- Opowiadanie: pafka13 - Babariba

Babariba

Dyżurni:

regulatorzy, homar, syf.

Oceny

Babariba

 

Marciniak był zmęczony. Nie tyle jednostajnością swojej roboty, co całym życiem. Odczuwał znużenie człowieka, który po trzydziestu latach pracy zawodowej nadal nie wie dokąd zmierza. Nienawidził tych chwil gdy nachodziły go takie myśli. Po co, po co, pytał się po raz setny, mam się nad tym zastanawiać? Robota jest, słonko grzeje, w domu czeka obiad. A jednak. Żeby tak chociaż raz w życiu wydarzyło się coś ciekawego.

Rzucił koszulę na trawę, przysiadł na niej i oparł się o słup. Zębami zerwał kapsel z pełnej jasnego trunku butelki. Przygrzewające miło słońce i rozlewające się w trzewiach piwo zrobiło swoje i znacznie poprawiło mu nastrój.

– Panie majster! – natrętny głos wyrwał go z lekkiej drzemki. – Panie majster!

– Co znowu, do cholery. – wymamrotał gramoląc się spod słupa.

Jego ekipa od dwóch tygodni babrała się w błocie i wilgotnym piachu, pracując przy remoncie podpór jednego z warszawskich mostów na Wiśle (nawet nie wiedział jak on się nazywa). Robota brudna i niewdzięczna, ale przynajmniej robota. Przyjechali tu za nią aż ze Śląska. W sumie, to co chwila wykopywali ze szlamu jakieś gówniane odpady. Marciniakowi wydawało się, że ludzie już się przyzwyczaili. Chociaż więc wściekły był, że mu się odpoczynek przerywa, powlókł się za robotnikiem ciekaw co takiego tym razem się stało.

Nad wykopem, w którym przy okazji wymieniano rury, i który z tego tytułu trzeba było pogłębić, zebrało się już sporo ludzi. Majster podszedł do krawędzi i spojrzał w dół.

– O, kurwa. – zaklął cicho. – Robotę trzeba będzie przerwać. – dodał po chwili głośniej. – Dzwoń tam który po policję.

– Już jadą szefie. My tak od razu myśleli… – rzucił jeden z pracowników.

Na dnie wykopu, zagrzebane w wilgotnej ziemi bielały, a raczej połyskiwały złowróżbnie żółtawo-brązową barwą ludzkie kości, wśród których najbardziej rzucała się w oczy patrząca w górę pustymi oczodołami czaszka.

– Żółte, znaczy stare. – wtrącił się jeden z fizycznych – Wiem, bo kiedyś program o tym leciał w kablówce.

– No, no. – dorzucił zaraz drugi – Kto wie czy my Kopernika nie wykopali.

– Durnyś ty! – zgasił go jeden z brygadzistów – Kopernika niedawno już w jakimś kościele znaleźli. To pewnie będzie Sobieski.

Rozmowy przy wykopie trwały aż do przyjazdu policji, po którym rychło okazało się, że przynajmniej w jednej kwestii robotnicy mieli rację. Kości były stare. Marciniak wrócił do swojego słupa i otworzył drugie piwo. Znaczy się przerwa potrwa, pomyślał, bo teraz ani chybi archeologów trzeba będzie wzywać. I tak się faktycznie stało.

 

***

 

Nalał sobie kolejną kawę. Późno już było, ale doktor Szymkiewicz zdawał sobie sprawę, że tej nocy i tak pewnie spał nie będzie. Zresztą nie miała to być pierwsza taka noc w ciągu ostatnich kilku dni. Przetarł oczy i pociągnął duży łyk z kubka. Profesor Pasiek wyszedł z instytutu już dwie godziny temu, a on nadal siedział przy stole, na którym leżał oczyszczony i poskładany w jedną całość szkielet. Badał go już od tygodnia, a nadal stanowił on nieodgadnioną zagadkę. Przeprowadzone analizy, w tym datowanie radiowęglowe, wskazywały, że znalezione kości pochodziły sprzed co najmniej tysiąc pięciuset lat, ale co to były za kości – tego nadal nie wiedział. Wczoraj zadzwonił do swojego starego przyjaciela, doskonałego mediewisty i znawcy kultur wczesnośredniowiecznych, profesora Sulejmana, który właśnie przenosił się ze Stanów Zjednoczonych do Paryża, a ten zadeklarował natychmiastowy przyjazd do Warszawy w celu dokonania oględzin znaleziska na miejscu. Przesłane elektronicznie zdjęcia kości na nim też więc wywarły duże wrażenie. 

Doktor Szymkiewicz czuł się nieco bezradnie i trochę było mu głupio. Był doskonałym osteologiem, specjalizującym się w analizie starych kości, ale coś takiego widział po raz pierwszy w życiu. Co to, do cholery, było? Nie pisali o tym w żadnych książkach, w żadnych analizach. Może przypadkiem odkrył coś absolutnie unikatowego, coś co przyniesie mu światową sławę, a jeśli odkryje zagadkę, to kto wie, może było to odkrycie na miarę Nobla? Składał ten kościec już kilkakrotnie i był absolutnie pewien – nie mogło tu być mowy o żadnej pomyłce. Wszystkie elementy pochodziły z tego samego okazu, wszystkie idealnie do siebie pasowały. Kości składały się na coś co, w przybliżeniu, było istotą ludzką. Obraz burzył jednak kostny pierścień wyrastający z kręgosłupa, który zdawał się być na tyle plastyczny aby składać się i rozkładać w miarę potrzeb oraz silnie rozwinięta żuchwa z wyjątkowo długimi i ostrymi zębami nadającymi się bardziej do rozrywania mięsa niż do miażdżenia i przeżuwania. Nie był to więc, chyba, człowiek, ale z drugiej strony z całą pewnością była to istota dwunożna, mogąca swobodnie poruszać się w postaci wyprostowanej.

Wstał z krzesła i zbliżył się do stołu, na którym leżał szkielet. Wpatrywał się przez chwilę w rdzawe kości i ponownie napił się kawy. Zmęczenie dawało mu się we znaki, ale nie mógł oderwać się od tej tajemnicy, która spoczywała przed nim. Obszedł stół dookoła, cały czas zamyślony i wrócił do biurka. Odstawił kubek z kawą i sięgnął po wyniki badań. Chciał to wszystko jeszcze raz dokładnie przeczytać. Może natknie się na coś, co wcześniej przeoczył, a może obudzi się w nim jakaś myśl, jakieś skojarzenie. Po jakimś czasie poczuł, że powieki zaczynają mu się zamykać. Walczył z tym dopóki udawało mu się zachować świadomość. Wracał do tekstu i czytał ten sam fragment po kilka razy, ale już bez zrozumienia. Wreszcie zmęczenie wygrało z broniącym się ciałem i głowa doktora opadła bezładnie na biurko. Spał zanim jeszcze dotknął czołem blatu.

 

***

 

Nie to żeby nie był wściekły. Ależ nie, skąd. Przecież właśnie był. Krew go zalewała. W przenośni i dosłownie. Jak mógł dać się tak łatwo podejść! Niby fakt, piękna była. Nawet bardzo, chociaż to jak zwykle sprawa względna. Przynajmniej jeśli chodzi o twarz, gdyż niepowtarzalności jej nóg nikt nie byłby w stanie zakwestionować.

Zastanawiał się kto wcisnął mu te bujdy o tym, że panny rzeczne mają płetwy zamiast nóg. Błona na plecach, owszem, ale płetwy? Przesada. Prawdę mówiąc to właśnie jej nogi były wszystkiemu winne. Leżał spokojnie w trawie nad rzeką, patrzył w niebo i liczył chmury. I wtedy zobaczył te nogi. Na Swaroga, nigdy w życiu nie widział takich nóg! Chwila wahania, pożerał jej nogi wzrokiem, i ostre jak sztylety pazury, może zęby – nie wiedział, wbiły się w jego ciało. Widocznie jednak ona też się zawahała, bo wciąż żył. Zniknęła tak nagle jak się pojawiła. Plusk wody i tyle ją było widać. A on leżał na tej trawie jak głupi i broczył krwią. Ale wciąż żył, dlaczego? Nie miał zielonego pojęcia.

W takim stanie znalazł go druh jego serdeczny, Semko.

– Na Swaroga, Wars! Co tobie?

– Serce mi krwawi. – odparł zbolałym głosem.

Semko przyklęknął przy nim natychmiast przerażony i dokonał szybkich oględzin. Po chwili odetchnął z ulgą.

– Głupiś ty. Bok masz ino rozerwany i ci jucha cieknie. Zaraz cię opatrzę. Kto cię tak urządził?

– Bo ja wiem. Piękna była.

– Piękna. – skrzywił się Semko – Tobie wszystkie piękne. Zgubią cię te dziewki. – zatamował cieknącą krew – Jej chłop was nakrył z widłami, hę? Przyznaj się, tako było?

– Na Swaroga, nie! – żachnął się Wars – Ona mnie tak żgnęła!

– Aha, juści wierzę. No, gotowe. Wstawaj. Pójdziesz?

– Dam radę.

– Podeprzyj się ino.

 

***

 

Minęło parę dni. Wars snuł się smętnie po okolicy i do nikogo słowem się nie odzywał od czasu nadrzecznej przygody. Rana nie była głęboka i szybko się goiła. Tylko jego serce wciąż krwawiło. Nie mógł zapomnieć o pięknej pannie z rzeki. Nie zakochał się w niej. Po prostu nie mógł przestać o niej myśleć.

W osadzie nikt specjalnie nie zwracał na niego uwagi. Wars był samotnikiem, a ludzie mieli swoje własne zajęcia i zmartwienia. Ot, w zeszłym tygodniu niedźwiedź podszedł barcie i narobił szkód niemałych. Jednego człeka dzik w lesie srogo poturbował, a jagody w tym roku nie obrodziły. Chodziły słuchy o koczownikach zza rzeki, co coraz częściej zapuszczali się na drugą stronę, a słońce zdawało się świecić bardziej nieco krwawo niż kiedyś. Jak to ludzie mawiali, nic z tego dobrego nie mogło się zdarzyć. Ale, że mawiali tak regularnie co roku, z takich lub innych powodów, nikt się tym tedy specjalnie nie strachał. Jeno każdy nad swoją krzywdą głośno biedził, nawet rybacy, którzy w tym roku akurat wyjątkowo mieli dorodne połowy. Osada nie była wielka, parę zaledwie chat i chatynek nad brzegiem wielkiej rzeki oraz siedliszcze miejscowego wieszcza, zielarza nieco głębiej w lesie schowane. Mądry to był człowiek nad podziw, raz się nawet zdarzyło, że człeka z gorączki ziołami uleczył, a i panny młode gadały że takie wywary miłosne potrafi naparzyć, że żaden młodzian się nie oprze. Z drugiej strony co tu się było opierać jak i młodzianów i panien w osadzie było niewiele.

Wars był młodym człowiekiem, ale nad wyraz już samodzielnym. Rodzice już dawno nie żyli, a rodzeństwa nie miał. Tedy od małego sam musiał zadbać o siebie i wiele życie go już nauczyło. Jednego miał przyjaciela dobrego we wsi, Semka, co był synem młodszego brata Warsowego dziada. Chłopcy chowali się prawie jak bracia, z jednej miski niemalże jedząc, więc i rozumieli się dobrze, chociaż nawet Semko nie wiedział czasami co Warsowi po głowie chodzi. A dziwne miewał Wars czasem pomysły. Semko pamiętał na przykład jak lat temu parę, Wars umyślił sobie że karczmę na kółkach urządzi i będzie nią jeździł od sioła nad rzeką do dworca władyki, w tę i z powrotem, a może i kogo na zydlu powiezie jak się zdarzy okazja. Ile oni się obaj uśmiali jak sobie rzecz całą wyobrazili!

Gdy już lepiej się poczuł po pechowej przygodzie, Wars wieczorami zwłaszcza począł chodzić nad rzekę. Coś go tam ciągnęło, tęsknota jakby jakaś ogromna, rozbudzona dziwnym spotkaniem i wspomnieniem tajemniczej istoty. Tak i tym razem, usiadł na brzegu i wpatrzył się w wodę. Rzeka płynęła wolno, majestatycznie. Gdzieniegdzie plusnęła ryba. Na brzegu bawiła się dwójka dzieci. Wars rzucił kamień w wodę, popatrzył jak się odbija od powierzchni, aż w końcu znika w głębinach. Posiedział jeszcze chwilę i ruszył z powrotem do chaty. W tym momencie poczuł czyjeś spojrzenie na plecach. Obrócił się szybko do tyłu. Rzeka nadal toczyła sennie swe wody. Dwójka dzieci na brzegu pokrzykiwała radośnie i obrzucała się mokrym piaskiem. Nikogo innego nie było widać. Zmierzchało się. Wars otrząsnął się z odrętwienia i ponownie zwrócił swe kroki w kierunku osady. Zbliżał się już do pierwszych domostw, gdy nagle usłyszał przeraźliwy krzyk. Krzyk, który urwał się w tej samej niemal chwili, w której się zaczął, a jednak zdawał się trwać wieczność całą. Z chat zaczęli wybiegać ludzie.

– Nad wodę! – krzyknął ktoś i po chwili Wars znalazł się w tłumie ludzi biegnących w stronę rzeki. Bawiące się jeszcze przed chwilą wesoło dzieci stały nieruchomo spoglądając przed siebie z przerażeniem. Krzyk zdał się zatrzymać w ich płucach. Po wodzie rozchodziły się coraz mniejsze kręgi. Ludzie, przerażeni, cofnęli się nieco w tył. Jakaś kobieta zaczęła płakać. Wars poczuł czyjąś dłoń na ramieniu.

– Semko?

Jego przyjaciel spojrzał mu w oczy.

– Wiesz co to? – zapytał.

– Wiem… Myślę, że wiem… – potwierdził Wars – Chyba. Czułem jej spojrzenie na plecach, alem myślał, że mi się ino zdaje. Semko, ona mnie szuka.

– Nie wiem Wars o czym mówisz i nie wiem czy chcę wiedzieć.

 

***

 

Chata wieszcza była przestronna. Bardziej przestronna niż by się to z zewnątrz mogło wydawać. Ze ścian zwieszały się liczne pęki wszelkiego rodzaju ziół. Gliniana podłoga zastawiona była przeróżnymi garnkami i kubkami wypełnionymi cieczami o zagadkowym wyglądzie. Pośrodku domostwa płonęło, a raczej żarzyło się niewielkie ognisko. Wąska strużka dymu unosiła się w górę i uchodziła przez otwór wycięty w powale równo nad paleniskiem. Kąty pomieszczenia prawie zupełnie ginęły w cieniu. W jednym z nich tylko można było wypatrzyć zarysy ogromnej pajęczyny.

Wars i Semko weszli do środka, do końca nie będąc pewni czy czynią dobrze.

– Spocznijcie przy ognisku.

Podskoczyli niemal równocześnie. A zaraz potem odwrócili się przestraszeni gdyż głos dobiegł z tyłu. Przed nimi stał niepozorny staruszek ubrany w białą, przybrudzoną tu i ówdzie lnianą szatę, przepasaną konopnym sznurem. Jego marnej postury nie były w stanie ukryć sandały na wysokim obcasie. Liczne krosty na twarzy z trudem zasłaniał nieco rzadki zarost, zupełnie odkryta zaś pozostawała łysina na jego upstrzonej ciemnymi plamkami głowie.

– Spocznijcie. – powtórzył, wyciągnąwszy wyjątkowo ohydną zawartość prawej dziurki i spojrzawszy na nią z niekłamanym podziwem. Obaj młodzieńcy posłusznie usiedli przy palenisku, wymieniwszy w międzyczasie zdziwione spojrzenia.

– Chodzi o nawę. – stwierdził starzec.

– Nie. – zaprotestował Semko – O pannę rzeczną. Ona…

– O nawę, rzekłem. – upierał się wieszcz – Rusałki nie atakują ludzi. A ponadto… – tu zawiesił głos – …a ponadto nie jedzą mięsa.

Młodzieńcy ponownie spojrzeli na siebie.

– Ale skąd ta sawa… – zaczął niepewnie Semko.

– Nawa, synku, nawa. – poprawił go mędrzec – Prawdę mówiąc sam jestem zdziwiony. Dawnom nie słyszał aby jakaś nawa pojawiła się w pobliżu ludzkiego osiedla. Ale żyjemy w ciężkich czasach. Wiele rzeczy, któreśmy już dawno między bajki włożyli przyjdzie nam pewnie jeszcze zobaczyć. Nigdym nawy na własne oczy nie widział, ale to wiem, że nieprzyjemne to gadziny.

– Ale jak się pozbyć takiej? – nalegał Semko.

– Mówią, że koniu trza dwa kamienie młyńskie u szyi uwiązać i go całego do wody wrzucić tam gdzie bestia ona się pokazała. Inaczej ludzi porywać będzie. Boję się ino, że tu o co inszego idzie. Którego z was pochlastała ta… panna rzeczna?

– Skąd wiecie co się stało, mistrzu? – zdziwił się Wars – Nikomu my w osadzie słowa o tym nie rzekli.

– Ja wiem wszystko. – zarechotał nieprzyjemnie znachor.

Semko zaczerwienił się i spuścił wstydliwie wzrok.

– Jak wszystko wiecie, to po co pytacie? – żachnął się Wars i zaraz tego pożałował widząc chmurne spojrzenie starca.

– Nie przez ciekawość pytam ino ze zdziwienia. – odparł wieszcz – Nigdym nie słyszał aby ktokolwiek żyw wyszedł ze spotkania z tą bestią. Jedno wiem. Niezwyczajna to nawa. Tu koń nie pomoże. Choćby i stado całe. Inaczej z nią trzeba.

– Co nam tedy czynić? – zapytał Semko, ciesząc się z panującego w chacie wieszcza półmroku – Jak się pozbyć bestii?

– Jej o niego chodzi. – starzec wskazał na Warsa – Chcesz wioskę ratować, idź nad rzekę i czekaj. Ona przyjdzie.

– A jak go… – zaczął Semko.

– Nie zabije. – uspokoił go mędrzec – Jakby chciała zabić jużby nie żył. Nawa nie chybia. Chyba, że…

– To czemu mnie w ogóle dziabnęła? – zdziwił się Wars.

– Coś ją wystraszyć musiało. Ale nie chciała cię zabić. Tego pewien jestem. Weles jeden wie jak one się rozmnażają… Pamiętaj ino, że nad rzekę sam iść musisz. Sam. Nikogo z tobą być nie może. Ona wyczuje i wszystko stracone.

 

***

 

Dwaj mężczyźni stali w płytkiej przybrzeżnej wodzie i łowili ryby. Był ciepły letni poranek. Słońce wznosiło się wolno nad horyzont i odbijało lśniącymi refleksami od migocącej powierzchni rzeki. Wiatr muskał delikatnie wierzchołki rosnących w pobliżu sosen. Zapowiadał się piękny dzień.

– A widziałeś ty kiedy rusałkę? – zapytał postawniejszy z mężczyzn zarzucając sieć.

– No. – odparł drugi – Niejedną. Nadobne to panny.

– Bajasz.

– Jakem syn mego ojca, prawdę mówię. A do chędożenia skore…

– Nie może być!

– Rzekłem.

– A dyć one groźne.

– Wszystkie baby groźne. Twoja stara też się na ciebie z pazurami rzuca.

– Ino jak jej wkropię.

– A sam widzisz. Przyznajesz.

– No ale ta dwóch chłopaczków zgubiła. A nijak jej wkropić nie mogli. Mali byli.

– Ludzie bajdy gadają. Nie rusałka to była, a sum. Sum ich zgubił.

– No, jak! Sumy w rzece nie żyją!

– To jaka insza szczuka. Sam gadasz, że mali byli. Byle ryba ich wciągnąć mogła.

Czas jakiś łowili w milczeniu. Słońce wznosiło się coraz wyżej i zaczynało przypiekać. Rzeka falowała lekko niosąc swe wody naprzód ku odległemu morzu. Wiatr, który powinien był chłodzić wysuszał skórę. Po dłuższej chwili duży znów zaczął.

– A mi jednak nieswojo. Bo jak to jednak rusałka była? Abo topielec?

– Durnyś ty. Rzekłem ci co rusałki nadobne są wielce i krzywdy nikomu uczynić nie mogą. Jak taką zobaczysz to od razu porty ściągaj i do roboty. Lubią to, ich mać! A topielce ino nocą przy pełni się objawiają. Przy tym wielce słońca się boją, bo je zabić może.

– Pewnyś?

– Jak tego żem syn mego ojca! Rzekłem. Trzymaj ino sieć mocno. Wyszczać się idę.

– Szczaj do wody. Raźniej mi będzie.

– Do wody ino chamy szczają.

– A tyś wielki pan, boś u władyki w dworzyszczu był!

– A tak! I ogładym nabrał, której ci widno brakuje. Stój i sieć trzymaj, mówię. Zaraz wracam.

Powiedziawszy to ruszył w stronę pobliskich drzew klnąc pod nosem, że mu przyszło z chamem ryby łowić. Zsuwał właśnie portki, gdy usłyszał wołanie.

– Sławko! Sławko!

– Zaraz, rzekłem! – odkrzyknął.

– Ale patrz ino! Idzie do mnie i tytkami macha! Nynie chłopa dawno nie miała!

Wołany odwrócił się szybko. Z wody wyłaniała się piękna pannica, naga cała, z płetwą na plecach. Sławkowi włosy dęba stanęły i skóra się zjeżyła.

– W dyrdy z wody, baranie! – krzyknął – Uciekaj!

Za późno. Błysnęły w słońcu ostre kły i krew trysnęła wokoło. Sławko poczuł jak ciepła ciecz spływa mu po nogach. Przerażenie zdusiło krzyk w krtani, gdy lepkie palce strachu objęły go żelaznym uściskiem. Wtedy panna spojrzała na niego. W jej zimnym wzroku czaiło się zło. Ostatnim wysiłkiem woli Sławko oderwał od niej wzrok i rzucił się do ucieczki. Dopiero daleko w lesie zatrzymał się i zaczął krzyczeć.

 

***

 

Gdy Wars i Semko wrócili, w wiosce panowało poruszenie. Wszyscy zgromadzeni byli na głównym placu, gdzie w centrum zainteresowania znajdował się Sławko, opowiadający z ożywieniem o wydarzeniach sprzed paru godzin.

– Wielgachna była! Cała łuską pokryta! I to wam powiem, że ogniem zionęła!

– Toć to nie smok, a rusałka! – zauważył któryś ze słuchaczy z przekąsem.

– Rusałka, jej mać! A widziałeś ty kiedy rusałkę? Bestia to była przerażająca! I szans nie miałem żadnych. Szymka migiem poraziła. Tyle, że chłop był wielki i długo go żarła. Dlategom uciekł.

– Jedno jest pewne. – wtrącił się starszy – Trza nam coś z tym zrobić, bo wszystkich nas po kolei bestia wybić gotowa! Chłopy! U kogo odwaga w sercu, niech widły abo oścień chwyci i choćwa warty nad rzekę trzymać! A jak się pojawi to ją razem ubijem!

Paru co postawniejszych mężczyzn poderwało się na nogi, kilku innych poszło za ich przykładem.

– Poczekajcie! – powstrzymał ich Semko – Byli my z Warsem u zielarza dziś z rana. Ta bestia zwie się sawa, a my wiemy co czynić trza, by się jej pozbyć. I niczyjego życia narażać nie musim.

Chłopi posiadali z powrotem na ziemi, a Semko z Warsem swój plan im dokładnie wyłożyli.

 

***

 

Nie był do końca pewien dlaczego to robi. Nawet przed samym sobą nie chciał się przyznać, że podoba mu się ta nawa. Tak bardzo podoba, że gotów jest zapomnieć o tym co w ostatnich dniach uczyniła. Nie bał się. Czuł się raczej jakby szedł na spotkanie z kochanką. Mrowienie w palcach, drętwiejące kolana. Na Swaroga! Przecież to nie pierwsza schadzka! Spróbował się opanować, dochodził już do miejsca, w którym zginął jeden z rybaków.

Zbliżał się wieczór. Świerszcze grały w trawie niestrudzenie wciąż te same melodie. A może to nie świerszcze? Może to jemu tak w sercu grało? Wars spojrzał tęsknie na rzekę. Gdzieś tam była ona. ‘Co u licha!’ – pomyślał – ‘Abo to zakochać się w nawie nie można? A i cóż z tego, że ona w wodzie żyje?’ – westchnął zeźlony – ‘Przeca i tak tego nie zrobię. Ludziska mnie żywcem zeżrą.’ Położył się na piasku i, tak jak to miał we zwyczaju, zapatrzył się w niebo. Znowu nie usłyszał ani nie zauważył jak podeszła. Po prostu nagle stanęła przed nim w całej swej krasie i okazałości. Wars podniósł się zapatrzony w nią jak w obrazek.

– Cudnaś ty. – rzekł w końcu i zdało mu się, że nawa uśmiechnęła się lekko w odpowiedzi.

– Ktoś ty? – zapytał.

Nawa milczała. Jej naga skóra lśniła ponętnie w blasku gwiazd. Patrzyła na niego swymi wielkimi błękitnymi oczami i milczała. Wars nie widział w tych oczach zła. Widział za to ból i tęsknotę. Nadzieję i oczekiwanie. Na co? Nie miał pojęcia. Zdobył się w końcu na odwagę i wyciągnął ku niej ręce.

– Sam jestem. Nie chcę cię skrzywdzić. – jakoś śmiesznie zabrzmiały te słowa w jego uszach.

Nawa dalej stała nieporuszenie na wprost niego. Dotknął jej ramienia. Miała miękką, delikatną skórę, aksamitną zdawać by się mogło. Wars przejechał dłonią po jej przedramieniu, dotknął piersi. Piękne, jędrne jak ona cała. Ujął jej twarz, zbliżył swe usta do jej ust. Nawa zarzuciła mu ramiona na szyję. Pocałowali się krótko, niepewnie. Wars czuł jak mu drżą kolana. Przywarła mocno do niego, całym swym ciałem. Krew uderzyła mu do głowy, gdy jej piersi wbiły się w jego tors, rozgniatając się na nim, rozlewając wszechobecne ciepło. Tym razem pocałunek trwał znacznie dłużej.

Kochali się w milczeniu przy świetle księżyca. Najpierw powoli, z rezerwą, potem coraz gwałtowniej, coraz namiętniej, aż w końcu tarzali się w mokrym piasku, spleceni w gorącym uścisku. Odeszła przed świtem, bez słowa. Wars długo jeszcze stał na brzegu i patrzył na rzekę, aż obudził się dzień i słońce oświetliło miejsce ich nocnego spotkania. Tego dnia nikt nie zginął.

 

***

 

We wsi Wars powiedział, że nawa nie przyszła. Nie chciał kłamać, ale bardziej bał się przyznać do nocnego spotkania. Ludzie kiwali ze zrozumieniem głowami gdy opowiadał jak całą noc na czatach warował, nic jednak poza rybami nie widział. Obiecał wszak, że co noc nad rzekę chodzić będzie. Wszyscy wysłuchali go, podziękowali za poświęcenie i stwierdzili, że póki co będą się starali od rzeki z dala trzymać. Jedynie Semko w milczeniu siedział i dziwnie jakoś tak na Warsa patrzył, jakby nie całkiem wiarę mu dawał. Od tak dawna już darzyli się przyjaźnią, że Semko niemal był pewien, iż coś z Warsem nie tak było. Chciał zapytać, ale coś mu mówiło, że i tak niczego więcej się nie dowie.

Mijał tak dzień za dniem, wieczór za wieczorem. Wars co noc znikał, co rano milczący wracał do sioła. Semko czekał cierpliwie, aż przyjaciel zdradzi mu co widział, opowie co się co noc nad rzeką dzieje. Wars milczał jednak, z dnia na dzień stawał się coraz bardziej odległy, coraz bardziej obcy. Z ludźmi nie gadał, nie jadł prawie, twarz mu bladła, gdyż coraz mniej Wars na słońce wychodził, oczy robiły się coraz bardziej szkliste, wzrok daleki. Rusałka przestała ludziom dokuczać, nie objawiła się więcej, toteż i wszyscy o niej przestawali powoli pamiętać. Nikt też już nie pytał po co Wars co noc nad rzekę chodzi, bo i nikogo to nie interesowało. Jedynie Semka gryzła ta obcość przyjaciela. Próbował z nim już parę razy rozmawiać. Zawsze bez skutku. Wars zbywał go najczęściej milczeniem, czasami wymruczał coś niezrozumiale. Semko nie rozumiał co się z Warsem działo. Nic z niego niestety jednak nie był w stanie wydobyć. Postanowił sam sprawdzić więc czy jest coś co druh jego przemilczał, o czym nie chciał powiedzieć. Zdecydował, że najbliższego wieczoru pójdzie za nim sekretnie nad rzekę.

 

***

 

Bezszelestnie, starając się nie poruszyć nawet gałązki, przemykał wśród drzew między chaszczami. Puszcza pachniała żywicą. Zapach przywodził na myśl różne, bolesne skojarzenia. Pamiętał jak, w wieku lat bodaj dziesięciu, żegnał starszego brata wyruszającego z nabrzeża w osadzie w rejs w dół Wielkiej Rzeki, wraz z drużyną innych, żądnych przygód młodzików. Łodzie, świeżo wyciosane z dostojnych drzew porastających okoliczne lasy, pachniały tak mocno i intensywnie. Tak bardzo chciał z nimi płynąć. Brat śmiał się, szturchał go zawadiacko i mówił, że kiedyś i on wyruszy na północ. Do dziś jednak Semko nie miał odwagi aby nawet o tym pomyśleć. Brat nigdy nie wrócił, nie przywiózł opowieści o dziwach tego świata. Do dziś, gdy myślał o bracie, jedyna rzecz, jaka mocno dawała się przywołać przez otchłań lat to właśnie zapach żywicy, jaką niosły ze sobą te łodzie. Gdzieś w lesie zahukał puszczyk. Semko rozejrzał się wokół. Rozmyślając o przeszłości, omal nie zgubił drogi. Ale oto, w dali, dostrzegał już mgliście zakole rzeki oświetlone blaskiem jasnego księżyca. Woda drgała poruszana lekkim podmuchem wiatru, gdzieś z boku plusnęła ryba. Zbliżał się do miejsca, w którym Wars ponoć czuwał, czekając na zjawę z rzeki. To co się z Warsem w ostatnich dniach działo, bolało Semka jak nic nigdy dotąd. Nic, od czasu gdy pożegnał brata. Teraz Wars był mu bratem i Semko nie chciał żegnać się po raz wtóry. Cokolwiek się z przyjacielem działo, on musiał to odwrócić, zmienić, wycofać. Wiatr przestał dmuchać, rzeka zamarła prawie, sunąc jedynie z wolna przed siebie, pchana nurtem i tęsknotą za morzem. Morzem, o którym słyszał tylko z ust tych nielicznych, którzy z północy wracali z sakwami pełnymi jantarów, które pono też żywicą były, tylko zastygłą.

Znów żywica poczęła drążyć nozdrza Semka, tak intensywny wydzielając zapach, że wszystkie inne zapachy zdać się przy tym jednym nie istniały. Ostrożniej począł się skradać, wiedział, że blisko już jest. Wiedział, że lada moment druha swego najdzie i wszystko się wyjaśni. I może uda się Warsa do życia przywrócić, sprawić, że znów będzie jak kiedyś. I może kiedyś razem na Północ wyruszą, szukać przygód i bogactw. Życia innego. Szedł Semko powoli naprzód, delikatnie rozchylając gałęzie, bacząc by tumultu żadnego nie uczynić i przyjaciela zawczasu nie wystraszyć. Zbliżał się stopniowo do celu, wiedział, że na plażę zaraz zawita, na której nie raz już się wylegiwał marząc o świetlanej przyszłości, o wyrwaniu się z tej małej wioski rybackiej, w której żyć mu przyszło. I wtem usłyszał westchnienie, z dala zdać by się mogło dochodzące. To noc jednak z jego zmysłami igrała, wiedział bowiem, że jest już tuż przy plaży. Nocą wszelkie dźwięki to głośne się być wydają to ciche i nijak nie poznać, który bliższy.

Zbliżył się do kępy krzewów, o których wiedział, że tuż przy piaszczystym nabrzeżu rosły. Rozchylił delikatnie gałęzie i zamarł w bezruchu. Oto w blasku księżyca, Wars spleciony w uścisku z dziwną jakąś istotą miłości się oddawał. Semko zesztywniał cały, bojąc się choćby palcem ruszyć. Nagle dotarło do niego znaczenie widoku, jaki na jego oczach się rozgrywał. Wszak to potwornica owa była, co z Warsem na plaży spółkowała! Nie mógł oczom uwierzyć, wiary nie dając temu, co widzą. Strach sparaliżował mu wnętrzności, wtłaczając w ziemię brzemieniem przerażenia. Nieprawda to!, krzyczał w duszy, wiedząc jednako, że odkrył oto przyczynę Warsowej inności i spokoju w wiosce od potwora z rzeki. W głowie mu zaszumiało, bezwład spowolnił czujność i oto opadł Semko ciężko na ziemię, łamiąc gałęzie i wzniecając taki hałas, że aż ptaki ze snu pobudzone zerwały się w górę i trzepocząc skrzydłami tumult spotęgowały. Zerwała się stwora natychmiast na nogi, zimnym, złym wzrokiem potoczyła wokoło i z szybkością bliską uderzeniu błyskawicy rzuciła się ku zaroślom, w których ukrywał się Semko. Wars zerwał się takoż i usłyszał przeraźliwy krzyk ludzki, w którym rozpoznał głos przyjaciela. Impuls silniejszy od myśli, przywołujący z pamięci wspomnienia z życia, jakie kiedyś wiódł szczęśliwy, nakazał mu krzyknąć donośnie i mocno: “Nie!”. Zamarła w tym momencie nawa, spojrzała na Warsa i rozsiewając wokół krew, nie swoją, czerwoną jak wino, rzuciła się do rzeki w milczeniu.

Wars podbiegł do kępy krzów, przyklęknął przy Semku. A gdy upewnił się, że żyje, choć krwią obficie broczy, opatrzył jego rany i spojrzał mu ze smutkiem w oczy.

– Dlaczego Semko? Dlaczego tu przyszedłeś? – zapytał. – Nic byś nie zmienił, bo ja już nie należę do twojego świata. – po czym zerwał się, pobiegł w stronę rzeki i odbiwszy się od brzegu, skoczył do wody, zanurkował i już nie wypłynął.

 

***

 

Stary dziad siedział nad rzeką, oparty o pień drzewa i wygrzewał się w ciepłym popołudniowym słońcu. Ogarniało go już przyjemne senne otępienie, gdy gromada dzieci podbiegła doń z rejwachem i zaczęła delikatnie szarpać za długą brodę i poły sukmany. Dziad otworzył sennie jedno oko i groźnie zamruczał, dzieci jednak nie udało mu się wystraszyć. Zachichotały tylko, a jedna ze starszych dziewczynek zagadnęła z uśmiechem.

– Dziadku Semko! Opowiedzcie nam jeszcze raz o Warsie i Sawie!

– Tak! Tak! Prosimy! – zaszczebiotały pozostałe pociechy.

Dziad zmrużył oczy, oparł się wygodniej o pień za plecami. Pogłaskał jedno z dzieci po płowych włoskach, zadumał się chwilę. Wreszcie powiedział z westchnieniem.

– Ach! A co tu dużo opowiadać? Kochali się i tyle!

 

***

 

Obudził go zgrzyt otwieranych drzwi. W ustach miał drętwy posmak kawy i bolały go zęby. Otworzył oczy i podniósł głowę akurat na czas żeby zobaczyć wchodzącego profesora Pasieka, za którym kroczył profesor Sulejman.

– Co ty, Maciek, spałeś tutaj? – zapytał Pasiek zdziwiony widokiem wstającego od stołu Szymkiewicza.

– Chyba na to wygląda. – odparł doktor lekko zażenowany i podszedł przywitać się z profesorem i z przyjacielem zza Oceanu. – Cześć Wojtek, cieszę się, że tak szybko przyjechałeś. – dodał zwracając się do Sulejmana.

– Bardzo zaciekawiły mnie przysłane przez ciebie zdjęcia. Tak bardzo, że nie zwlekałem ani chwili. – odparł Amerykanin.

– I co tam? – wtrącił się profesor Pasiek. – Masz coś nowego?

– Tak właściwie, to… – nagle coś go tknęło. – Chociaż, może… Może coś mi wpadło do głowy…

 

Koniec

Komentarze

Bardzo mi przyjemnie widzieć tekst na “Konfrontację”, ale przyjemność tę radykalnie redukuje fakt, iż zapis dialogów obarczony jest systematycznym błędem. Ośmielam się prosić Autora o jego, czyli wspomnianego błędu, usunięcie.

Przy okazji można skasować tytuł i słowo “koniec” – są generowane automatycznie i wyróżnione krojem oraz stopniem.

Dzięki za uwagi. Umknęło mi to przy kopiowaniu z Worda. Już poprawione.

 

O! Brawo, dziękuje za szybką reakcję. Od razu czytelniejsze kwestie dialogowe.

Zostawiam kontrolny wpis, żeby jutro przeczytać.  Adamie – chyba “Koegzystencję”?

"Czasem przypada nam rola gołębi, a czasem pomników." Hans Ch. Andersen ****************************************** 22.04.2016 r. zostałam babcią i jestem nią już na pełen etat.

Fakt. Pomyliłem, i nie wiem, dlaczego… Przepraszam.

Przeczytałem z zainteresowaniem. Mało kiedy trafi się na stronie takie ładne opowiadanie. Pozdrawiam autora.

Ten tekst powinna przeczytać Marta, bo to jak raz w jej stylu.

– Co znowu, do cholery. – wymamrotał

Dlaczego kropka?

 

Daję znak, że czytam. Opinia po wynikach :-)

"Świryb" (Bailout) | "Fisholof." (Cień Burzy) | "Wiesz, jesteś jak brud i zarazki dla malucha... niby syf, ale jak dzieciaka uodparnia... :D" (Emelkali)

Owszem, ładna historyjka. Nie jestem pewna, czy wystarczająco dużo w niej koegzystencji, ale niech się o to jurorzy martwią.

Autorze, popraw interpunkcję i zapis dialogów. A przede wszystkim dwożyszcze.

Babska logika rządzi!

Opowiadanie, niestety, nie porwało mnie. Taka sobie historia o młodzieńcu zauroczonym przez niedobrą pannę wodną.

Jeśli szkielet znaleziono dzisiaj i naukowymi metodami oznaczono jego wiek na co najmniej tysiąc pięćset lat, to znaczy, że opisane wydarzenia miały miejsce na przełomie V i VI wieku, Twoja osada zaś sprawia wrażenie znacznie późniejszej. Próba stylizacji języka raczej się nie powiodła.

W opowiadaniu jest mnóstwo zbędnych zaimków i sporo powtórzeń. Źle zapisujesz dialogi. Zajrzyj tutaj: http://www.fantastyka.pl/hydepark/w/w/k/3

Tytuł – luźne skojarzenie z babą i rybą, moim zdaniem, kompletnie nietrafiony.

 

„Przygrzewające miło słońce i rozlewające się w trzewiach piwo zrobiło swoje i znacznie poprawiło mu nastrój”.Przygrzewające miło słońce i rozlewające się w trzewiach piwo zrobiły swoje i znacznie poprawiły mu nastrój. Lub: Przygrzewające miło słońce i rozlewające się w trzewiach piwo zrobiły swoje i znacznie poprawił mu się nastrój.

 

„Nalał sobie kolejną kawę. Późno już było, ale doktor Szymkiewicz zdawał sobie sprawę, że tej nocy i tak pewnie spał nie będzie”. – Powtórzenie.

Proponuję: Nalał sobie kolejną kawę. Późno już było, ale doktor Szymkiewicz wiedział, że tej nocy i tak pewnie spał nie będzie.

 

„Zresztą nie miała to być pierwsza taka noc w ciągu ostatnich kilku dni”. – Noc w ciągu dni, brzmi cokolwiek dziwnie. ;-)

Proponuję: Zresztą nie miała to być pierwsza taka noc w ostatnim czasie.

 

„Badał go już od tygodnia, a nadal stanowił on nieodgadnioną zagadkę”. – Wystarczy: Badał go już od tygodnia, a nadal stanowił nieodgadnioną zagadkę.

 

„…znalezione kości pochodziły sprzed co najmniej 1500 lat…” – …znalezione kości pochodziły sprzed co najmniej tysiąca pięciuset lat

Liczebniki zapisujemy słownie.

 

„Doktor Szymkiewicz czuł się nieco bezradnie i trochę było mu głupio. Był doskonałym…” – Powtórzenie.

Proponuję: Doktor Szymkiewicz czuł się nieco bezradnie i trochę głupio. Był doskonałym

 

„Może przypadkiem odkrył cos absolutnie unikatowego, coś co przyniesie mu światową sławę, a jeśli odkryje zagadkę, to kto wie, może było to odkrycie na miarę Nobla?” – Literówka, powtórzenia.

Proponuje: Może przypadkiem odkrył coś absolutnie unikatowego, coś co przyniesie mu światową sławę, a jeśli rozwiąże zagadkę, to kto wie, może będzie to osiągnięcie na miarę Nobla?

 

„Obraz burzył jednak kostny pierścień wyrastający z kręgosłupa, który zdawał się być na tyle plastyczny aby składać się i rozkładać w miarę potrzeb oraz silnie rozwinięta żuchwa…”Obraz burzyły jednak – kostny pierścień wyrastający z kręgosłupa, który zdawał się być na tyle plastyczny aby składać się i rozkładać w miarę potrzeb oraz silnie rozwinięta żuchwa

Obraz burzyły dwie rzeczy.

Prawdę mówiąc, nie umiem sobie zwizualizować owego pierścienia – w którym miejscu kręgosłupa wyrasta i co to znaczy, że składa się i rozkłada. Czy tak jak parasolka?

 

„…była to istota dwunożna, mogąca swobodnie poruszać się w postaci wyprostowanej”. – Wolałabym: …była to istota dwunożna, mogąca swobodnie poruszać się w pozycji wyprostowanej.

 

„…a może obudzi się w nim jakaś myśl, jakieś skojarzenie. Po jakimś czasie…” – Powtórzenia.

Proponuję: …a może obudzi się w nim jakaś myśl albo skojarzenie. Po pewnym czasie

 

„Wreszcie zmęczenie wygrało z broniącym się ciałem i głowa doktora opadła bezładnie na biurko”. – Czy głowa, gdy opadła, stworzyła sobą nieład, może nawet bałagan? ;-)

Wreszcie zmęczenie wygrało z broniącym się ciałem i głowa doktora opadła bezwładnie na biurko.

 

„…gdyż niepowtarzalności jej nóg nikt nie byłby w stanie zakwestionować”. – Czy każdą nogę, w niepowtarzalny sposób, miała inną? ;-)

 

„…nawet rybacy, którzy w tym roku akurat wyjątkowo mieli dorodne połowy”. – Wolałabym: …nawet rybacy, którzy w tym roku akurat mieli wyjątkowo obfite połowy.

 

„Ludzie, przerażeni, cofnęli się nieco w tył”.Ludzie, przerażeni, cofnęli się nieco.

Masło maślane. Czy można cofnąć się w przód? ;-)

 

„Jego marnej postury nie były w stanie ukryć sandały na wysokim obcasie”. – Wolałabym: Jego marnej postury nie były w stanie ukryć łapcie/ drewniaki/ chodaki na grubej podeszwie.

 

„Mówią, że koniu trza dwa kamienie młyńskie u szyi uwiązać…” – Koniu trza, to chyba według odmiany ziobrowej, tak jak Donaldu Tusku… ;-)

Mówią, że koniowi trza dwa kamienie młyńskie u szyi uwiązać

 

„Skąd wiecie co się stało, mistrzu?” – Mistrzu – ten zwrot zupełnie nie pasuje do zielarza.

 

„Jakby chciała zabić jużby nie żył”.Jakby chciała zabić, już by nie żył.

 

„Rzeka falowała lekko niosąc swe wody naprzód ku odległemu morzu”.Rzeka falowała lekko, niosąc wody ku odległemu morzu.

Czy rzeka mogła nieść wody innej rzeki, w dodatku wstecz? ;-)

 

„A tyś wielki pan, boś u władyki w dwożyszczu był!”A tyś wielki pan, boś u władyki w dworzyszczu był!

 

„Patrzyła na niego swymi wielkimi błękitnymi oczami i milczała”.Patrzyła na niego wielkimi, błękitnymi oczami i milczała.

Czy nawa mogła patrzeć nie swoimi oczami? ;-)

 

„Dotknął jej ramienia. Miała miękką, delikatną skórę, aksamitną zdawać by się mogło”. – Skąd wieśniak-rybak znad rzeki, mógł mieć pojęcie o miękkości aksamitu?

 

„Ujął jej twarz, zbliżył swe usta do jej ust. Nawa zarzuciła mu ramiona na szyję. Pocałowali się krótko, niepewnie. Wars czuł jak mu drżą kolana. Przywarła mocno do niego, całym swym ciałem. Krew uderzyła mu do głowy, gdy jej piersi wbiły się w jego tors, rozgniatając się na nim, rozlewając wszechobecne ciepło”. – Przykład nadmiaru zaimków.

 

„Wars milczał jednak, z dnia na dzień stawał się coraz bardziej odległy, coraz bardziej obcy”. – Wolałabym: Wars milczał jednak, z dnia na dzień stawał się coraz bardziej daleki/ zamknięty w sobie/ zadumany, coraz bardziej obcy.

 

„Zbliżał się stopniowo do celu, wiedział, że na plażę zaraz zawita…” – Obawiam się, że mieszkańcy nadrzecznej osady nie znali pojęcia „plaża”.

 

„Nagle dotarło do niego znaczenie widoku, jaki na jego oczach się rozgrywał”.Nagle dotarło do niego znaczenie widoku, który na jego oczach się rozgrywał.

 

„Zamarła w tym momencie sawa…” – Dlaczego nagle sawa, nie nawa?

Nie chce mi się wierzyć, że to miała być Twoja wersja legendy o Warsie i Sawie.

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Przeczytałam – to na razie ode mnie tyle. :)

Ponieważ gdyż jako że mam zaszczyt(?) jurorować w “Koegzystencji”, komentować teraz nie wypada – ujawniłbym przedwcześnie, co myślę.

Stylizacja rzeczywiście do końca udana nie jest, ale i tak przyjemnie się czyta opko takim językiem napisane. W ogóle miło mi się to czytało, ale niestety mimo to się zawiodłem. A to dlatego, że do spełnienia konkursowych założeń to jest tutaj daleko. Taka koegzystencja niestety (albo i stety) nie wystarcza. Według mnie przynajmniej.

Przeczytałem ; )

I po co to było?

Cóż, koegzystencja pewna jest, konflikt zarysowany, jakieś zakorzenienie w kulturze i owszem, powód współistnienia dość mętnie zarysowany. Rzecz o miłości skrzywdzona odrobinę wykonaniem (zapis dialogów, nieudana stylizacja językowa) i, co ważne, kiepskim, bardzo kiepskim tytułem.

Mimo wszystko, zamysł na tragiczną, grecką nieomalże historię miłosną nawet nawet, mimo przewidywalnego rozwoju fabuły. Przeczytałem z zaciekawieniem i widzę strasznie niewykorzystany potencjał tego pomysłu. Rozumiem, że młodzian poświęcił się dla wioski (ha, jasne, pokażcie mi młodego faceta, który nie da się opętać taaaaaakiej demonicy) ;-) oraz nieszczęście, mające swoje korzenie w dobrych intencjach najlepszego przyjaciela. Nie rozumiem natomiast po co, oprócz wstępu, prowadzony jest wątek odnalezionego szkieletu – brak mu celowości, otwarte w tej kwestii zakończenie, jak dla mnie, jest nic nie znaczące.

"Świryb" (Bailout) | "Fisholof." (Cień Burzy) | "Wiesz, jesteś jak brud i zarazki dla malucha... niby syf, ale jak dzieciaka uodparnia... :D" (Emelkali)

Dziwny ten tytuł, mam wrażenie. 

Sympatyczny tekst, chociaż motyw dość zgrany. Współczesny początek zainteresował mnie, ale trzon historii już nieco mniej. Stylizacja niestety niezbyt udana, realia, jak na V, VI wiek – zdecydowanie zbyt współczesne. 

Nie wydaje mi się jednak, żeby ten tekst spełniał całkowicie warunki konkursu. Trochę mało tej koegzystencji.

Moje notatki:

– bohater nie stoi naprzeciw koegzystencyjnego konfliktu, ale raczej wobec własnych uczuć – w zasadzie w porządku, ale znowuż – mija się to trochę z wytycznymi konkursu

 

Trzeba zauważyć, że brak jest w tekście, niestety, koegzystencji – mianowicie ludzie w zasadzie nie wiedzą o wodnej kreaturze, a narracja nie przedstawia poglądów obu stron na jakiś ważki temat i nie wskazuje, dlaczego te strony muszą razem obok siebie żyć

 

– nie podoba mi się ten przeskok z naszej do pradawnej rzeczywistości; mając na uwadze pozostawione w tekście ślady, chyba każdy się domyśli, że chodzi o zabawę z warszawskimi legendami; żule-robole i nawiedzeni naukowcy w zasadzie nic nie wnoszą.

 

– dialogi są źle sformatowane

– archaizacja bez szału, ale też nie gryzie w oczy

I po co to było?

Mnie się podobało :)

Przynoszę radość :)

Nowa Fantastyka