Chłodne promienie zimowego słońca sączące się z ukosa przez szparkę w zasłonach padły na twarz chłopca, wyrywając go z głębokiego snu. Ziewając przetarł więc oczy i nieśmiało uchylił powieki, by spojrzeć na zegarek stojący na stoliku tuż obok łóżka. Wskazówki pokazywały dziesięć po dziesiątej. Leniwym ruchem ręki chłopiec zrzucił z siebie cieplutką kołdrę i usiadł na łóżku. Rozejrzał się po pokoju w poszukiwaniu kapci, po czym trącając lampkę nocną jednym susem skoczył w ich kierunku uważając, by przypadkiem gołą stopą nie dotknąć zimnej posadzki. Przystanąwszy na chwilę, by delektować się rozkosznym ciepłem ukochanych bamboszy promieniującym do stóp, chłopiec usłyszał głos matki dobiegający z kuchni.
– Joe, śniadanie gotowe!
Zwinnie niczym ważka chłopiec chwycił koc spoczywający na fotelu i zarzuciwszy go sobie na ramiona, wyprysnął z pokoju. Biegnąc szerokim korytarzem w kierunku schodów mijał szereg drzwi prowadzących do różnych pomieszczeń. Choć mieszkał tutaj już od jakiegoś czasu, Joe nie mógł się przyzwyczaić do nowego domu. Odkąd tylko pamiętał, mieszkał z rodzicami w niewielkiej kawalerce mieszczącej się na piętrze obskurnej kamienicy stojącej na przedmieściach Bostonu. Pewnego dnia ojciec chłopca wybrał się do kiosku, by wypełnić kupon na loterii. Był to stały rytuał, odprawiany przez mężczyznę każdego poniedziałku. Nie było tutaj mowy o jakimkolwiek uzależnieniu, lecz płacenie swego rodzaju "podatku od szczęścia". Wszyscy ludzie w nieskończoność powtarzają, że każdy wysiłek włożony w pracę, zwróci nam się po dwakroć. Takie właśnie działanie wskazywało zatem na to, iż ojciec małego Joe'a na ów łut szczęścia liczy. Jeśli człowiek pragnie zapewnić rodzinie godne życie harując od świtu do nocy za nędzne grosze, nikt nie powinien mu się dziwić. Nikt również nie spodziewał się, iż pewnego poniedziałkowego wieczoru wszystko się zmieni. Jedna minuta, jeden kupon, jedna rodzina. Dzięki wygranej, ojciec chłopca nie tylko kupił nowy dom, założył również małą firmę, dzięki której zwiększył swoje dochody, za razem spędzając z rodziną o wiele więcej czasu.
– Znowu udajesz tego nietoperza? – głos matki wyrwał Joe'a z zamyślenia kiedy ten przekroczył próg kuchni.
– Ale mamo, to nie żaden nietoperz, to bohater! – uśmiechnął się chłopiec.
– No dobrze, niech ci będzie. A teraz jedz – odparła kobieta dając za wygraną.
Podczas gdy Joe zajadał się płatkami z mlekiem, drzwi domu otwarły się ze skrzypiącym protestem. W korytarzu rozległy się kroki, po czym do kuchni wszedł ojciec chłopca targając naręcze siatek z zakupami.
– Muszę zrobić w końcu coś z tymi drzwiami – rzekł odkładając wszystko na szafce tuż obok lodówki.
– Najpierw wziąłbyś się na porządki na strychu, Rick. Wprowadziliśmy się miesiąc temu, a ja nadal nie mogę tam wejść. Wszystkie nasze rzeczy leżą upchnięte w piwnicy, a tam nie ma już nawet gdzie stopy postawić. Trzeba przejrzeć rzeczy zalegające na górze i zdecydować co z nimi zrobić. Masz dzisiaj wolne, mógłbyś się tym zająć – odparła kobieta kszątając się po kuchni.
– Dobrze, kochanie – odparł mężczyzna od tyłu obejmując żonę w pasie, akurat w momencie, gdy ta zaczęła zmywać naczynia. Musnął wargami jej policzek, po czym uśmiechnął się beztrosko i odwróciwszy się na pięcie szybkim krokiem wymaszerował z pomieszczenia.
Przez chwilę ciszę panującą w kuchni przerywał łoskot łyżki uderzającej o miskę chłopca. Potem jednak zza futryny wychynęła się głowa Rick'a.
– W zamian oczekuję porządnego steku na obiad! – rzucił dziarsko mężczyzna. W odpowiedzi usłyszał jednak tylko krótkie "Idź już". Schowawszy się ruszył zatem schodami w górę rzucając: – Też Cię kocham!
Joe przyspieszył nieco w jedzeniu, po czym wstał od stołu i odstawił miskę na blat tuż obok zlewu.
– Mamo, mogę iść pomóc tacie? – zapytał ochoczo chłopiec patrząc błagającym wzrokiem na matkę, która potakująco kiwnęła głową.
– Tylko ubierz się normalnie! – rzuciła za synem kobieta nie mając pewności, czy jeszcze ją usłyszy. Joe był już bowiem w drodze na strych.
Usłyszawszy głos matki, Joe stojący już przy drabince prowadzącej na poddasze zawrócił szybko do swojego pokoju. Rozejrzał się dookoła w poszukiwaniu ciuchów, które zostawił wieczorem na krześle, po czym zdał sobie sprawę z tego, iż musiały one zostać zabrane przez mamę. Nie było to jednak przeszkodą. Szybkim krokiem dotarł do szafy stojącej naprzeciw drzwi i zaczął szukać dla siebie odpowiedniego stroju. Wiedział, że rodzice nie byliby zadowoleni, gdyby ubrudził ubrania, w których chodzi do szkoły. Wybrał zatem najzwyczajniejsze w świecie granatowe spodnie dresowe i szarą koszulkę. Na wszelki wypadek założył również bluzę z kapturem, a potem znów wybiegł z pokoju skręcając korytarzem w lewo. Słysząc dochodzące ze strychu pogwizdywania ojca, Joe przyspieszył jeszcze kroku i zwinnie niczym kot wdrapał się na drabinę. Dotarłszy na miejsce, serce waliło mu w piersi niczym ogromny dzwon. Przyspieszony oddech sprawił, że wraz z powietrzem wciągnął ogromną ilość kurzu zalegającego niemal każdy cal z dawna nieużywanego pomieszczenia. Chłopcu natychmiast zakręciło się w głowie, po czym kichnął obryzgując śliną buty ojca stojącego teraz tuż przed nim. Ten jednak miast denerwować się na dziecko i upomnieć, by chłopiec był ostrożniejszy, po prostu wybuchnął gromkim śmiechem, raz po raz zaklaskując w dłonie. Po chwili jednak, gdy opanował już szaleńcze emocje, sięgnął ręką do kieszeni, po czym podał synowi chustkę, by ten mógł wytrzeć twarz.
– No cóż, bierzmy się do roboty – powiedział Rick nadal uśmiechając się lekko, po czym ruszył na drugi koniec rozległego na ponad czterdzieści metrów strychu.
Chłopiec otarłszy twarz podążył za ojcem rozglądając się dookoła. Maszerując między rzędami zakurzonych przedmiotów, często leżących bez ładu, podziwiał zabytkowe meble, stare fotografie rodzinne należące zapewne do dawnych właścicieli domu oraz przedmioty użytku codziennego. Ojciec młodzieńca przeglądał, po czym rozdzielał rzeczy na przydatne i te, które należało wyrzucić. Joe zatrzytmał się jednak kilka kroków wcześniej. Uwagę jego przyciągnęło spore pudło stojące pod zachodnią ścianą pomieszczenia. Podszedł bliżej zaglądając do środka, sięgnął ręką, po czym wyciągnął opasłe tomiszcze o zniszczonej brązowej okładce. Otworzył książkę i przeczytał pierwszych kilka wersów. W dłoniach trzymał rękopis stworzony w języku, którego nie znał, lecz o dziwo rozumiał każde słowo.
"Ty, który posiadłeś dzieło mego życia, ty, który czytasz słowa z dawna wytarte i zapomniane przez czas, ty, który dzierżysz najpotężniejsze ostrze świata… Wiedz, że z chwilą, gdy wzrok twój zetknie się z literami zawartymi w tym pergaminie, przeniesiesz się w miejsca, które z dawna sam pragnąłem odwiedzić… Znajdziesz się tam, gdzie nie sięgną cię dłonie innych… Postawisz bowiem stopę w świecie snów i wizji, gdzie każde marzenie staje się rzeczywistością."
Oszołomiony, a zarazem zafascynowany znaleziskiem zatrzasnął okładkę. Pobiegł do ojca chcąc się pochwalić. Ten jednak nie chciał, by Joe zawracał mu głowę głupstwami. Chłopiec zdziwiony, odwrócił się ku wyjściu i pomaszerował naprzód nieoglądając się za siebie. Odechciało mu się pomagania w sprzątaniu strychu. Nie mógł zrozumieć zachowania ojca, próbował mu przecież wytłumaczyć co znalazł. Ten jednak nazwał dziecko łatwowiernym i odprawił je z kwitkiem. Joe, znalazłszy się już w swoim pokoju, rozsiadł się wygodnie przy biurku i otarłszy okładkę z kurzu, otworzył książkę na nieco dalszej stronie. Kiedy spojrzał na pierwszy wers, obraz przed oczami chłopca zaczął się zamazywać. Świat wokół z każdą sekundą zdawał się stawać coraz bardziej przezroczysty. W tle tego co działo się naprawdę, zaczęłą pojawiać się plaża, a dookoła rozbrzmiało morskie echo. Na horyzoncie zalanym słońcem widniały ruiny potężnego zamczyska. Gdy na skórze chłopca rozlało się ciepło letniego powiewu wiatru, z przerażenia zatrzasnął okładkę książki. Błyskawicznie podniósł się z krzesła i wyjrzał przez okno, żeby oczyścić myśli. Po chwili, gdy uspokoił oddech, powrócił do biurka i ponownie otworzył rękopis, tym razem na ostatniej stronie. Ku zdziwieniu chłopca, oczom jego ukazało się najzwyklejsze w świecie pióro. Dopiero po chwili na stronie pojawiły się słowa:
"Tym oto piórem naszkicowałem świat mojej wyobraźni. Pozostawiam je tobie w spadku. Używaj go mądrze…"
Kiedy strach zaginął gdzieś w głębi duszy chłopca, Joe pochwycił leżące na okładce pióro, po czym schował je do szuflady. Nie zastanawiając się nad tym długo, wziął nową książkę i wstając od biurka ruszył w kierunku salonu. Dopiero gdy opuścił ostatni stopień schodów zorientował się, że na dworzu zrobiło się już ciemno. " Niemożliwe, przecież dopiero był ranek!" – pomyślał Joe, lecz nie czuł już strachu. Wmaszerował do salonu i uśmiechnął się do oglądających telewizję rodziców.
– Joe, myślę, że ojciec powinien to zabrać – powiedziała mama po chwili. – przechowamy to przez jakiś czas.
Bez chwili wahania Rick wstał z kanapy, wyjął książkę z dłoni Joe'a i uśmiechając się smutno dodał: – Nie wychodziłeś z pokoju przez cały dzień, tak będzie lepiej.
Chłopiec posmutniał nagle, lecz wiedział już, że nie ma odwrotu i już nigdy nie odzyska tej książki. Nie rozumiał czemu tak się stało, nie zrobił przecież nic złego. Bez słowa odwrócił się na pięcie i pobiegł do pokoju. Z płaczem rzucił się na łóżko ukrywając twarz pod poduszką. Szlochał jeszcze jakiś czas, nim przypomniał sobie o piórze spoczywającym w szufladzie. Zerwałs się szybko, zapalił lampkę i sięgnął po dziedzictwo pozostawione mu przez nieznanego autora. Po chwili wyciągnął również nowiutki zeszyt w linie. Wiedział, że owo pióro nie potrzebuje atramentu, po prostu zaczął kreślić błyszczące się linie dokładnie zapamiętanych słów nieznanego języka:
"Ty, który posiadłeś dzieło mego życia, ty, który czytasz słowa z dawna wytarte i zapomniane przez czas…"
"Niektórzy już dawno temu zapomnieli czym są marzenia." – powiedział do siebie w myślach Joe przelewając na papier słowa płynące wprost z jego duszy.