
Opowiadanie napisane na konkurs, ale nie wysłane. Pierwszy odcinek z serii.
Opowiadanie napisane na konkurs, ale nie wysłane. Pierwszy odcinek z serii.
W trakcie jazdy pochylał się w siodle. Śledził znużonym wzrokiem uszy swojego konia, które od czasu do czasu poruszały się gwałtowanie, drażnione brzęczeniem natarczywych gzów. Pomyślał że dla konia musi być to równie irytujące, jak dla niego denerwujące były jego własne myśli, krążące aktualnie wokół jednej rzeczy. Jednego, jedynego przedmiotu, którego bardzo potrzebował, a którego począwszy od tego ranka, nie posiadał.
– Zabawne – myślał zirytowany – jak jedna, prozaiczna rzecz może spierdolić człowiekowi cały dzień – starając się opędzić od natrętnych myśli, tak jak jego rumak starał się odpędzić gzy, Za Wszy i Czarny jechał wolno przed siebie, nie zwracając uwagi na nic dookoła, poza uszami swojego konia. Ranek dawno już minął i zapowiadał się całkiem przyjemny dzień. Słońce świeciło raźno, ale nie za mocno, na twarzy można było poczuć lekki wietrzyk, a kilka białych chmur niespiesznie płynęło po lazurowym niebie. Tak, pogoda tego dnia była całkiem, całkiem, a i dzień mógłby być przyzwoity, gdyby nie ten jeden mały szczegół. Za Wszy nie miał pojęcia, jak mógł do tego dopuścić, ale mniemał, że stało się to zeszłego wieczoru, kiedy kąpał się w rzece. W trakcie rozbijania obozu miał przy sobie wszystko, co było mu niezbędne, tak jak zwykle. Natomiast dziś rano okazało się, że jego oprzyrządowanie jest niekompletne. Mimo, że sprawdził cały teren dookoła obozowiska, nie udało mu się odnaleźć zaginionych rzeczy, w tym jednej z tych najważniejszych. Po długich poszukiwaniach dał za wygraną, biorąc pod uwagę możliwość, że został okradziony, kiedy brał kąpiel lub spał.
– Eszzz… – zaklął pod nosem i podrapał się po kudłatym karku. Pomimo usilnych starań nie był w stanie docenić ani uroku nadchodzącego dnia, ani niezwykłości otaczającej go przyrody. Na nic zdało się kicanie białych króliczków, czmychających pod zielone krzaki, brzęczenie ciężkich pszczółek i trele słodkich ptasząt. Jego myśli, tak jak mucha nad gównem, nieustannie krążyły wokół jednej rzeczy. Jechał tak dobrą godzinę, zanim na drodze przed sobą zobaczył ciemny kontur. Gdy podjechał bliżej okazało się że był to czarny kot. Zaklął w duchu raz jeszcze, ale nie zawrócił konia. Kot siedział przy skraju drogi i póki co nie wybierał się w jej poprzek. Ot, przysiadł na czarnej dupie, owinął się dookoła ogonem i palił fajkę, wypuszczając kółka sinego dymu, które wznosiły się nad jego głową niczym aureola. Kiedy Za Wszy był już całkiem blisko, kot wstał powoli, i robiąc tłustymi bokami przeciął mu drogę niespiesznym krokiem.
– Jeszcze tego mi brakowało! – wymruczał do siebie Za Wszy i Czarny, po czym bez zbędnych ceregieli odezwał się do kota:
– A teraz ruszysz swoje wielkie dupsko i przeleziesz z powrotem na drugą stronę drogi!
– A dlaczego miałbym niby to zrobić? – zapytał bezczelnie kot i wsadził sobie peta między ostre zęby.
– Bo cię o to proszę – odpowiedział Za Wszy – grzecznie póki co.
– Phi! – odparł kocur – Poproś grzeczniej, to może grzecznie ruszę dupę. A póki co, to grzeczność kosztuje.
– Ile?
– A bo ja wiem? A ile masz?
– Nie bądź śmieszny.
– To mam przejść z powrotem czy nie? – spytał kot, nieco teatralnym tonem
– A kopa w dupę chcesz?
– A może i chcę? Bo co?
– Bo jajco! – odpowiedział Za Wszy i Czarny i zeskoczył z siodła jednym zwinnym susem. W trakcie tej męczącej dyskusji doszedł do wniosku, że w sumie to nie ma znaczenia, czy kot przelezie sam, czy go przez tą drogę przerzuci, najważniejsze, żeby zdjąć zły urok, w przeciwnym razie, ten dzień może skończyć się znacznie gorzej niż się zaczął. Ruszył w stronę kota, żeby go złapać, albo przynajmniej zmusić do ucieczki na przeciwną stronę traktu. Kiedy już prawie go dopadł, potknął się jednak i jak długi zwalił na ziemię.
– Nosz kur… – powiedział do siebie wściekły nie na żarty Za Wszy. Tymczasem kot wrócił na przeciwległy skraj drogi. Usiadł tak samo jak siedział na początku, tyle, że nie mógł się powstrzymać od wybuchu nagłej wesołości. Po chwili runął na plecy i przewracając się z boku na bok, tarzał się ze śmiechu. Kiedy już się trochę wytarzał, odrobinę spokojniejszy spojrzał na jeźdźca załzawionym okiem.
– Nieładnie śmiać się z cudzego nieszczęścia – burknął Za Wszy i Czarny, poprawiając na sobie zakurzoną odzież i próbując na powrót dosiąść nieco spłoszonego konia
– Masz rację – odpowiedział kot trochę przyjaźniej – nieładnie. Tyle, że zarabianie na nieszczęściach to mój fach. Każdy robi to, co potrafi najlepiej. Nie wiem czym ty się trudnisz przyjacielu, ale mi płacą za siedzenie na tyłku i nieprzecinanie drogi podróżnym. Oprócz tego opowiadam im bajki, albo wróżby, zwij to jak chcesz, no i jestem nieocenionym kompanem w grze w szachy. Mówią na mnie Czarny Kot – powiedziało z dumą kocisko i ukłoniło się przesadnie, gasząc przedtem peta.
– Za Wszy i Czarny – odpowiedział Za Wszy, nie patrząc na Kota. Na piaszczystej drodze wciąż leżały resztki jego roztrzaskanej dumy.
– Też Czarny?! – wykrzyknął wesoło Kot – Toż my prawie jak rodzina! No już dobrze – dodał spolegliwie – Nieładne to było z mojej strony, ale w sumie ty też nie grzeszysz dobrymi manierami, więc powiedzmy że jest fifty-fifty – dodał, podkręcając wąsa i puszczając Za Wszy zawadiackie, zielone oko. – Jeśli chcesz, na zgodę opowiem ci bajkę. – Za Wszy w pierwszej chwili chciał powiedzieć Kotu, gdzie może sobie rzeczoną bajkę włożyć, ale po chwili zastanowienia doszedł do wniosku, że nie zna dobrze tej okolicy i że nie warto w nowym miejscu robić sobie wrogów, szczególnie z tak błahych powodów. Co prawda jego duma ucierpiała i to znacznie, jednak w przeszłości zdarzały mu się dużo większe uchybienia, więc nie był to incydent, którego Za Wszy i Czarny nie byłby w stanie przeżyć.
– No dobra – powiedział w końcu – dawaj tę bajkę. – Kot wyraźnie się ucieszył, słysząc te słowa. Oblizał różowy nos, spojrzał w niebo mrużąc oczy, majtnął dwa razy ogonem, raz na lewą, raz na prawą stronę, po czym powiedział:
– Paski, skórki i jaszczurki, popatrz bracie na me córki, jedna gruba, jak maciora, druga ima się topora. Pochyl głowę pod podkowę, znajdziesz zgubę, życie nowe! – zapanowała głucha, niekończąca się cisza. W końcu jako pierwszy odezwał się Za Wszy
– To już? – zapytał podirytowany
– No… Tak. – odparł niepewnie Czarny Kot.
– W takim razie… Podziękował. – odpowiedział Za Wszy i Czarny tłamsząc w sobie złość. Wyszło na to, że Kot znowu zrobił z niego idiotę.
– Prosił. – odpowiedział Kot i zadowolony z siebie zapalił następną fajkę. Po chwili niezręcznego milczenia Za Wszy minął go spokojnie, nie poświęcając mu więcej uwagi. Usłyszał jeszcze za plecami głośne „Do zobaczenia!” ale nie odpowiedział. Nie miał ochoty na powtórne spotkanie z bezczelnym, przynoszącym pecha mądralą od szach matów. Miał nadzieję, że Kot wracając na skraj traktu odwołał zły urok i od tej pory wszystko ułoży się lepiej tego dnia. A bajka? Co to miało być? Jakaś przepowiednia, że niby zginie od topora, albo od grubej jak świna córki kowala? Albo zostanie zagryziony na śmierć przez padalca? Kompletny bezsens! Jeśli za to ludzie gotowi są płacić Czarnemu Kotu, to on chętnie zmieniłby profesję. Siedzi sobie taki na skraju drogi, jedyne co musi robić, to nie ruszać się z miejsca, gdy ktoś nadjeżdża i powiedzieć od czasu do czasu jakieś rymowane dyrdymały. Miód nie robota! Nie kurzy się… Nie to co jego fach. Od robienia mieczem Za Wszy miał już artrozę w prawym barku, nie licząc reumatyzmu i rozległych blizn, po ranach, które otrzymał w stoczonych walkach. Oprócz tego, od jazdy konnej nabawił się hemoroidów i wypadły mu dwa dyski. Zdarzało się, że po nocy przespanej na twardej ziemi, nie mógł rano się podnieść. Nie dowidział na lewe oko, słabo słyszał na oboje uszu, a od kilku porządnych rąbnięć w czaszkę, jego pamięć nie pracowała już tak jak kiedyś. Czasami myślał sobie, że najchętniej zamieniłby miecz i siodło na ciepłe łóżko i grabki, ale jakoś nie wiedzieć czemu, koniec końców lądował z bronią w zakrwawionej dłoni, a dookoła zalegały hałdy trupów… W wielu rejonach tej ziemi jego sława go wyprzedzała. Jednak taka sława miała surową cenę i trzeba było codziennie dokonywać wyboru, czy chce się być sławnym czy zdrowym.
– No cóż – myślał Za Wszy – niektórzy rodzą się Czarnym Kotem, a inni rodzą się Za Wszy i Czarnym. Ale dlaczego ja to ja, a Kot to Kot? – na to pytanie Za Wszy nie potrafił znaleźć odpowiedzi, jednak dałby wiele za odnalezienie zaginionych tego ranka rzeczy. Nie minęło pół godziny, kiedy dojechał do rozstaju dróg. Przy drodze prowadzącej na północ stała niewielka karczma. Zmęczony kilkugodzinną jazdą w siodle, Za Wszy postanowił się w niej zatrzymać. Chciał coś zjeść, nakarmić i napoić konia, a być może skompletować brakujące oporządzenie. W pobliżu karczmy nie zauważył żadnych innych wierzchowców, więc zapowiadało się, że będzie w niej jedynym gościem. Zeskoczył z konia, ale pomny wypadku podczas pościgu Kota, poruszał się powoli i ostrożnie, uważnie patrząc pod nogi. W karczmie panował półmrok. Błony rozciągnięte w małych oknach prawie w ogóle nie przepuszczały światła. W powietrzu unosił się zapach gotowanej kapusty i jakiegoś mięsa. Dopiero teraz Za Wszy usłyszał, jak głośno grają mu kiszki. Przeszło mu przez myśl, że gdyby złapał Kota, to nie tylko ocaliłby honor, ale zaoszczędziłby na wikcie. Jednak nie było tak źle. Karczma wyglądała obskurnie, więc nie mogła być droga. Zanim Za Wszy zdołał kogokolwiek zobaczyć, usłyszał dobiegający od kuchni tubalny głos
– Kaśka, Pelaśka, ruszcie że się! Mamy gości!
– Gościa – poprawił oberżystę Za Wszy. Właściciel karczmy był gruby, wielki, łysy i brudny. Do tego wyglądał na oszusta i cwaniaka, czyli jak na prawdziwego karczmarza przystało. Obrzucił rycerza niezbyt gościnnym, taksującym spojrzeniem, po czym zapytał:
– Czym mogę służyć jaśnie wielmoży?
– Posiłkiem dla mnie i owsem dla konia.
– Wedle życzenia, wielmożny panie. Rozgość się, zaraz podamy. – Za Wszy i Czarny usiadł w rogu ciemnej izby. Po chwili zjawiła się dziewczyna, która wyglądała jak Kaśka i Pelaśka w jednym, lub raczej jak cały worek Kasiek i Pelasiek. Rycerz patrzył w milczeniu jak dziewczyna przeciska się niezdarnie między stołami z dzbanem w jednej i chlebem w drugiej ręce. Kiedy udało już jej się przedrzeć przez salę, postawiła przed nim z hukiem dzban i rzuciła na środek stołu bochen chleba, który załomotał na drewnianym blacie ciężko jak kamień. Dziewoja otarła tłustą łapką spocone czoło, po czym sapiąc rozpoczęła szturm w kierunku powrotnym. Za Wszy i Czarny dotknął niepewnie chleba palcem i tak jak przypuszczał, bochenek był twardy jak stal. Postanowił zajrzeć również do dzbana, ale i to nie było najlepszym pomysłem. Wino było zwietrzałe i cuchnęło octem na milę. Za Wszy nie wiedział, czy powinien złożyć reklamacje natychmiast czy poczekać, aż przyniosą mu danie główne. Jednak kiedy dziewczyna przyniosła mu kapustę i dzika, miło się rozczarował. Porcja była przyzwoicie duża, a mięso kruche i świeże. Poprosił więc tylko o dzbanek wody i drugi bochen chleba. Dziewczyna spojrzała na niego jak na żarłoka, co w oczach Za Wszy wydało się dość zabawne, jeśli brać pod uwagę jej gabaryty. Jednak po chwili przytargała dzbanek z wodą i chleb. Tym razem chleb był w miarę świeży. Za Wszy i Czarny zjadł wszystko, co do ostatniego kęsa. Następnie tłuszcz, który został w misce wytarł chlebem, po czym również go zjadł. Potem popił wszystko wodą z dzbana i beknął donośnie. Wytarł wąsy i brodę wierzchem dłoni, poklepał się po pełnym brzuch. Po chwili rozejrzał się dookoła siebie i nie widząc nigdzie oberżysty ani jego córek, zaczął ostrożnie zbierać się do wyjścia. Przeszedł między stołami, uchylił jak najciszej drzwi i wyszedł na zalane słońcem podwórze. Koń stał przy żłobie, Za Wszy musiał mu założyć uzdę. Zrobił to obiema rękoma, a potem został zmuszony do pochylenia się do przodu. Zanim się podniósł, jego wzrok zatrzymał się na końskich kopytach i w tym samym momencie nad głową przeleciał mu ze świstem jakiś ciężki i niewiarygodnie szybki przedmiot. Rycerz spojrzał za siebie. W progu stała druga córka oberżysty. Za Wszy i Czarny domyślił się kim jest dziewczyna, bo wyglądała dokładnie tak samo jak właściciel karczmy, tyle że była większa od ojca i brzydsza. Zanim zdążył coś powiedzieć, dziewczyna zgromiła go grubym jak u tura głosem
– Chciałeś uciec bez zapłaty, skurczybyku?!
– Nie, ależ skąd… – odezwał się niepewnie rycerz, szukając wokół siebie przedmiotu, którym rzuciła w niego dziewczyna – Szukałem przy jukach sakiewki, kiedy… Rzuciłaś we mnie tasakiem?!
– Może ciut się pospieszyłam, ale wyglądało na to, że nie masz zamiaru regulować płatności.
– Mogłaś mnie zabić! – wrzeszczał rozjuszony Za Wszy i Czarny
– Ale nie ubiłam – odpowiedziała spokojnie dziewczyna i splunęła obficie na ziemię – Płać i zapomnijmy o sprawie.
– A jak nie zapłacę, to co? Poćwiartujesz mnie?
– Ona nie, ale ja to zrobię, jeśli zaraz nie zobaczę pieniędzy! – odpowiedział gburowaty oberżysta, zachodząc Za Wszy od strony tylnego wyjścia. Rycerz doszedł do wniosku, że zrobiło się nieciekawie. Mógłby im oczywiście zapłacić, gdyby miał czym. Prawda była taka że nie śmierdział groszem, gdyby było inaczej zapłacił by przecież Kotu. Czarny Kot był na tyle bystry lub jasnowidzący, że dość szybko wyciągnął właściwy wniosek i niespecjalnie się upierał przy pobraniu myta. Ale żarcie w karczmie na krzywy ryj, to już była zupełnie inna para kaloszy.
– Przyznaję się! – rycerz podniósł ręce w pojednawczym geście, po czym natychmiast pochylił się do przodu. I dobrze się stało, bo w jego kierunku poleciał drugi tasak, tym razem miotaczem był sam oberżysta.
– Przestańcie już! – krzyknął Za Wszy przestraszony nie na żarty i schował się pod koniem – Przecież nie zarżniecie mnie z powodu miski kapusty i suchego chleba!
– Ja ci dam suchy chleb! Czekaj no! Ja ci dam suchy chleb!- krzyknął oberżysta i poprawiając portki na opasłym brzuchu, ruszył szybkim krokiem w jego kierunku. Koń stanął dęba i zatańczył w miejscu. Za Wszy i Czarny znowu uskoczył w ostatnim momencie.
– Dobrzy ludzie! – starał się ratować sytuację – Nie mam pieniędzy, ale mam konia i siodło. Jeśli to wam wynagrodzi krzywdy, bierzcie śmiało! – oberżysta spojrzał na córkę, a córka na oberżystę. Po chwili oboje pokręcili przecząco głową.
– A co my zrobimy z koniem? – spytała rosła dziewucha chwytając się pod masywne boki – Do niczego nam się nie przyda, a żreć musi.
– Racja córciu! – zawtórował jej karczmarz – A na mięso się nie nadaje, przecież od razu widać, że chabeta jest stara, cud że jeszcze lezie. – Za Wszy nie miał więcej argumentów. Ani dobytku. Przecież nie odda im miecza. Bez niego był jak bez ręki, a krupniku na mieczu przecież i tak nie ugotują.
– Dobrzy ludzie, nie ubijajcie mnie! – poprosił najładniej jak potrafił – Jeśli nie chcecie konia, może mogę wam to jakoś odpracować, co? – karczmarz i córka znowu spojrzeli po sobie, po dłuższej chwili córka skinęła lekko głową i oberżysta przemówił, znacznie spokojniej i zrezygnowanie
– No dobrze, już dobrze. Niech będzie nasza krzywda. Jednak jeśli myślisz, że o tak się wywiniesz bratku, to jesteś w błędzie. Szybko tu się u nas wieści roznoszą, a ja prowadzę karczmę, a nie przytułek. Najpierw ty jeden żarłeś u mnie za darmo, a za dwie niedziele będę miał tu na pęczki takich darmozjadów jak ty, co za wszy żreć i pić by chcieli. – Za Wszy przełknął głośno ślinę, ale się nie odezwał. Karczmarz spojrzał na niego spode łba i ciągnął dalej
– Na nic mi twój koń czy miecz, strawy z nich nie ugotuję. Ale ty możesz zrobić z nich użytek jeśli zdołasz i jeśli nie nosisz ich tylko dla ozdoby. – ostatnie zdanie zabolało, Za Wszy może i nie był tak honorowy, jak można było oczekiwać po pasowanym rycerzu, ale mieczem robić potrafił. Wiedzieli o tym nie tylko jego wrogowie, którzy gryźli ziemię, ale także inni rycerze z którymi walczył ramię w ramię oraz wielcy panowie, którzy go zatrudniali. Na Za Wszy można było polegać. Długo nie myśląc, zapytał karczmarza
– Co miałbym zrobić? – oberżysta spojrzał na córkę, która po chwili kiwnęła przyzwalająco głową, a potem powiedział
– Może lepiej wejdźmy do środka, nie przystoi na dziedzińcu konwersować – Za Wszy poprawił odzienie, wyprostował się i wszedł do środka. Przez chwilę obawiał się, że zarżną go jak świnię w karczmie, ale wyglądało na to, że oberżysta i jego pociecha uspokoili się nieco, ba, zwracali się teraz do Za Wszy prawie że przyjaźnie. Córka karczmarza zaproponowała, że przyniesie piwa, a kiedy wróciła miała w drugim ręku kawał drożdżowej babki.
– Oj, chyba kiepski ubiłem interes – pomyślał Za Wszy, kiedy to zobaczył, ale było za późno, żeby płakać nad rozlanym mlekiem. Słowo się rzekło, zebrał się więc w sobie i powiedział najbardziej rycersko jak potrafił
– Mówcie karczmarzu, co was dręczy i jak mogę się wam przysłużyć moim mieczem – Karczmarz spojrzał zatroskany na córkę, a ta zachęciła go lekkim skinieniem głowy
– Problem tu mamy od kilku miesięcy…
– My?
– Nasza osada znaczy się, ale i ja osobiście również.
– Grubsza to będzie impreza jakaś– pomyślał Za Wszy, ale nie przerywał karczmarzowi, który zaczął powoli plątać się w zeznaniach
– Tem tego… Co to jam chciał powiedzieć…
– Mówiliście karczmarzu, że kłopot macie.
– A no ten tego… Jakby to tam… że ten… No że…że…
– Smoka tu mamy – córka oberżysty przyszła ojcu z pomocą
– Zagnieździł się w starym zamku kurwi syn, i ani myśli iść precz, padło zdechłe! – karczmarz spurpurowiał nagle na nalanej twarzy, a Za Wszy dla odmiany pobladł – Zeżarł już wszystko w okolicy, co mógł zeżreć, pomiot ewolucyjny, a teraz mamy stracha, że jak owce i krowy się skończyły to za dzieci się zabierze albo ze te, no, dziewice. – Za Wszy pokiwał na znak zrozumienia głową i zaczął się powoli zastanawiać, czy gdyby jednym szybkim cięciem powalił oberżystę, to czy dziewkę również musiał by usiec, czy mógł zbiec bez dodatkowych ofiar
– A ja córki mam dwie, dziewoje jak marzenie, lękam się o nie, tylko patrzeć jak potwora porwie mi którą, będzie stręczyć albo pożre, albo co. – Za Wszy i Czarny pomyślał sobie, że takie dziewice, jakimi karczmarz dysponował na składzie, lekką ręką dałby by radę nastręczyć smoka. Być może okazałby się wcale użyteczny, paliłby by pod kuchnią, polował i przyciągał gości jako lokalna atrakcja turystyczna. Bo swoją drogą obskurnej oberży przydałaby się mała, kuchenna rewolucja, więc ściągnąć smoka wcale nie byłoby takim głupim pomysłem. O ile smok chciałby współpracować, a nie jedynie siać strach i pożogę. I żreć. Rycerz zatrzymał jednak dla siebie swoje przemyślenia i wrócił do opracowywania planu ucieczki.
– Jeśli zechciałby szlachetny rycerz smoka ubić, to nie tylko wioskę i mnie ocali, ale i te dwie dziewuszki, które żyją w strachu – oczy Za Wszy zatrzymały się na toporze, zatkniętym, za paskiem córki karczmarza – Dlatego byłbym skłonny nie tylko darować dług wielmoży, ale także oddać jedną z moich stokrotek. Którą, to już zależy od wielmożnego pana, obie jak te róże, ale tego mówić nie muszę, pan rycerz oczy ma i pomyślunek też. – słysząc ostatnie zdanie ojca, uzbrojona w tasak kuchenny karczmarka, zarumieniła się jak róży przystało.
– Łolabogarety! – pomyślał Za Wszy – To się na robiło! – z jego wnikliwej analizy wynikało, że miał do wyboru trzy wyjścia, ale żadne nie przedstawiało się różowo. Pierwsze, najmniej honorowe, ale najrozsądniejsze obejmowało natychmiastową ucieczkę, a wcześniej zabicie oberżysty i być może również jego córki. Drugim wyjściem była walka ze smokiem i samobójcza śmierć w jego paszczy. Trzecim – wygrana walka ze smokiem i przesrane życie, w objęciach jednej ze złotych córek karczmarza.
– No dobra, gdzie ten smok? – spytał Za Wszy pewnym głosem
– Naprawdę? Wielmożny pan chce to zrobić?
– Nie chcę, ale zrobię. Może jestem biedny i nie zawsze hm hm zachowuję się jak rycerzowi przystało, ale słowo się rzekło…
– Tatku, nie bądź głupi! On da drapaka, jak tylko go stąd wypuścimy!
– Eszzz – pomyślał Za Wszy – Nie udało się! Jednak warto było spróbować… – Jak coś mówię, to mówię – powiedział patrząc twardo na dziewkę. Ta skruszyła się nieco pod ostrym spojrzeniem Czarnego rycerza, ale ustąpić nie chciała
– Jaką będziemy mieli gwarancję tatku, że on dotrzyma słowa?
– Chodźcie ze mną – zaproponował za Wszy – pokażecie mi gdzie monstrum ma legowisko.
– Hmm… Zgoda – powiedział karczmarz po chwili namysłu
– Eszzz – pomyślał Za Wszy – Znowu się nie udało! – doszedł do wniosku, że jeśli teraz jego plan pozbycia się karczmarza się nie udał, to może wymyśli coś po drodze. Jedyne czego chciał, to jak najszybciej oddalić się od tego przeklętego miejsca. – W takim razie ruszajmy! – powiedział stanowczym tonem
– Ruszajmy – powtórzył karczmarz i zdjął brudny fartuch – Ty zostaniesz z Kaśką – powiedział do córki oberżysta – i obie będzie pilnować obejścia – Za Wszy westchnął nieznacznie, wyraźnie mu ulżyło, ale dziewczyna nie spuszczała go z oka.
– Nie ma mowy! Idę z wami! – karczmarz spojrzał na córkę i po chwili milczenia powiedział:
– Zgoda, ty uparta kozo. Znam cię na tyle dobrze, żeby wiedzieć, że i tak postawisz na swoim. – złapał córkę za policzek czułym gestem i wytarmosił jak worek kartofli. Za Wszy stracił resztki nadziei. Przełknął głośno ślinę i zapiszczał:
– Ruszajmy.
Po chwili cała trójka znalazła się na zalanym słońcem podwórzu. Za Wszy i Czarny zastanawiał się jeszcze przez chwilę, czy by nie wskoczyć na konia i nie ruszyć galopem na oślep przed siebie, ale szybko przypomniał sobie lecący nad swoją głową tasak oraz precyzję z jaką ów tasak został rzucony. Poczuł między łopatkami fantomowy ból i w jednej chwili postanowił, że nie dosiądzie konia, żeby go nie kusiło. W drodze do opuszczonego zamku zapytał oberżystę o smoka. Jak wygląda, jakich jest rozmiarów, czy ktoś go może widział.
– Smok jak to smok – odpowiedział mu oberżysta nieco enigmatycznie – Jak smok wygląda każdy wie – rycerz wywnioskował z tej wypowiedzi, że karczmarz osobiście smoka nie widział i pewnie tylko sugerował się relacjami innych naocznych świadków. Po niecałej godzinie marszu dotarli w końcu do czegoś, co przypominało ruiny opuszczonego zamku. Wszędzie dookoła walały się zbielałe kości i resztki padliny różnych zwierząt – kóz, owiec, a nawet krów i koni. Kiedy byli już zupełnie blisko Za Wszy zauważył, że odwaga opuściła nieco karczmarza i jego córkę.
– Kmieć to zawsze kmieć– pomyślał z dumą Za Wszy i Czarny i ruszył raźniej w stronę ruin. Nie minęły trzy uderzenia serca, gdy spośród murów dobiegł ich przerażający ryk. Rycerz rozejrzał się wokół siebie, ale po karczmarzu i jego córce nie zostało nic poza unoszącym się w oddali tumanem kurzu.
– Przynajmniej ich mam z głowy – zdążył pomyśleć Za Wszy i Czarny zanim z ruin dobiegł go kolejny ryk – ale co teraz? – nie było czasu na dłuższe rozmyślania, bo ze zawalonego kamieniami dziedzińca po raz trzeci rozległ się donośny smoczy skrzek. Za Wszy doszedł do wniosku, że smok z pewnością wyczuł obecność nieproszonych gości. Pomyślał jeszcze przez chwilę o ucieczce, ale był świadomy, że na jego starym wałachu mu się to nie uda. Wiedział doskonale, że smoki potrafią latać i że przy ewentualnym ataku z powietrza nie miałby najmniejszych szans. Nie mając innego wyboru, wyjął z juków swój ogromny, ciężki miecz i ruszył wolno przed siebie. Przy wejściu na dziedziniec skręcił w prawo i schował się za framugą bramy. Dobrze zrobił, bo po chwili bramę wypełnił cuchnący siarką płomień.
– Osz ty bratku! – pomyślał Za Wszy. Początkowo brał pod uwagę możliwość negocjacji ze smokiem, jednak niegościnne zachowanie gada wskazywało na to, że raczej nie pojmie on artykułowanej mowy i rozsądnych argumentów. Bydle było z całą pewnością stworzeniem prymitywnym i pozbawionym kultury osobistej, więc inteligentna konwersacja nie wchodziła w rachubę. Za Wszy odczekał jeszcze chwilę i tak jak się spodziewał, smok rzygnął ogniem raz jeszcze. Kiedy tylko płomień zniknął, Za Wszy i Czarny przeturlał się na środek dziedzińca i zaszedł smoka z boku. To znaczy prawie zaszedł, ponieważ znowu był zmuszony pochylić się szybko do przodu. W tym samym momencie smok odwrócił pysk w jego kierunku i splunął czerwonym jak lawa płomieniem. Za Wszy poczuł ciepło na plecach. Ogień minął go tylko o włos. Po chwili uniósł głowę i dostrzegł mocowanie żelaznej bramy, która kiedyś broniła wejścia na dziedziniec zamku, a teraz była stale uniesiona. Mocowanie było przestarzałe, konstrukcję stanowił pęk przegniłych lin. Rycerz przeszedł na czworakach tak szybko jak potrafił w tamtym kierunku. Smok zbliżył się do niego na niebezpieczną odległość i jeszcze raz strzelił strugą płomieni. W ostatnim momencie Za Wszy przeturlał się w bok. Zbutwiałe liny zajęły się ogniem.
– Teraz albo nigdy! – pomyślał Za Wszy, chwycił portki w garść i nie patrząc za siebie, rzucił się w kierunku bramy. Tak jak przewidywał, smok puścił się za nim w pościg. Rycerz przebierał nogami ile sił. Usłyszał nad głową chrzęst żelaznej kraty. Mocowanie poluzowało się i w chwili gdy Za Wszy przekroczył próg dziedzińca, brama opadła z hukiem. Za Wszy pobiegł dla pewności kilkadziesiąt metrów dalej i dopiero potem się odwrócił. Jego plan się powiódł. Brama opadając przytrzasnęła smokowi ogon. Wściekła bestia wyła i pluła ogniem na lewo i prawo. Za Wszy ścisnął miecz w dłoni. Teraz zabicie smoka było o wiele łatwiejsze, ale jakoś zrobiło mu się żal bydlaka. Przecież to nie jego wina, że urodził się smokiem, a nie wiewiórką. Podszedł do smoka na bezpieczną odległość i choć pomysł wydał mu się beznadziejny, przemówił do smoka tymi słowami
– Smoku! – gad nie przestał ani na chwilę miotać się, próbując uwolnić przytrzaśnięty ogon – Nie chce cię ubijać! Bo niby dlaczego miałbym? Lubię zwierzątka, kiedyś hodowałem kotka, ale potem nastąpiłem na niego leciutko i ten, tego… Mniejsza o to. Wiesz, należę nawet do Ligii Ochrony Przyrody!
– Poczekaj – syknął smok – Jak się tylko uwolnię, to pokażę ci kurwa zwierzątko!
– Aaa… To jednak ludzka mowa nie jest ci obca?! Jednak potrafimy się normalnie komunikować, a nie tylko rzygać ogniem na wszystkie strony! Mów no teraz, jak na spowiedzi, czemuś, że te, no te, dziewice stręczył?!
– Że niby jak?! – warknął smok – Co że niby robiłem?
– No ten, nieważne zresztą! Nie jesteś tu mile widziany, smoku! Żarłeś na krzywy ryj krowy, świnie, kozy?! Dobre było? To teraz zabieraj tłusty odwłok i wynoś się, albo będę tu musiał eutanazji dokonać zaraz!- smok szarpnął się dziko, ale na nic to się zdało. Brama była zbyt ciężka i potrzeba by z dziesięciu chłopa, żeby unieść ją do góry.
– A jak mam to niby według ciebie zrobić?!- wrzasnął smok, wściekły nie na żarty – Czyżbyś nie zauważył, że przytrzasnąłeś mi tą cholerną bramą, mój ogon?!
– Sam sobie przytrzasnąłeś – odparł filuternie Za Wszy i zachichotał cicho – Gdybyś nie był takim chamem nieużytym, moglibyśmy porozmawiać, zanim sięgnąłem po rozwiązania radykalne. Sam jesteś sobie winien! – smok utkwił w rycerzu wściekłe spojrzenie, ale nic nie powiedział. Za Wszy ciągnął dalej – Tak jak powiedziałem, nie chcę cię zabijać, smoku. Odlecisz stąd na zawsze, stręczyć gdzie indziej i zapomnimy o całej sprawie.
– A jak mam niby odlecieć, kiedy mój ogon przytrzasnęło to żelastwo, co? – parsknął smok
– Ogon ci urżnę – odparł spokojnie Za Wszy – Wybieraj, albo łeb, albo ogon. – smok początkowo nic nie powiedział, a potem wybuchł histerycznym śmiechem. Za Wszy przyglądał mu się w milczeniu oparty o miecz.
– Nie sądziłem, że kiedyś tego dożyję! – powiedział po chwili smok – Po trzystu sześćdziesięciu trzech latach pokonany przez rycerza bez paska w portkach, tfu! – splunął na ziemię kulką ognia – No dobrze mistrzu. Widzę, że wyboru nie mam. Jeśli mnie nie uwolnisz, to skapieję tu z głodu, albo przyjdzie motłoch i dobije mnie widłami… Jednak, swoją drogą, skąd wiesz, że cię nie zabiję, kiedy mnie uwolnisz?
– Nie wiem – odparł spokojnie Za Wszy – ale wciąż mam swój miecz, a ty będziesz ciężko ranny. Gdybym był tobą, wolałbym życie bez ogona niż bohaterską śmierć.
– Ogon mi odrośnie – odparł smok – a ciebie mógłbym zabić i tak.
– Ja również mógłbym cię zabić smoku, choćby teraz, ale tak jak powiedziałem, nie chcę tego robić, więc wybieraj i nie trać więcej mojego czasu.
– Zgoda – powiedział w końcu smok. Za Wszy spojrzał w jego żółte ślepia i przez chwilę patrzyli tak na siebie, on i smok. W końcu chwycił miecz do ręki, przeszedł kilka kroków i spojrzał w niebo. Zmrużył oczy jakby coś zobaczył. A potem pokazał palcem do góry i powiedział:
– O, tam! – smok spojrzał odruchowo w tamtą stronę i w tym samym momencie Za Wszy i Czarny jednym sprawnym cięciem odrąbał smokowi ogon. Smok zawył przeciągle, aż w ruinach posypał się gruz.
– Umiesz robić mieczem – wysapał po chwili
– Wiem – odparł rycerz – To jedyne co potrafię robić – powiedział smutno. Następnie smok uderzył kilka razy skrzydłami o ziemię i brocząc krwią, wzbił się w powietrze. Po chwili przypominał na niebie ogromną, czarną, groźną chmurę. Za Wszy spojrzał na smoczy ogon i na skórę, która go okrywała
– W końcu będę miał pasek! – ucieszył się – I to całkiem przyzwoity! Rycerz bez paska to jak kurwa bez francy – pomyślał filozoficznie Za Wszy. I choć brak paska uratował mu tego dnia życie i to kilkakrotnie, to nie mógł się doczekać kiedy zdejmie skórę ze smoczego ogona, wyprawi ją i potnie nie długie kawałki. Miał dosyć ciągłego schylania się po opadające spodnie i świecenia gołą dupą. Doszedł również do wniosku, że denerwowanie się na przejściowe przeciwności losu nie ma najmniejszego sensu, bo życie i tak podsunie zawsze jakieś rozwiązanie, tak jak było w jego przypadku. Koniec końców, nie tylko dorobił się paska, w dodatku ze smoczej skóry, ale za jednym zamachem uratował wioskę, karczmę, smoka i stręczone przez smoka, te, jak im tam, dziewice. Poza tym zjadł za darmochę i to dobrze, nakarmił konia i ocalił honor. Tak. Nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło. Nie myśląc już nic więcej, Za Wszy i Czarny zabrał się do roboty.
Kilka dni później przejeżdżał tą samą drogą, na której siedział wcześniej Czarny Kot. I choć ostrożnie ominął przydrożną oberżę i kłopotliwego karczmarza, nie chcąc wdawać się w szczegóły opowieści o walce ze smokiem, to liczył jednak, że spotka przy drodze Kota. Nie pomylił się. Kot siedział w tym samym miejscu co poprzednio i jak to miał w zwyczaju palił fajkę.
– Ładny pasek – powiedział na przywitanie i puścił dym różowym nosem
– Dzięki! – odpowiedział Za Wszy – A ta twoja bajka…
– Sprawdziła się?
– Sprawdziła się – przyznał Za Wszy – Dzięki raz jeszcze.
– Nie ma za co! – odparł Kot i zgasił kipa czarną łapą.
– Głupio wyszło ostatnim razem… – powiedział Za Wszy patrząc w ziemię przed sobą
– Nie ma sprawy – odparł szybko Kot – Na szczęście nie miałeś wtedy paska! – obaj zaśmiali się głośno.
– To do zobaczenia – powiedział po chwili rycerz
– Żegnaj – powiedział Kot, patrząc w niebo i uśmiechając się do siebie. Za Wszy i Czarny nie powiedział już nic więcej, ale odczuł lekki smutek na myśl, że nigdy nie zobaczy już Czarnego Kota, bo jakby nie patrzeć, uczciwe było z niego kocisko. I do tego jasnowidzące! Pogonił wałacha i ruszył naprzód, przed siebie. Na przedzie czekały na niego nowe przygody.
Chociaż nie jestem jakimś wielkim fanem fantasy, to opowiadanie się przeczytało – sam nawet nie wiem kiedy! Ciężko też ze mnie wydobyć autentyczne salwy śmiechu – a tu śmiałem się jak podchmielona dziewica. Niech to wystarczy za całą recenzję tego opowiadania. Oczywiście, są jakieś literówki, niedociągnięcia małe i większe, ale jest zbyt gorąco i duszno, żeby teraz o tym pisać. Zresztą wszystko wynagradza fraza: ”Paski, skórki i jaszczurki, popatrz bracie na me córki…”. Bardzo dobry debiut. Świetna kreacja bohaterów. Fajne, naturalne dialogi. Nic się nie dłużyło. Dobra rozrywka. Czegóż chcieć więcej od zacnej literatury fantasy?
...always look on the bright side of life ; )
Dzieki!
Sympatyczna historia, fajne imię dzielnego rycerza. Zgadzam się z Jackiem, że trochę rzeczy jeszcze można poprawić. Pauzy oddzielamy od sąsiadujących słów spacją. Obustronnie.
nie ładnie => nieładnie. W ogóle często piszesz rozłącznie coś, czego człowiek nie powinien rozdzielać.
tą bajkę => tę bajkę.
Babska logika rządzi!
Dzięki! :-)
Gdyby nie te drobne usterki, czyli myślniki zamiast półpauzy w dialogach, ten tekst byłby idealny. Plus poprawa niektórych błędów, o czym wspomnieli Finkla i Jacek. Generalnie sympatyczna opowieść. Luźna i interesująca. Świetny tekst, udany debiut.
"Wszyscy jesteśmy zwierzętami, które chcą przejść na drugą stronę ulicy, tylko coś, czego nie zauważyliśmy, rozjeżdża nas w połowie drogi." - Philip K. Dick
Oj…Dziekuje :-D
Ps. Kurtka, ale obciach… Nie mam pojęcia co to "półpauza" jest… Już Finkla chyba o tym mówiła, ale wstyd się było przyznać, że nie wiem o co się rozchodzi…:-D
Półpauza to taka pozioma kreseczka średniej długości – o, taka. Krótsze nazywają się dy-wi-za-mi. Tutejszy edytor automatycznie zmienia dywizy na półpauzy (mniej więcej zgodnie z zasadami), jeżeli doda się te nieszczęsne spacje po bokach.
Babska logika rządzi!
Dziękuję za wyjaśnienie :-)
Och, S. Leyss! Dlaczego, ach, dlaczego zepsułaś mi przyjemność czytania, debiutując tak strasznie źle napisanym opowiadaniem?
Przez ten tekst powinno się płynąć, mknąć, galopować, a Ty sprawiłaś, że potykałam się i przewracałam co chwilę. Zamiast skupić się na rewelacyjnych przygodach zacnego rycerza i z radością śledzić jego dyskursy już to z Kotem, już to z karczmarzem i córkami, a w końcu ze smokiem, musiałam walczyć z bykami, starać się nie zauważać, że zlekceważyłaś interpunkcję, że zapis dialogów woła o pomstę do nieba. Tak się nie robi! :-(
Mam nadzieję, że zdarzyło się to pierwszy i ostatni raz, że lektura Twoich kolejnych opowiadań dostarczy mi wyłącznie przyjemności. ;-)
„…krążące aktualnie wokół jednej rzeczy. Jednego, jedynego przedmiotu którego aktualnie bardzo potrzebował…” – Powtórzenie.
„Ranek dawno już minął i zapowiadało się na całkiem przyjemny dzień”. – Ranek dawno już minął i zapowiadał się całkiem przyjemny dzień. Albo: Ranek dawno już minął i zanosiło się na całkiem przyjemny dzień.
„Za Wszy nie miał pojęcia, jak mógł do tego dopuścić, ale przypuszczał…” – Wolałabym: Za Wszy nie miał pojęcia, jak mógł do tego dopuścić, ale mniemał…
„Mimo, że przeszukał cały teren dookoła obozowiska, nie udało mu się odnaleźć zaginionych rzeczy, w tym jednej z tych najważniejszych. Po długich poszukiwaniach dał za wygraną…” – Proponuję w pierwszym zdaniu: Mimo, że sprawdził cały teren dookoła obozowiska…
„-Eszzz….– zaklął pod nosem i podrapał się po kudłatym karku”. – Proszę o podjęcie decyzji, które znaki masz zamiar stosować, zapisując dialogi. Nie mieszamy dywizów z półpauzami. Dywiz, półpauza i pauza są znakami typograficznymi i wyglądają tak: – dywiz, – półpauza, – pauza. Dla większej jasności zajrzyj jeszcze tutaj: http://pl.wikipedia.org/wiki/Pauza_%28znak_typograficzny%29
Wielokropek ma zawsze tylko trzy kropki.
Tu jest poradnik, jak zapisywać dialogi. http://www.fantastyka.pl/hydepark/pokaz/2112
„W trakcie tej meczącej dyskusji doszedł do wniosku…” – Mówili po koziemu? ;-)
„Tym czasem kot wrócił na przeciwległy skraj drogi”. – Tymczasem kot wrócił na przeciwległy skraj drogi.
„Nie ładnie śmiać się z cudzego nieszczęścia…” – Nieładnie śmiać się z cudzego nieszczęścia…
„-Masz rację– odpowiedział kot trochę przyjaźniej– nie ładnie”. – Masz rację – odpowiedział kot trochę przyjaźniej – nieładnie.
„…ale mi płacą za siedzenie na tyłku i nie przecinanie drogi podróżnym”. – …ale mi płacą za siedzenie na tyłku i nieprzecinanie drogi podróżnym.
„Nie ładne to było z mojej strony…” – Nieładne to było z mojej strony…
„Za Wszy minął go spokojnie, nie poświęcając mu więcej uwagi”. – Drugi zaimek zbędny.
„…albo od grubej jak świni córki kowala?” – …albo od grubej jak świnia, córki kowala?
„…to on chętnie zmienił by profesję”. – …to on chętnie zmieniłby profesję.
„Zdarzało się, że po przespanej na twardej ziemi nocy, nie mógł rano się podnieść” – Wolałabym: Zdarzało się, że po nocy przespanej na twardej ziemi, rano nie mógł się podnieść.
„…że najchętniej zamienił by miecz i siodło na ciepłe łóżko…” – …że najchętniej zamieniłby miecz i siodło na ciepłe łóżko…
„…więc zapowiadało się na to, że będzie w niej jedynym gościem”. – …więc zapowiadało się, że będzie w niej jedynym gościem. Lub: …więc zanosiło się na to, że będzie w niej jedynym gościem.
„…ale zaoszczędził by na wikcie”. – …ale zaoszczędziłby na wikcie.
„…z dzbanem w jednym i chlebem w drugim ręku”. – Wolałabym: …z dzbanem w jednej i chlebem w drugiej ręce.
„…wytarł chlebem, poczym również go zjadł”. – …wytarł chlebem, po czym również go zjadł.
„Rycerz obejrzał się za siebie”. – Masło maślane. Czy można obejrzeć się przed siebie?
Powinno być: Rycerz obejrzał się. Lub: Rycerz spojrzał za siebie.
„Rycerz doszedł do wniosku, że zrobiło się nie ciekawie”. – Rycerz doszedł do wniosku, że zrobiło się nieciekawie.
„…i nie specjalnie się upierał przy pobraniu cła”. – Pewnie miało być: …i niespecjalnie się upierał przy pobraniu myta.
„…ruszył wartkim krokiem w jego kierunku”. – …ruszył szybkim/ żwawym/ raźnym/ szparkim krokiem w jego kierunku.
Wartko coś płynie lub toczy się.
„…więc ściągnąć smoka wcale nie było by takim głupim pomysłem”. – …więc ściągnięcie smoka wcale nie byłoby takim głupim pomysłem.
„Nie mając innego wyboru, wyjął z juk swój ogromny, ciężki miecz…” – Nie mając innego wyboru, wyjął z juków swój ogromny, ciężki miecz…
„Rycerz przebierał co sił w nogach”. – Rycerz przebierał nogami ile sił.
„No ten, nie ważne zresztą!” – No ten, nieważne zresztą!
„Czyż byś nie zauważył, że przytrzasnąłeś mi tą cholerną bramą, mój ogon?!” – Czyżbyś nie zauważył, że przytrzasnąłeś mi tą cholerną bramą, mój ogon?!
„Na szczęście nie miałeś wtedy paska!- oboje zaśmiali się głośno” – Na szczęście nie miałeś wtedy paska! – obaj zaśmiali się głośno.
Oboje, to pan i pani, a tu jest dwóch samców – rycerz Za Wszy i Czarny i Czarny Kot. ;-)
Oboje to także drewniane instrumenty dęte.
W dodatku na końcu zdania brakuje kropki, nie po raz pierwszy, ani jedyny.
„…bo jak by nie patrzeć, uczciwe było z niego kocisko”. – …bo jakby nie patrzeć, uczciwe było z niego kocisko.
„Pogonił wałacha i ruszył na przód przed siebie”. – Pogonił wałacha i ruszył naprzód, przed siebie.
„Naprzodzie czekały na niego nowe przygody”. – Na przedzie czekały na niego nowe przygody.
Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.
Dziękuję :-)
Szczerze napisawszy, liczyłem na to, że jakaś Dobra Dusza pochyli się nad twoim tekstem i wychwyci potknięcia (dzięki, regulatorzy!). Popraw się na przyszłość, bo… – po prostu warto. Jeśli w przyszłości zadbasz o edycję, twoje teksty zyskają na wartości – mniej więcej o 100 procent.
...always look on the bright side of life ; )
Postaram się, ale łatwo nie będzie… Nie mieszkam w Polsce, w domu też nie mówimy po polsku. Dużo czytam, ale to nie rozwiązuje problemu, niestety… Mam program korygujący, to co zobaczy to naprawi… A reszta… Eszzzz, szkoda gadać. Jestem wdzięczna za wskazanie błędów, będę się starać, ale zanim wszystko ogarnę, dostanę po łbie jeszcze parę razy :-) Ale co mi tam :-) od konstruktywnej krytyki nikt jeszcze nie umarł, prawda? A może i mi w tym pomylonym łbie coś zostanie :-)
A tak na marginesie, to wstydzę się okropnie za te byki :-D część już poprawiłam ..No i cieszę się, że udało mi się wywołać uśmiech. Dobrze wiedzieć, że nie tylko ja miałam ubaw z tego opowiadania :-D
...always look on the bright side of life ; )