gęstsza, kiedy przekraczali mosiężną bramę cmentarza, a rozrzedzone światło lamp dawało niewiele światła. Dziwna wydała mu się także cisza, bo chociaż znajdowali się na świeżym powietrzu, to miał wrażenie, jakby przestrzeń ograniczona mleczną zawiesiną, zaciskała się wokół niego. Kiedy Księżyc w końcu zdecydował się oświetlić im drogę, Jamesowi zaczęło się wydawać, że drzewa mają oczy.

Kiedy doszli do grobu Mary O’Connell, mężczyzna przestraszył się nie na żarty. Chociaż mówiono o nim, że przecież niczego się nie boi. Sam tak o sobie myślał.

Na grobie babki siedział wielki kocur o bardzo typowym, biało czarnym umaszczeniu. 

– Bardzo ładną mamy dziś noc, nieprawdaż? Chociaż wydaje mi się, że nieco pochmurną – powiedział.

James zakrztusił się własną śliną, spojrzał na Klarę. Co ma w sobie ta dziewczyna, że ściąga niezwykłe wydarzenia do jego życia? Gdzieś przez krańce świadomości przemknęła mu myśl, że to nawet fascynujące.

– On gada! – krzyknął jednak, zakłócając cmentarną ciszę. Jego słowa przez chwile niosły się echem w powietrzu.

– Maniuś? – zapytała Klara spokojnie, jakby w ogóle nie była zaskoczona.

Właściwie zastanawiała się, w jaki sposób zwierzę przedostało się na wyspy. Ale czego mogła spodziewać się po mówiącym kocie? Tego, że nie będzie potrafił przemieszczać się w czasie i przestrzeni? Bo Klara miała wrażenie, że właśnie to potrafił robić jej adoptowany kot. Brakowało mu chyba tylko wielkiej, niebieskiej budki policyjnej.

– A znasz innego gadającego kota? – zapytał z bardzo ironicznym wyrazem na pyszczku. – Widzę, że lubicie odwiedzać zmarłych. Chcecie rady od trupa jasnowidzącej Szalonej Mary? Chyba już nie wstanie, chociaż możecie wierzyć, próbowała – kiedy zobaczył konsternację na twarzach Jamesa i Klary, spokojnie zaczął lizać łapkę, jakby napawając się ich zdziwieniem. Po dłuższej chwili, kiedy chłodne powietrze jeszcze bardziej zgęstniało, dodał – Za to ja wiem wszystko.

Dziewczyna poczuła, jak tłumione przez kilka tygodni emocje, wezbrały wielką, nieokiełznaną falą. Kolokwialnie mówiąc – bardzo mocno się zdenerwowała.

– To może, DO JASNEJ CHOLERY, powiesz mi o co w tym rzeczonym wszystkim chodzi? – zapytała przez zęby, siląc się na spokój. Oczywiście jej to nie wychodziło.

– Nie masz powodu, żeby na mnie krzyczeć. Właściwie nie mam obowiązku, żeby o czymkolwiek cię informować. Miałaś swoją szansę… – znowu polizał łapkę, irytując milczeniem dziewczynę. – Sama wiesz, kim jesteś, przeczuwasz co się dzieje, po co ja ci mam, Perełko, cokolwiek mówić? Kiedyś próbowałem.

– Nie próbowałeś.

Zaśmiał się, co zabrzmiało trochę, jakby próbował wydalić spory kłaczek.

– Zdajesz sobie przecież sprawę, że książkę podrzuciłem ci nie bez powodu. Chcesz dowodów? Chcesz jasności?– rzucił w nią złapaną przez siebie myszą. – Ożyw ją. Potrafisz – powiedział, zanurzając się we mgle, tak, że przez chwilę go nie widzieli. Dziewczyna ledwo złapała biedne, zamęczone zwierzę, które najprawdopodobniej dostało krwotoku wewnętrznego i powoli zdychało.

Trzęsły jej się ręce. Z jednej strony wiedziała, co powinna zrobić, z drugiej – nie miała pojęcia. Instynktownie nakryła mysz drugą dłonią, bez zbytniej nadziei, że da to jakikolwiek skutek. Chciała sobie udowodnić, że to wszystko nie jest prawdą. Przeszłość – czy przyszłość – pukała do drzwi jej umysłu, chcąc powrócić ze zdwojoną siłą. A chociaż pewne wspomnienia starała się ukryć, to zaczynała dopuszczać do siebie myśli, że głosy z jej głowy mogły istnieć naprawdę. A pobyt w szpitalu psychiatrycznym nie był w ogóle potrzebny.

Zawsze słyszała to, czego inni nie mieli okazji usłyszeć. Jako ośmiolatka wiedziała, że powinna to przed wszystkimi ukrywać. Miała siedemnaście lat, kiedy w końcu rodzinka zaczęła mieć dość jej dziwnych stanów zamyślenia, nerwowości, gadania do siebie. Bo niestety, ktoś zauważył, jak rozmawia z głosami. Po roku ją wypisali. Od tego czasu wypierała z umysłu wszystko, co byłoby choć trochę nieudowodnione naukowo. Tak na wszelki wypadek.

Dlatego nadal nie potrafiła uwierzyć, w to, co się wokół niej działo. Dmuchnęła w truchełko, bez zbędnego przekonania. Jednak po chwili poczuła jakiś ruch, najpierw słaby, później żwawy. Przerażone, niewdzięczne zwierzątko ugryzło Klarę, więc skonsternowana dziewczyna, po prostu wypuściła ożywieńca.

Nienaturalna, cmentarna cisza wibrowała między Klarą i Jamesem, kiedy spojrzeli na siebie. Rudowłosa rozejrzała się wokół.

– Jak… – chciała zapytać, jednak przed sobą nie widziała już kota.

James dostał szoku. Nie potrafił się odezwać, chociaż zawsze miał coś do powiedzenia. Tym razem jednak zabrakło mu słów na widok wysokiego, szczupłego jegomościa, który wyłonił się z mgły. I chociaż wydawało się to mocno nieracjonalne, to jakaś część umysłu barmana wiedziała, że przed chwilą dziwny mężczyzna był kotem.

– Dlaczego nie dziwi mnie, że się tu pojawiłeś? – westchnęła Klara. Nie ulegało wątpliwości, że już wcześniej znała przybysza, a jego widok nie sprawił jej przyjemności.

– Och, nie mów, że nie wiedziałaś – powiedział mężczyzna, który kojarzył się Jamesowi z Szalonym Kapelusznikiem, chociaż wcale nie miał kapelusza. Był wysoki i nosił się prosto, jakby połknął tyczkę, ale jednocześnie w niezwykle swobodny, nieco nonszalancki sposób.

Klara cała się trzęsła. Wiedziała, widziała przecież, jak kiedyś się przemieniał.

"Wyprzeć z pamięci, wyprzeć z duszy, wyprzeć… Wyrzucić", pomyślała, łapiąc się za głowę.

Miał dziwne, biało – czarne włosy, czarno – biały garnitur i smukłą laseczkę, którą machał jak wahadłem. Podrapał się po zaroście.

– Uspokoiłabyś się. Stałaś się niezwykle nerwowa, Klaro.

– Zostaw mnie, Albercie. Dlaczego znowu pojawiasz się w moim życiu? Masz zamiar przychodzić co pięć lat, obchodzić hucznie rocznicę porzucenia głupiej idiotki? – szept przeradzał sie w krzyk, dopóki nie załamał jej się głos. Co to wszystko miało wspólnego z nią? Nawet nie zauważyła, jak zbliżyła się do niedawnego Maniusia, zaciskając dłonie w pięści.

– Jeśli masz zamiar mówić cokolwiek o dzieciach, bądź nazywać mnie Perełką, to lepiej zamilcz.

Nigdy nie widział u niej takiej furii.

– A dziecko to sobie sama zrobiłam, nie? Sama opróżniłam szuflady i sama się ulotniłam. Dokładnie tak! Bogowie niejednyni, ty przed chwilą byłeś kotem! I co? Nigdy nie zapomniałam. Nigdy nie zapomniałam, jak robiłeś mi wodę z mózgu. Nigdy.

Upiory umysłu dziewczyny otworzyły zamknięte drzwi, a nawet wyłamały ościeżnicę.

Przed oczyma migały dziewczynie obrazy. Albert, przyjmujący ją do szpitala, zatroskani rodzice, nienawiść, leki, terapia, głosy, rysunki, przemiany zmiennokształtnego, za którego podawał się Albert. Albert Biberstein, znany psychiatra, były dyrektor centrum terapii nerwic w Mosznie. Ponury widok z okna z kratami w izolatce, bo przecież chciała uciec, była kłopotliwą pacjentką, dopóki sam dyrektor się nią nie zajął. Albert wręczający wypis ze szpitala, zawożący ją pod dom. Wyprowadzka od rodziców, mieszkanie z – już wtedy – kochankiem. Test ciążowy, łzy. Puste szuflady. Takie melodramatyczne retrospekcje.

Brygida. Zero logiki, mnóstwo pokrętnych szczegółów.

– Dlaczego? – zapytała, tym razem nie zniżając się do krzyku, chociaż zachrypnięty głos zdradzał hamowane emocje. Mówiła po polsku, świadomie, nie chciała bowiem, żeby James cokolwiek wiedział.

– CO ci zrobił? – zapytał jednak James. Zrozumiał, i nie czekając na odpowiedź, rozwalił Albertowi nos zgrabnym lewym prostym.

Magiczny mężczyzna z dziewczęcej przeszłości zadziwiająco szybko pozbierał się z zabłoconego grobu Szalonej Mary. Otrzepał z irytacją do niedawna nienaganny strój i posłał im coś na kształt krzywego uśmiechu, starając się mimo wszystko nie tracić fasonu. Ciężko było stwierdzić, czy był wściekły, czy jednak bardziej rozbawiony.

– Idioci z was – odezwał się Albert, wycierając muślinową chusteczką krew z rozbitego nosa. – Nie potrafilibyście dostrzec niezwykłości, nawet gdyby postawić ją wam prosto przed oczyma.

Klara prychnęła, ale była dziwnie zadowolona z widoku krwi na idealnym stroju Alberta. Pojawił się jak królik z kapelusza i uważa, że ma prawo do jakiegokolwiek zaufania?

– Dlaczego znowu pojawiłeś się w moim życiu? – zapytała, zrezygnowana. Nigdy nie spodziewała się, że będzie zdolna odczuwać taki wachlarz emocji w zaledwie kilka minut.

– Bo wróciłaś, Fand, Perełko. Tak jak chciałaś, zatoczyłaś krąg. Trzy bieguny, triskelion – odpowiedział, po chwili wahania, którego w żaden sposób się po nim nie spodziewała. Poczuła jakby dusza ulatywała z niej, powoli sącząc się, by w męczarniach dostać się do młyna życia, gdzie przeleje się po wielu ciałach, by w końcu narodzić się w tym odpowiednim. Niejasno zdawała sobie sprawę, że to możliwe. Że tak właśnie miało być. Że tak to kiedyś wymyśliła.

Ale kiedy? W innym życiu? Leżąc na ołtarzu, składając swoje serce w czymś na kształt ofiary, dla losu, sprawy. Zakochana w herosie, z którym być nie może, bo ich związek zniszczyć może wszystkie światy, zmuszona przez Dzieci Danu, w ostatnim akcie oporu, pozbawia się życia, lecz nie zwyczajnie. Jakaś część jej dawnej postaci splatała celtycką plecionkę, wplatając w to nowe elementy, które tworzyły jej duszę. Każde życie to przecież tylko sploty przypadków, które łączą się w młodość, dorosłość i starość. A kiedy bogini zapragnie nie żyć, lecz nie do końca, wplata się w Koło Życia, by powrócić trzy razy w ciele zwykłego człowieka, bez mocy, bez nieśmiertelności.

Lecz po cóż to rozpamiętywać? Żeby przeznaczenie znów się wypełniło?

– Mam na imię Klara – powiedziała dobitnie. Chociaż w praktyce sama nie wiedziała. Była skonfundowana.

Mannanan… Mannanan Mac Lir. Miała go przed sobą, lecz również innego. Musiał się przecież pojawić w triadzie, smętnym dramacie. Skąd mogła wiedzieć, skąd mogła? Zapomniała. Chciała zapomnieć.

Wtedy lunął deszcz, mocząc ich wilgotne już wcześniej od mgły i potu, ubrania. Wszyscy troje zerwali się do biegu, jakby lodowata woda, dostająca się we wszystkie zakamarki ich ciał, ożywiła zaskoczone umysły.

James starał się być blisko Klary, w jakiś sposób ją chronić. Dziewczyna biegła jednak dużo szybciej od niego i po raz kolejny w ciągu zaledwie kilku dni, zgubił ją w deszczu.

Długo stał na ścieżce, biegnącej w stronę bramy. Długo na tyle, że Albert zrównał się z nim, bo z jakiegoś dziwnego powodu pozostał z tyłu i przerwał swój bieg już po chwili.

– Nie zmieniłeś się ani trochę. I, prawdę mówiąc, to mnie najbardziej dziwi – powiedział. I odszedł szybkim krokiem, rozkładając parasol, który przecież wcale nie był mu potrzebny.

Dołączyła do niego wysoka kobieta, jednak umknęło to uwadze Jamesa.

~*~

Klara, upewniwszy się, że jest daleko od towarzyszących jej wcześniej mężczyzn, zwolniła bieg i nieco dysząc, starała się iść w miarę spokojnym krokiem. Miała w nosie niesprzyjające warunki atmosferyczne, chociaż musiała przyznać, że w strugach deszczu ciężko o jakiekolwiek logiczne wnioski. Pozwoliła jednak nogom, by prowadziły wzdłuż osiedla domków jednorodzinnych.

Piękne podjazdy, mnóstwo drzew i naprawdę zadbane ogródki coś jej przypominały. Poziom paranoi wzrósł do niebotycznych rozmiarów, kiedy uświadomiła sobie, że sen sprzed dwóch tygodni dział się w bardzo konkretnym miejscu, chociaż nie było żadnego połączenia z jej wrocławskim mieszkaniem na Biskupinie. Zatrzymała się przy małym placyku, spojrzała na ławkę, na której we śnie leżał mężczyzna.

Leżały tam suszone kwiatki, zebrane w zgrabny, bukiecik schowany w przezroczystej folii. Kwiat kasztanowca, mięta polej, złocień, krwawnik i, niepasująca do reszty, biała koniczyna. Podniosła bukiecik i jak postać z kreskówki, przełknęła głośno ślinę. Odruchowo spojrzała prosto przed siebie i zamarła, widząc znany jej ze zdjęć budynek, który był niczym innym, jak jej przyszłą własnością.

Niebieskawy, parterowy domek z lekko obdrapaną elewacją i z zarośniętym ogródkiem pełnym brązowych badyli, które doprowadziłyby do apopleksji każdego szanującego się ogrodnika, zapraszał ją do swego opuszczonego wnętrza. Bardzo typowy domek, bardzo typowej staruszki, z bardzo typowych czasów. Gdyby Klara była choć trochę mniej zaskoczona, pomyślałaby zapewne, jak bardzo mogą mylić pozory.

Lampy uliczne rzucały światło na ganek, do którego zmierzała dziewczyna, trzymając w trzęsącej się dłoni klucz, przezornie zabrany z Polski i schowany wcześniej w wewnętrznej kieszeni ortalionówki. Przez myśl przemknęło jej, że nie powinna się pchać sama do tak dziwnego miejsca. Że może należałoby wrócić po Jamesa, bo mimo iż właściwie go nie znała, to nie miała oporów, by mu zaufać. Jakoś tak.

Drzwi otworzyły się ze skrzypnięciem, a opustoszały dom przywitał ją pajęczynami i kurzem na okryciach w salonie i przedpokoju. Dawno nikt tam nie sprzątał, mimo iż to Mary O'Connell miała się opiekować budynkiem. Później powinien to chyba robić James, ale widziała wyraźnie, że albo o tym nie wiedział, albo nie chciał działać w tym kierunku.

Myśli przebiegały przez jej mózg z prędkością światła, nieuporządkowane. Była zmęczona, jednak obrazy, które widziała w pamięci, jeszcze bardziej utrudniały ocenę sytuacji.

~*~

– Jestem sama sobie sterem – powiedziała mu pewnego razu, kiedy odszedł jej mąż. Niewdzięczny cymbał, Mannanan. Zostawił ją na pastwę Firbolgów, bez jakiejkolwiek siły zbrojnej. Czy wystawiał ją na próbę? Czy przemyślał już koszta? Co zrobić? Wezwać pomoc. Skąd? Nikt jej przecież nie pomoże, nie może liczyć na egoistycznych krewnych.

Lecz pomysł, pomysł!

~**~

Innym razem: Tańczyła razem ze śmiertelnikami w morderczym tańcu, w kręgu faerii. Czas nie miał znaczenia, był uniwersalny, inny w Tir na nOg czy Mag Mell, krainach szczęśliwości, niż w ludzkim świecie. Przypominała sobie życie, płynące w zamku na jeziorze. Piękną siostrę, LiBan, która często czesała jej rude włosy. Czuła pociągnięcia szczotki na delikatnej skórze głowy. Przyjemne i jednocześnie bolesne.

~***~

Podała mężczyźnie linę. Zaprosiła go na zamek, zupełnie ignorując jego styl bycia, trudny do zrozumienia sarkazm i zadziwiające poczucie humoru. Miał celną rękę, kiedy dla niej polował, chociaż nigdy nie pochwalała zabijania ponad normę, dla rozrywki. Uratował ją i jednocześnie pogrążył. Sprawił, że wznowiła krąg życia, triskelion potrójnych narodzin. Jak nieśmiertelny może umrzeć? Ona, córka Tuatha de Dannan, wżeniona w ten ród i z rodu pochodząca, dawczyni życia i piękna…

Fand, Perła. Córka Flidais.

~****~

Klara otworzyła oczy szeroko, spoglądając na nieznajomy pokój. Była przerażona, gdyż nie wiedziała, co jest jawą, a co snem. Kim ona sama do cholery jest? Zastanawiała się.

– Nikim, właściwie – powiedziała kobieta, siedząca za nią. Oświetlało ją delikatnie światło ulicznej lampy, dlatego Klara mogła dostrzec, że kobieta, siedząca na skrzyni pod ścianą ma długie, ciemne włosy. – Nikim do tej pory, Perełko.

Kiedy nieznajoma zbliżyła się, by złapać dziewczynę za szyję, ruchem delikatnym, acz stanowczym, rudowłosa dostrzegła w niej znajome rysy twarzy. A choć wtedy zniszczone przez czas, nadal były w jakiś sposób piękne.

Brygida, w wersji o pięćdziesiąt lat młodszej, była niezwykle zjawiskowa.

– Przypomnij sobie – szepnęła. Kruk, siedzący na jej ramieniu, zakrakał żałośnie, a Klara zastanawiała się, jakim cudem mogła nie zauważyć, czy też nie usłyszeć tak wielkiego ptaszyska. – Przypomnij sobie, bo musisz to zrobić, by czas się dopełnił, a wydarzenia wróciły na swoje miejsce. Masz być znowu w Mag Mell, żoną swego jedynego męża. A ja będę twoją bramą, śmiercią, ostoją. Lecz nie teraz, nie wcześniej. Najpierw musisz sobie przypomnieć, sama do mnie przyjść.

Starzy bogowie byli świadkami, jak bardzo Klara nie chciała sobie nic przypominać.

– Zjawisz się jutro o zmierzchu w starym dworze. Razem z nim, bo bez niego nic nie ruszy – powiedziała, z chłodnym uśmiechem sarkastycznego rozbawienia. – A jeśli nie przyjdziesz, to sama się po ciebie pofatyguję.

Odeszła, a kiedy tylko Klara upewniła się, że została sama, zemdlała. Jakby utrata świadomości miała jej w czymkolwiek pomóc.

~*~

James obudził się w ponurym nastroju, pewny jednak, że Klara znajduje się w swoim pokoju. Po prostu to wiedział, chociaż doświadczenie mówiło mu, jak bardzo intuicja potrafiła go zawodzić. Nie był kobietą i chwalił za to chrześcijańskiego Boga.

Nie miał jednak żadnej pewności co do słuszności przeczucia, a w jakiś sposób bał się to sprawdzić. Wstydził się sam przed sobą, że jednak jej nie szukał. Że spędził wieczór z żoną, chociaż te uczucia były czymś tak idiotycznym, jak to, że obca kobieta może być dla niego kimś więcej niż tylko dobrą znajomą.

Czekał go ciężki, halloweenowy dzień.

Tym bardziej zaskoczyły go słowa Klary, kiedy stała przed nim z ciężką, niedomykającą się walizką w jednej ręce, a pieniędzmi w drugiej.

– Wyjeżdżam – powiedziała.

Nie sądził, że miał prawo ją zatrzymywać.

Coś na kształt intuicji kazało mu to jednak zrobić. Jakby serce rozdzierało się na samą myśl, że mogła znaleźć się od niego dalej, niż na odległość kilometra. I że nigdy więcej miałby jej nie zobaczyć.

– Dzisiaj Samhain, nie możesz wyjechać. Tradycja mówi…

– W dupie mam tradycje – przerwała mu. Była roztrzęsiona. Nie dziwił się jej, sam czuł się bardzo nieswojo.

– Zostań chociaż dzisiaj. To zła noc. Nie możesz nigdzie sama jechać, a nie mogę cię odwieźć. Impreza halloweenowa.

Westchnął, spoglądając na wydrążoną dynię, Jacka O'Lanterna.

– Nie oczekuję tego od ciebie – powiedziała, wychodząc.

– Dobrze! Idź! Nie będę za tobą biegł!

~*~

Zajęty rozmową ze znajomymi, nie zauważył, kiedy weszła. Jak mógł to przeoczyć? Kalał się w duchu, chociaż wiedział, że wewnętrzny żal na niewiele mu się zda.

Siedziała we wnęce naprzeciwko baru, zupełnie nieświadomie wybierając jego ulubione miejsce, skąd mogła obserwować całą salę. Przyglądała się tańczącym tłumom, ubrana na czarno, zgodnie z panującą halloweenową konwencją, rozpuszczając długie, marchewkowe włosy. Wydawała się go nie dostrzegać, chociaż miał nadzieję, że udawała.  Przez moment wahał się, czy powinien się do niej podejść, porozmawiać. Chciał ją przecież przekonać, że powinna zostać, bo rano wyszło mu to beznadziejnie, chociaż chyba skutecznie. Miał mieszane uczucia, czuł się jak uczniak przy tak niezwykłej dziewczynie, która przy pierwszej próbie pocałunku po prostu kopnęłaby go w goleń. Oryginalnie nie dotykając twarzy.

Jakaś część podświadomości Jamesa przypominała mu i inne pocałunki. Lecz myślał, że to tylko kwestia wyobraźni, bujnej nieprzeciętnie.

Zastanawiał się przez chwilę, czy powinien ją przeprosić.

Zostawił swoje obowiązki, bo nie był przecież niezastąpiony. Chwilę zajęło mu przedzieranie się przez tłum, poszedł za ciosem i z typową dla siebie pewnością siebie, która w jakiś sposób ginęła przy Polce, uśmiechnął się swoim uśmiechem numer pięć, dokładnie tak samo klasycznym, jak perfumy Chanel o tym samym numerze.

Zagrali jego ulubioną piosenkę. "Buile Mo Chroi".

– Zatańcz ze mną – zaproponował, nie bawiąc się we wstępy.

Zupełnie nieoczekiwanie dla niego, zgodziła się. Miała w oczach jakąś niezwykłą pewność i uwodzicielski blask. A także nieco szaleństwa. Nie, wcale nie była piękna. Prawdę powiedziawszy – niespecjalnie w jego typie. Jednak jakiś wewnętrzny magnes przyciągał go do tej dziewczyny. Z każdą kolejną nutą, nogi coraz bardziej rwały ich do tańca, w rytm śpiewanych przez wysoką, korpulentną wokalistkę słów. Obrót, podskok, tupnięcie, w rytmie serca – tak jak mówił tekst. Złapał jej rękę, obrócił Klarę dwa razy, a ona dopasowała się do sposobu w jaki prowadził ją w tańcu. I chociaż starała się zachować odrobinę dystansu, nie do końca jej to wychodziło. Twierdziła, że nie potrafi tańczyć, ale James nie miał powodu, żeby się skarżyć.

Chociaż mówiła, że nie używała perfum, to wyczuł ich delikatny zapach, kiedy niechcący zderzyła się z nim w tańcu. Nagle miękka jak wosk, nie wojownicza, upojona nieco alkoholem. Uroczo plątały jej się nogi. Spojrzała na niego nieco zawstydzona, kiedy po raz kolejny przydepnęła jego stopę, była jednak tak lekka, że nie zauważył tego prawie. Nic nie mówiła, jednak nie był to czas na słowa.

Był niemal pewny, że go odtrąci, ona jednak chętnie przyjęła jego usta, kiedy zaczął ją całować na środku parkietu pełnego ludzi. Nie zważając na spojrzenia wielu osób, którym był znany, w tym na wzrok Emmy, u boku której obudził się tego samego ranka.

Nagle jego głowa niemal eksplodowała od mnogości obrazów, które się w niej znalazły. Odskoczył od dziewczyny jak oparzony i spojrzał na nią z niedowierzaniem. Jakby był kimś innym. Jakby pękła jakaś blokada.

Klara zamknęła oczy.

~*~

Stała przed ciemnowłosą Szafarką Śmierci, przecząc własnym uczuciom. Była dobitnym przykładem jak bardzo miłość może zmienić się w nienawiść. A ona nienawidziła swego męża tym bardziej, im większe czuła do niego przywiązanie. Jak łatwo mogło wyparować jego uczucie? Wystarczyło, że zobaczył rudą faerię, za którą pobiegł do innego świata. Mógł, miał prawo.

Nie miał.

– Czy naprawdę chcesz, by należał do mnie, Emer? – zapytała Szafarka, a młoda królowa skinęła jej głową.

– Sprowadź go, daj mi się nacieszyć jego upadkiem, a później zrób z nim co zechcesz. Daj mi jednak napawać się jego cierpieniem – powiedziała i omal nie pożałowała swoich słów.

Przeklinała moment, gdy przyszło jej do głowy, by w ogóle pokłócić się z Ethną. Czy miała jednak wpływ na los? Wierzyła, że tak. Dlatego pojawiła się przed obliczem Drugiej w Tir na nOg, Morrigan. Tylko ona mogła bowiem sprowadzić Cuchulainna z ramion tamtej Faerii, rudej, podstępnej nieziemskiej istoty. Dłoń odruchowo zaciskała się na żelaznym sztylecie, który od czasu zniknięcia męża, Emer nosiła zawsze przy sobie.

Zamiast serca miała kawałek kamienia i determinację. Dokładnie tę, która pozwoliła jej wcześniej zwodzić Setantę, nakazywała jej go zwodzić, sprawdzać. Walczyć o ich związek, kiedy na horyzoncie pojawiała się przeszłość ukochanego w postaci jego syna, Connli.

– Wiedz, że go później zabiorę. To moja cena, Emer Pięknowłosa.

Bogini śmierci była nieustępliwą negocjatorką, tylko raz podawała cenę.

– To nie ma znaczenia. Chcę to widzieć, jego skruchę na twarzy, szaleństwo, równe mojemu. Po trzykroć się zgadzam.

Miała przed oczami moment, kiedy od niej odchodził. Wzrok wpatrzony w piękną, jasnowłosą LiBan, jak się przedstawiła, faerię, lecz wiedziała, że to nie ona jest adresatką tęsknego westchnięcia Cuchulainna.

Firbolgowie? Kim byli dla Emer poza nic nieznaczącymi echami? Dlaczego to właśnie jej mąż musiał z nimi walczyć, ku chwale rudowłosej wiedźmy? Zdawałoby się, że w Eirinie brakuje bohaterów. Na nic zdały się nieliczne łzy jego żony, powstrzymywane resztkami siły woli, kiedy serce pękało na wiele kawałków, zostawiając ziejącą, zimną ranę. Była zbyt dumna, by kolejny raz prosić, by został. Był jej przecież potrzebny, jak powietrze, w którym się rozpłynął, wraz z piękną Sidhe. Od decyzji Emer nie było więc już odwrotu, a upiorny uśmiech Królowej Kruków dał jej to bardzo wyraźnie do zrozumienia.

I ona kiedyś pragnęła Zręcznego Chłopca.

– Sprowadzę ci go, jednak będzie żył, a ty będziesz mieć tego pełną świadomość. Nie przyszedł jeszcze jego czas, piękna śmiertelniczko. To nie dzień, by złamał swe geasa. Ale będzie cierpiał.

Zaiste, straszliwa jest zemsta wzgardzonej kobiety.

Szczególnie zaś, kiedy ta jest Boginią Śmierci.

~*~

Muzyka zamarła, a zaskoczona Klara otworzyła oczy, słysząc dźwięki tłuczonego szkła i bezwładnych ciał, padających na podłogę, jak świeżo ścięte tulipany. Kiedy pracowała w call center, nauczyła się doceniać ciszę, jednak ta, która zapanowała po chwili, była głucha, nienaturalna i złowroga. Wzrok kobiety od razu skierował się ku drzwiom, w których stała Brygida, w wersji, która nawiedziła Klarę w niebieskim domku. Dziewczyna wytrzeźwiała w jednej chwili.

Nowe wspomnienia zadały kłam poprzedniemu przekonaniu i dziewczyna wiedziała, że ma przed oczyma słynną Szafarkę Śmierci, smukłą niczym ostrze miecza z najlepszych, średniowiecznych kuźni. Na jej ramieniu siedział wielki kruk, a obok, w drzwiach, stała dziewczynka ze starego koszmaru, nadal uśmiechając się upiornie.

– Mówiłam, że masz być o zmierzchu – wyszeptała Klarze do ucha. Bogini zbliżyła się do niej tak błyskawicznie, że dziewczyna nie miała najmniejszej szansy na zarejestrowanie błyskawicznego ruchu.  Przez chwilę czuła oddech Morrigan na ramieniu, chłodny i spokojny, jednak kiedy Klara odwróciła się, by stanąć do bogini twarzą w twarz, tej już nie było. Zamiast tego krążyła po sali, celowo zataczając coraz mniejsze kręgi, koncentrujące swój środek w osobie Jamesa, na policzku którego pojawił się czarny tatuaż w kształcie krzyża słonecznego.

Rudowłosa dziewczyna chciała podejść do mężczyzny, którego jeszcze przed chwilą całowała, a który w jej wspomnieniach miał być kimś więcej, niż poznanym na moście nieznajomym. Chciała, ale nie dane jej to było, ponieważ bogini zabrała go ze sobą szybciej, niż Klara byłaby w stanie się ruszyć.

"Przyjdziesz do Woodstock House, Perełko. Inaczej wszyscy ci, którzy tu byli, zginą. Wiesz o tym doskonale, czujesz ich bijące coraz wolniej serca. Zmierzch już minął…", usłyszała w swojej głowie.

Jak miała pokonać Boginię Śmierci? Jak wydostać Jamesa z jej cudownych, groźnych dłoni? Była tylko człowiekiem, marnym, słabym człowiekiem. Przeczesała palcami włosy, z nerwów. I znalazła w nich suszone kwiaty. Usiadła z wrażenia.

Głowa ją bolała od natłoku myśli, ale wiedziała już, co powinna robić. Pamiętała już wszystko, cokolwiek dane jej było zapomnieć, chociaż potrzebowała czasu by to sobie poukładać. Czasu, którego nie miała.

Lecz miała za to świadomość, że pochodziła z rodu Tuatha de Dannan i uzbrojona w tę wiedzę, pobiegła za krewniaczką, instynktownie kierując się na północ, w stronę starego dworu, spalonego podczas wojny o niepodległość Irlandii.

Ziemia, z którą połączyła się odpowiednim splotem, dodawała Klarze energii. Umysł, przyzwyczajający się ponownie do utraconych niegdyś wspomnień, podpowiadał jej, że każdy nosi w sobie boga, każdy był już kimś i uruchamiał koło życia. Jednak Fand świadomie i celowo wmanewrowała swego nieśmiertelnego ducha w podróż, która w rezultacie zakończyła się w ciele młodej Polki, tak podatnej na metamorfozy i w sposób niepojęty, zmieniła przeznaczenie dziewczęcia. Nigdy tak naprawdę nie zapomniała, kim była, a głosy były wspomnieniami, ukrytymi w nieodpowiednich miejscach. Dziewczyna nie była więc wariatką.

Park, jedyna pozostałość po świetności osiemnastowiecznego dworu i jego okolic,  przywitał ją wczesnozimowym chłodem i mgłą, nienaturalnie gęstą, znów zasłaniającą wszystko na odległość kilku metrów. Lecz tym razem potrafiła sobie z tym poradzić zwykłym ruchem ręki, bo Mannanan nie mógł zasłonić jej już wzroku swoimi sztuczkami. Rośliny jednak nie schodziły dziewczynie z drogi, dlatego kilka razy się potknęła, kalecząc skórę i rozrywając spodnie, które zaczęły krępować ruchy.

Powietrze pachniało sosnowymi igłami i krwią.

Ruiny stojące przy rzece, obrosły bluszczem i mchem, które tarasowały przejście, ale wystarczyło, że ich dotknęła i rozstąpiły się, jak wody Morza Czerwonego przed Mojżeszem. Weszła i pierwszym, co zobaczyła, była przepiękna, zniszczona mozaika w kształcie Koła Życia, lecz nim zdążyła dobrze się przyjrzeć , już leżała na plecach, powalona przez stado upiornych kruków. Nie potrafiła się więc przed nimi obronić, kiedy raniły jej twarz i resztę ciała, zrywając i tak już brudną, bluzkę. Ze strachu zaczęła piszczeć, a pisk przerodził się w straceńczy jęk, kiedy upadła w przedsionku, pod naporem padlinożerców i zwinęła się w obronnej pozycji embrionalnej. Czuła się słabym człowiekiem.

Kiedy wokół niej nieco się uspokoiło, a świeże rany zaczynały powoli się zasklepiać, w sposób niepozbawiony dobroczynnego działania Gai, podniósł ją Albert. Wyrwała mu się, generując w sobie pokłady siły, o które się nie podejrzewała. Syknęła z bólu.

Ogień rozpalony przez Morrigan oświetlił wnętrze ruin, nadając cieniom jeszcze bardziej upiorne kształty. Klara podbiegła do nieprzytomnego Jamesa, uklękła przy nim i położyła mu rękę na policzku. Mężczyzna żył jeszcze, lecz spał snem tak głębokim, że dziewczyna bała się, że nigdy się nie obudzi. Dotknęła jego tatuażu, który zalśnił magią pod jej palcami. Syn Lugha.

Szybko została odciągnięta.

– To, że przyszłaś tu z własnej woli, to lepiej dla ciebie, Perełko – powiedziała Morrigan, zamiatając długim płaszczem brudną podłogę.

– Historia nigdy nie jest dobra, kiedy ty narzucasz jej zakończenie – odpowiedziała Klara, wstając. Dopiero wtedy zauważyła, że otacza ją w ziołowy, magiczny krąg, a kręgi budowane przez Tuatha De miały na celu pętanie nieproszonych gości. Starała się jednak nie denerwować, nie pozwolić swoim myślom na rozsypanie się.

Morrigan zaczęła się śmiać.

– Och, piękna Fand. Jakaś ty głupiutka. Zawsze taka byłaś. Córeczka swojej matki – obrończyni zwierząt, o zwierzęcym umyśle, niezdolnej do jakiejkolwiek logicznej oceny sytuacji. I tylko te wasze rude włosy… Nie dziwiło cię, że odrastają?

– Nic mnie nie dziwi, Morri. Nic, co związane z tobą nie może być dobre – zaprzeczyła Klara, pod siłą spojrzenia bogini, padając na kolana. Nadal wygrywała w niej śmiertelność.

– Pamiętasz Fionna? Nigdy go nie zapomnisz, przecież miałaś od zawsze słabość do śmiertelników. Mannanan nigdy ci tego nie zapomniał. Prawda, kochany wuju– spojrzała na Alberta, jednak dalsze słowa znów skierowała do Klary. – Już za samo to należałaby ci się kara, tak swobodnie bowiem traktujesz Tir na nOg, jak swoją własność balansując na szali Zakazem Danu.

Klara-Fand niejasno zdawała sobie sprawę, o czym mówiła Wrona. Żadna Faeria nie mogła łączyć się ze śmiertelnikiem, gdyż groziło to niszczeniem światów przez potomstwo złe z natury. Sama siła uczucia była czynnikiem, zwiększającym szpary między światami, a nie było już druidów, którzy by je łatali. Dlatego jej czyn, czyn Klary, był tak zły w oczach Morrigan, nienawidzącej zdrady i tchórzostwa, za które ścigała.

– Nie możesz mnie karać za coś, co samej ciebie nie dotyczy. Czy tamta historia nie skończyła się w sposób, który musiał was zadowolić? Mój kochany mąż sprawił, że Cuchulainn zapomniał, że kiedykolwiek mnie poznał. Wystarczy, że machnął swoim płaszczem z mgły! A że ja zapragnęłam umrzeć? Stałaś się patetyczna Morri – krzyczała Klara, starając się czerpać z nowych wspomnień, których było bez liku. Bała się, że oszaleje, chociaż być może szaleństwem było wierzyć w to, co się wokół niej działo. – Od kiedy to stałaś się obrończynią światów? – zapytała.

– Od kiedy chcesz ją pociągnąć za sobą. Nikt w Tir na nOg nie zapomniał ci Kręgu Życia. Nikt nie kazał ci ścigać przez życia bohatera, który w jedną chwilę o tobie zapomniał. Spójrz na nią – Albert wskazał na leżącą w kącie blondynkę, którą Klara wcześniej widziała przy barze. – Emer też w to wciągnęłaś. Twój upór niszczy wszystko i wszystkich! A wystarczyłoby po prostu się podporządkować.

Klara zwróciła się do niego, przybierając spokojny, choć niepozbawiony ironii i wściekłości ton.

– Widzę, że mamy tu dzisiaj imprezę rodzinną. Dobrze, niech i tak będzie, witaj kochany mężu. W tym czy innym życiu i tak mnie zostawiłeś. Lubisz powtarzać historie? Niepodobne to do ciebie – powiedziała. – Teraz jednak jestem w stanie sobie przypomnieć, dlaczego od zawsze wydawałeś mi się takim skurczybykiem, Mannananie mac Lirze. Nie zapominaj, że Koło Życia miało swój powód. Nie ja nasłałam na siebie Firbolgów!

Brutalnych olbrzymów, pierwszych mieszkańców Eirinu, których smród, zabijający wszystkie stworzenia, czuła nadal.

Cedziła słowa, jakby były trucizną, ale w zamian otrzymała tylko rozbawienie.

– Miałaś przecież swojego herosa, po co ci byłem ja? – poprawił ją, jednak drgnął lekko, kiedy wymieniła jego prawdziwe imię. Albert czy też Maniuś – to tylko marne postaci boga, który potrafił zmieniać postać, tak jak woda, którą władał, zmienia stany skupienia. Prychnęła.

– Nie byłoby nas teraz tutaj, gdybyś okazał się chociaż odrobinę wiernym mężem. Prosiłam cię o pomoc, ty odmówiłeś. Mieli mnie zabić? CO innego mogłam zrobić? – krzyknęła Klara.

– Szukać pomocy u swoich, a nie zakochiwać się w śmiertelniku! A po wszystkim zapomnieć!

– Ja nie zapominam!

Powietrze aż iskrzyło od ledwie powstrzymywanej magii.

– Swoje problemy małżeńskie będziecie rozwiązywać, kiedy już wydostaniemy Fand z Koła Życia, do którego tak nieopatrznie wplotła swego nieśmiertelnego ducha – przerwała im Morrigan, zwracając się bezpośrednio do Mannanana. – Proponuję ci więc, byś jej jeszcze bardziej nie podjudzał. Nie zamknie się nigdy. Sam powinieneś wiedzieć o tym doskonale i nie być takim idiotą, na jakiego się kreujesz.

Klara nie zamierzała zniżać się do poziomu komentarza, zamiast tego jej wzburzony umysł gorączkowo przypominał sobie plan, który wcześniej był przecież logiczny. Konfrontacja z kimś tak potężnym, jak Królowa Duchów, była  jednak dla dwudziestopięciolatki katalizatorem paniki.

– A więc jestem ja, macie i jego. Co chcecie zrobić? Jak wyciągniecie mnie z Koła Życia?  Przypominam tylko, że śmierć tu nic nie da – grała na czas.

Starała się ignorować narastający ból w przedramionach, który powodowały stopniowo wykwitające tatuaże w kształcie celtyckich splotów w kolorze indygo.

– Nie musisz umrzeć, żeby zostać zapomniana.

Tego nie przewidziała, spokojnych słów, wypowiedzianych bardziej jak sugestia, aniżeli groźba. Dlatego Klara przeraziła się. Nic nie mogła na to poradzić – Morrigan zaskoczyła ją, znajdując rysę w doskonałym planie Fand. W duszy dziewczyny zagościł jednakże cień nadziei, ponieważ aby można ją było zapomnieć – musiała przestać choć w niewielkiej części być człowiekiem.

– A kiedy już zostaniesz zapomniana, na granicy życia i śmierci, rozplotę twego ducha, z duchem Klary i wrócisz do Mag Mell, tam, gdzie twoje miejsce, Perełko.

 Fand mogła pociągnąć za sobą oba światy – Tuatha de Dannan i Ludzi. Mając tę drobną przewagę, wykrzesała w sobie odrobinę siły, by przeciwstawić się czerwonym oczom Szafarki Śmierci.

Bogini wiedziała, że atak z oddali był już nieskuteczny, ponieważ czuła żelazo. Klara przed wyjściem z Mary O'Connell pub, spięła włosy żelazną klamrą w kształcie motyla, ze skrzydłami ostrymi jak brzytwa.

Nie było bowiem nic gorszego dla istoty ze świata Tuatha De Dannan niż żelazo. Faerie, po kontakcie z nim, zmieniały się w popiół, dzieci Danu tylko chorowały.  Fand także czuła się  przez to chora, ale zdawała sobie sprawę, że cząstka człowieczeństwa podtrzymuje jej kontakt z ziemią. Nie mogła nic jednak poradzić na doskonałą umiejętność władania bronią, którą przejawiała jej przeciwniczka. Ale czego można się było spodziewać po bogini wojny? Krążyły po obrzeżach ziołowego pierścienia, a między nimi leżał Cuchulain. Tatuaże były prawie całe i swą mocą dodawały Klarze nie tylko siły, ale także pewności siebie.

Jak przewidziała, Morrigan, nie bawiąc się już w zbędne dialogi, rzuciła się na Klarę, zupełnie ignorując Mannanana Mac Lira i jego obiekcje. Dziewczyna odbiła się od ściany, rzucona samą siłą rozpędu. Czuła na sobie oddech Morrigu i trupi zapach jej włosów, który i wcześniej niepokojąco roznosił się w powietrzu. Przypomniała sobie też, że w swej kruczej postaci bogini śmierci zjadała ciała swych wrogów… Lecz to była część tej ludzkiej świadomości. Fand podpowiadała jej, żeby przestała wierzyć w bzdurne plotki bardów, bo ze świecą szukać większych tłuków.

Dlatego zdobyła się na to, by mocno przytulić Wronę. Nie z miłości, bynajmniej. Bliskość sprawiła, że Klara miała możliwość zadraśnięcia Bogini Śmierci żelazną spinką. Morrigan gwałtownie od niej odskoczyła, jednak na niewiele się to już zdało. Wystarczył bowiem tylko jeden ruch, by spowił ją ożywiony przez Fand bluszcz. Tak samo jak tatuaże oplatały przedramiona obu bogiń, pnącze owinęło Morrigan szczelną, zieloną warstwą.

Nastała zupełna cisza. Mannanan nie ruszył się, nagle jakby zamyślony, podziwiał pojedynek obu pań, jakby pełnił rolę sekundanta. Jego mina powinna dać Fand do myślenia, lecz ona po chwili oczekiwania odwróciła się plecami do dziwnego kokonu i pobiegła do Cuchulainna. Trwoga zagościła w jej sercu, dłonie się trzęsły. Miała nadzieję, że wszystko się już skończyło.

Starając się dobudzić Jamesa, cichutko wyśpiewując irlandzką inkantację, nie zauważyła, że rośliny owijające Morrigan zrobiły się czarne i wyschnięte opadły ze wściekłej Wrony, która tym razem nie użyła już kruków, by unieruchomić Fand, ale z nadludzką szybkością i zimną precyzją złapała ją za szyję i zaczęła dusić.

Klara czuła, że to koniec. Powietrze ubywało z niej jak z dziurawego materaca, twarz stawała się sina, a trzy przeżyte życia stawały przed oczyma, kiedy nagle Szafarka Śmierci puściła ją, uderzona czymś dużym i bezkształtnym.

Cuchulainn obudził się i wziął na siebie wściekłość Bogini, która cięła go mieczem utworzonym z powietrza. Heros jednak uchylił się i chociaż nie miał żadnej broni, to całkiem sprawnie unikał śmierci. Gdyby ktoś spojrzał na nich z boku, mógłby dojść do wniosku, że bawią się w berka, nikomu jednak nie było do śmiechu. I kiedy już, już sięgała po Cuchulainna swoimi pięknymi, smukłymi palcami, znów coś jej przeszkodziło.

Klara, odruchowo rozmasowująca podrażnione gardło, czuła się coraz gorzej, ponieważ wbiła sobie w ciało żelazną spinkę, która wcześniej unieruchomiła samą Morrigu. Wzdrygnęła się, od dreszczu spowodowanego dostaniem się trucizny do krwioobiegu, jednak ostatkiem sił uruchomiła machinę, która niegdyś spowodowała splecenie jej ducha z Kręgiem Życia. Tym razem jednak nie Fand była adresatką czaru, lecz właśnie niepokonana dotąd Morri. Czarne włosy zaczęły zmieniać się w świetlisty pył, kiedy Bogini zatrzymała swój bieg.

"To proste" – pomyślała Klara. – "To przecież takie proste…"

Wystarczył pęczek ziół, znalezionych na ławce przed niebieskim domem Brygidy, do niedawna zasuszonych, jednak ożywionych dotykiem żony Mannanana, Dawczyni Życia.

Morrigan miała stać się człowiekiem. Powrócić, by być dla kogoś koszmarem, marą, sennym widzeniem. Cóż z tego, że na jawie?

– Nigdy, Morri, nigdy nie zrozumiesz ludzi – wychrypiała Fand.

Imponująca postać zmieniła się w zwykły pył, który rozwiał magiczny wiatr, wywołany przez Mannanana.

Fand wiedziała, że uśpieni ludzie z Marry O'Connell obudzili się, czuła to podświadomie i dlatego ogarnął ją dziwny spokój. Być może miało to związek z trucizną rozchodzącą się po krwioobiegu, nie miała siły się zastanawiać.

James, o oczach bardziej cuchulainnowo złotych, niż zielonych, podbiegł do Klary i w ostatniej chwili złapał, nim upadła.

– Mag Mell… – szepnęła.

Straciła przytomność.

Nie mogła zobaczyć, że z popiołów powstaje krucze pisklę, i że podnosi je mała dziewczynka o kruczoczarnych włosach.

Kto przejmuje się dziećmi?

~*~

– Dziękuję, że dokończyłeś splatanie, Mannananie – powiedział Cuchulainn, niosąc przez równiny Tir na nOg nieprzytomną Fand, Królową Życia z zamku nad Złotym Jeziorem. Jedyną, nie potrójną. I słabą niczym człowiek.

– Nie zrobiłem tego dla ciebie, śmiertelniku, lecz dla niej. Wystarczyłoby, żebym znów rozdzielił was mgłą i nigdy nie trafilibyście na siebie. Zapomnielibyście, synu Lugha.

Krzyż słoneczny na policzku Cuchulainna lśnił coraz mocniej, im dalej zagłębiali się w celtyckie zaświaty. Lecz zalśnił jeszcze silniej, kiedy heros przystanął, zdenerwowany.

– Dlaczego nie zrobisz tego od razu? – prawie krzyczał.

Starał się nie myśleć o życiu, które zostawił za sobą. Bo wszystko to, co przeżył w trzecim ziemskim żywocie było już tylko mgłą, niczym znaczącym.

– Bo to mi jej nie zwróci. A tobą się znudzi, chociaż ujmująco twierdziła, że nie. Ale wróci do mnie, prędzej czy później, jak zawsze, Setanto. A tobie pozostanie tylko zemsta Morrigan – przerwał i westchnął. – Strzeż się jej, nigdy o tobie nie zapomni, tak jak ty zapomniałeś o Emer Pięknowłosej. Zawsze była w tobie zakochana, nawet wtedy, kiedy ją odrzuciłeś. Poprzysięgła ci cierpienie.

Zniknął, nim James – czy też Cuchulainn – mógł mu cokolwiek odpowiedzieć. Spojrzał więc w dal, gdzie pod rozłożystą jabłonią czekała na niego Li Ban, siostra Fand.

"A ona nigdy nie rzuca słów na wiatr…" – usłyszał jeszcze.

Lecz to inna historia. 

Koniec

Komentarze

Niedawno czytałem to opowiadanie…

Bardzo interesująca historia, sprawnie napisana. Pewnie ukaże sie w czerwcowym numerze “Herbasencji” – i bardzo dobrze.

No cóż, byłoby źle, gdyby ten tekst nie trafił do biblioteki, więc oddaję głos. Wrócę jeszcze z szerszym komentarzem.

Pozdrówko.

PS. Ale, niestety, coś skichał się system głosowania za biblioteką…

Dzięki Rogerze:D

Ciekawy cytat wstępny… Sugestywny.

Mocne i ciekawe wejście w opowieść. Intrygujące. A później zaczyna być coraz bardziej ciekawie, i to w dobrym tempie, a przedstawiana historia okazuje się wciągająca. I sugestywna.

Od momentu, kiedy kot Maniuś zaczyna mówić, wydaje się, ze opowieść zmienia się w bajkę. Te odrastające wbrew woli posiadaczki włosy… To wrażenie szybko gaśnie, kiedy nagle zmienia się miejsce akcji – i pojawiają się nowi bohaterowie. Wszystko kompozycyjnie jest ładnie poukładane, a opowieść trzyma w napięciu, mimo swojej dużej objętości. Tekst napisany ze sporym rozmachem, wielowątkowy, ocierający się już o mikropowieść.

Co ważne – jest klasycznym tekstem literackim, z dobrym pomysłem, dobrą kompozycją, dobrym tempem opowieści, ciekawym językiem narracji i sugestywnie wykreowanym klimatem. A wszystko autorka osadziła we współczesności, co jednak rzadko występuje.

W opowiadaniu jest trochę dłużyzn, zdarzają się potknięcia językowe, niekiedy dziwi szyk zdań – z „przecież” na końcu. Drobne niedostatki jednakże nie deprecjonują całości – ciekawej, w sumie dobrze napisanej i intrygującej opowieści.

Moim zdaniem opowiadanie zasługuje na wyróżnienie „piórkiem” → http://www.fantastyka.pl/hydepark/pokaz/11325

Pozdrówko.

PS. Nie ma za co dziękować.

 

Z tym piórkiem, to nie wiem do końca, jak będzie – nie mnie, (szeptem: ani, na szczęście  dla mnie Przekrwiookiemu) oceniać.

Ale biblioteka – jak najbardziej. Chociażby za kawał włożonej pracy. I to z nienajgorszym przecież efektem ;)

Pan Wysokiego Domu

Brydzień.

To ja, niestety, łyżkę dziegciu.

 

Opowiadanie zaczyna się nieźle, ma fabułę, ma zakończenie, przedstawia pewną historię – super. Ale od sceny z pierwszą kwestią Maniusia zaczyna trzeszczeć od wewnętrznych niespójności – nie, nie z powodu onirycznego klimatu, tylko, mam wrażenie, z powodu niektórych sformułowań, które przeczą całkowicie czemuś, co było kilka zdań wcześniej przedstawione.

 

Dla przykładu: najpierw jest mowa o kocie, który prowadził żywe konwersacje, a potem pada stwierdzenie, że nie odezwał się od pogrzebu Brygidy. I już, piachem w koła zębate, zgrzyta czytanie nieprzyjemnie, stado małych łotdefaków zaczyna wychylać ciekawskie oczka z każdego kąta. Potem pojawia się co najmniej dwukrotnie wzmianka, że Klara za wszelką cenę usiłuje racjonalizować przebieg wydarzeń, ale bez chwili zastanowienia akceptuje gadające zwierzę, zjawę dziewczynki porywającą książkę, w niezwykle trudny do zaakceptowania dla czytelnika tłumaczy sobie cudzy pierścionek we własnej kieszeni… Jasne, jak się zderzę z ładną kobietą w autobusie i jej pierścionek będzie w mojej kieszeni, to naprawdę zracjonalizuję sobie to tak, że pewnie tak przeskoczył, jak pchełka, bo przecież piździonki słyną z przeskoków ;-) Łotdefaki już całkiem odważnie główki wychylają, szczerzą szkaradne zębiska…

 

Gdzieś w finale pada stwierdzenie, że bluszcz oplata przedramiona obu bogiń, a potem Fand podbiega do gościa na C, który leży sobie i kulturalnie nie wtrąca się w damskie zapasy – i czytelnik się gubi, czy to takie poetyckie określenie na tatuaże czy tez prawdziwy bluszcz je więzi. Łotdefaki wyłażą z kątów i zaczynają świergolić. Chaos potęgują liczne niezręczności językowe – nie wiem, czy to kalki z angielskiego (niektóre tak wyglądają: “James dostał szoku” – uhm, łotdefaki rozdziawiają paszcze, pytając, ile kilo tego szoku dostał i czy za darmo… ;-) ) czy też nadmierny rozpęd w rozpoetyzowaniu tekstu (”Kalał się w duchu” – o w rzyć żaby rzeżuchą rankiem rżniętą rękami radosnego rębajły, łotdefaki otaczają mnie coraz śmielej ;-) Jasne, jestem w stanie sobie wyobrazić, że ktoś brudzi sam siebie w duchu, ale czy nie czytelniej jest napisać, że klął się w duchu?). Wrażenie totalnego pieprznika potęguje mnogość imion polskich, angielskich, określeń i gaelickich odpowiedników dla – o ile dobrze pojąłem – różnych aspektów/wcieleń jednych i tych samych bohaterów. Człowiek się gubi, czyta raz, drugi, trzeci, a łotdefaki gryza mu nogawki i wspinają się powoli, żeby w mózg dziabnąć… ;-)

 

Są momenty, kiedy dłużyzny – najczęściej przy nadmiernie rozbudowanych opisach – mniej wytrwałego (lub złośliwego, bom ja złośliwy jak banda komarzyc na głodzie krwi, która zwietrzyła tego barana nad brzegiem bajorka) czytelnika zwyczajnie odrzucą.

 

Wrażenie z lektury można porównać do jazdy samochodem z kimś, kto dopiero uczy się prowadzić: kawałek płynnie i szarpnięcie, znów płynnie i szarpnięcie – a łotdefaki pokrzykują całkiem radośnie i żrą już kołnierzy od koszuli, ledwo nadążam je strącać. Scena finałowego pojedynku wymaga dwu-, a być może i trzykrotnego czytania, by pojąć co się dzieje, kto komu wsadził palec w oko lub odgryzł kawałek ucha. A, nie było palca, pardon, spinką dziabnął jak krasnale siebie nawzajem w “King Sajzie” (”Dziabnął mnie! Dziabnął”).

 

O ile dobrze zrozumiałem tekst, jest to kawałek legend/postaci w realiach gaelickiego panteonu i/lub bazujących na wierzeniach celtyckich, przepleciony z naszymi realiami. Opowiada o starej walce, która w finale nie znajduje definitywnego rozstrzygnięcia, lecz zaczyna kolejny obrót na kole życia. Zamysł i fabuła wydaje mi się ciekawa, ale doczytałem do końca z dużym trudem. No, ale ja jestem misiem o małym rozumku, na poezji znam się jak kret na astronomii, za to wiem kiedy coś jest czytelne, a co nie. Nie namawiam cię do odpoetyzowania tekstu, ale uważam, że gruntowna korekta, włącznie z redakcją, zachowującą ten oniryczny charakter stylu, w celu rozjaśnienia niektórych zdarzeń/scen/określeń postaci – zrobiłaby opowiadaniu naprawdę dobrze. A łotdefaki pochowają się z powrotem do dziur, z których wypełzły, piszcząc z przerażenia ;-)

 

 

 

"Świryb" (Bailout) | "Fisholof." (Cień Burzy) | "Wiesz, jesteś jak brud i zarazki dla malucha... niby syf, ale jak dzieciaka uodparnia... :D" (Emelkali)

Nowa Fantastyka