- Opowiadanie: Zige - Zemsta

Zemsta

Pierwsze dłuższe opowiadanie w moim dorobku. Czytajcie i oceniajcie :)

Dyżurni:

ocha, domek, syf.

Oceny

Zemsta

Mężczyzna z trudem przedziera się przez gęsty las. Lewa noga robi się praktycznie bezużyteczna, już nie może się na niej podpierać. Zwalnia jeszcze bardziej. Za sobą słyszy pościg. Napastnicy krzyczą gniewnym głosem.

Tkwiący w nodze grot przypomina o sobie, przy każdym ruchu, szarpiącym bólem. Mężczyzna złamał strzałę blisko ciała ale i tak wystający kawałek co i rusz zahacza o gałęzie i krzewy, potęgując cierpienie. Trafiona końcówką miecza ręka zalała się krwią. Postrzępiony rękaw koszuli stał się brunatny i ściśle przylega do skóry.

To nie była banda wyrzutków, przypadkowa zbieranina bandytów. Jednego strażnika zdołał wyeliminować bez trudu, ale kolejny pojawił się nie wiadomo skąd. Dobrze się ukrył. Mężczyzna ma już swoje lata i ostatni raz zabił człowieka przed wieloma laty, ale pewnych umiejętności się nie zapomina.

Jednak strażnik był od niego lepszy.

Wywiązała się krótka walka na miecze, w której wyraźnie zaznaczyła się przewaga młodszego, silniejszego i lepiej wyszkolonego przeciwnika. Mężczyzna niechybnie by przegrał, gdyby nie łut szczęścia.

Strażnik potknął się o wystający korzeń.

Mężczyzna zwalnia tempo. Nie ma już sił. Nie czuje lewej nogi. Wlecze ją za sobą niczym kłodę drewna. Pot zalewa oczy. Z trudem łapie oddech, nie zwraca uwagi na gałęzie chłoszczące twarz aż do krwi.

 

Pojedynek zaalarmował obozowisko. Przegrupowali się błyskawicznie, to musieli być zawodowi żołnierze, weterani Wielkiej Wojny, którym znudziło się nadstawianie karku na pozbawionej sensu wojnie. Zebrali się w grupę i plądrowali napotkane osady w krainach, w których każdy zdolny do noszenia miecza, został zwerbowany przez króla. Osady całkowicie bezbronne.

Nie zaatakowali w ciemno, nie wiedząc z iloma przeciwnikami mają do czynienia. Dając reszcie czas na przygotowanie, kilkunastu łuczników wysłało w miejsce, skąd dobiegł hałas, kilkadziesiąt strzał.

Przed jedną z nich mężczyzna nie zdołał uciec.

Ledwo się porusza. Czuje, że jest bliski omdlenia. Pościg jest coraz bliżej. Rozróżnia już wykrzykiwane słowa, w większości przekleństwa. Kwestią minut jest, kiedy go dopadną.

Mężczyzna jak w transie mamrocze nieustannie jedno zdanie:

– Znajdź dobre miejsce, znajdź dobre miejsce.

 

 

Wcześniej

 

Bandyci mają nad nim dwa dni przewagi. Kierują się na północ. Nie są jednak stąd, nie znają szlaku przez góry, przez co muszą je ominąć dłuższą trasą.

Mężczyzna od lat mieszka w tej okolicy, wszystkie drogi, dróżki i trakty w promieniu wielu mil nie mają przed nim tajemnic. Przecinając wielki masyw górski, bez trudu powinien ich dogonić.

Na ślad natyka się na wyżynach. Coś dużego pełzło lub czołgało się w stronę góry. Może ranny niedźwiedź albo puma? Nie widzi jednak krwi, zapewne więc zwierzę złamało łapę i próbowało dostać się do bezpiecznej kryjówki. W dziczy nawet największy drapieżnik, osłabiony lub ranny, sam szybko staje się ofiarą.

Mężczyzna nie chce tracić czasu na sprawdzenie tropu, jednak nie może pozwolić sobie na podróż wiedząc, że za plecami ma drapieżnika, nawet jeśli ten jest ranny lub umierający. Musi się upewnić, że nic mu z jego strony nie grozi.

Mężczyzna chwilę drapie się po, gęsto poprzetykanej siwymi pasmami, brodzie. Zwierzę nie mogło ujść daleko. Zapewne napotka na jego truchło w którejś z licznych rozpadlin.

Myli się jednak. Zwierzę zdołało dopełznąć wyżej, aż do sporej wielkości jaskini w zboczu wysokiej góry. Ślad ginie w ciemnym wnętrzu, z którego nie dochodzi żaden hałas.

Siwobrody myśli intensywnie. W końcu podejmuje decyzję. Przygotowuje pochodnię, łuk wraz z kołczanem zostawia ukryty w krzakach. Z pochodnią w jednej ręce i mieczem w drugiej, ostrożnie wchodzi do środka.

 

 

Mężczyzna wraz z resztką sił traci również nadzieję. Opiera się o pień starego dębu. Chrapliwie łapie powietrze. Przymyka oczy ale zaraz je otwiera. Wpatruje się przed siebie. Czy mu się zdaje, czy przed nim las jakby się przerzedzał? Między cienkimi konarami prześwituje światło.

 Siwobrody odpycha się niezgrabnie od drzewa i rusza dalej.

 

 

Jaskinia jest zaskakująco przestronna, ale niezbyt głęboka. W kącie naprzeciwko wejścia leży coś ciemnego. Mężczyzna unosi miecz, gotując się na odparcie ataku. Cień jest za mały na niedźwiedzia, więc to zapewne puma, myśli. Wściekły, doprowadzony do ostateczności, wielki kot. Być może śmiertelnie ranny, ale wciąż bardzo niebezpieczny.

Nic jednak się nie dzieje. Siwobrody stoi bez ruchu, oddycha jak najciszej. Oczy przyzwyczajają się do mroku. W blasku pochodni zaczyna rozróżniać coraz więcej szczegółów. Kształt pod ścianą wygląda nietypowo. I porusza się. Delikatnie, prawie niezauważalnie, ale jednak. W regularnych odstępach, którym towarzyszy lekko chrapliwy dźwięk.

Mężczyzna ostrożnie robi kilka kroków i staje w odległości miecza od ciemnego kształtu.

Widzi twarz człowieka.

 

Kiedy upewnia się, że to nie jeden z bandytów, mężczyzna postanawia zostać w jaskini na noc. Przenosi łuk i kołczan do środka. Specjalnie czyni przy tym nieco hałasu, ale nieznajomy śpiący pod ścianą nie reaguje. Mężczyzna rozpala niewielkie ognisko, co i rusz zerkając na dziwnego człowieka. W myślach nadaje mu imię Cień.

Lekko zaniepokojony ale i zaciekawiony, szturcha go końcówką miecza. Cień porusza się, wydaje dziwny dźwięk i po chwili nieruchomieje. Mężczyzna, wciąż z bronią w ręku, zaczyna badać jaskinię.

Cień jest mężczyzną, dość młodym. Ma dziwny ubiór, cały czarny, o niespotykanym kroju i materiale. Pełen kieszonek i wypukłości. Dookoła niego leżą jeszcze dziwniejsze przedmioty, których znaczenia Siwobrody nie jest w stanie się domyślić. Cień przykryty jest grubym kocem.

Pochylając się nad nim, Siwobrody czuje znajomy zapach.

Po kilku minutach poszukiwań znajduje to, czego się spodziewał, i przynajmniej jedna zagadka zostaje rozwiązana.

 

Cień budzi się gwałtownie, kiedy słońce niemal chowa się za horyzontem. Siwobrody drzemie, siedząc pod przeciwległą ścianą, lecz przytomnieje niemal natychmiast.

Na początku Cień jest zdezorientowany. Mimo znacznego osłabienia rzuca się i szarpie, ciężko oddychając. Szybko jednak opada z sił i leży, dysząc ciężko i chrapliwie.

– Gdzie ja jestem? – Szepcze wpatrując się w Siwobrodego. Okazuje się znacznie młodszy, niż ten początkowo podejrzewał. Zapadnięte policzki i bladość skóry postarzają go, lecz i tak nie może mieć więcej niż 20 lat.

– Kim jesteś i co tu robisz? – Powtarza nieco pewniejszym głosem. Rozgląda się, wyraźnie czegoś szukając, i w końcu znajduje. Niepewnie, spod koca wysuwa się drżąca, spocona ręka. Niezgrabnie chwyta duży, ciężki, metalowy przedmiot o nieregularnym kształcie i ciemnym kolorze. Jedna z rzeczy, których przeznaczenia Siwobrody nie jest w stanie ustalić. Z przedmiotem przy boku, Cień wyraźnie się uspokaja.

– Odezwiesz się w końcu?

Siwobrody wpatruje się w niego intensywnie. Cień posługuje się dziwnym językiem. Często używa niezrozumiałych słów, niekiedy dziwnie je łączy, mimo to Siwobrody raczej nie ma problemu, aby go zrozumieć.

– Zwą mnie Bord – mówi w końcu, zdziwiony chropowatym brzmieniem swego głosu. Zaraz jednak przypomina sobie, że przed kilkoma dniami mocno go nadwyrężył.

Cień otwiera usta aby coś powiedzieć, lecz gwałtowny spazm bólu szarpie jego ciałem. Twarz wykrzywia okropny grymas, palce drapią skalne podłoże, łamiąc wszystkie paznokcie.

Bord dźwiga się na nogi i podchodzi do leżącego. Wilgotną szmatką przeciera twarz cierpiącego i czeka, aż atak minie. Tylko tyle może zrobić.

Niedługo potem Cień się uspokaja. Zapada w krótki, niespokojny sen, ale szybko otwiera oczy. Twarz jego mizernieje z minuty na minutę.

– Coś się ze mną dzieje… – chrypi. – Jestem chory…

Odpoczywa przez chwilę.

– Wziąłem lekarstwa ale nic nie pomogły, może…

– Ugryzł cię pająk – przerywa mu Bord. – Atakuje z ziemi, musiałeś wejść w jego kryjówkę. 

– Gdzie…?

Bord klepie się w prawą łydkę.

– Pająk… – mamrocze Cień wpatrując się w sufit. – Cholerny pająk. Dwa dni, przetrwałem w tej pieprzonej krainie zaledwie dwa dni.

Spogląda na Borda.

– Czy ten pająk… Jest groźny? Czy po ugryzieniu się umiera? Jego jad jest śmiertelny?

Bord powoli kiwa głową.

– Wspaniale, kurwa, po prostu cudownie. Słuchaj, Bord, czy wytrzymam… – Cień wysuwa spod koca rękę, powoli zsuwa rękaw, ukazując dziwny przedmiot przyczepiony do nadgarstka. Spogląda na niego, cicho mówi do siebie.

Siwobrody milczy. Cień musiał przybyć z naprawdę dalekiej krainy. Sam, za młodu, wojował w miejscach, do których szło się miesiącami, widział najprzeróżniejsze dziwy, ale nigdy nie natrafił tam na kogoś takiego.

– Czy wytrzymam jeszcze trzy dni? Trzy doby, trzy cholerne pojawienia się księżyca i słońca na niebie? Wytrzymam tyle? Będę jeszcze wtedy żył, oddychał? Rozumiesz, o co pytam? – Cień unosi nieco głowę, policzki ma lekko zaróżowione. – Potrzebuję trzech pierdolonych dni i się stąd wyniosę. Wrócę na moją… do mojej krainy, do mojego ludu. Tam są medycy, kapłani, którzy mnie uratują, na pewno istnieje odtrutka na tego cholernego pająka. Rozumiesz mnie?! – Ostatnie pytanie niemal wykrzykuje.

Bord ponownie kiwa głową.

– Więc odpowiedz mi, błagam.

– Umrzesz przed nastaniem świtu.

 

 

Cień milczy przez dłuższą chwilę. Bord wie, że godzi się ze swoim losem.

– Ten pająk, jaką ma nazwę? – Pyta w końcu.

– Wszyscy mówią na niego Litościwa Pani.

Cień parska krótkim śmiechem, który przechodzi w suchy kaszel.

– Nazwa niezbyt pasująca do takiego małego, wrednego skurwysyna – mówi, kiedy w końcu się uspokaja.

Milczą. Cień oddycha ciężko, leży z przymkniętymi powiekami. Bord żuje wędzone mięso. Ognisko pali się niewielkim płomieniem. Na zewnątrz zapada ciemność.

– Opowiedz mi o sobie – prosi Cień.

Bord nie reaguje. Nie chce rozmawiać.

– Proszę – dodaje Cień.

W oczach umierającego widać błaganie. Wygląda teraz na podrostka, młodzika ledwie, który nie zaznał jeszcze smaku kobiety.

Bord zaczyna opowiadać. Z początku z trudem dobiera słowa. Wspomina swoje lata służby u króla, bitwy, zlewające się w pamięci w jedną długą, krwawą batalię. Śmierć przyjaciół i twarze wrogów, których sam zabił.

Opowieść nabiera gładkości. Bord wpatruje się w ścianę naprzeciwko, ale przed oczami ma obrazki z przeszłości.

Opisuje własną ucieczkę, dezercję, za którą każdego dnia wieszano kilku złapanych rycerzy. Ma dość nadstawiania karku, narażania się w wojnie, która nie może być wygrana ani przegrana. Wraca w rodzinne strony, do młodej żony. Muszą uciekać dalej, osiedlić się gdzieś, gdzie carscy wysłannicy ich nie znajdą.

Tułają się kilka lat. Pojawia się pierwszy syn. Dołącza do nich kilka osób. Tworzą niewielką karawanę, której przewodzi Bord. Unikają innych ludzi.

W końcu natrafiają na żyzną okolicę, otoczoną zewsząd gęstymi lasami i górami. Postanawiają założyć tam własną osadę. Uprawiają niewielkie poletka, wypasają bydło. Żyją skromnie ale szczęśliwie. Wojenna zawierucha do nich nie dociera, nie mają kontaktu ze światem zewnętrznym. Są szczęśliwi.

Po paru latach jest już ich ponad pięćdziesięcioro. Mężczyźni, kobiety i dzieci. Bord poluje i wychowuje trójkę synów. Życie, o którym marzył w armii, w końcu się spełnia.

Na twarzy Borda pojawia się nikły uśmiech, choć on nie zdaje sobie z tego sprawy. Cień odwraca głowę i wpatruje się w niego, uważnie słuchając.

I wtedy Bord przechodzi do wydarzeń z ostatnich dni. Opowiada, jak powrócił z tygodniowego polowania, z wyjątkowo obfitymi łowami. Jak w miejsce niewielkiej, tętniącej życiem osady zastał dymiące zgliszcza i mały stos trupów ludzi, których uważał za swych braci i siostry. Jak pośród ruin własnoręcznie postawionej chaty odnalazł szczątki żony i najmłodszego syna. Jak chwilę później natrafił na ciała pozostałych synów, posiekanych na kawałki, niczym w rzeźni. Pośród nich zobaczył swój miecz, na co dzień schowany głęboko w kufrze, którego miał nadzieję już nigdy nie otwierać.

Jedyne, o czym nie wspomina, to własny krzyk, rozdzierający płuca wrzask, który trwał i trwał, dopóki Bord nie osunął się bez sił i tchu na pokrytą zeschłą krwią ziemię.

 

 

Bord umilkł. Rękę trzyma na rękojeści miecza leżącego przy nodze. Cień również się nie odzywa, oddycha płytko.

– Kto to był? To przez twoją dezercję?

– Nie, to nie carscy. Oni by na mnie zaczekali – odpowiada Bord powoli. – To jedna z band. Grupa oszustów, złodziei i morderców, której w grupie łatwiej okradać i zabijać. Szumowiny korzystające na tym, że na tych ziemiach praktycznie nie ma kto bronić kobiet i dzieci. Wszyscy biją się i umierają na północy. Ta garstka zbrojnych w zamku nie rusza się stamtąd na krok, pilnują tylko własnych tyłków i obracają służące, kiedy nikt nie patrzy.

– Więc, co? Szukasz zemsty? Chcesz ich dopaść i powybijać?

– Taki właśnie mam zamiar.

Zapada cisza, przerywana jedynie trzaskaniem ognia i dochodzącymi z zewnątrz odgłosami nocy.

– Szkoda, że nie spotkaliśmy się wcześniej – mówi Cień, trzymając rękę na ciemnym, metalowym przedmiocie leżącym przy boku. – Z tej bandy nikt nie uszedłby z życiem.

 

 

Bordowi się nie przywidziało. Las rzeczywiście się przerzedził, żeby po chwili zniknąć całkowicie. Mężczyzna znajduje się na sporej wielkości łące, na której środku leży wielki głaz, wysokości dorosłego człowieka.

– Znajdź dobre miejsce – mówi bezgłośnie Bord i rusza w jego stronę.

 

 

– Wiesz, że idziesz na pewną śmierć?

– Nie oczekuję niczego innego. Mam tylko nadzieję, że do piekła zabiorę ich ze sobą jak najwięcej.

 

Obaj zasypiają. Ciałem Cienia co chwilę wstrząsają konwulsje, kolejne fale bólu budzą go nieustannie. Bord drzemie niespokojnie, przytomnieje równie często, co umierający mężczyzna. Wreszcie Cień się uspokaja, rysy jego twarzy wygładzają się i zapada w głęboki sen.

 

– Bord, chłopie, obudź się – przy ostatnim słowie Bord jest już rozbudzony, z mieczem w ręku rozgląda się za niebezpieczeństwem.

– Spokojnie, to tylko ja. Zobacz! – Cień siedzi oparty o skałę. Uśmiecha się.

– Czuję się znacznie lepiej. Widzisz? Jestem jeszcze trochę osłabiony, ale w porównaniu do tamtego, to jak niebo a ziemia. Chyba jakiś lek zadziałał z opóźnieniem albo coś. Jezu, jak mi ulżyło.

Bord milczy. Odkłada miecz i dorzuca kilka drewienek do gasnącego ogniska.

– Rozumiesz, co do ciebie mówię? Czuję się wspaniale! Ten pieprzony pajęczak mnie nie wykończy! Pomogę ci a potem wrócę do swoich!

Bord nie odpowiada. Przeciera dłonią twarz. Wciąż unika wzroku Cienia.

– Wiesz, skąd się wzięła nazwa Litościwa Pani? – Pyta wreszcie cichym głosem.

Uśmiech na twarzy Cienia powoli zamiera. Kręci przecząco głową.

– Na chwilę przed śmiercią odzyskuje się przytomność. Całkowicie. Człowiek czuje się znacznie lepiej, myśli, że najgorsze minęło. Zupełnie, jakby dano mu jeszcze moment na pożegnanie się z najbliższymi. Stąd Litościwa Pani.

Cień już się nie uśmiecha. Patrzy z niedowierzaniem. W końcu kładzie się na posłaniu.

– Ile? – pyta wpatrując się w sklepienie.

– Zmów modlitwę do swoich bogów. Byle nie za długą.

 

 

Jakimś cudem, na wpół przytomny, Bord dociera do głazu. Kiedy opiera się o niego plecami, pierwsi bandyci wbiegają na łąkę.

 

 

Cień zaskakuje Borda. Odzywa się, choć Siwobrody myśli, że jest już po wszystkim.

– Zbliż się – rozlega się cichy, niczym szept ducha, głos.

To już kwestia minut, myśli Bord na widok twarzy Cienia, w której niewiele pozostało życia.

– Naprawdę chcesz zginąć, walcząc z nimi? – Bord zbliża ucho do warg leżącego, aby nie uronić ani słowa. Zdziwiony cofa głowę i kiwa potakująco. Cień z ogromnym wysiłkiem uśmiecha się nieznacznie.

-Mam więc coś, co może ci pomóc.

Wykorzystując resztkę sił, na wpół przytomny, Cień instruuje Borda. Ten, mając na względzie jego stan, wykonuje wszystko posłusznie i bez zbędnych pytań.

Cień wypowiada ostatnie słowa w swoim życiu:

– I pamiętaj…

 

 

-… znajdź dobre miejsce – Bord uśmiecha się szeroko i osuwa na ziemię. Opiera plecy o chłodny głaz. Rozgląda się dookoła. Łąka kwitnie żywą zielenią, poprzetykaną kilkoma wczesnymi, wiosennymi kwiatami, poruszanymi przez delikatny wiatr. Słońce stoi wysoko, choć jeszcze nie grzeje z pełną mocą.

– Znalazłem całkiem dobre miejsce.

 

 

Bandyci powoli się zbliżają. Spostrzegłszy, że ze strony Borda nic im już nie grozi, porzucają ostrożność. Podchodzą na odległość kilku kroków.

Tak jak Bord podejrzewał, nie jest to byle jaka wataha obdartusów. Każdy sprawia wrażenie zaprawionego w bojach weterana. Na ponurych twarzach znać przebyte bitwy.

Schodzą się kolejni. Jest już ich ze dwudziestu. Mimo zaskoczenia, każdy jest w zbroi, choć często niekompletnej i pogiętej. Łupy zdobyte podczas grabieży. Broń również jest zróżnicowana. Taka grupa może sterroryzować każde, pozbawione właściwej ochrony, nawet duże miasto.

Jest już ich niemal trzydziestu. Otaczają Borda półkolem. Rozmawiają między sobą półgłosem, nie spuszczając z niego wzroku.

Wreszcie ci w środku się rozstępują, aby zrobić przejście dla dowódcy. Podchodzi wysoki, barczysty mężczyzna z odsłoniętym, pokrytym bliznami torsie. W ręku trzyma imponującej wielkości topór. Do pasa przyczepiony ma naszyjnik z ludzkich uszu.

Kilka z nich wygląda na dodane niedawno.

Bord słyszał o takich ludziach. Pozbawionych litości mordercach, którym wojna pozwoliła na doskonalenie sztuki zadawania bólu. Siejących śmierć i cierpienie. Ludzi, którzy nigdy nie powinni dostać broni do ręki.

Mężczyzna pochyla się nad Bordem. Wpatruje się pozbawionymi wszelkich uczuć oczami.

– Kim ty jesteś? – Cedzi przez zęby. – Kim ty jesteś i dlaczego nas zaatakowałeś, hę? – Szturcha końcówka topora ramię Borda.

Bord powoli unosi jedyną sprawną rękę. Dowódca prostuje się i opiera topór o bark.

– To jakiś głupi dziad, niedorozwinięty. Odpadek wojny. A odpadków trzeba się pozbywać.

Dowódca opuszcza topór i chwyta za rękojeść dwoma rękoma. Unosi broń.

Bord wsuwa rękę pod koszulę. Dotyka dziwnego pasa przewieszonego przez klatkę piersiową. Przesuwa palcami po chłodnej, metalowej powierzchni, aż natrafia na niewielką wypukłość.

 

 

– Upewnij się, że w odległości strzelania z łuku nie będzie nikogo, komu nie życzysz śmierci, a potem naciśnij na nią palcem – szepcze blady niczym śmierć Cień.

– Co się wtedy stanie? – Pyta Bord, wpatrując się w kilka obłych kształtów przyczepionych do czarnego, twardego pasa, zbudowanego z dziwnego materiału.

Mimo cierpienia, Cień się uśmiecha.

To będzie piękny wybuch.

 – Wtedy do roboty wezmą się moi Bogowie Zemsty.

 

 

A, co tam, teraz przyda mi się pomoc każdego Boga, myśli Bord i naciska guzik.

 

 

 

 

Koniec

Komentarze

Narracja w czasie teraźniejszym ma swoje zalety, ale raczej nie nadaje się do opisu wydarzeń rozciągniętych w czasie. Do tego przedstawionych achronologicznie.

Tam są medycy, kapłani, którzy mnie uratują, mają odtrutkę na tego cholernego pająka. ---> i opowiadanko leży, żałośnie pokwikując. Bo z wysyłających Cienia – i z niego samego – zrobiłeś durniów. Mają odtrutkę, więc znają tego pająka i jego jad, wiedzą, czym zneutralizować / usunąć toksyny. Dlaczego nie dali Cieniowi tego antidotum? Przecież wysłali go na dłużej niż pięć minut… A jeżeli sam wybrał się na wycieczkę w czasie i przestrzeni, a nie postarał się o lek, no to ma za bezmyślność.

Fakt, nie zaakcentowałem faktu, że Cień wierzy, że w czasach jemu współczesnych, istnieje taka odtrutka. Już poprawiam.

Masz trochę powtórzeń, ale językowo przyzwoicie. Acz zgodzę się z Adamem, że ta narracja w czasie teraźniejszym niekiedy sprawia dziwne wrażenie. A niekiedy zamienia się w czas przeszły.

Gorzej z działaniami bohaterów. Po co bandyci zabijają wszystkich w osadzie? Bo mogą? Kiepska motywacja. Obrabowaliby i zostawili, coby dalej pracowali, porwali kilka dziewuch do zabawy… A tak? Po co Cień na wycieczkę do obcego świata zabiera niezbędnik terrorysty? Apteczkę powinien wziąć…

Babska logika rządzi!

Co do czasu teraźniejszego, to po prostu chciałem się z nim zmierzyć. Wyszło jak wyszło. A co do bandytów – to zwyczajnie źli ludzie byli :). Tak czy siak, dzięki obojgu za przeczytanie i uwagi

Całkiem przyzwoite opowiadanie, choć nieco skróciłbym pierwszą połowę.

 

grot przypomina o sobie, przy każdym ruchu, szarpiącym bólem.

 

Według mnie bez przecinków wyglądałoby lepiej.

 

Mężczyzna ma już swoje lata i ostatni raz zabił człowieka przed wieloma laty

 

Powtórzenie.

 

nie wiedząc z iloma przeciwnikami mają do czynienia.

Przecinek po “widząc”.

 

Przegrupowali się błyskawicznie, to musieli być zawodowi żołnierze, weterani Wielkiej Wojny, którym znudziło się nadstawianie karku na pozbawionej sensu wojnie. Zebrali się w grupę i plądrowali napotkane osady w krainach, w których każdy zdolny do noszenia miecza, został zwerbowany przez króla. Osady całkowicie bezbronne.

Powtórzenia. O ile ostatnie “osady” być może należy uznać za celowe, to w pozostałych przypadkach warto poszukać synonimów :) I wolałabym też, gdyby po “błyskawicznie” zamiast przecinka był myślnik, ale to już moje widzimisię.

 

Mężczyzna chwilę drapie się po, gęsto poprzetykanej siwymi pasmami, brodzie.

Wydaje mi się, że tu spokojnie można sobie przecinki darować.

 

Mężczyzna, wciąż z bronią w ręku, zaczyna badać jaskinię.

Cień jest mężczyzną, dość młodym.

Trochę mnie to zaskoczyło, bo po pierwszym zdaniu spodziewałam się opisu jaskini (skoro zaczął ją badać) a nie Cienia :)

 

– Gdzie ja jestem? – Szepcze wpatrując się w Siwobrodego.

Po myślniku z małej, potem przecinek.

 

Żyją skromnie ale szczęśliwie. Wojenna zawierucha do nich nie dociera, nie mają kontaktu ze światem zewnętrznym. Są szczęśliwi.

Powtórzenia.

 

Grupa oszustów, złodziei i morderców, której w grupie łatwiej okradać i zabijać.

Jakimś cudem, na wpół przytomny, Bord dociera do głazu.

Według mnie bez przecinków.

 

 

Szturcha końcówka topora ramię Borda.

Końcówką.

 

 

Drogi Autorze zwróć uwagę na przecinki i powtórzenia, a także zapis dialogów. Wyłapałam tylko przypadkowe, przykładowe rzeczy. Sama korzystałam z tego poradnika:

http://www.fantastyka.pl/hydepark/pokaz/4550

 

 

Opowiadanie czytało się przyjemnie, podobał mi się Twój pomysł. Zgadzam się z przedpiścami, że pakiet terrorysty wygląda dziwnie… Nie muszę znać celu podróży Cienia, ale wydaje mi się, że taki pas autodestrukcji to trochę za wiele ;) Jakiś granacik – a owszem, czemu nie ;) Ale z tekstu wynika jakby Cień szykował się na wojnę/zamach/zniszczenie świata. A podejrzewam, że raczej przyświecały mu cele badawczo-archeologiczne.

 

Pająk – świetny :) Podobało mi się też to, jak zmieniłeś kwestię antidotum, teraz już jest lepiej.

 

Poszlifuj trochę tekścik i będzie dobrze.

zygfryd89, iluzjo, dzięki za wyłapanie błędów, postaram się dzisiaj je poprawić. A co do Cienia – ten pas to faktycznie taśma z granatami, tyle, że nieco bardziej futurystycznymi. A sam Cień to żołnierz przebywający na czymś w rodzaju szkolenia w innej czasoprzestrzeni. Powinienem to jakoś zaznaczyć w tekście, może jeszcze dam rade coś z tym zrobić.

Bardzo ciekawy miałeś pomysł. Ale niestety, błędy , o których wspomnieli przedpiścy, popsuły nieco efekt. Myślę że następnym razem będzie lepiej.

"Wszyscy jesteśmy zwierzętami, które chcą przejść na drugą stronę ulicy, tylko coś, czego nie zauważyliśmy, rozjeżdża nas w połowie drogi." - Philip K. Dick

Niezły pomysł i wcale bym się nie obraziła, gdyby opowiadanie było nieco dłuższe,  bo chętnie dowiedziałabym się czegoś o przyczynie, dla której Cień pojawił się w świecie Borda.

Wykonanie nadal pozostawia sporo do życzenia.

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Nowa Fantastyka