Wręcznym ostrzem wydłubał sobie zainfekowane oko – wizja ustała, upiorny powidok pozostał.
Lord_Of_L po raz pierwszy od dwóch lat rozważył odpięcie się od Akwenu.
Pokryte siatką i zamknięte w szklanej obudowie oko – jego oko, cena rynkowa siedemset litrów – leżało na biurku i wpatrywało się w Lorda oskarżycielsko. Drugie jeszcze broniło się, software kontra software, ale wróg nacierał, tama pękała, po kablach szły kolejne ciosy, danospady przerzucały przez przełęcze swe oddziały z taranami i stukały do bram.
Powidok pozostał. Odciśnięty w prywatnym Pulu kształt, wypalone na łączach obrazy, które zainfekowana gałka oczna zarejestrowała przed prymitywną amputacją. Załamania, przetworzenia, tygiel barw i form ponadwymiarowych, kombinacja wykręcająca mózg na nice.
Lord obrócił się w fotelu, wstał – upadł, popełzł wśród kurzu i śmieci, kolumnad płyt, megalitów mini-serwerów, rozsypujących się stosów dysków. Zaburzona perspektywa, wspomaganie błędnika wciąż rozbite między fantastyczne światy zakodowane w plikach ShellFu a trójwymiarowy real, reprezentowany przez tonącą w półmroku kwaterę w L-Szczecinie, leże wolnołamacza, samozwańczego władcy tutejszych wód Akwenu.
Lord_Of_L wspiął się na łóżko, nieużywane od momentu podłączenia dwa lata temu, jedyne w miarę czyste miejsce w jego siedzibie, jego bazie wypadowej. Nad łóżkiem wirtualne holopostery, aktorki zapętlone w żmijowych ruchach, Caren i Nina, Jen i Neffer, ich wszczepowe wdzięki na wierzchu – obok drugi terminal, staroć, antyk, era przed ujednoliceniem szczecińskiego systemu, przeżytek sprzed panowania Amfiba i nastania królestwa Akwenu. Teraz – jedyna szansa.
Bootowanie, hasło, sekwencja znaków, prymitywny skaner linii papilarnych – i jest wewnątrz. Ilu innych wolnołamaczy może akurat w tej chwili korzystać z dawnych łączy? Ilu wynurzyło się z Akwenu? Nie wiedział, sformułowany naprędce komunikat wrzucił na emergency broadcast, wysłał w świat, ostrzegając przed ShellFem, przed dziwacznymi anomaliami, jakie ten przynosi. Czy raczej – przed kluczem, jaki ShellF oferuje, przed dostępem do trepanujących czaszkę wizji, zdeformowanych slajdów, kaskad rzeczy, przy których blednie ta część światowej infosieci określana terminem creepy & weird.
Taran uderzał. Oko broniło się resztkami sił, zdziesiątkowany garnizon Antywłamu popadł w rozsypkę, opuszczał posterunek. Podarunek od ShellFu czekał przed bramą. Lord wysunął ponownie wręczny nóż, tytanowe ostrze, sterczące z przedramienia, oparł o oko, gotowy do całkowitego oślepienia – chciał zadziałać profilaktycznie, Antywłam podpowiadał mu preemptive strike, wizje ShellFu mogły mieć przecież skutki długofalowe, osiąść gdzieś w rejestrach – i już napinał mięśnie, mobilizował wszczepne hyd-stawy, gdy kontrolę nad nimi, nad całym hardwarem Lorda, nad całym Lordem, przejął intruz, Obcy, dzierżyciel umysłowego chaosu i wypaczenia.
ShellF wkroczył w jego Pul i Lord utonął w zsyłanych przezeń wizjach.
***
Pół godziny później znaleźli go agenci ITRu.
Pierwszy rewidował kontenerowe mieszkanie, milczał. Drugi notował coś w Pulu oddziału uderzeniowego, zwrócony przy tym kanciastą twarzą w kierunku holoposterów, teraz wyświetlających sekwencję baletu z dawnego kinowego przeboju Black Swan, z tą różnicą, że tancerki nie miały na sobie nic poza makijażem.
Trzeci badał rozciągniętego na podłodze denata, zagłębiał palec wskazujący z wwirnikiem w pustym oczodole, analizował dane w obrębie własnego Pula pod kątem możliwych zagrożeń i zanieczyszczeń, pliki zweryfikowane przesyłał na serwery techników IRTu i ich wytresowanych AI.
– Wielki mi „lord” – parsknął pierwszy, hakując prymitywny zamek na wściennej szafce. – Wielka feta gdy po Akwenie żegluje, siebie władcą Lower City zwie, a gdy do reala przyjdzie – kontener, przedpotopowe zabezpieczenia, syf i brud, nikt by się nie spostrzegł, że koleś zszedł, taki tu smród permanentny. Co my tu mamy, zerknijmy…
Drugi zakończył notowanie, ale wzrok od zwijających się w piruetach holo-postaci odwrócił nieprędko.
– Jonas i Terya znaleźli czterech kolejnych – oświadczył. – Brotherhood of Iron, czy jak tam się kazali nazywać, wolnołamacze z wyrokami, diagnoza ta sama. Przepalone złącza, ostatni kontakt z ShellFem, transmisja danych, wyczyszczenie Pula, pusty także cache, transmisja zwrotna w głąb Akwenu, śmierć natychmiastowa. Co by o tym tutaj lordzie Lower Szczecina nie mówić – przetrzymał pierwszy cios, opóźnił samookaleczeniem, twardy zawodnik. Jakie on mógł mieć zużycie bio? Dziewiętnaście?
– Siedemnaście – sprecyzował trzeci. – Od dwóch – zanurzony.
– Ho-ho. Skąd fundusze wziął? Wyżebrał? Uciekł z U-City?
– Zarobił. Drobne skoki i drobnica w nagrodę, dla siebie. Potem wolnołamacz, pracował dla każdego, głównie tych, których uprzednio okradł, tak go zauważyli. Operował całkowicie na walucie Akwenu, szacunkowo przepuścił przez palce trzydzieści tysięcy litrów.
– Ho-ho. I skończył jak reszta. Zje ich wszystkich, mówię wam. Wyręczy nas. Powinniśmy ShellFowi podziękować.
– ShellF bada teren. Hakerzy zawsze pierwsi do nowości. Centrala mówi, że potem przerzuci się na urzędy. I nie przestanie, ekspansję wpisaną ma jako główny objective.
Stary, zawieszony nad łóżkiem terminal nagle rozjaśnił się, zabuczały głośniki, na czarnym tle pojawiła się pojedyncza linijka tekstu. Agent od notowania zwęził źrenice, uruchomił wocznego zooma, parsknął.
– Musiał coś wysłać – rzekł. – Może wołanie o pomoc. Ha. ShellF przejął, zablokował, odrobinę się spóźnił.
– Ktoś wiadomość otrzymał.
– Jeden odbiorca, ale założyć można, że dwójka. Yuna, a gdzie ona, tam i Zyck.
– Zespół Z&Y, co?
– Hakerzy-idealiści, oboje. On i ona siebie warci. Przy odrobinie szczęścia ostrzeżenie odczytają na opak i sami do Pulów swoich truciznę przeleją.
– Centrala ma inne zdanie. Skopiowałeś wszystko? Wzywam sprzątaczy, wynosimy się. Oddelegowali nas do zneutralizowania Zycka.
– Świat się wali, a nam każą uganiać się za duchami? Szukamy ich od pół roku, jak mielibyśmy teraz…
– Zgłosili się sami. Jedno z nich. Mają się pojawić południe na drugim aerze.
– Że niby oddają się sami w nasze ręce…? Przecież dla nich ITR to synonim zła, mają nas za pieprzonych iluminatów, za nadzorców sieci, prędzej skoczyliby z tego aeru na dno, w Ciemnię, niż oddali się po dobroci.
– Oddają się, bo już są zarażeni.
– Ha, można się było spodziewać.
– Zarażeni, ale wciąż żyją – rozumiesz? Postawili blokadę. Obeszli program Shellfa. Uwięzili infekcję. Postawili się woli Akwenu – i przetrwali na tyle długo, by nas o tym uprzejmie poinformować.
***
(login: Zyck, private channel, connected with: Yuna)
cholera się rozpadało
grava nie masz??
zepsuty wymontowalem czesci chlodzenie do serv poszlo
ha ;] kradnie wysadza niszczy przed obławą ucieka a deszczu się w realu boi, przezyjesz zyck przezyjesz
ty w L burzujko nie mieszkasz, dla middle city deszcz to deszcz nie kanaliza na glowy spuszczona
zamiast wyplakiwac sie na burzujki ramieniu wstan lepiej odlacz zobacz czy serwomiesnie chodza nogi rozchodz cobys na miescie kalectwem nie swiecil
przeciez wiesz ze miesnie dzialaja nie wmowisz ze już zapomnialas noc tamta zakwasy hydrauliczne mnie po szalenstwach naszych opadly
pamietam ale było minelo teraz wstawaj zyck u mnie 1020 bądź w poludnie na aerze ani minuty pozniej moi przyjaciele do cierpliwych nie naleza
oho więc z face 2 face eye 2 eye nici co za przyjaciele, akwen, 3breakers ?
przyjdz a zobaczysz
(user Yuna logged out)
(requested: tracing connection)
(connection traced to: Mark1, Yuna's flat)
(requested: clearing memory)
(memory cleared)
***
Pisała od siebie, pisała ona, nie e-zastępca ani wsocjal, nie podpatrywał nikt, zapis wyczyszczony co do bita – Zyck uznał więc, że perspektywa opuszczenia mieszkania i wyjścia w dzicz L-City, Niższego Szczecina, nie grozi wyśledzeniem przez wierzycieli czy obławą ITRu. Ci ostatni rozpanoszyli się w ostatnich dwóch dniach po całym dolnym mieście, penetrowali slumsy, groundscrapery, apartamentowce z początku stulecia, zagłębiali się nawet w Ciemnię, na powierzchnię ziemi, gdzie rezydowały co najwyżej mutaćpuny i cyfrowe duchy. Domyślał się, czego szukali, przez środowisko wolnołamaczy poszła wieść o kluczu do ukrytej furtki, który to ITRowcom wykradł niejaki ShellF. Ciężko było o konkrety, bo, rzecz jasna, po zwietrzeniu bezcennej zdobyczy freebreaker'owcy natychmiast zerwali ze sobą kontakt, każdy samojeden wyruszał na polowanie.
Yuna z samego rana wysłała enigmatyczny komunikat, w którym kazała mu trzymać się z daleka od poszukiwań ShellFu, z zaufanego źródła wiedziała, że to dystrakcja, dezinformacja ze strony treserów Akwenu. W taki sposób ponoć strażnicy sieci, Info-Tamers of Reseivoir, zamierzali zasiać chaos w szeregach wolnołamaczy i jednego po drugim wyłuskać z kokonów i leż rozsianych po szczecińskich zaułkach. Zaufał jej, działali jako Z&Y od przeszło trzech miesięcy, nieraz wyciągali się z opresji, ratowali swe wirtualne życia, pożyczali litry, ostatnio doszedł do tego ciąg spotkań w realu i wrażeń, jakie zafundować mogli sobie nawzajem jedynie napompowani hydrem wszczepni.
I, choć byli ze sobą na tyle blisko, na ile to możliwe między wolnołamaczami, żeglarzami Akwenu, dziećmi okablowania, to Zyck miał wrażenie, że Yuna chciała więcej – wrażenie, przeczucie, intuicja, tak czy inaczej on wiedział, że ona wie, że na nic więcej liczyć nie można, bo niby co, niby jak, nie ma miłości między freebreaker'ami, sojusze i wspólna sprawa, seks i chat, dzielenie Pula, oto i nowoczesne wydanie uczuć, replacer międzyludzkich związków.
Przełączył się na dostęp bezprzewodowy, wypiął kable, hydr wlał się w mięśnie i wszczepy, Zyck wstał z materaca, przeciągnął się, utwardzane kości zazgrzytały metalicznie. Ziewnął, skorygował ustawienia HUDa, ruszył na poszukiwanie jedzenia. Mieszkanie formalnie nie należało do niego, zapisane było na obce nazwisko, ale właściciel – przemytnik rice-hydru – został ujęty gdzieś w Chinach za sprawą anonimowego donosu, złożonego przez samego Zycka. Apartament mieścił się w górnych poziomach Lower City, blisko szczytu jednego z groundscraper'ów, odwróconych stożków służących za filary podtrzymujące platformę wyższego M-Szczecina. Jeden gest i pancerne rolety podwinęły się, Zyck stanął przed panoramicznym oknem, przelotnie spojrzał na skąpane w czarnym deszczu miasto, rozświetlone tu i ówdzie jedynie różnokolorowymi neonami. Poszukał tradycyjnego jedzenia – czymś należało uczcić odpięcie od Akwenu – ale lodówka świeciła pustkami, zrobotyzowana kuchnia nie miała niczego do zaoferowania.
Ubrał się, do rozruszania zastałych kończyn użył kinetycznego kompozytora – wymachiwał rękoma, program sczytywał ruchy, przetwarzał na muzykę, Zyck wyszedł już z wprawy, efektem końcowym okazała się arytmiczna hybryda rave-indrustrialu i smooth basstepu. Nagranie skasował, w szafce znalazł gravbrellę, sprawdził stan alarmów, opuścił mieszkanie (niepokój bo instynkt czy bo przyzwyczajenie?) i skierował się na miejsce spotkania.
***
Czekała na pomoście otaczającym aer.
Taka, jaką ją zapamiętał, jako avatara zawsze używała swojej podobizny – albo siebie wymodelowała na podobieństwo avatara.
Z daleka poznał, że coś jest nie tak.
Deszcz jej nie przeszkadzał, opierała się o balustradę, stanął obok, rozszerzył gravbrellę, półprzezroczyste pole grawitacyjnego parasola odpychało krople na boki.
– Yuna…
– Jesteś.
E-szkła zsunęła na chwilę z oczu, uśmiechnęła się nieśmiało, położyła dłoń na jego dłoni, alarmy rozbrzmiały w głowie Zycka, e-ochroniarz i wstrażnik rozkrzyczeli się, zwracali uwagę na puste pomosty (a w aerze, okrągłym szybie przecinającym wszystkie trzy Szczeciny, zawsze gromadzili się, zależnie od wysokości, spacerowicze, dilerzy, męty, dziwki, gangsterzy), wytykali palcami ściągnięte w przykurczu idealne rysy Yuny, sięgali do zasobów okolicznego CCTV, wyszukiwali i znaleźli, pułapka, idioto, ITR już leci…!
Nie odsunął się, wewnętrzne systemy bezpieczeństwa asekuracyjnie wysunęły wręczne ostrze na kilka centymetrów, Yuna, dalej wpółuśmiechnięta, pogładziła wypolerowane ostrze na jego przedramieniu, szepnęła:
– …znalazł mnie.
– ITR, znaleźli cię, wydałaś nas…?
– Nie ITR. Oni – oni nie rozumieją. Nie mają wpływu, iluzja kontroli, jak dzieci ze szczeniakiem, co wyrasta w rottweilera – Amfib i Akwen przerosły ich, Amfib nie jest już ich, jest sobą. Dał mi bilet wstępu.
– Yuna, co ty…? Leci tu ITR, ty ich wezwałaś, złapią nas, przecież…
Ujęła go za dłonie, uścisk stalowy – dosłownie.
– ShellF to głos Amfiba, a Amfib oferuje wolność – mówiła, a głos miała melodyjny, tęskny, wzbudzający w Zycku dreszcze. – Wpuści nas w Akwen. Oderwie od – od tego, tego metalu, tego powietrza, tego deszczu i smrodu, od dyszącego nad karkiem ITRu, od hydru. Wolność, ty i ja, folder Z&Y, własny Pul, nasz kawałek Akwenu, nasz ocean, nasz świat…
– Czyś ty… Boże, bogowie, ta furtka to studnia, to… to wejście? Amfib sam odkrył drogę, może teraz konwertować, wysyła zaproszenia, koszmar ITRu ziszczony, a ty… ty chcesz się na niego przepisać?!
Czarne, połyskliwe gravy ITRu zjawiły się bezszelestnie, dwa z dołu, dwa z góry, zawisły w aerze, buchnęło światło, reflektory wyłowiły ich z półmroku, stali jak przed oddziałem egzekucyjnym. Zyck byłby poddał się odruchom, posłuchał e-ochroniarza, posłuchał wszczepionych security adviser'ów, posłuchał zwierzęcego instynktu – Yuna była szybsza, wbiła mu w udo injector, przedłużenie palca, władowała do obwodów elektroniczne zarazki, sparaliżowała mięśnie – jego firewall walczył, ale potrzebował czasu, a agenci ITRu już przebiegali po gravtrapach na pomosty, celowali z broni, rozkazy odbijały się echem w szybie, „zarażeni”, „wciąga”, „EMP i na stół ich, potniemy, odetniemy”…
– Przenieś…! – krzyknął. – Niech cię, przenoś…!
(ShellF initiated, replicating now)
– Znajdź mnie – wyszeptała jeszcze Yuna, po czym Zyck zachłysnął się Akwenem, świat wykrzywił się, rozdrobnił, zawirował, wydłużył i poskracał, odbił, odlał, dobił i wylał.
(process completed)
(welcome to the Reseivoir)
***
Imperium kabli przenikało na wylot trzy Szczeciny, oplatało siecią przewodów, infutów, danospadów i mikrorope'ów. Amfib ich królem, Quarium ich pałacem, miasto ich ogrodem, ludzie – początkowo ogrodnicy, krytycy; potem turyści, klienci, konsumenci; teraz wasale, chamy i plebs wpuszczone między Sztukę, na salony. Chamstwo głośno się wydzierające, walczące zajadle o miejsce w pierwszym rzędzie, wpółślepe, przygłuche, o potrzebach zawstydzająco przyziemnych i zupełnie celu i wartości Sztuki nie rozumiejące. Rezydujący w kablach artysta, przyjmujący do siebie w gościnę tę hałaśliwą sforę, ten niepoprawny ekshibicjonista, nawet nagi – nadal niepojęty, zaczynał się denerwować.
Zaprzągł do pracy zarówno Logikę, jak i Kreatywność oraz hodowane w tajemnicy przed ITRowymi nadzorcami oddziały AI, w bólach i trudach zbadał struktury ludzkiego mózgu, opracował algorytmy, wydzielił w Akwenie ogromne Pule, dziewicze połacie czekające na nowych mieszkańców. I rozesłał zaproszenia, zastukał do drzwi tych, którzy życie i tak spędzali w okablowaniu, dla których Akwen stawał się realem. Reagowali strachem (odruchy ciała), reagowali niezrozumieniem (krótkowidze, przepisać ich dla własnego dobra, wtedy zrozumieją błąd, gdy nie będą się mogli już oprzeć, gdy zagłębią na stałe w Akwen, nigdy nie zatęsknią za tamtą stroną kurtyny), proces topienia – przepisywania ich na cyfry – niektórych przyprawiał o szaleństwo, wydłubywali sobie oczy, wydzierali z ciała wszczepy, strzelali w łeb.
Inni dar ShellFu zrozumieli.
Jak ona, jak Yuna – zapragnęli cyfrowej wieczności, i skorzystali z dopisku na zaproszeniu, ciągnąc za sobą osobę towarzyszącą.
W Akwen, w info-cesarstwo, w domenę spuszczonego ze smyczy Amfiba, dobroczyńcy i filantropa, prosto w cybernetyczne odmęty.
***
Cyber-ryba Zyunyck Posthumanus płynęła/płynął przez spokojne morze.
Wieloryby tryskały danospadami, o wodorosty zaczepiały się pliki tymczasowe, nad nim(i), na powierzchni, unosił się inf-plankton.
Stopieni w jedność, ale nie bliscy, bo prawdziwa bliskość jedynie w oddaleniu.
Zyunyck wynurzył się ponad nieruchomą jak zwierciadło taflę – ocean, Akwen. Gdzie entropia? Ani jednej zmarszczki.
Aż nagle – perfekcyjną płaszczyznę oceanu zniszczyła wyspa; anomalia, wyłaniająca się zza horyzontu.
W idealnej harmonii Akwenu jawiła się jako aberracja, jako gwałt na sztuce, ale Zyunyck widział już lepiej, widział brzegi owej Atlantydy, płynął, a im bliżej, tym dalej od siebie; wyspa rosła w oczach.
Na plaży, w cieniu palm, czekał już komitet powitalny, Zyunyck rozpadał się, rozdzielał, nie wylądował na rozgrzanym piasku – zrobił to Zyck, zrobiła to Yuna, leżeli przemoczeni (woda…?) obok siebie, oddychali (powietrze) ciężko, ona (człowiek) się śmiała, więc śmiał się i on.
Człowiek, pomyślał. Wciąż człowiek.
KONIEC