- Opowiadanie: kw29 - Czas Zmian

Czas Zmian

Dyżurni:

ocha, domek, syf.

Oceny

Czas Zmian

Wstęp

„Najpierw był Wszechojciec, a Wszechwiedza była Wszechojcem.

Z Wszechwiedzy bogowie się wyłonili, synowie Wszechojca.

Każdego Wszechojciec wiedzą swoją obdarzył, mocą stworzenia i nieśmiertelnością, aby wiecznie mogli misję swoją pełnić.

Gdy zaś bogowie gotowi do pracy byli, Wszechojciec im rzekł:

Idźcie i stwórzcie świat.

I poszli bogowie i świat stworzyli.

Następnie Wszechojciec stworzył istoty ziemskie i rzekł:

Oto są moi poddani, idźcie i wprowadźcie ich do świata stworzonego.

I poszli bogowie i poddanych do świata wprowadzili.

Na koniec zaś Wszechojciec wyznaczył pary wśród bogów i rzekł:

Świat przez was stworzony wam powierzam i opiekę nad poddanymi moimi wam przeznaczam.

I bogowie opiekę nad światem sprawowali, a że było ich dwudziestu i czterech, to jedna para w jeden miesiąc swą wartę pełniła.

Lecz po setkach lat zgodnych wśród bogów kłótnia zaistniała.

Podzielili się bogowie na dwa obozy.

Jedni z nich tajemnic Wszechwiedzy chronili i moce boskie dla bogów zostawiali.

Drudzy natomiast uważając, że Wszechwiedzą każdy obdarzony być powinien, moce boskie poddanym ofiarowywali.

I tak na świecie pojawiła się magia.

Poddani Wszechojca nie mogąc mocy boskiej okiełznać, zło wszelakie na świat sprowadzili.

Od tej chwili nic już nie było takie jak wcześniej.

Bogowie miast opiekę sprawować, walczyć ze sobą poczęli.

Co miesiąc kolejna para na pole walki wychodzi i miecze ku sobie unosi, a ziemskie istoty same sobie zostały, boskiej opieki pozbawione.

– Świata Początek, Święte Tomiszcze

 

I tak ludzie zaczęli się dzielić. Powstawały plemiona, potem państwa. Jedne królestwa upadały, inne powstawały. Podczas, gdy ludność dzieliła się na szczepy, zawiązał się ruch, który nie naruszając hierarchii królestw, dążył do zjednoczenia ludności pod swoją flagą. Ruch ten przerodził się w najbardziej wpływową organizację na świecie – Kościół Wszechwiedzy. Kościół głosząc nauki Wszechojca, z czasem zaczął wywierać coraz silniejszy wpływ na politykę. Kolejne znaczące królestwa nawracały się na wiarę we Wszechojca. Głoszone przez kościół nauki były proste i zrozumiałe, przez co w szybkim tempie Kościół Wszechwiedzy stał się największą religią na świecie. Skutecznie eliminował kolejne religie, nawołując do nawrócenia na jedyną właściwą wiarę.

Według wierzeń wszechwiedzących zło na świat sprowadziła magia, której tak krucha istota jak człowiek nie jest w stanie okiełznać. Z czasem jednak i oni zaczęli dostrzegać korzyści płynące z używania magii. Miast jak do tej pory magów zabijać, zaczęli budować szkoły kształcące przyszłych czarodziejów. Po skończeniu szkoły adept otrzymywał tytuł Mistrza Sztuk Magicznych i wstępował do Kolegium Czarodziejów, gdzie ślubował wierność zasadom kościoła i pracę dla dobra ludzkości. Szybko okazało się, że taki system zawodzi. Byli magowie, którzy zwracali się przeciwko kościołowi. Byli też tacy, którzy uczyli się czarów na własną rękę i nie byli w stanie kontrolować swojej mocy.

Wprowadzone przez kościół zasady, nie wszystkim odpowiadały. Stąd co jakiś czas dochodziło do buntów. Nie wszyscy też wierzyli w istnienie Wszechojca i bogów. Kapituła Wszechwiedzy przewidziała taką sytuację. Ich władza mogła zachwiać się w każdej chwili, więc powołali inkwizycję, która objęła ochroną Kapitułę i Kolegium. Zadaniem inkwizytorów było tropienie i karanie heretyków, apostatów, zbuntowanych magów. Szybkie likwidowanie potencjalnych zagrożeń. Inkwizytorzy szybko zasłynęli z brutalności, z jaką rozwiązywali kolejne sprawy. Wywołany przez nich strach, zwiększał stabilność rządów wszechwiedzących.

 

Rozprawa

Na sale sądową przywleczono czarnowłosego mężczyznę. Na okowach, którymi był skuty, wyryte były zaklęcia blokujące wydobywającą się z niego energię magiczną. Takie rozwiązanie uniemożliwiało czarowanie nawet najpotężniejszym magom, jeżeli oczywiście udało się ich przedtem zakuć. Strażnicy posadzili go na krześle imitującym ławę oskarżonych, a sami stanęli tuż za nim. Głowę miał zwieszoną na klatce piersiowej i gdyby nie ciężki oddech, to można było pomyśleć, że nie żyje. Skutki przesłuchania. Żadna nowość biorąc pod uwagę metody inkwizycji.

Sala sądowa była wielkim, zbudowanym na planie koła gmachem. Pośrodku sali znajdowało się miejsce przypominające arenę, na której przebywał oskarżony i inkwizycja. Dookoła ciągnęły się rzędy trybun. Rozprawy były ogólnodostępne, dlatego na większej części z nich zasiadali zwykli mieszczanie. Na pozostałej części, oddzielonej od miejsc przeznaczonych dla ludności, zasiadywali członkowie Kapituły Wszechwiedzy, na czele z patriarchą, który pełnił rolę sędziego. Pod sufitem, zawieszona na grubych łańcuchach, płonęła wielka czara z olejem.

Do sali weszli Rafael i Diana Sarozzowie. Inkwizytorzy. Jedni z najbardziej rozpoznawalnych i najskuteczniejszych. Stanęli na wprost loży, na której zasiadała Kapituła. Zgięli się w przesadnym ukłonie.

Patriarcha uderzył pastorałem trzy razy o podłogę, ogłaszając tym samym początek rozprawy.

– Proszę o przedstawienie aktu oskarżenia – przemówił władczym głosem.

Rafael podszedł do stolika, na którym znajdowały się teczki z aktami. Otworzył jedną z nich, wyjął z niej akt oskarżenia i zaczął czytać:

– Na podstawie praw nadanych mi przez samego patriarchę, działającego w imieniu Wszechojca – mówił donośnym, wyćwiczonym do przemówień głosem, tak aby każdy go usłyszał – oskarżam Keanta Noyesa alias Diabła z Zachodnich Kresów o szerzenie herezji, nielegalne uprawianie czarów, działanie na szkodę ludzkości, porwanie Mistrza Sztuk Magicznych, Vadima Wizzo, planowanie i dokonanie nieudanego zamachu na najwyższą instytucję kościelną tj. patriarchę Floryna. – Odłożył papier z aktem oskarżenia na blat. Z rękoma schowanymi za plecami podszedł do oskarżonego, kontynuując swoją przemowę. – Ponadto Keantowi Noyesowi udowodniono zamordowanie dziewięciu inkwizytorów w służbie Wszechojca, okaleczenie trzech kapłanów w obronie tajemnic Wszechwiedzy, zabicie trzech niższych stopniem wtajemniczenia akolitów. Domagam się nałożenia na oskarżonego ekskomuniki oraz kary śmierci poprzez spalenie żywcem na stosie.

– Dziękuję. Czy oskarżony przyznaje się do winy?

Oskarżony nawet się nie poruszył, wciąż miał głowę zwieszoną na klatce piersiowej. W obecnym stanie wszystko jedno mu było jaką karę na niego nałożą.

Rafael złapał go za włosy i podniósł głowę. Z sinych od pobicia ust wydobył się żałosny skowyt bólu.

– Powtarzam pytanie. Czy oskarżony przyznaje się do winy?

– Chędoż się… – wymówił ledwie słyszalnym głosem. Od razu został skarcony ciosem w twarz. Splunął krwią.

– Rafaelu, Diano, jaka jest pewność, że siedzący w tym miejscu człowiek to Diabeł z Zachodnich Kresów? – spytał patriarcha.

– Wasza Eminencjo. – Diana zwróciła się do patriarchy. – Jesteśmy w stu procentach pewni, że to on.

– No cóż… Nasz diabełek ostatnio stracił formę. – Ponownie zaczął Rafael, gładząc palcem wymodelowaną w trójkąt kępkę włosków pod ustami. – Zaczęło się od porwania Vadima Wizzo. Wtedy spotkaliśmy pana Noyesa pierwszy raz.

 

Punkt 1: Zwrócenie uwagi

W Avengardzie wszystko wskazywało na to, że dzień będzie ciepły i słoneczny. Miła odmiana od panującego zazwyczaj na północy chłodu. Czerwone słońce wynurzało się zza Gór Nieprzebytych, jak kochanka uwalniająca się z objęcia mężczyzny po upojnej nocy. Było jeszcze nieco zaspane i leniwe, ale radosne. Budziło się powoli tak, jak całe miasto. Warsztaty jeszcze nie pracowały, kramy były zamknięte, karczmy puste, strażnicy przesypiali końcówkę swojej warty pod murami miasta. Tylko na targu zaspani kupcy rozstawiali swoje stragany. Jak zawsze w dzień targowy.

Była bardzo wczesna pora. Nie dla inkwizycji. Oni byli na nogach, zanim mrok zszedł z ulic metropolii. Podczas, gdy Rafael udał się na śniadanie do Pałacu Sprawiedliwości, aby poinformować patriarchę o najnowszych wieściach, Diana węszyła już po porcie.

Uprowadzony został Vadim Wizzo. Jeden z najważniejszych i jedyny przebywający w Avengardzie członek Kolegium Czarodziejów. Nikt nie wiedział, gdzie i przez kogo Vadim był przetrzymywany, dlatego to właśnie Diana zaczęła poszukiwania. Wrodzone zdolności do tropienia magii pozwalały jej zlokalizować każdego czarodzieja. Odczuwała aurę magiczną tak, jak zwykli ludzie odczuwają zmiany pogody. Dlatego była tak cennym nabytkiem w szeregach inkwizycji.

Przeszła mostem na zachodnią część portu. Tutaj postanowiła zacząć swoje poszukiwania. Dlaczego tutaj? Każde miasto posiada dzielnicę, w której aż roi się od przestępców. W Avengardzie był to Zachodni Port. Dzielnica ta według statystyk urzędu miasta daje azyl dla siedemdziesięciu procent przestępców mieszkających w mieście.

Przechodziła nabrzeżem w poszukiwaniu jakiejś wskazówki. Z racji tego, że na południu toczyła się wojna, w porcie cumowało niewiele statków. Kolejna głupia wojna, którą jak zwykle wygrają Avidarrczycy. Potem cesarz wróci do stolicy, poświętuję przez kilka tygodni i ruszy na następną wojnę. Tak powstają wielkie imperia i tak z całą pewnością powstało cesarstwo.

Jeden statek szczególnie zwrócił jej uwagę. Od innych statków odróżniały go żagle, których ponad połowa powierzchni poplamiona była krwią. Na burcie widniał napis: Szkarłatny Jaspis.

– Rozumiem, że jest wojna, że miasto słabo bronione, ale żeby ad razu piratów do portu wpuszczać? – powiedziała sama do siebie. – Świat przewraca się do góry nogami.

Wyjęła lunetę, aby lepiej przyjrzeć się temu, co dzieje się na statku. Załoga schodziła po trapie z okrętu. Pierwszy szedł wysoki mężczyzna. Długie do ramion, ciemne włosy przesłonięte miał trójgraniastym kapeluszem. Króciutki, trzydniowy zarost dodawał mu męskiego wyglądu. Nigdy wcześniej go nie widziała, ale domyśliła się, że to kapitan Kaytham Roeyell. Na końcu zeszła szczupła kobieta o długich do pasa, kruczo czarnych, kręconych włosach, odgarniętych chustą zawiązaną na głowie tak, aby loki nie wchodziły jej w oczy. Ją też rozpoznała. Wyglądała identycznie jak w opowieściach. Pierwszy oficer Szkarłatnego Jaspisu – Sophie de la Rosa. Załoga statku udała się do stojącej tuż przy porcie tawerny, a kapitan wraz ze swoim oficerem pomaszerowali wzdłuż pomostu.

Diana schowała lunetę, ruszyła za nimi, zostając w bezpiecznej odległości, nawet na chwilę nie spuszczając ich z oczu. Zaciekawiło ją co najsławniejsi piraci obecnych czasów robią w porcie akurat wtedy, kiedy porwano czarodzieja. Po dłuższym spacerze wzdłuż brzegu, skręcili w głąb dzielnicy. Niedaleko znajdowała się mała kuźnica. Tam też się udali. Podeszła bliżej, aby usłyszeć o czym rozmawiają z kowalem i nagle poczuła chłód muskający koniuszki jej palców. Magia. Silna aura wypływała z głębi dzielnicy jak gorąca lawa z krateru wulkanu. Porzuciła piratów i ruszyła tym tropem. Im bliżej była źródła magii, tym większy chłód odczuwała. Magiczna energia prowadziła ją do celu, jak powbijane w ziemię słupy kierunkowskazów.

Magiczny szlak zaprowadził ją do starego, drewnianego magazynu. Postanowiła nie czekać na Rafaela i samemu zająć się sprawą. Tym bardziej, że nie wiedziała w jakim stanie jest więziony czarodziej.

Zdjęła z pleców arkebuz i powoli uchyliła wielkie wrota magazynu, trzymając broń w pogotowiu. Weszła do środka. W drugim końcu budynku, przy przeciwległej ścianie leżał mag. Rozpoznała w nim Vadima Wizzo. Ręce miał związane tak, żeby nie mógł ruszyć nawet palcem, a usta zakneblowane. Wszystko po to, aby nie rzucił nawet najmniejszego zaklęcia. Jednak wyczuwalna była płynąca od niego silna aura. W pomieszczeniu wyczuwalne było jeszcze jedno źródło magii. Drugi czarodziej? Zbliżając się do Vadima, rozglądała się, poszukując go.

– Spójrz w górę! – powiedział nieznajomy głos.

Spojrzała. Znajdowało się tam pomieszczenie, w którym swego czasu urzędował zarządca magazynu i balkon pozwalający obserwować trwające w magazynie prace.

Na balkonie stał mężczyzna. Oparty o balustradę. Czarne włosy zakrywały mu czoło i delikatnie przykrywały jedno oko. Ubrany był na czarno. Wyróżniały się tylko srebrne klamry u butów i pasa, do którego przywiązana była pochwa z szablą.

Wymierzyła w niego broń. Mężczyzna przeskoczył przez barierkę balkonu. Nim wylądował na zimnej posadzce magazynu, arkebuz ponownie mierzył w jego stronę.

– Diabeł z Zachodnich Kresów, jak mniemam – odpowiedziała zdziwiona, jakby nie wiedziała, że może go tu spotkać. Zmrużyła oczy. Spanikowała. Nacisnęła spust. Lufa arkebuza wypluła z ogromną siłą ołowianą kulę, pędzącą w kierunku piersi przeciwnika.

Mężczyzna wyciągnął lewą rękę przed siebie i wymówił kilka niezrozumiałych słów. Diana wyczuła zwiększenie natężenia wypływającej od niego energii magicznej. Kula zatrzymała się tuż przed nim. Chwycił ją w dłoń, dokładnie się jej przyjrzał, po czym odrzucił na posadzkę.

– O co ty właściwie walczysz? – spytała, zyskując czas na nabicie broni.

– O zmianę systemu – odpowiedział.

– Nie rozumiem… – Przeładowany arkebuz znów mierzył w stronę spokojnego przeciwnika.

– Wrzechwiedzący zawodzą. Nie kontrolujecie sytuacji. – wyjaśniał – Muszą nastąpić zmiany. Wprowadzacie zamęt, niesiecie wojnę tam, gdzie był pokój. Napadacie na spokojne narodowości tylko dlatego, że ci ludzie wierzą w innych bogów niż wy. W imię czego? Wszechojca?

– Na ziemiach przejętych przez państwa wyznające Wszechwiedzę następuje znaczny wzrost przemysłu, kultury i oświaty. Niesiemy tym ludziom cywilizację i oświecenie. Bronimy przed poganami. Jeśli ceną tego ma być zmiana wiary na jedyną właściwą, to jest to bardzo niska cena. Tylko jedna wiara we wszystkich narodowościach może doprowadzić do zespojenia kompletnie różnych sobie kultur, a co za tym idzie może zapewnić pokój – odpowiadała na zarzuty – Słyszałeś o traktacie Keneiskim? Rozbiór Kenei miał nastąpić w zeszłym roku przez Avidarr i Karvick. Tylko wspólna wiara i interwencja patriarchy zapobiegła rozlewowi krwi i przesunięciu granicy choćby o stopę.

– Nie rozumiesz mnie. Sama wojna nie jest zła. Ludzie mają wojaczkę we krwi. Muszą się napierdalać. Problem w tym, że wtrącacie się tam, gdzie nie macie prawa się wtrącać. Pomyśleliście o tym, co będzie wtedy, gdy nawrócicie już wszystkich pogan?

– Zaprzestaniemy wzywania do walki i nastąpi długo wyczekiwany pokój. Do tego dążymy. Czasem o pokój trzeba walczyć.

– Wojna w imię pokoju – odpowiedział lekceważąco. – Przeczycie sami sobie. Tak czy inaczej królestwa muszą toczyć wojny. Dlatego istnieją. Gdy z horyzontu znikną poganie, to rzucą się do gardeł sobie nawzajem. Będą się bić o wszystko. Przesuwanie słupów granicznych, ochrona mniejszości narodowych, dostęp do bogactw natury, kolor skóry. Taka jest ludzka natura. Walka z poganami jest tylko jednym z czynników prowadzących do wojen. Casus belli zawsze się znajdzie, byle się napierdalać. Rozumiesz?

– Nie kurwa, nie rozumiem. Jest szansa na pokój, więc musimy spróbować się zjednoczyć, zamiast wciąż się dzielić.

– Jaka szansa? – spytał z niekrytą pogardą. Wciąż stał na linii strzału arkebuza.

– Doradca królewski na każdym dworze w postaci czarodzieja, podległego Kolegium Czarodziejów. – Ze zdenerwowania kropla potu spłynęła jej po czole.

– Które podległe jest Wszechwiedzącym na czele, których stoi patriarcha Floryn… – Zamyślił się. – Hm… Królowie cenią sobie rady utalentowanych magów. Byłbym w stanie zgodzić się z tobą, gdyby nie ostatni element tej układanki.

Dianie zdrętwiała ręka od trzymania arkebuza, nie wytrzymałaby długo w takiej pozycji, a atmosfera zaczęła robić się coraz bardziej nerwowa. Kolejne krople potu wypełzły na jej twarz.

– Patriarcha Floryn to zły człowiek. Władza pozbawiła go umiejętności logicznego myślenia. Ma manie na punkcie kontroli. Szczególnie jeśli chodzi o magów. I tutaj nasze interesy kolidują ze sobą. Ludzie, bez względu na to, czy uprawiają magię, czy nie, powinni być wolni. Mieć prawo do uprawiania czarów, wyboru wiary. Obecny patriarcha nie rozumie tego, a jedynym sposobem na to, aby pozbawić go władzy jest śmierć.

– Nie można tak po prostu zabić człowieka, dlatego że ma inne przekonania.

Diabeł roześmiał się, nie był to udawany śmiech. Głośny, szczery śmiech wydobywał się z jego gardła.

– Więc czemu do mnie celujesz? Czemu łapiesz czarownice, apostatów i heretyków? – Zrobił krok naprzód i mówił dalej: – Powiem ci czemu. Bo mają inne przekonania niż ty.

– Tu chodzi o coś więcej, o wyższy cel – powiedziała bez przekonania.

– Diano, przejrzyj na oczy. Sama nie wierzysz w to, co mówisz. Dopuść do siebie ten mały szept w głowie, który mówi co jest sprawiedliwe, a co nie. Naprawdę myślisz, że Floryn może ograniczać wolność wszystkich magów? My, utalentowani nie mamy wyboru. Albo żyjemy na smyczy twojego patriarchy, albo wolność przypłacamy ciągłym ukrywaniem się i ucieczkami z miejsca na miejsce. Każdy człowiek powinien mieć prawo do wolności. Pora w końcu to prawo sobie wywalczyć. Jak powiedziałaś, tu chodzi o wyższy cel. Ludzie są jak dzieci. Wszyscy siedzą w tej samej piaskownicy, ale nie umieją się razem bawić. Musimy znaleźć sposób na porozumienie, rozumiesz? A z Florynem go nie znajdziemy.

– Bredzisz Noyes.

– Zasiałem w tobie ziarno niepewności. Widzę to. Zrozumiesz, gdy przyjdzie na to czas – Przeczesał ręką włosy, ukłonił się przesadnie. – A teraz muszę cię opuścić. Żegnaj.

– Nie pozwolę ci stąd wyjść – odpowiedziała Diana. – Keancie Nayes, na mocy prawa nadanego mi przez patriarchę, zostaniesz aresztowany i postawiony przed sądem inkwizycyjnym, a następnie stracony za popełnione przez ciebie zbrodnie.

– Tak myślałem – odpowiedział Keant, sięgając po szablę.

– Każdy akt agresji z twojej strony, będzie karany aktem agresji z mojej strony.

Mężczyzna ruszył do przodu. Arkebuz wystrzelił. Kula minimalnie chybiła. Diabeł zwiódł kobietę szybką fintą i ciął w lęg. Diana odchyliła się, mijając przechodzące tuż nad jej głową ostrze szabli, dobyła rapier i szybko skontrowała. Jej cios bez problemu został zablokowany. Keant był szybki, za szybki nawet na tak dobrych szermierzy jakimi byli inkwizytorzy. Kobieta została zmuszona do obrony przed coraz szybszymi atakami. Po długiej serii zasłon i uników udało jej się wyprowadzić cios. Smagnęła ostrzem oszołomionego mężczyznę po twarzy. Skóra na policzku pękła jak stara koszula. Strużka krwi popłynęła przez policzek na kącik ust, po czym wypłynęła na podbródek przeciwnika.

 Smak krwi na ustach rozwścieczył Keanta. Mężczyzna zatoczył się, wywinął w powietrzu młyńca i wykorzystując wytworzony przez to impet, wyprowadził potężny atak na odlew. Diana z trudem uskoczyła. Chwilę później wyprowadził kolejne uderzenie. Szybkie, ale z dużo mniejszą siłą. Szabla ze zgrzytem ześlizgnęła się po ostrzu rapiera. Nie przestawał atakować. Głuche szczęknięcia zderzających się ze sobą stali, ginęły za ścianami magazynu. Garda kobiety była coraz słabsza. Traciła siły, w przeciwieństwie do mężczyzny, który coraz bardziej napierał.

Kolejne cięcie. Siła uderzenia wytrąciła rapier z ręki zdezorientowanej i zmęczonej kobiety. Pióro szabli przyległo do jej szyi.

W tym samym momencie wrota magazynu otworzyły się na oścież. Do środka wparował oddział inkwizycji na czele, którego stał wysoki mężczyzna o szlachetnych rysach twarzy . Keant zatoczył ręką koło w powietrzu i wymówił kolejne zaklęcie. Potężne uderzenie powietrza wyrwało dziurę w zachodniej ścianie magazynu.

– Jeszcze się spotkamy. Przemyśl to, o czym mówiłem. – powiedział i uciekł stworzonym przez siebie wyjściem.

– Wy dwaj do czarodzieja, Bernard i Divold za nim, reszta przeszukać magazyn. Ruchy! – Mężczyzna rozdzielił zadania swoim ludziom, a sam podbiegł do Diany. – Perełko… Nic ci nie jest? Słyszeliśmy strzały.

 

***

 

– Czy podejrzany zechciałby się ustosunkować do słów inkwizycji?

Keant podniósł głowę, spojrzał na patriarchę przeszywającym wzrokiem, jakby miał jeszcze nadzieje, że zabije go spojrzeniem. Potem przeniósł wzrok na stojącą przed nim Dianę.

– Lepiej bym nie opisał naszego spotkania madame Sarozza – przemówił.

– Eminencjo – rzekł Rafael, sięgając do teczki po kolejny dokument – u oskarżonego zachodziło uzasadnione podejrzenie zaburzeń psychicznych. Zleciliśmy więc wykonanie odpowiednich badań mistrzowi Wizzo, gdyż miał on już kontakt z oskarżonym. Pragnę odczytać w tym momencie wyniki tychże badań.

Patriarcha zgodził się skinieniem głowy.

– Na podstawie wykonanych badań, a także kontaktu z pacjentem – zaczął inkwizytor. – stwierdzam, iż Keant Noyes jest osobą zdrową na tle psychicznym, w pełni świadomą swoich czynów. Z premedytacją dążył do zabicia patriarchy, uważając swój wybór za mniejsze zło – Odłożył papier.

– Dziękujemy. Czy inkwizycja ma coś jeszcze do powiedzenia?

– Tak, aby poznać sposób myślenia podejrzanego, chciałbym zadać mu kilka pytań odnośnie udowodnionych już zbrodni – oświadczył Rafael.

– Kapituła udziela zgody. – odpowiedział, siedzący po prawicy patriarchy kapłan.

Rafael odwrócił się w stronę podejrzanego.

– Rok temu, okaleczenie poprzez ucięcie dłoni matriarchy Oliera Finnarda. Czemu? – spytał.

– Stamtąd, skąd pochodzę, złodziejom obcina się ręce – odpowiedział z pogardą Keant.

– Miesiąc później, okaleczenie poprzez ucięcie języka, odprawiającego msze w katedrze etoiskiej kapłana.

– Za dużo kłamał – szybko skwitował.

– Cztery miesiące temu. Okaleczenie akolity kościoła pod wezwaniem Mekke w Ribudze poprzez ehm… ucięcie genitaliów.

Keant spojrzał na Rafaela z wściekłością.

– Pederasta – odpowiedział i splunął na podłogę.

– Nie mam więcej pytań. Mam nadzieję, że przybliżyłem Kapitule sposób myślenia podejrzanego.

– Aż za bardzo, ale wróćmy już do właściwej sprawy. Planowanie zamachu na najwyższą instytucje kościelną – powiedział ten sam człowiek, który udzielił Rafaelowi zgody na zadanie pytań. – To poważne zarzuty. W historii świata nigdy nie zdarzył się podobny incydent. Czy inkwizycja zebrała wystarczający materiał dowodowy?

Diana poprawiła kapelusz, uśmiechnęła się pod nosem. Wiedziała, że dowody które udało im się zdobyć, pozwalają na skazanie podejrzanego na najokrutniejszą nawet karę.

– W przeszukanym przez nas magazynie znaleźliśmy skórzaną przywieszkę – powiedziała, zdejmując uśmiech z twarzy. – Podobne przywieszki przyczepia się do kluczy karczemnych pokoi. Napis na naszywce oznajmiał: "Gospoda pod Jabłonią, pokój nr. 9."

 

Punkt 2: Dowody

Drzwi gospody otworzyły się. Do środka weszło dwoje ludzi. Każdy rozpoznał przybyszy. Nie sposób było ich nie rozpoznać. Biało-niebieskie mundury i kapelusze z szerokim, okrągłym rondem stały się już atrybutem każdego inkwizytora. W izbie zapanowała kompletna cisza. Jedyne dźwięki słyszalne w gospodzie należały do obcasów ich butów. Ludzie ukradkiem spoglądali na nich, starali się jednak unikać ich wzroku. Nikt nie był jeszcze na tyle pijany, aby zapomnieć w jaki sposób działa inkwizycja. Pojawienie się biało-niebieskich zawsze zwiastowało kłopoty.

Stanęli przy kontuarze. Chłopak wycierający kufle, rozpoznał małżeństwo Sarozzów. Przestraszył się, w głębi duszy wiedział, że nie zrobił nic złego. Co w takim razie robi tutaj inkwizycja? Przełknął głośno ślinę, chciał przywitać gości, lecz jakaś siła zatykała go od wewnątrz tak, jak korek zatyka butelkę wina, nie pozwalając wypowiedzieć chociażby słowa.

Rafael położył na kontuarze zapisaną kartkę białego papieru.

– To jest nakaz rewizji pokoju nr. dziewięć, podpisany przez patriarchę Floryna – rzucił obojętnie.

Chłopak upuścił wycierany kufel. Odgłos tłukącego się glinianego naczynia przepłoszył wszystkie blokujące go siły.

– O co chodzi? – spytał, wycierając pot z czoła.

– Poproszę o zapasowy klucz do pokoju.

– Nie mamy zapasowych kluczy. Jedyny klucz posiada klient.

– Obejdziemy się bez klucza – oznajmiła Diana, zdejmując z pleców arkebuz. – Którędy do pokoju?

– Schodami na pierwsze piętro i w lewo.

Inkwizytorzy powolnym, acz pewnym krokiem pomaszerowali po schodach. Czuli na sobie wzrok wszystkich gości. Podczas dziesięciu lat służby przyzwyczaili się już do tego, że wzbudzają zainteresowanie każdego, gdziekolwiek się pojawią. Po wejściu na piętro, podeszli do drzwi pokoju dziewiątego. Diana powoli nacisnęła klamkę. Drzwi były zamknięte. Zrobiła krok w tył, postanowiła użyć uniwersalnego klucza, którym otwierała każde zamknięte drzwi. Przymierzyła arkebuzem i nacisnęła spust. Zamek oderwał się i wleciał do pomieszczenia. Drzwi otworzyły się na oścież.

W środku nie było nikogo. Centralny punkt pokoju zajmował stół, wypełniony zwojami cienkiego papieru. Rafael rozwinął je. Szukał mapy, listów, planów. Czegokolwiek. Nie znalazł nic. Każdy zwitek cieniutkiego papieru był ponumerowany, jednak prócz numerów nie było na nich nic.

– Po co komuś stos ponumerowanych, pustych kartek? – pytał sam siebie, przeglądając je ze zdziwieniem.

Podczas, gdy Rafael przyglądał się numerkom na kartkach, Diana oparła arkebuz o stół i zajęła się przeglądaniem stojącej w rogu szafy. Wyciągnęła z niej stertę wiszących na wieszakach ubrań i zaczęła się im przyglądać. Ubrania były dokładnie posegregowane. Wśród nich znajdował się kompletny ubiór lokaja, mnicha, akolity, a także mundur inkwizytora.

– Rafa spójrz.

Rafael oderwał się od zwojów i spojrzał na posegregowane ubrania.

– Diabeł lubi się przebierać.

– Wygląda na to, że chce zaatakować od wewnątrz. Musi mieć plan. To jest plan. – Wskazał na zwoje. – Założę się, że na tych kartkach znajduje się mapa.

– Yhy… – odpowiedziała Diana, wyciągając szufladę spod szafy. Nic w niej nie znalazła, położyła ją na łóżku i sięgnęła w puste miejsce po szufladzie. Wyciągnęła oprawioną w skórę księgę. – A tutaj jest legenda do tej mapy. Czytaj.

Rafael przejął księgę i zaczął ją kartkować w poszukiwaniu przydatnych informacji.

– To chyba modlitewnik – oznajmił. – „Stań na Łuku Zwycięstwa, nim zasypiająca Ignis ostatni raz zamruga, a blask jej spojrzenia wskaże ci cel." Nie rozumiem. Dużo tu o bogach. Hmm… Co to może znaczyć?

– „Nim zasypiająca Ignis ostatni raz zamruga…” – powtórzyła Diana – Ignis to bogini słońca. „Ostatni raz zamruga” może znaczyć tyle co zachód słońca. Otwórz okiennice.

Rafael posłusznie wykonał zlecone mu zadanie. Promienie słoneczne wlały się do pomieszczenia, przeganiając mrok z ciemnego pokoju. Stanął przy oknie, chwilę potem znalazła się przy nim kobieta. Ręką osłoniła oczy przed wwiercającym się w nią słońcem i spoglądała raz w stronę dzielnicy kościelnej, raz w stronę rynku.

– Jeżeli staniemy na Łuku Zwycięstwa i będziemy przyglądać się słońcu, to zajdzie ono za dzielnicą kościelną. – Dumała. – „Blask spojrzenia Ignis” to po prostu blask słońca. Przed zachodem pada na Pałac Sprawiedliwości, czyli miejsce pobytu patriarchy Floryna, który jest celem Noyesa – powiedziała dumna z rozwiązania zagadki. – Prócz tego jest tam coś jeszcze napisane?

– „Ignis krocząca w południe po nieboskłonie, pustkę treścią obdarzy.”

– Którą mamy godzinę?

– Południe… Chyba wiem o co chodzi. – Podszedł do stołu ze zwojami i przesunął go tak, aby był jak najbardziej naświetlony. – Diano, pozwól tu na chwilę.

Na zwojach zaczęły pojawiać się rysowane złotym atramentem tunele. Inkwizytorzy w zamyśleniu czekali, aż proces rysowania niewidzialnej ręki skończy się. Tunele zamieniały się w coraz bardziej kręte korytarze, korytarze w labirynty. Pewnym było, że przed ich oczami pojawiały się mapy, jednak nie mogli rozpoznać co przedstawiają.

– To wszystko? – zdziwił się Rafael – Na pewno trzeba je odpowiednio ułożyć. Tylko jak? Hmm… Diano?

– Nie mam pojęcia. – Westchnęła, podparła biodra rękoma. – Spróbuj zgodnie z numeracją. Ile ich jest?

– Dziewięć – odpowiedział Rafael, układając części mapy. – Te kawałki nijak do siebie nie pasują. To trzeba ułożyć inaczej.

W milczeniu tracili czas nad kolejną zagadką zostawioną przez Diabła z Zachodnich Kresów, ale żadne z inkwizytorów nie mogło jej rozwiązać. Nawet Diana nazywana w kręgu inkwizytorów Szatynową Perłą nie tylko ze względu na urodę, ale też wyjątkowe zdolności, była bezradna. Niektórzy twierdzą nawet, że gdyby nie Diana Rafael nigdy nie wspiąłby się tak wysoko w szczeblach kariery, jednak jest to twierdzenie bardziej błędne niż to, że woda w oceanie jest żółta. Prawdą jest, że bez małży nie byłoby perły. To małża tworzy perłę, tak też było i w tym przypadku. To Rafael znalazł i odkrył talenty szesnastoletniej podopiecznej domu dziecka w Etoi, wyszkolił ją, nauczył fechtunku, a następnie zrobił z niej inkwizytora. To on stworzył Szatynową Perłę.

W końcu zabrali wszystkie ważne rzeczy, które znaleźli i udali się do biblioteki Hevingsa. Hevings znał się dobrze na szyfrach. Mieli nadzieję, że pomoże im w rozwiązaniu zagadek. Biblioteka znajdowała się na Śródmieściu, niedaleko karczmy, więc szybko się tam znaleźli.

– Hm, widywałem już podobne rzeczy. Odpowiednie kartki z korytarzami trzeba ze sobą dopasować. Tylko wtedy pokażą nam mapę. Sprawa jest o tyle trudniejsza, że niektóre z tych kartek mogą się częściowo ze sobą nakładać. I to pod różnym kątem. Za chwilę to ułożę – powiedział Hevings, gdy tylko spojrzał na kawałki mapy. Pięć minut później złożył je w całość. – To chyba powinno być tak. Poznajecie co może przedstawiać?

– Pałac Sprawiedliwości. Dziedziniec, ogrody, plan wnętrza budynku i kawałek dzielnicy kościelnej – wtrącił Rafael.

– Kilka miejsc oznaczonych jest symbolami bóstw. Tutaj mamy księżyc – Hevings wskazał na stajnie mnichów w dzielnicy kościelnej.

– Bogini księżyca i ciemnych nocy, Luna.

– Dokładnie. Odpowiedzi na to, czemu miejsca te są oznaczone, znajdziemy w modlitewniku. Zawiera on dwadzieścia cztery rozdziały. Jeden rozdział poświęcony jednemu bóstwu. Otwórzmy go na rozdziale poświęconemu Lunie.

Diana szybko przekartkowała księgę i znalazła poszukiwany rozdział.

– Same modlitwy – powiedziała.

– Teoretycznie tak. Ale zawierają ukrytą treść. Jeżeli mamy do czynienia z dłuższymi tekstami, to zazwyczaj treścią zaszyfrowaną są ostatnie słowa każdego wersu. Czyli w tym wypadku jest to zdanie: „Gdy Luna cię otuli, wolność ci ofiarowując, zwycięstwa kielich wzniesiesz.”

– To musi być plan ucieczki. Idąc z Pałacu sprawiedliwości do stajni mnichów, gdzie czeka wynajęty wcześniej powóz, Noyes ucieknie z miasta bez żadnych problemów. A za miastem może udać się tam, gdzie tylko będzie chciał i złapanie go może być bardzo trudne.

– Następny symbol jest na uszkodzonej części muru, który otacza pałac. Czarny młot. Weld, pan zniszczenia i zagłady.

– „Przez Welda zniszczenia wyrządzone, prawy człowiek w dobrej sprawie wykorzysta.”

– Zniszczenia wyrządzone przez Destra to uszkodzony mur. Ale jak ma zamiar wykorzystać to Noyes? – spytał Rafael. – Przecież tamtędy nie ucieknie. Naprawa jest nadzorowana całodobowo.

– Ano w prosty sposób – wtrąciła się Diana. – W murze jest wyrwa. Jest dobrze chroniona, żeby nikt tamtędy nie wszedł, ani nie wyszedł z placu. To potencjalny punkt przemytu czegokolwiek na teren pałacu…

– Dlatego wystarczy narobić tam hałasu i każdy gwardzista pobiegnie właśnie tam, a przebrany przez lokaja, kapłana czy strażnika przestępca ucieknie głównym wejściem, nie wzbudzając podejrzeń. Sprytne. Dalej mamy wagę w komnatach członków Kapituły Wszechwiedzy. Symbol sprawiedliwości. Radnarr, pan sprawiedliwości i pokojowego rozwiązywania konfliktów. Hevings?

– „Słowo zaprowadzi cię tam, gdzie miecz nie zdoła.” – Posłusznie przeczytał bibliotekarz.

– Czemu Keant Noyes miałby odwiedzać członków Kapituły, jeśli jego celem jest patriarcha?

– Rafael, słuchaj – odezwała się w Diana – pokój patriarchy znajduje się na górnych kondygnacjach pałacu. A co trzeba mieć, żeby tam wejść?

– Hmm… – Rafael w zamyśleniu uszczypnął lekko bródkę. – Słowo… Wiem. – Uderzył pięścią o blat stołu, na którym rozłożona została mapa. – Aby dostać się powyżej trzeciego piętra pałacu, potrzebny jest glejt, który posiadają jedynie członkowie Kapituły. Musi go zdobyć, jeśli chce wejść na górę. „Słowo” to glejt. Siłą nie zdoła tam wejść, więc glejt jest jedyną jego szansą.

– Coś mi tu nie pasuje. – Pokręciła głową Diana. – Pałac Sprawiedliwości to najlepiej chroniony budynek w całym cesarstwie. Każdy gwardzista to były inkwizytor. I to naprawdę dobry inkwizytor. Trzeba sobie zasłużyć na oddelegowanie do Pałacu Sprawiedliwości. Każdy lokaj był sprawdzany kilkakrotnie przed przyjęciem do pracy. Sprawdzana jest nie tylko przeszłość zawodowa kandydata, ale też poglądy polityczne, wiara i działalność poza służbowa. To samo tyczy się kucharzy, ogrodników i innych tego typu służb. Członkowie Kapituły to sitwa, nie zaatakują siebie nawzajem. Straż patroluje pałac i dziedziniec na okrągło i wie o tym każdy. Budynek chroniony jest przed magią. Dodatkowo wszyscy inkwizytorzy z Avengardu i okolic przesiadują tam, jeśli akurat nie mają przydzielonych żadnych zadań. Trzeba być samobójcą, żeby zorganizować zamach na patriarchę.

– Sama mówiłaś, że ten człowiek jest zdolny do wszystkiego.

– No niby tak, ale do samobójstwa… – Rozłożyła ręce, westchnęła. – Sama nie wiem. Diabeł może być sprytniejszy niż nam się wydaje. Te wpisy w modlitewniku wydają się być zbyt łatwe do rozszyfrowania. Hevings bez problemu je rozczytał. Myślę, że on chciał, żebyśmy to odczytali. Tylko po co? I jeszcze ci piraci rano. Oni mogą mieć ze sobą coś wspólnego.

– Piraci to kłopot miasta, nie nasz. A szyfr miał zatrzymać nas, a nie Hevingsa. Hevings to specjalista, rozszyfruje wszystko. Skup się na zadaniu, został ostatni symbol. Na czwartym piętrze, przy komnacie patriarchy jest obosieczny miecz. Artor, pan mądrych wojen i rychłego zwycięstwa.

– To jest akurat oczywiste.

– Ten plan ma sens.

– Łajno, a nie sens za przeproszeniem – skwitowała Diana. – To samobójstwo, nikt o zdrowych zmysłach nie porwałby się na coś takiego. Musi być coś jeszcze. Coś czego tu nie ma. Albo jest, ale tego nie widzimy.

– Skąd wiesz?

– Logika połączona z kobiecą intuicją – Ze zdenerwowania zaczęła chodzić w kółko po całym pokoju, ręką gładziła podbródek. – Podsumujmy. Przebrania sugerują, że Diabeł przeniknął do służb pałacowych. Narysował dokładnie te mapy, pozaznaczał miejsca kluczowe do osiągnięcia celu. Plan zaczyna się w komnatach członków Kapituły. Tam każdy rozpoznałby innego kapłana, więc udaje się tam jako lokaj. Nie zwraca niczyjej uwagi, kradnie glejt, przebiera się w habit i rusza na górę. Jakimś cudem żaden z gwardzistów nie poznał się, że to ktoś zupełnie obcy i wpuszczają fałszywego kapłana na czwarte piętro. Tam swobodnie udaje się do komnat patriarchy i czeka na niego. Patriarcha do swoich komnat zawsze przychodzi sam. Jest bezbronny. Również pan Noyes jest bezbronny, bo przecież straż nie wpuściłaby go na górę nawet z tępą łyżką. – Spojrzała na Rafaela, ten przytaknął. – Tak więc zabija patriarchę gołymi rękoma, schodzi na dół i wychodzi z budynku. Nim ktokolwiek zauważy śmierć patriarchy, Diabeł narobi hałasu przy zniszczonym kawałku muru. Cała straż i inkwizycja zleci się właśnie w to miejsce, aby złapać sprawcę, a sprawca wyjdzie głównym wejściem. Musi je sobie oczywiście otworzyć, bo przejście jest zamknięte. Później przebiera się w zwykłe ubrania i zaznaczoną drogą wydostaje się z miasta. Hm… Trochę dziurawy ten plan. Druga sprawa. Przyznaje, że plan jest dość precyzyjny. Dziurawy, ale precyzyjny. Aby, go przygotować, musiał być w pałacu od miesięcy, a nie łatwo jest się tam dostać, jak już wspominałam.

– Co sugerujesz?

Diana oparła się o blat stołu, odsunęła kapelusz z czoła i nachyliła się w kierunku mężczyzny.

– Mówisz, że ten plan ma sens – powiedziała cichym głosem, prawie szeptem. – Jeśli miałby mieć jakikolwiek sens, to cała inkwizycja musiałaby być poza pałacem. Gdzie jest teraz inkwizycja?

– Poza pałacem… – odpowiedział zdumiony Rafael, wytrzeszczając oczy. – W Zachodnim Porcie. Szukają Keanta Noyesa, przekonani, że po nieudanym porwaniu Vadima Wizzo tam właśnie się ukrywa.

– Idealna okazja do ataku. Zwiększa jego szanse z zera do pięciu procent. Więcej nie będzie miał nigdy. Patriarcha nie wychyli nosa za mury pałacu, dopóki nie złapiemy Noyesa.

– Więc biegnijmy do pałacu.

***

 

Rozprawa trwała już półtorej godziny, olej w podwieszonej pod sufitem czarze prawie się wypalił, a ludzie zaczęli się nudzić ciągłym brakiem wyroku. W końcu przybywali na rozprawy sądu inkwizycyjnego tylko po to, żeby wiedzieć kiedy nastąpi egzekucja. Mówiono, że z Krzesła Grzeszników (taką nazwę lud nadał imitującemu ławę oskarżonych krzesłu), trafia się już tylko do piekła. Czy w istocie tak było? Nikt nie wie, czy wszyscy skazańcy trafiali do piekła, ale pewnym było, że wszystkich czekała jednakowa kara. Śmierć. Mniej lub bardziej brutalna, ale zawsze śmierć. Szansę na obronę przed inkwizycją są, jak szansę zająca na prześcignięcie ołowianej kuli, wystrzelonej przez kłusownika.

– Niewątpliwie są to niezbite dowody w tej sprawie. Kapituła uwzględni je wszystkie przy wygłaszaniu wyroku. Czy oskarżony ma coś na swoją obronę? – tradycyjnie patriarcha spytał oskarżonego o zabranie głosu.

– Prędzej zdechniesz… – odpowiedział Keant, lecz przerwał mu kolejny cios pięścią w twarz.

– Panie Noyes, czy mógłby się pan wyrażać troszeczkę ładniej? – retorycznie zapytał ktoś z Kapituły, po czym spojrzał na Rafaela i Dianę. – Czy państwo Sarozza mają jeszcze coś do dodania?

– Tak! – odpowiedzieli jednocześnie małżonkowie.

– Więc słuchamy.

– Modlitewnik znaleziony w pokoju oskarżonego z zaszyfrowaną legendą do map, godzi w uczucia religijne każdego wyznawcy Wszechojca. Obraza uczuć religijnych podlega karze publicznej chłosty, której jako inkwizytor i człowiek głęboko wierzący wręcz się domagam.

– Rozumiem, oskarżony zaraz po zakończeniu rozprawy zostanie poddany chłoście. Coś jeszcze?

– Nie.

– Ktoś ma jakieś pytania?

Rafael i Diana gestem zaprzeczyli.

– Może oskarżony?

Keant zmarszczył brwi, spojrzał rozwścieczony na trybuny Kapituły, nic nie mówił.

– W takim razie chcemy usłyszeć jak inkwizycja schwytała Diabła z Zachodnich Kresów.

– Znaliśmy już plany Noyesa, więc reszta wydawała się być tylko formalnością.

 

Punkt3: Schwytanie

Słońce przechodziło już na zachodnią stronę, gdy dwoje inkwizytorów pospiesznym krokiem zbliżało się do Pałacu Sprawiedliwości. Na ulicach Avengardu było tłoczno. Ruch w stolicy cesarstwa był duży, jednak inkwizytorom nigdy nie przeszkadzał. Ludzie na widok biało-niebieskich mundurów najchętniej weszliby w blaszane rynny swoich domów, jednak nie mogli tego zrobić, więc zwyczajnie schodzili im z drogi. Po przejściu Mostem Trollich Harcy, nazwanym tak od nietypowych podpór, wyrzeźbionych w kształt trolli, podtrzymujących most, minęli stajnie mnichów – ostatni punkt planu Diabła. Chwilę później przeszli koło Katedry Oddania Tajemnic Wszechwiedzy i byli już przed bramą pałacową. Starali się ukryć towarzyszące im przez całą drogę zdenerwowanie i strach przed tym, że nie zdążą na czas.

– Stać! – krzyknął jeden ze strażników Służb Ochrony Pałacu. – Nie wolno wchodzić.

– Mam immunitet. Nie widzisz munduru?! – wściekł się Rafael.

– Pan Sarozza, przepraszam najmocniej. Nie poznałem pana. Był wyraźny rozkaz, żeby nikogo nie wpuszczać, ale państwo to chyba mogą… Tak mi się wydaje.

Nie zważając na to, co powiedział strażnik, inkwizytorzy weszli na dziedziniec.

– Nie wyczuwam żadnej aury – oznajmiła Diana. – Musi być w budynku.

W pałacu, budynku o zjawiskowej architekturze mieściły się oranżerie, które były wprost wymarzonym miejscem na posiedzenia. Nastrojowe i bardzo przestrzenne wnętrza o wysokich sklepieniach i zachwycających sztukateriach nadawały temu miejscu szczyptę tajemniczości. Ogromna sala balowa, zaś posiadała niezależne zaplecze kuchenne, a z jej okien roztaczał się widok na pałacowe ogrody. Freski na ścianach pokryte były najpiękniejszymi barwami natury. Wzdłuż budynku ciągnęły się tunele arkadowych tarasów. Pałac Sprawiedliwości to miejsce sprzyjające ważnym rozmowom i posiedzeniom, ale na pewno niesprzyjające zamachom.

Po wejściu do środka, od razu udali się na lewe skrzydło, gdzie mieściły się komnaty członków Kapituły. Drzwi jednej z komnat otworzyły się, wyszedł z nich lokaj ze świeżą blizną na policzku. To musiał być Keant Noyes.

Diana zdjęła arkebuz z pleców, bez ostrzeżenia przycelowała i strzeliła. Wiedziała, że tutaj, w budynku chronionym przed magią, nie obroni go żadne zaklęcie. Ale i sam Noyes wiedział o tym. Wpadł do komnaty i zamknął za sobą drzwi. Kolbą arkebuza kobieta wyłamała zamek i wpadła za nim do środka. Już go nie było. Zostawił po sobie tylko otwarte okno. Wylądował na tarasie, piętro niżej, z którego zeskoczył na dach oranżerii, a potem do wielkich pałacowych ogrodów. Tutaj mógł zrobić pożytek ze swojego talentu.

Inkwizytorzy zeskoczyli za nim. Diana szybko przeładowała arkebuz i ponownie w niego wymierzyła.

W tym samym momencie od strony zniszczonego kawałka muru rozniósł się straszny huk i Służba Ochrony Pałacu zaczęła schodzić się w miejscu wybuchu.

Noyes poruszył palcami, wypowiedział zaklęcie, przeciągnął ręką od czubka głowy do nosków eleganckich, skórzanych butów. Jego ciało otoczyły błękitne nitki okręcające się, a to wzdłuż ramion, a to wzdłuż pasa. Znikały i pojawiały się co parę sekund. Diana czuła, że zaklęcie ochronne czuwa nad stojącym przed nimi Diabłem.

Nie wiedział co ma zrobić, rozglądał się dookoła, panicznie szukając ratunku.

– To już koniec – oznajmił Rafael. – Połóż się na ziemi, ręce i nogi szeroko. Przegrałeś Keancie Noyes, Diable z Zachodnich Kresów. – Wyjął zza pasa kajdany. Blask wyrytych na nich zaklęć blokujących, oślepił na chwilę całą trójkę.

Keant opanował ogarniający go zewsząd strach. Wyciągnął ręce w stronę inkwizytorów i wymówił kolejne zaklęcie. Palce jego rąk skręcały się w niewyobrażalnych ruchach.

Rozległ się huk strzału, lecz gdy tylko kula znalazła się przy ciele Keanta, błękitna nić pojawiła się i odbiła pocisk.

Między wyciągniętymi rękami Diabła utworzyła się lodowa kula, którą następnie pchnął w stronę inkwizytorów. Kula w locie zmieniła się w grad sopli, wystrzelonych prosto w serce ofiary. Rafael osłonił partnerkę, stając na linii strzału. Nie spanikował. Sięgnął ręką pod mundur, wyjął z niego amulet z księżycowego kamienia. Ścisnął go mocno w ręku. Lodowe sople stopiły się tuż przed jego piersią, jakby spotkały się z żywym ogniem.

Amulet zadziałał. Zawsze działał. Nie od dziś wiadomo, że dobrze oszlifowany księżycowy kamień to pewna ochrona przed czarami. Stare lengardzkie powiedzenie mówi: Jeżeli walczysz z magią, musisz być, albo odporny na magię, albo głupi. Tą też zasadą kierowali się wszechwiedzący, tworząc inkwizycję, dlatego każdy inkwizytor został wyposażony w taki medalion. Rzecz kosztowna, ale też i efektywna.

Rafael zawiesił amulet na szyi, poprawił rękawice, zacisnął dłoń na rękojeści rapiera. Świst obnażającego się ostrza zmieszał się z okrzykiem wzywającym do walki. Inkwizytorzy ruszyli w stronę Noyesa. Runiczne symbole na ostrzach połyskiwały błękitnym blaskiem.

Diabeł sprawnie omijał kolejne uderzenia. Przewrotem wydostał się spod śmiertelnych uderzeń ostrzy. Z całej siły uderzył łokciem w przedramię Diany, wyrwał jej rapier z ręki, odepchnął ją magicznym pchnięciem i zasłonił się przed cięciem drugiego inkwizytora. Ostrza broni ze szczękiem zderzyły się ze sobą. Keant i Rafael siłując się, spojrzeli sobie w oczy, wściekle szczerząc przy tym zęby. Promieniowały od nich fale wściekłości, którymi mieli nadzieję przestraszyć przeciwnika. Keant odpuścił, odskoczył w bok, wytrącając napierającego przeciwnika z równowagi i już miał zadać śmiertelny cios, gdy Diana zdzieliła go kolbą arkebuza w potylice. Upadł jak bela na zieleniejący się żywopłot. Nim się otrząsnął, na jego nadgarstkach zacisnęły się okowy.

– No i kajdany znalazły się tam, gdzie powinny być – oznajmił Rafael, palcem poprawiając kapelusz. – Zabieramy go do komnaty przesłuchań. Za dwie godziny rozprawa, miejmy to jak najszybciej za sobą.

 

***

 

– Na tym inkwizycja chciałaby zakończyć swoje zeznania w tej sprawie – mówił Rafael. – Z przesłuchania oskarżonego nie dowiedzieliśmy się niczego konkretnego, dlatego pragniemy zakończyć przewód sądowy. Domagamy się uznania Keanta Noyesa za winnego nielegalnego uprawiania magii, rozgłaszania heretyckich haseł i w końcu planowania i dokonania nieudanego zamachu na patriarchę Floryna. W kwestii kary podtrzymujemy nasze żądania, czyli nałożenie na oskarżonego ekskomuniki i kary śmierci poprzez spalenie na stosie poprzedzonej chłostą.

– Rozumiem. Czy madame Sarozza ma coś do dodania?

– Nie. Mój mąż dokładnie wszystko ujął.

Patriarcha wstał. Spojrzał w stronę ludu.

– Ze spokojem wysłuchaliśmy oskarżeń, zeznań inkwizycji, oraz obejrzeliśmy wszystkie dowody rzeczowe w sprawie – przemówił. – Kapituła Wszechwiedzy wydała wyrok. Jednak kościół jest wspólnotą, należącą do wiernych, dlatego to wam zostawiam ostateczne słowo w tej sprawie. Czy lud Avengardu uważa Keanta Noyesa za winnego?

– Winny! Winny! – Na sali rozbrzmiały jednogłośne krzyki spragnionych rozrywki ludzi. A czy może być lepsza rozrywka od egzekucji?

Trzykrotnym uderzeniem pastorału o podłogę patriarcha uspokoił lud.

– Jakiej kary lud Avengardu oczekuje dla oskarżonego?

Odpowiedź mogła być tylko jedna – śmierć. Patriarcha ponownie musiał uciszać zebranych na trybunach mieszkańców miasta. Spojrzał na środek sali.

– Kapituła Wszechwiedzy i lud Avengardu jednogłośnie uznają Keanta Noyesa alias Diabła z Zachodnich Kresów za winnego zarzucanych mu przez inkwizycję przestępstw. – Rozpoczął mowę końcową, stanowczym, władczym głosem, prawie krzycząc. – Tym samym nakładam na niego ekskomunikę i skazuję na śmierć nie poprzez spalenie na stosie, nie poprzez powieszenie, ale poprzez łamanie kołem, po uprzedniej chłoście! Winny zostanie poddany egzekucji tuż po zakończeniu rozprawy! Zostanie ona wykonana na Starym Rynku, a nad prawidłowością jej przebiegu czuwać będą Rafael i Diana Sarozzowie! – Wstrzymał głos na moment, po chwili znowu przemówił: – Czym byłaby magia, gdyby każdy mógł z niej korzystać? Ludzie zatraciliby się w potędze, która z niej płynie. Dlatego właśnie, panie Noyes, stworzone zostały szkoły magii i dlatego tak ważne jest, żeby nikt niekontrolowany przez Kolegium nie używał magii. Może to bowiem doprowadzić do nieodwracalnych w skutkach czynów. Nie możemy na to pozwolić! Wynieść skazańca!

 

Punkt 4: Wyrok – śmierć

 Orszak czerwonych pochodni ruszył spod gmachu sądu inkwizycyjnego, gdy zegar na Gryfim Gnieździe wskazywał godzinę dziewiętnastą. Niezwykle słoneczny dzień ustępował powoli ciemnemu mrokowi nocy. Płonący pochód wędrował w stronę serca Avengardu, zbierając po drodze kolejne ogniwa do łańcucha pochodni. Wił się i skręcał na ulicach, jak żmij otaczający ofiarę. Na czele rozradowanej, pijanej ludności szli dumnie, z wypiętymi piersiami i rękoma na rękojeściach broni państwo Sarozza. Równym, spokojnym krokiem prowadzili mieszkańców miasta na miejsce egzekucji. Tuż za nimi dwóch innych inkwizytorów ciągnęło za sobą ledwie przytomnego skazańca. Kolejny człon orszaku stanowili członkowie Kapituły, osłaniani przez resztę będących w ten czas w Avengardzie inkwizytorów. Ustawieni byli w kolumnie, od najwyższego do najniższego stopniem wtajemniczenia. Na przodzie samotnie kroczył patriarcha, podpierając się o pastorał. Za nim najważniejsi matriarchowie, kolumnę zamykali akolici z seminarium duchownego pod wezwaniem Św. Auliusa, palący kadzidła z żywic, działające leczniczo i wydzielające przyjemny zapach. Wszyscy oni tworzyli łeb wijącego się po ulicach żmija. Reszta ludzi kreowała z minuty na minutę coraz to dłuższy i gęstszy płonący ogon. Niektórzy bardowie mówią o tym, że orszak pochodni był tak wielki, że dostrzegały go nawet barbarzyńskie ludy, zamieszkujące Pasma Gór Nieprzebytych, jednak wydaje się to mało prawdopodobne.

Korowód wszedł od ulicy cesarskiej na Stary Rynek. Ludzie starali się ustawić tak, aby jak najlepiej widzieć egzekucje, jednakże najlepsze miejsca zarezerwowane były dla członków Kapituły Wszechwiedzy. Dostali oni dostęp do wielkiego ratuszowego balkonu, na którym poustawiano tyle krzeseł, aby patriarcha, sześciu najważniejszych matriarchów i burmistrz miasta Avengardu mieli na czym usiąść. Dostęp do ratusza zablokowany został przez inkwizycję i straż miejską. Balkon, z którego co dzień o tej samej godzinie rozbrzmiewa hymn Wielkiego Cesarstwa Avidarr, tym razem pełnił rolę loży honorowej. Również ludzie, których domostwa zbudowane zostały przy rynku, oglądali egzekucję z okien, bądź balkonów tychże domów. Kilka osób nawet wspięło się na dach, gdzie popijając tanie, czerwone wino, dokładnie przyglądali się całemu zajściu.

Poruszenie w mieście było ogromne. Nie dziwota, Diabeł z Zachodnich Kresów rok od swojego pojawienia się w cesarstwie, stał się najbardziej poszukiwanym przestępcą na wschodzie. To, że jego ofiarami stawali się wszechwiedzący, nadawało sprawie dodatkowego smaczku. I w końcu jako jedyna osoba w historii całego świata zaplanował zamach na głowę kościoła. Każdy chciał wiedzieć, jak zostanie ukarany.

Skazaniec został wprowadzony na specjalny podest szubienicy, która zwykle służyła do wieszania, lecz tym razem znajdowało się na niej koło i stolik z biczami, pejczami i rzemieniami. Przy stoliku stał już oprawca i wybierał odpowiedni bat. W ręku trzymał dużą, plecioną nahajkę z kilkoma rzemieniami, lecz gdy spojrzał na skazańca, odłożył ją i zaczął szukać czegoś lżejszego. Musiał uważać, żeby od razu go nie zabić, a w obecnym jego stanie będzie o to trudno. Szubienica otoczona była przez straż miejską. Na podest weszli jeszcze Rafael i Diana Sarozza. Czekali, aż wszyscy ludzie, wszystkie ogniste łuczywa, wszystkie płomienie pochodni wtłoczą się na plac Starego Rynku. Korowód kroczący za skazańcem był co najmniej tak wielki, jakby szedł na pogrzeb całej cesarskiej rodziny. Chwilę potem cały rynek zapełniony został przez spragnioną rozrywki ludność. Nie mogący zmieścić się na placu, uciskali się na ulicach i alejkach przyległych do Starego Rynku. Z góry centrum miasta wyglądało jak wulkan, po którego ścianach spływa gorąca lawa.

– Keancie Noyes alias Diable z Zachodnich Kresów, za spiskowanie przeciwko kościołowi, zamach na patriarchę, szerzenie herezji, liczne zabójstwa i okaleczenia wszechwiedzących i inkwizytorów, nielegalne uprawianie magii i sprofanowanie świętych wartości zostaniesz poddany karze śmierci poprzez łamanie kołem poprzedzonej dziesięcioma batami.

– Powiedz mi coś czego nie wiem – rzucił przez zaciśnięte zęby Diabeł z Zachodnich Kresów.

Skazańca przytroczono do słupa, tyłem do zebranej publiczności. Kat podszedł do niego i zdarł koszulę z pleców. Zrobił krok w tył, wziął zamach i uderzył. Długi bat ze świstem przykleił się do pleców mężczyzny, następnie z takim samym świstem odkleił się, zostawiając po sobie prostą, czerwoną pręgę. Keant z trudem powstrzymał się od żałosnego wrzasku. Nawet nie przypuszczał, że kara chłosty może być, aż tak bolesna. Nie zdążył pozbierać się po pierwszym uderzeniu, a już przyjął kolejne. Nie wytrzymał, skowyt bólu słychać było nawet po drugiej stronie przeogromnego placu. Radosny wrzask ludności był jeszcze głośniejszy. Kat przymierzył się do trzeciego uderzenia, lecz jego ręka została powstrzymana przez silny ucisk na nadgarstku. Oderwał wzrok od skazańca, aby zobaczyć, co go blokuje. Na jego nadgarstku zaciśnięta była dłoń Rafaela.

– Za szybko go zabijesz jak będziesz tak dalej uderzał – powiedział wściekły inkwizytor.

– Nie umiem lżej – odpowiedział kat i wcale nie skłamał. Katami w Avengardzie zawsze zostawali ludzie, którzy wyglądali jak wielka kupa żylastego mięsa.

Inkwizytor wyrwał bicz z ręki oprawcy i odwrócił się w stronę płonących pochodni.

– Panie i panowie, mieszkańcy Avengardu, wierni wyznawcy Wszechwiedzy, synowie i córki Wszechojca! – zaczął donośnym głosem, takim jakim przemawiał podczas rozprawy. – Pozwolę sobie przytoczyć słowa Jaśnie Błogosławionego Floryna, naszego patriarchy i opiekuna wiernych z całego świata. Dziś podczas rozprawy wypowiedział kilka słów, które utkwiły we mnie bardzo głęboko, a mianowicie: „Kościół jest wspólnotą, należącą do wiernych.” I tak jak patriarcha Floryn wam pozostawił orzeczenie wyroku, tak ja teraz wam pozostawię wykonanie go. Zostało osiem batów. Czy ktoś ze zgromadzonych chciałby dokończyć wyrok?!

Ustawieni bliżej ludzie zaczęli przepychać się, aby znaleźć się jak najbliżej szubienicy. Wśród nich znajdował się niski, na oko dwunastoletni chłopiec. Tłum prawie go rozdeptał, lecz to na niego, walczącego między dryblasami o miejsce na przodzie, zwrócił uwagę Rafael. Wyniósł go na podest. Przekazał bicz. Uderzenia mającego dużo mniej siły od kata chłopca, mogły zagwarantować przeżycie skazańca do momentu przywiązania go do koła.

Zadowolony chłopiec wziął zamach, potem drugi i trzeci. Nawet jego ciosy, które w zwykłych warunkach zadziałałyby jak łaskotki na małe dziecko, tym razem były za mocne. Inkwizycja dobrze zadbała o to, aby Keant nie był w stanie samodzielnie unieść nawet pustego kufla po piwie. Ludzie wesoło ryczeli widząc, jak malutki szkrab poniża najgroźniejszego przestępcę wschodu. Zadowolony był także patriarcha. W końcu to on był głównym celem skazańca. Każde następne uderzenie, sygnalizowane świstem bicza, oznaczającym kolejny tatuaż w postaci czerwonej pręgi na placach, bolało go coraz bardziej, ale krzyczał coraz ciszej.

Ktoś z tłumu domagając się spalenia na stosie, rzucił w skazańca swoją pochodnią. Rafael kopnął ją z powrotem w stronę tłumu. Szybko odnalazł wzrokiem tego, któremu wyrok nie odpowiadał. Chwilę potem dopadła do niego straż miejska i został wyniesiony, aby nie zakłócał przebiegu egzekucji.

Chłopiec dysząc już ze zmęczenia, zadawał ostatnie ciosy. Keant zacisnął mocno zęby, nie wyglądał dobrze. W końcu jego organizm nie pozwalał mu wypuszczać już żadnych dźwięków. Przez kilka sekund zamiotał się w konwulsyjnych ruchach i opadł bezwładnie na drewniane deski szubienicy. Szybko dopadła do niego Diana.

– Nie wyczuwam pulsu. Nie żyje – powiedziała do swojego męża.

– Sprawiedliwości stało się zadość! Wszechojciec karze każdego, sprzeciwiającego się świętym zasadom! – wykrzyczał w stronę ludu Rafael, potem przyklęknął przy zmęczonym chłopcu trzymającym bicz. – Dobrze się spisałeś. Trzymaj. – Na jego głowę nałożył swój kapelusz. – Może i ty kiedyś będziesz inkwizytorem.

Na ustach chłopca pojawił się szeroki uśmiech. Oddał bicz i zszedł z podestu. Wśród rozchodzącego się tłumu znalazł swoją mamę. Pochwalił się prezentem, a potem i oni zniknęli w tłumie. Godzina była już późna, morze płonących pochodni rozlało się w różne strony. Jak stado bydła rozbiega się po pastwisku, każde w poszukiwaniu odpowiedniego dla siebie miejsca, tak ludzie rozeszli się w poszukiwaniu swoich domów.

Rafael złożył ręce na klatce piersiowej, z pogardą spojrzał na martwego skazańca.

– Nikt nie może naruszać porządku tego świata. Nikt – wyszeptał.

 

Ostatnie zadanie

Tuż po śmierci Diabła z Zachodnich Kresów patriarcha rozpoczął pielgrzymkę do Doria Bel – jednego z sześciu świętych miast. Towarzyszyły mu najważniejsze osobistości z Kapituły Wszechwiedzy i Kolegium Czarodziejów. O towarzystwo podczas podróży poprosił również małżeństwo Sarozzów.

Aby uniknąć nieprzyjemności związanych z jazdą powozami, podróż odbywała się na statku powietrznym Floryna. Bez problemu mógł on pomieścić do trzystu osób. Wielki balon z ogrzewanym alchemicznymi grzałkami powietrzem wzniósł gości wysoko nad ziemię. Kadłub statku wykonany został z wyjątkowo trwałej odmiany dębu, rosnącego tylko w Denerii i Raslavii, lecz przemalowany został na kolor hebanowy. Na dziobie, zaś wyrzeźbiona została figura przedstawiająca gryfa. Statków tego typu było na świecie niewiele, głównie ze względu na wysoką cenę. Błyskające pod statkiem światełka Avengardu były niewątpliwie największą atrakcją mijającego wieczoru. Światła latarni miejskich zmieniały kręte ulice miasta w wielką gwiazdę z wieloma ramionami i odnogami.

Oparty o burtę, trzymając w ręku puchar z winem, stał Rafael. Mundur inkwizytora zmienił na elegancki dublet w kolorze lazuru, przeszywany złotymi nićmi, spodnie z bufiastymi nogawkami powyżej kolan i buty z wysoką cholewką. Kolor jego stroju musiał komponować się z kolorami sukni stojącej obok niego Diany. Jako inkwizytor rzadko ma ona okazję do zakładania wytwornych sukien, więc tym bardziej starała się wyglądać czarująco i kobieco podczas podróży. W miejscu kaftana biało-niebieskiego munduru zakrywającego całe ciało, znajdowała się mocno wydekoltowana góra sukni, podkreślająca wszystkie kobiece walory. Dół sukni stanowiła długa spódnica. Zamiast kapeluszem twarz zakrywała błyszczącą maską na oczy, do której przymocowany był kolorowy patyczek trzymany w ręku. Wszystko to malowane kolorami lazuru, złota i gdzie nie gdzie czerni. Włosy upięte miała w koka tak, aby nie zakrywały karku i pleców.

– Rafael, zobacz, gwiazdy są tak blisko… I miasto tak daleko pod nami. Avengard jest piękny… – zachwyciła się, spoglądając przez burtę na coraz mniejsze światełka miasta.

– Avengard jest niebezpieczny, ot co! Powinniśmy się stąd wyprowadzić. Na południe –odpowiedział mężczyzna.

– A patriarcha? Kapituła i czarodzieje? Mamy tutaj jeszcze trochę pracy.

– Swoje zrobiliśmy, Diabeł nie żyje. Nasza obecność w tym miejscu przestała być konieczna. Wyjedziemy na południe.

– Fenowie nie dadzą nam żyć…

– Dalej na południe. Daleko, daleko stąd – Dopił wino, objął żonę w pasie. – na Morzu Koralowym znajduje się pewna wyspa.

– Korav?

– Nie, Perełko. Niedaleko Korav znajduje się druga wyspa. Zaoszczędziliśmy trochę ostatnio, popłyniemy tam i zbudujemy dom. Będziemy tam mieszkać, tylko ty i ja. Z daleka od wielkiego świata. Z daleka od problemów. Na naszej wyspie. Potem spłodzimy trójkę dzieci i będziemy żyć długo i szczęśliwie. – Uśmiechnął się.

– Trójkę? – Odwzajemniła uśmiech, objęła męża za kark.

– Trójkę. Wyobraź to sobie. Ja i ty, spacerujemy po piaszczystej plaży na naszej wyspie. Nogi obmywa nam cieplutka woda Morza Koralowego. Przed nami dwóch małych Rafaelów i malutka Diana biegają radośnie po piasku. Nie chcesz tego?

– Przecież wiesz, że chcę. – Uśmiechnęła się ponownie. Zbliżyła głowę do głowy Rafaela, ustami delikatnie musnęła jego usta. Uśmiechnęli się oboje. – Ach, marzenie… W sumie masz racje. Swoje już zrobiliśmy. Pora w końcu rzucić to w cholerę i zająć się sobą. – Znów pocałowała partnera, na ciele poczuła uderzenie zimna, spojrzała w bok. – Mistrz Wizzo.

– Mistrzem jestem dla swoich uczniów. Dla takich osobistości jak wy jestem po prostu Vadimem. Dobrze?

– Oczywiście.

– Patriarcha Floryn chciał zamienić z tobą słowo Rafaelu.

Skinieniem głowy potwierdził, że zrozumiał i udał się do kajuty patriarchy.

– O, już jesteś! Moje serce przepełnia się dumą i radością patrząc na ciebie i Dianę. Jesteście piękną parą. – rzekł patriarcha, westchnął głośno. – Usiądź, proszę. – Wskazał krzesło po drugiej stronie stolika, przy którym siedział.

– Eminencja chciał ze mną rozmawiać.

– Zgadza się. Nie zajmę ci dużo czasu. Diana to skarb. Szatynowa Perła. Trafione to przezwisko. Piękna, bystra, wierna… Dbaj o nią. Pielęgnuj ten związek, inwestuj w niego synu, a wtedy obrodzi. Obrodzi największym szczęściem. Wiesz o czym mówię?

Potwierdził.

– To już dziesięć lat. Najwyższa pora, aby postarać się o potomstwo. Nikt nie chce zostać na starość sam. A kto jak nie dzieci przy nas zostaną?

– Dokładnie. Dlatego w imieniu swoim i Diany pragnę oświadczyć, iż niedługo wyjeżdżamy z Avengardu. W spokojniejsze miejsce. Tutaj zrobiliśmy to, co mieliśmy zrobić.

– Nie będę podważał twojej decyzji. Na twoim miejscu zrobiłbym pewnie tak samo – odpowiedział po dłuższym zastanowieniu. – Jednak będziecie się musieli trochę wstrzymać z wyjazdem.

Rafael spojrzał na patriarchę z wyrazem zapytania na twarzy.

– Nie patrz się tak na mnie. To nic takiego, jedna mała przysługa. Wojna się skończyła – mówił dalej Floryn. – To niewątpliwie dobre wieści. Cesarz niebawem wróci do stolicy, by świętować kolejne zwycięstwo. A my będziemy go musieli godnie przyjąć. Cesarz jak zwykle po wojnie uda się do Kościoła Wojen Niepewnych na modlitwę. Modlitwę będę prowadził osobiście. Ty, zaś będziesz pełnił wartę honorową przy ołtarzu Artora. Potem możecie wyjechać, gdzie tylko chcecie. To będzie twoje ostatnie zadanie w Wielkim Cesarstwie Avidarr. Zrobisz mi tę przysługę i zostaniesz jeszcze kilka tygodni?

– Ehm… Będę zaszczycony mogąc pełnić wartę przy ołtarzu Artora, pana mądrych wojen i rychłego zwycięstwa – odpowiedział zmieszany inkwizytor.

– W wiadomości, którą niedawno otrzymałem, cesarz napisał, że chciałby poznać osobiście najlepszych inkwizytorów, dlatego po wszystkim udacie się ze mną na ucztę do cesarskiego pałacu. Ty i Diana.

– Eminencja wybaczy, ale nie zajmuję się polityką…

– Cesarzowi się nie odmawia Rafaelu – skwitował patriarcha.

– Dobrze, ale dzień później nie będzie nas już w mieście.

Patriarcha skinął głową.

 

 

Ofiara

Przed babińcem Kościoła Wojen Niepewnych wartę pełniła Diana Sarozza z kilkoma innymi inkwizytorami. Cesarz w otoczeniu swojej świty wszedł do przedsionka, ucałował prawy nadgarstek i dwa złączone palce prawej dłoni, skrzyżował ręce na klatce piersiowej i przekroczył główne drzwi kościoła. W środku było prawie pusto, tylko Rafael, trzymając sztandar, stał nieruchomo przy ołtarzu. Świta cesarska podeszła powoli do prezbiterium i wszyscy klęknęli przed ołtarzem. Inkwizytor pochylił biało-niebieski sztandar wszechwiedzących w ich stronę. Każdy z osobna ucałował chorągiew.

Zza ołtarza, podpierając się pastorałem wyszedł patriarcha. Zapach trzymanego przez niego kadzidła powoli docierał do nozdrzy klęczących. Patriarcha potrząsnął kilka razy kadzidłem i odłożył je. Ze stołu ofiarnego wziął miecz wysunięty do połowy z pochwy i podał władcy.

– Sługo Wszechojca, obrońco wiernych wróciłeś – powiedział patriarcha, jego głos niósł się echem po pustym kościele. – Wszechwiedza obdarzyła cię zwycięstwem, niech Wszechojciec obmyje ciebie i twoich ludzi z krwi niewiernych.

Cesarz przejął miecz, wsunął wysunięte ostrze do pochwy.

– Dni wojny minęły. Pora miecz gotowy do walki na bok odłożyć i wina kielich wypić.

Patriarcha podał imperatorowi wcześniej przygotowany kielich. Po wypiciu wina przejął miecz i kielich i odłożył na stół.

– Czemu przybywasz do domu Artora, pana mądrych wojen i rychłego zwycięstwa?

– Złożyć datki dziękczynne i prosić o opiekę nad poległymi duszami, aby z łatwością odnalazły drogę do niebios. – Na tace podstawioną przez patriarchę, wysypał zawartość dużej sakwy. Stos złotych monet zadzwonił w uszach zebranych.

Floryn odwrócił się do ołtarza, tacę położył na stole ofiarnym, uklęknął.

– Artorze, jedyny niepokonany, ojcze wojny sprawiedliwej i koniecznej przyjmij ten skromny datek w podzięce za zasłużone zwycięstwo i spraw by dusze poległych z łatwością dotarły do Pól Wiecznej Chwały.

– Niech się dokona wola twoja – powtórzyli wszyscy jednocześnie.

– I uchroń nas i braci naszych, życiem długim i szczęśliwym nas obdarowując.

– Cieniu, który ochraniasz zbłądzonych. Gwiazdy, które oświecacie zagubionych. Drzewo, które wydajesz życie. Uchroń od śmierci nasze oblicze – znów wszyscy powtórzyli słowa modlitwy.

Ograny kościelne przemówiły, wydając z siebie melodię pieśni dziękczynnych. Cesarz kontynuował swoją modlitwę przez ponad godzinę. Po tym czasie dźwięki pieśni i znoszonych modłów ucichły.

– Niech Artor was błogosławi, a Wszechojciec was strzeże. Ogień waszego życia niech pali się przez wieczność. – Skończył modlitwę patriarcha.

Świta cesarska powoli z rękoma skrzyżowanymi na piersiach wyszła z kościoła, zaś patriarcha dokańczał przy stole ofiarnym tradycyjne obrzędy. Rafael ciągle trzymając w ręku sztandar, stał prosto nawet na chwilę się nie poruszając.

Nagle usłyszeli dźwięk podobny do tłuczonego szkła. Obaj jednocześnie spojrzeli w kierunku, z którego dochodził dźwięk. Jeden z zawieszonych pod sufitem żyrandoli poruszał się. Opadające po nim białe kryształki szeleściły, uderzając delikatnie o siebie.

– Pewnie wróbel wleciał i starał się wydostać – skwitował Floryn i powrócił do obrządku.

Chwilę później znów ten sam dźwięk. I znów obejrzeli się. Drugi żyrandol również się zatrząsnął. Potem trzeci. Na podłodze pojawił się cień spadającego człowieka, sztylet błysnął w jego ręce. Inkwizytor odrzucił sztandar, sięgnął po rapier. Nie zdążył. Nim jego dłoń wylądowała na rękojeści broni, sztylet utkwił głęboko w szyi patriarchy Floryna. Ubrudzony krwawą juchą morderca odwrócił się w jego stronę, mierząc do niego z pistoletu. Rafael zamarł. Patrzył na zabójcę patriarchy z otwartymi z niedowierzania ustami. Oczy rozpaliły mu się ze wściekłości. Właśnie stał przed nim Keant Noyes. Ten sam, którego śmierć nie tak dawno temu widział na własne oczy.

– Przecież ty nie żyjesz… – wypowiedział z niedowierzaniem, ściskając rękojeść rapiera.

– Cóż ja ci mogę rzec – odpowiedział bez wątpienia żywy Keant – los jest jak krupier w kasynie. Nigdy nie wiesz jaką następną kartę ci wyrzuci. – Machnął pistoletem, nakazując Rafaelowi, trzymanie rąk z daleka od broni. – A czasem zdarza się tak, że dostajesz dwa razy pod rząd tą samą kartę. Tak jak tym razem. Ponownie dostałeś kartę Diabła z Zachodnich Kresów.

– Widziałem jak umierasz – rzucił Rafael – nie wierzę w to, co tu się dzieje.

– To nie jest kwestia wiary łowco czarownic. Ja zrobiłem to co konieczne. Teraz twój ruch. Zastanów się nad nim. Wykorzystaj go dobrze.

– Co? O czym ty w ogóle mówisz?

Keant roześmiał się.

– Nie rozumiesz. Jeszcze nie. Stoimy w tym samym obozie, lecz w przeciwnych jego końcach. Tak musiało się stać. Floryn musiał umrzeć.

– Floryn był jedyną gwarancją zachowania porządku na świecie. Dążył do pokoju. Poczynione ku temu postępy przepadły z jego śmiercią. Wszystko pogrzebałeś.

– Tu nawet nie chodzi o kwestię pokoju na świecie. Jego nigdy nie było i nigdy nie będzie. Między ludźmi istnieje za dużo różnic. Za dużo sprzeczności.

– Więc o co chodzi?

– O porządek w obozie. Rozumiesz? Najpierw zaprowadź porządek na swoim podwórku i nie pchaj się do sąsiada.

– Właśnie sprawiłeś, że w tym obozie zapanuje chaos. Śmierć patriarchy postawi na nogi wszystkie organizacje kościelne. Zakony, seminaria, Kapituła Wszechwiedzy, Kolegium Czarodziejów, paladyni. Wszyscy skupią się na zemście. A w tym czasie wśród wszechwiedzących zapanuje chaos.

– A po chaosie nastąpi nowy porządek. Porządek oparty na współpracy i wzajemnym zrozumieniu. I ktoś będzie musiał ten porządek zaprowadzić. Nie ja. Ktoś z drugiej strony obozu. Sam odpowiedz sobie kto.

– A jaka w tym twoja rola? Zabić patriarchę w samobójczej misji? Nie wyjdziesz stąd żywy. – Powoli sięgnął po broń. Delikatnie zaciskał dłoń na rękojeści.

– Jedną moją śmierć już widziałeś – odpowiedział Keant. – I nie radzę ci wyjmować tej broni. Przypominam ci, że to ja mierzę do ciebie z pistoletu.

– Nie strzelisz. Na zewnątrz znajduje się oddział inkwizycji. Usłyszą strzał. Magii też nie użyjesz. Każdy kościół blokuje magię. Żywy stąd nie wyjdziesz. Nie tym razem – wycedził gniewnie przez zaciśnięte zęby.

– Jesteś inkwizytorem, więc pewnie wiesz, że pod kościołami znajduje się pełno tuneli i ukrytych przejść. – Podszedł bliżej stołu ofiarnego. Przekręcił trzy razy w lewo przymocowany do stołu rytualny kandelabr. Stół cofnął się, odkrywając ciemne przejście do podziemi. – Nie próbuj mnie szukać – powiedział i oderwał świecznik od stołu.

– Nie zabijesz mnie?

– Jesteś tu potrzebny Archoncie Sarozza – odrzekł i zniknął w ciemnym tunelu. Przejście zamykało się powoli, stół wracał na swoje miejsce.

– Archoncie?! Czemu mnie tak nazwałeś?! – krzyknął Rafael, nim tunel zamknął się na zawsze. – Cholera! Jeszcze cię dopadnę Noyes!

Szybko wybiegł z kościoła. W babińcu wpadł na Dianę.

– Długo nie wychodzisz. Coś się stało? Gdzie się tak spieszysz? – spytała.

– Patriarcha – rzucił zdyszany Rafael. – Keant Noyes go zabił.

– Spokojnie. Noyes nie żyje.

– Żyje i najwidoczniej ma się dobrze. On naprawdę żyje! – Złapał Dianę za ramiona i mocno potrząsnął. – Uciekł tunelem pod kościołem. Dokąd on prowadzi?

– Do Zachodniego Portu… Piraci. Sprawdziłam ich. Dzisiaj mają wypływać. Na pewno odpłynie z nimi. Wiedziałam, że mają ze sobą coś wspólnego.

– Do portu. Szybko!

Co sił w nogach pospieszyli do portu. Ulice miasta w dzielnicach zachodnich były puste. Większość mieszkańców świętowała na Starym Rynku powrót cesarza. Duża część straży miejskiej tego dnia przydzielona została do ochrony rynku. Po morderczym maratonie przez pół miasta dotarli wreszcie do portu.

– Do baszty! – krzyknął Rafael, po zobaczeniu w porcie wielkiej wieży, obłożonej działami.

Wykorzystując rozpęd, barkiem wywarzył drzwi. Nie chciał tracić czasu nawet na to, żeby sprawdzić czy są otwarte. Szybko wbiegł na schody, zrzucił z nich schodzącego strażnika i popędził na górną kondygnację.

– Ładować działa! – wykrzyczał. – Szybko!

– Przepraszam bardzo, ale ja tu jestem kapitanem i ja decyduje o tym, co mają robić moi ludzie! – Mocno zaakcentował kapitan. – I nie obchodzi mnie, że jesteś inkwi…

Nie dokończył. Potężny lewy prosty momentalnie położył go na podłodze. Lata służby w inkwizycji nauczyły Rafaela, jak i gdzie bić.

– Teraz ja tu dowodzę – powiedział inkwizytor, masując obolałą pięść. – Ładować działa! Na cel brać Szkarłatny Jaspis!

Wyjął zza pasa lunetę, rozsunął ją i spojrzał przez wąskie okno. Szkarłatny Jaspis rozwijał właśnie poplamione krwią żagle. Na statku każdy uwijał się jak tylko mógł. Tylko dwie osoby były spokojne. Stojący przy sterach kapitan i opierający się o burtę Keant Noyes.

Rzucił lunetę Dianie.

– To on?

– Najjaśniejsza Ignis, matko słońca – rzuciła po spojrzeniu przez lunetę. – On naprawdę żyje.

Operujący działami w baszcie, dali znak, że są gotowi do wystrzału.

– Posłać na dno kurwiego syna!

Kanonierzy pochodniami zapalili lonty dział i zatkali uszy, by stłumić nieco huk wystrzału. Sypiące gradem malutkich iskier lonty szybko się spaliły, lecz żadne z dział nie wystrzeliło. Jeden z kanonierów dokładnie obejrzał miejsce, w które wetknięty został lont.

– Działa są zagwożdżone – powiedział, patrząc w stronę inkwizytorów – Ktoś musiał przy nich grzebać. Dzisiaj sobie nie postrzelamy.

Rafael po raz ostatni spojrzał na oddalający się statek, po czym odwrócił się w stronę schodów.

– I co teraz będzie? – spytała Diana

Spojrzała w świecące diamentowym blaskiem oczy partnera. Zobaczyła w nich żal i bezsilność, zmieszaną z chęcią natychmiastowej reakcji.

– Teraz na podwórku zrobi się wielki bałagan. I będziemy go musieli posprzątać.

– Czemu my? – zdziwiła się.

– A kto jak nie my? – westchnął Rafael. – Nasza wyspa będzie musiała poczekać – westchnął ponownie i zszedł po schodach. Przez cały czas myślał o tym, co powiedział Noyes.

 

Scalić obóz

W izbie panowała ciemność. Niczym nie skrępowany mrok ogarnął całe wnętrze. Głośny dźwięk uderzającego o szyby deszczu, przerywał co jakiś czas jeszcze głośniejszy grzmot pioruna. Pomieszczenie na chwilę rozjaśniało się zimnym, białym blaskiem, by za chwilę znów zginąć w mroku.

Ze schodów zszedł mężczyzna. Sięgnął z regału księgę i usiadł przy biurku. Klasnął dwa razy w dłonie. Na blacie biurka pojawił się mały psotny ognik, rozjaśniający nieco ciemność. Wyjął pióro z kałamarza i pofrunął w górę. Szybko został chwycony przez mężczyznę, który odebrał mu skradziony przedmiot i odłożył z powrotem na swoje miejsce.

Stare drzwi zaskrzypiały i otworzyły się. Weszła przez nie, wpuszczając chłodne powietrze, zakapturzona postać. Ognik od razu podleciał do kaptura, by przyjrzeć się osobie noszącej go. Wystawały zza niego, aby błyszczące się w świetle rzucanym przez wesołego stworka piwne oczy. Postać zsunęła kaptur i ściągnęła zawiązaną na twarzy chustę, ukazując oblicze młodego mężczyzny.

Podszedł do biurka. Ciężkie buty do jazdy konnej stukały przy zderzeniu z podłogą. Ognik wyrwał mu chustę z ręki i wesoło latał z nią po całej izbie.

– Mistrz Wizzo – rzekł przybysz. – Miło mi widzieć cię zdrowego mimo upływu lat.

– Witaj Raskel – odrzekł mistrz. – My czarodzieje mamy to do siebie, że choróbska się nas nie imają. Usiądź, proszę. Cieszę się, że przybyłeś. Potrzebuję twojej pomocy.  Ale zacznijmy od początku. Słyszałeś kiedyś o Keancie Noyesie?

– Czort z Vladislavii. Niewiele o nim wiem, tylko tyle, że dążył do śmierci patriarchy Floryna – odpowiedział, siadając na krześle.

– W cesarstwie mówimy o nim Diabeł z Zachodnich Kresów. Keant był głównym organizatorem sabatu na Nibygórze. Miał to być najliczniejszy sabat, jaki kiedykolwiek zwołano. Zjechało się czarownic i czarowników z połowy znanego świata. Ale do sabatu nie doszło. – Westchnął Wizzo. – Inkwizycja, a raczej Rafael i Diana Sarozzowie zebrali wystarczająco informacji, by wiedzieć gdzie i kiedy uderzyć. Wnieśli o pojmanie uczestników sabatu i przymusowe odesłanie do zamkniętych szkół magii, ale patriarcha miał inny pogląd na ten temat. Kazał zabić wszystkich, bez wyjątku. Gdy na Nibygórze zaczęli zbierać się czarownicy, inkwizycja już na nich czekała. Dalszej części historii możesz się domyślić. Patriarcha ogłosił to wydarzenie największym sukcesem inkwizycji w historii. Wśród zabitych była żona i najbliżsi przyjaciele Keanta. On sam na górze pojawił się jako ostatni. Nikogo już tam nie było. Nikogo prócz trupów.

– Smutne, tylko nie wiem po co mi to mówisz. Chyba nie chcesz, żebym zabił Noyesa?

– Ktoś już cię wyręczył. Zbadałem sprawę dokładnie. Wytropił go jakiś inkwizytor. Keant poradził sobie w walce z nim, jednak zmarł wskutek odniesionych ran. Ciała nie odnaleziono. O tym, że Keant Noyes nie żyje, wiem tylko ja i ty. Wszechwiedzący są przekonani, że Diabeł przeżył.

Uderzenie pioruna nadało dramatyzmu ostatnim zdaniom wypowiedzianym przez Vadima Wizzo. Ognik przestraszył się i na chwilę schował się za plecami czarodzieja.

– Skąd wiesz, że nie żyje?

– Jestem czarodziejem, młodzieńcze. Jednym z najlepszych. Po oględzinach pola walki jestem w stanie określić prawdopodobny przebieg wydarzeń. Śmierć Diabła jest najbardziej prawdopodobna. Pojmujesz?

– Pojmuję. Ale nadal nie rozumiem, po co mówisz mi to wszystko?

– Diabeł z Zachodnich Kresów miał rację.

– Co? – Zdziwił się Raskel. – Ty, jeden z najważniejszych czarodziejów kolegium, oddany zasadom kościoła twierdzisz, że zabicie patriarchy jest słuszne?

Vadim potwierdził. Spojrzał na rozmówcę dużo mówiącym wzrokiem

– O nie! – odezwał się oburzony Raskel. Nie zabiję nikogo z Kapituły, Kolegium, ani żadnego paladyna, czy innego chuja w habicie. Tym bardziej patriarchy. – Wychylił się przez stół. – Wiesz co za to grozi? Za samo myślenie o tym można trafić na szafot.

– Jeszcze nawet nie powie…

– Przecież nie chcesz, żebym upiekł mu ciastka. Wiesz kim jestem. Znasz mnie dobrze.

Czarodziej odsunął małą szufladę w biurku. Wyjął z niej skórzany mieszek i rzucił na blat. Zawartość mieszka zadzwoniła metalicznym brzmieniem. Ognik upuścił chustę na ramię Raskela i wesoło rechocząc, odwiązał troczki mieszka. Wysypał się z niego stosik złotych monet.

– To zaliczka. Część zaliczki. Całość nie zmieściła się do tej sakiewki, a jest tego całkiem dużo. Sześć tysięcy liwrów avidarrskich. A teraz zechciej mnie wysłuchać, bo ta sprawa dotyczy tak samo ciebie jak i mnie.

Raskel w myślach przeliczył liwry na korony. Przy obecnym kursie walut wyszło mu trzydzieści sześć tysięcy czerwonych koron. Średni roczny zarobek dobrze prosperującego kupca w Międzyrzeczu. Skinął na czarodzieja.

– Dużo mówi się o dążeniach patriarchy Floryna do pokoju na świecie – zaczął Vadim. – Prawda jest taka, że dążenie Floryna do pokoju to nic innego, jak dążenie do władzy nad światem. Ani jednego, ani drugiego nikomu nigdy nie uda się osiągnąć. Ludzie zawsze będą się bić. Takie mają skłonności, o czym doskonale wiesz. Nie da się tego zmienić, nawet nie chcę próbować. Różnice kulturowe w poszczególnych nacjach są zbyt duże. Według Floryna punktem spajającym te nacje ma być wiara. We Wszechojca oczywiście.

– Mów do rzeczy. Oczywistym jest, że wszechwiedzący roznoszą się jak gówno po czystym pokoju. Wszędzie, gdzie się pojawią, jest ich pełno. Uważają się za boskich pomazańców.

– Kłopot z Florynem jest zupełnie inny – kontynuował mistrz. – W jego świecie czarodzieje muszą być stale pod pełną kontrolą. Magia jest jedyną mocą, mogącą przeciwstawić się wszechwiedzącym. Dlatego starają się śledzić wszystkie kroki Kolegium Czarodziejów i dlatego tak bardzo ścigają magów apostatów. Każdy, kto spróbuje uprawiać magię na własną rękę, ponosi karę śmierci. Każdy kto się sprzeciwi, umiera. Oczywistym jest, że czarodziejom z Kolegium taki stan rzeczy nie odpowiada.

– Więc najlepiej zabić zwierzchnika. Sprytne, pomijając fakt, że patriarcha jest chroniony lepiej od cesarza. Nawet jeśli udałoby mi się go zabić, to inkwizycja dopadnie mnie w kilka sekund, a potem całe Kolegium zostanie ukarane za spiskowanie.

– Wiem o tym. Dlatego wspomniałem ci o Noyesie. Oficjalnie nadal żyjącym. Oficjalnie od dzisiaj to ty jesteś Keant Noyes. Patriarchę musi zabić ktoś niezwiązany z kolegium. Taki jak Keant. Zwykły apostata spaczony magią. W dodatku zaślepiony chęcią pomszczenia żony. Odsunie to podejrzenia od nas.

– Hm, robi się ciekawie. Co będę miał z tego oprócz twoich pieniędzy? – spytał coraz bardziej zainteresowany Raskel.

– Same korzyści. Jesteś moim uczniem. Jedynym, którego uczyłem poza szkołą magii. Jedynym nielegalnym. Za sprawą patriarchy pętelka na szyi magów zacieśnia się coraz bardziej. Na szyi apostatów takich jak ty zacisnęła się już dawno. Prędzej czy później inkwizycja zapuka do twoich drzwi, a wtedy będzie już za późno. Zapuka też do moich, gdy się dowiedzą, że cię wyszkoliłem. I do setek innych robiących nielegalne interesy magów. Bądźmy szczerzy – rzekł czarodziej – każdy ma na sumieniu jakieś małe grzeszki. Magia to piękna rzecz Raskel. Ludzie powinni w nią inwestować, a nie ograniczać.

Vadim poruszył palcami rąk, wypowiedział zaklęcie. Złote płatki oprószyły zakurzone regały pokoju. Zachwycony ognik latał miedzy nimi i łapał je w malutkie łapki.

– Muszę przyznać, że masz rację mistrzu. Magia jest piękna. Ale też niebezpieczna.

– Zgadzam się. Ale ludzie powinni mieć swobodę używania jej. Po co ścigać wszystkich magów apostatów? Ścigajmy tylko tych, którzy czynią zło, popełniają przestępstwa. Tymczasem większość z nich używa magii, by pomagać innym, a i tak czeka ich stos. Czy wszystkich szermierzy wieszamy na szubienicy? Nie. Wieszamy tylko tych, którzy zabijają niewinnych. Niech tak samo będzie z magią. Bogowie nie na darmo nam ją ofiarowali. Musimy ją rozwijać, a nie ciągle tkwić w zabobonnym gównie. Spójrz na to inaczej. Oferuje ci uratowanie życia swojego i wszystkich magów na świecie. Potrzebna jest tylko jedna ofiara. Floryn.

– Życie moje i magów? Jestem w stanie zgodzić się z twoimi poglądami. Brzmi to rozsądnie. Tylko nie mam pojęcia w jaki sposób my tego dokonamy. Od kiedy Keant Noyes rozpoczął polowanie, patriarcha nie opuszcza Pałacu Sprawiedliwości. Zamach w pałacu to samobójstwo, a dopóki Floryn, nie zobaczy trupa Czorta, na pewno z niego nie wyjdzie.

Czarodziej uśmiechnął się.

– Yhym – potwierdził. – Ułożyłem już odpowiedni plan wywabienia patriarchy z pałacu. Przyznaję, że jest nieco ryzykowny, ale może się udać. Sprawę Diabła od niedawna prowadzi małżeństwo Sarozzów, więc nie będzie łatwo.

– Tego się właśnie obawiałem. Mów – zainteresowanie przybysza przeobraziło się w fascynację.

– Plan zawiera cztery proste punkty. – powiedział czarodziej i magicznym tuszem namalował w powietrzu cztery lśniące cyfry. – Punkt pierwszy: zwrócenie uwagi. – Wskazał na pierwszą cyfrę. – Musisz pokazać Kapitule, że jesteś w mieście, a oni mają uwierzyć, że jesteś Diabłem z Zachodnich Kresów.

– Logiczne i proste.

– Punkt drugi – mówił dalej czarodziej, wskazał drugą cyfrę – dowody. Musimy podłożyć odpowiednie dowody, mające wskazywać twoje plany zamachu na patriarchę. To uwiarygodni twoją tożsamość. Oczywiście dowody będą odpowiednio zaszyfrowane, aby nie można było ich tak łatwo odczytać.

– Z tym też nie będzie problemu.

– Tutaj zaczynają się schody… – głos Vadima nieco ścichł.

– Mów.

– Punkt trzeci: schwytanie. Zostaniesz zatrudniony w pałacu sprawiedliwości jako lokaj, albo coś w tym stylu i przystąpisz do opisanego wcześniej zamachu. Nieudanego zamachu. Dasz się złapać i zostaniesz zaprowadzony pod sąd inkwizycyjny.

 – Oszalałeś?! Zakatują mnie zanim stanę przed sądem. Poza tym po kiego czorta miałbym dać się złapać?

– Punkt czwarty: wyrok śmierci. Musisz wytrwać przesłuchanie przed rozprawą. Potem sądzić cię będzie patriarcha. Pewne jest, że skaże cię na śmierć.

– Bardzo śmieszne. Wytrwaj przesłuchanie, żeby cię zabili.

– Ja nie żartuję. Wiem co zrobić, abyś dostał baty przed egzekucją. Umrzesz podczas chłosty. – Machnął ręką, ścierając magiczny tusz.

– Nie spieszy mi się na tamten świat – rzucił obrażony Raskel, ręce skrzyżował na piersi.

Czarodziej zaśmiał się pod nosem.

– I tutaj sytuacja się odwróci. Będziesz miał wwierconą w ząb malutką ampułkę z pewnym niewesołym środkiem alchemicznym. Ów środek spowolni funkcje życiowe na kilkanaście godzin. Gdy będą cię bić, przegryziesz ampułkę. Stracisz przytomność. Puls spowolni na tyle, że nie będzie wyczuwalny. Każdy lekarz w cesarstwie wypisze akt zgonu. Kapituła będzie święcie przekonana, że Keant Noyes nie żyje, co zresztą jest prawdą, a patriarcha opuści w końcu Pałac Sprawiedliwości.

– Teraz przynajmniej wiem o co ci chodziło, gdy mówiłeś, że ten plan jest ryzykowny.

– Potem to już zwykła robota. Zabijesz go w dogodnym dla siebie czasie i miejscu. W ucieczce ci nie pomogę. Nie mogę narażać się na zdemaskowanie. To jak? Piszesz się na to?

Raskel nabrał powietrza w płuca i powoli wypuszczał je ustami, myśląc nad tym co usłyszał.

– Nurtuje mnie jedno pytanie – rzekł po chwili. – Co będzie po śmierci patriarchy, a raczej jak wielki będzie bałagan?

– Nieważne jak wielki. Ważne, żeby naprowadzić odpowiednią osobę, aby zaprowadziła porządek.

– Rozumiem, że czarodzieje zechcą w to miejsce postawić kogoś ze swoich. A wiesz co wtedy będzie? – spytał retorycznie. – Będzie to samo, co było za Floryna, tylko w drugą stronę. Przejdziemy z jednej skrajności w drugą, w której to czarodzieje będą prześladować Kapitułę.

– Wiem. Wtedy Kapituła się zbuntuje i uderzą w nas całą siłą. Zakony rycerskie pójdą za nimi. Jest nas zbyt mało, by skutecznie się obronić, jednocześnie jesteśmy wystarczająco silni, by ich zabić. Rozumiesz? Kapituła Wszechwiedzy i Kolegium Czarodziejów to jeden obóz. Jeżeli spróbujemy z tego obozu wyjść, rozpęta się wojna, która doprowadzi do zniszczenia obu frakcji.

– Jakaś alternatywa?

Vadim podsunął Raskelowi trzymaną pod rękami księgę. Ognik podleciał bliżej, aby rozświetlić tytuł.

– "Najsławniejsi Archonci" – przeczytał na głos Raskel.

– Wiesz kim byli archonci?

– Wybierani spośród zakonów rycerskich podczas gdy Kapitule i Kolegium groziło niebezpieczeństwo. Siłą zaprowadzali porządek. Byli kimś na wzór naczelnika armii.

– Dokładnie. Potrzebujemy archonta.

– Kogo masz na myśli?

– Musi to być ktoś obiektywny. Nie należący ani do Kolegium, ani do Kapituły. Ktoś, kto będzie trzymał w szachu obie te frakcje, nie ograniczając ich zbytnio i pozwalając na rozwój. Ktoś, kto pozwoli rozwijać i wiarę i magię. W naszym obozie jest jeszcze trzecia frakcja. Stworzona do ochrony zarówno Kolegium jak i Kapituły. Do likwidowania zagrożeń i ścigania apostatów.

– Inkwizycja? Przecież inkwizytorzy to nie rycerze. Archontami z tego co wiem zostawali rycerze z zakonu paladynów.

– Nawet mi o nich nie mów – żachnął się Vadim. – Banda bogatych paniczyków, kłócąca się o to czyja zbroja lśni jaśniejszym blaskiem. Potrzeba nam kogoś stanowczego, ale i rozważnego. Umiejącego trzeźwo ocenić sytuacje. Kogoś szanowanego i wzbudzającego respekt u wszystkich w obozie.

– Kogo masz na myśli?

– Rafael Sarozza. Posiada wszystkie cechy, których szukamy. Jest przeciwny zabijaniu magów apostatów. Ma posłuch i dobre kontakty zarówno z Kapitułą, jak i z Kolegium. Może nauczyć nas porozumienia. Koniec koegzystencji opartej tylko i wyłącznie na groźbie zagłady. Współpraca i porozumienie. To nas czeka, gdy Sarozza obejmie urząd archonta.

– A jeśli nie będzie chciał?

– Znam go dobrze. Zależy mu na ochronie instytucji kościelnych. Poza tym Rafael to urodzony przywódca. Zrobi co będzie trzeba. Tylko musimy obudzić u niego ten cichy szept rozwagi w głowie… i czekać, aż szept przerodzi się w krzyk.

Czarodziej odwrócił się, otworzył mały barek.

– Napijesz się czegoś? Mam dobre wino.

– A nie masz może wódki?

Vadim zaśmiał się pod nosem i sięgnął głębiej. Wyjął oprawiony słomą gąsiorek i dwa kubki.

– Wiedziałem. Pewne rzeczy się nie zmieniają – powiedział, napełniając kubki. – A inne wręcz przeciwnie. Została jeszcze kwestia samego zamachu i ucieczki. Jakieś pomysły? – Podał kubek rozmówcy.

Raskel rozsiadł się wygodniej na krześle, nogi zarzucił na biurko.

– Poradzę sobie z tym bez problemu. Mam pewnych specyficznych znajomych, którzy zagwarantują mi bezpieczną ucieczkę. Przydadzą mi się w tym twoje pieniądze.

Vadim uśmiechnął się i uniósł kubek.

– W takim razie wypijmy za sukces! Zbliżający się wielkimi krokami, nieunikniony sukces.

– Za Archonta Sarozzę!

Koniec

Komentarze

Sporo prostych błędów. Poprawiaj, póki czas…

Bardzo ciekawa historia. Spodobał mi się zakrętas w narracji – pełne zaskoczenie i przejście od efektu WTF do zrozumienia. Fajna sprawa.

Niestety, historia została skrzywdzona wykonaniem. Nagminne powtórzenia. Narracja leży i pokwikuje. Gdzieś tam błąd w zapisie dialogu. Czasami coś jest nie tak z ogonkami przy polskich literkach.

Inne usterki:

Małż jest rodzaju męskiego.

Statek w porcie miał postawione żagle? Pół żagli poplamionych krwią? Jak inkwizytorka to rozpoznała przez lunetę i jak mogło do tego dojść?

Czarownik zdążył powiedzieć kilka słów, kiedy kula już do niego leciała?

Kim jest matriarcha? Trochę oksymoronicznie brzmi, ale może tak miało być…

W karczmie znaleźli mapę i ubrania, ale Noyes w tym czasie już realizował plan, do którego potrzebował ubrań.

 

Edit: Aha, i trochę długie Ci to opowiadanie wyszło…

Babska logika rządzi!

Przeczytane ; )

I po co to było?

Opowiadanie oparte jest na ciekawym pomyśle. Już początek mnie zainteresował, ale niestety, im więcej w las, tym więcej drzew i krzewów. Najgorsze jest, to że kłujące od błędów.

Szkoda…

"Wszyscy jesteśmy zwierzętami, które chcą przejść na drugą stronę ulicy, tylko coś, czego nie zauważyliśmy, rozjeżdża nas w połowie drogi." - Philip K. Dick

Przeczytałam. Wielka szkoda, że nie polikwidowałeś całej masy niechlujnych błędów.

Pierwszy ustęp narracyjny – do wywalenia. Historię świata chętnie poznam, ale wplecioną w samą opowieść, nie w formie wykładu wprowadzającego.

I sporo ciekawostek: statek na kotwicy miał rozwinięte żagle (unurzane we krwi, hmmmm…)? Skąd inkwizytorka Diana znała nazwiska wszystkich osób schodzących z pokładu Szkarłatnego Jaspisu? Wystarczyłoby ociupinę wcześniej podać informację, że to jest bardzo sławny piracki statek… W scenie w magazynie pada strzał z niedużej odległości, a cel ma czas wyciągnąć rękę i wymówić kilka słów zaklęcia. Hmm… Nie próbujcie tego w domu, bo kula bywa szybsza niż słowo. I ten łopatologiczny dialog… Potem zagadka z mapami – miło, że inkwizytorzy nie są omnipotentni i muszą też chodzić i pytać, ale ten bibliotekarz rozwiązujący sposób układania map oraz szyfr w trymiga… Specjalista specjalistą, ale poszło podejrzanie łatwo. Na statku powietrznym zacząłem się zastanawiać, czy spódnica może stanowić dół sukni, przecież suknia to jedność – ale tu przezornie popytam damską część widowni – może tak być?

 

Braki przecinków. Powtórzenia. Źle brzmiące kolokwializmy („wparował oddział”). Gdzieniegdzie szyk zdania lub styl zgrzytają podczas czytania, zdarzają się kuriozalne błędy, prawdopodobnie literówki (modły się „znosi” czy „wznosi”?). Dialogi łopatologicznie klarujące światopoglądy – takie nienaturalne. Rozumiem ich funkcję, są tam, gdzie są potrzebne, ale brzmią kiepsko – czyli forma.

 

Narzekając na liczne niedoskonałości wykonania, muszę jednocześnie przyznać, że bardzo ciekawy pomysł. Nie wiem, na ile inspirowany inkwizytorem z powieści Piekary (bo ich nie czytałem), ale strawny, spójny świat i układ politczno-religijny, konstrukcja opowieści, gdzie dopiero przy końcu wyjaśnia się wszystko – bardzo w porządku, trzyma przy tekście, tego oczekiwałem i z tego jestem zadowolony. To jest niezła historia, niestety kuleje z powodu braków w wykonaniu – na moje przydałaby się jeszcze jedna lub dwie rundki poprawek i betaczytaczy, bo zdecydowanie warto ją doszlifować i pokazać światu w lepszym opakowaniu.

Czyli gdyby nie wykonanie, byłoby dobrze. Warunek konkursowy spełnienia status quo dość karkołomny, ale wystarczająco wiarygodny, bym go przyjął ;-)

"Świryb" (Bailout) | "Fisholof." (Cień Burzy) | "Wiesz, jesteś jak brud i zarazki dla malucha... niby syf, ale jak dzieciaka uodparnia... :D" (Emelkali)

Ten wstęp to jest znakomity sposób na odstraszenie czytelnika.

Podoba mi się początkowa konstrukcja właściwego tekstu. Opowiadanie ma zresztą potencjał na naprawdę ciekawą historię z niebanalnymi bohaterami, gdyby nie został totalnie skopany wykonaniem. Literówki, powtórzenia, błędy interpunkcyjne są w takiej ilości, że utrudniają odbiór tekstu.

Było tu też trochę dziur logicznych. Nikt nie zauważył, że ciało Noyesa zniknęło?

Moje notatki:

 

– podoba mi się finalny przeskok z wskazaniem prawdziwego reżysera rzeczywistości i zaangażowanie postaci w problem; w tym pokazanie protagonisty z innej perspektywy;

– fajnie i wyczerpująco zostały przedstawione motywacje bohaterów → tu z kolei trzeba jednak wspomnieć, że wykonanie kuleje, tj. postaci dwukrotnie przerywają walkę w najbardziej dramatycznym punkcie, by poświęcić się dość długim dyskusjom

– wydaje mi się, że intryga od strony realizacji niebezpiecznie ociera się o naciąganie – trochę zbyt łatwo oszukano inkwizytorów na stanie zdrowia zabójcy, a nadto pozostaje pytanie, dlaczego nie zbezczeszczono jego „zwłok” po egzekucji.

 

– poglądy klasyczne, neverlandowy konflikt między magią a wiarą

 

– świat jest, powiedziałbym, klasyczny – neverlandowy, ale za to całkiem przyzwoicie rozbudowany, tj. widać, że coś się dzieje w tle

– nieco natomiast razi zestawienie bardzo nowoczesnych idei z dość archaiczną oprawą rekwizytową, jak również pewna niespójność świata: np. z jednej strony system rozpoznaje nienaruszalność miru, skoro inkwizytorzy muszą posłużyć się nakazem rewizji zamiast po prostu wjechać do karczmy, a z drugiej pozwala zdzielić w pysk oskarżonego na sali sądowej 

 

– przecinkoloza

– lapsusy językowe

– zdarzają się źle sformatowane dialogi

– jest trochę powtórzeń

– ten wstęp jest dość toporny, lepiej byłoby sięgnąć po formę encyklopedyczną czy też zapis jakiegoś wykładu akademickiego (jak u Sapkowskiego)

– kuleje opis procesu ; ) – w szczególności wobec tak zaawansowanej administracji

 

 

 

I po co to było?

Nowa Fantastyka