
Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.
Często zastanawiałem się, jakie zdarzenie można przyjąć za koniec dzieciństwa. Nie mogę mówić za innych, ale dla mnie tym momentem był dzień, w którym usłyszałem o domu.
Wtedy po raz pierwszy dotarło do mnie, że kiedyś będę musiał umrzeć.
Wybiegłem z morza i popędziłem w kierunku wydm, żeby schować się przed zdradliwymi uderzeniami chłodnego powietrza. Pomarańczowe słońce leniwie chowało się za horyzontem. O tej porze ludzi na plaży dało się zliczyć na palcach obu rąk – jedni otrzepywali ubrania z piasku, inni cierpliwie wypuszczali powietrze z materacy. Patrzyłem na nich leżąc na ręczniku i beztrosko machałem nogami. Czułem się wyjątkowo szczęśliwy i nawet teraz przywołuję wspomnienie tych wakacji, jako jedno z moich ulubionych. Czas zatarł część szczegółów, nie jestem już dokładnie pewien, które rzeczy wydarzyły się naprawdę, a które sam wymyśliłem. Nie mogę sobie przypomnieć, w jakim kostiumie była moja mama, kiedy uciekała przed tatą uzbrojonym w obślizgłą meduzę i garść cuchnących wodorostów. Nie pamiętam, co leciało w kinach ani jakie książki czytałem wieczorami.
Nigdy jednak nie zapomnę dwóch rzeczy, które utrwaliły się w mojej podświadomości na zawsze, niczym wypalone kwasem. Pierwsza – jakże wydaje się teraz błaha – to biust niskiej dziewczyny w białym kostiumie, która często rozkładała swój koc i śmieszny połatany parawan tuż za nami. Każdego poranka wprost zrywałem się z łóżka, by nie przegapić chwili, gdy wyjdzie z wody, a przez prześwitujący stanik zarysują się różowe brodawki. Bacznie obserwowałem ją leżąc na brzuchu, żeby nikt nie dostrzegł małej burzy hormonów w moich obcisłych kąpielówkach. Druga rzecz wydarzyła się zupełnie niespodziewanie.
Ciotka – siostra mojej mamy – zawsze traktowała mnie inaczej niż reszta dorosłych. Zwracała się do mnie, jak do równego sobie, nie używała idiotycznych zdrobnień, czy żałosnych żartów, którymi ludzie tak często próbują zjednać sobie dzieci. Uwielbiała też mówić i, co stanowi rzadkie połączenie, najczęściej robiła to z sensem. Ale tamtego dnia prawie się nie odzywała, zdawkowo zbywała wszystkie próby rozpoczęcia rozmowy. Dotąd pamiętam, w jakie osłupienie wprawiło mnie to , co w końcu powiedziała.
– Dziwne… To ostatni raz, kiedy oglądam morze. Nigdy więcej tu nie przyjadę.
Spoglądała gdzieś przed siebie i nie byłem pewien, czy w ogóle mówiła do mnie. Nigdy nie pytałem, ile ma lat, ale kiedy tak siedziała w brzydko pofałdowanym, jednoczęściowym kostiumie i niemodnym kapeluszu, spod którego wystawały strąki siwych włosów, pomyślałem, że musi być już naprawdę stara.
– O… O co ci chodzi, ciociu? – Udało mi się z siebie wydusić. Uśmiechnęła się i przetarła oczy, jakby drobinki piasku wpadły w ich kąciki.
– To długa historia. Właściwie, to nigdy nie spodziewałam się, że mnie też się przytrafi. Może zabrzmieć trochę niedorzecznie, ale uwierz, mówię prawdę. Pamiętasz, że dwa dni temu źle się czułam i zostałam w pokoju, prawda? Widzisz… Wtedy coś się wydarzyło. Bolała mnie głowa i położyłam się na łóżku, żeby odpocząć. Mogłabym przysiąc, że przymknęłam oczy jedynie na chwilę, a mimo to, kiedy je otworzyłam, cienie w pokoju znajdowały się dużo bliżej łóżka niż wcześniej. Spojrzałam na zegarek, ale nie minęło nawet pięć minut. I wtedy dostrzegłam, że się wydłużają. Tak… Tak jakby po mnie sięgały i chciały wciągnąć do swojej martwej czerni.– Przerwała na chwilę i pospiesznie rozejrzała się dookoła, jakby chcąc sprawdzić, czy aby nie robią tego właśnie w tej chwili.
Nie mogłem oderwać od niej oczu i na śmierć zapomniałem o dziewczynie w białym kostiumie. Wyczuwałem, że to dopiero początek tej dziwnej opowieści i wkrótce mogę dowiedzieć się czegoś, co do tej pory było zarezerwowane dla świata dorosłych. Czegoś, co niekoniecznie musi mi się spodobać.
– A co z nocą? Przecież, wtedy nie można ich zobaczyć? – Ośmieliłem się zapytać, choć bałem się, że przypomni sobie, że mówi do dziecka i przerwie historię. Ona jednak znowu tylko się uśmiechnęła i zrobiła ruch, jakby chciała pogłaskać mnie po głowie. Ręka zawisła jej w powietrzu i nie zrobiła tego.
– Za to cię lubię – jesteś sprytny, nie słuchasz bezmyślnie. Masz rację, ciężko dojrzeć cienie, gdy wszystko tonie w ciemnościach… Na pewno nie raz widziałeś już pajęczyny, co? – Chciałem przytaknąć, ale zanim zdążyłem, choćby ruszyć głową, słowa znów popłynęły – Następnego dnia obudziłam się parę minut po północy. Bardzo chciało mi się pić, ale leżałam chwilę bez ruchu, żeby nie obudzić twojego wujka. Powoli odgarniałam pościel, kiedy dobiegły mnie dziwne, chropowate dźwięki dobiegające zza szafy stojącej naprzeciwko łóżka. Ciężko je opisać, ale brzmiały trochę tak, jakby ktoś wbijał w ścianę drobne paznokcie i niespiesznie wychodził zza drzwi. Nie chciałam budzić twojego wujka, więc tylko patrzyłam, jak z głębokiej czerni wyłania się nieregularny, biały kształt i miękko opada na pościel. Zanim pomyślisz, że to podmuch wiatru uniósł pajęczynę… Wszystkie okna były szczelnie pozamykane – Bóg jeden wie, w jaki sposób przyleciała do mnie. Uniosła się równie miękko jak wcześniej i przylgnęła mi do powieki. Spróbowałam krzyknąć, ale kiedy wciągnęłam powietrze, jej fragmenty wleciały mi do gardła. Nie wiem, czy zemdlałam, czy po prostu zasnęłam…
Teraz najmniejszy szelest sprawia, że wtulam się głęboko w poduszkę i staram się myśleć o czymś innym, niż o pajęczynie snującej nici w głąb moich oczodołów.
Zorientowałem się, że nerwowo rozkopuję piasek wokół siebie. Miałem go pełno pod paznokciami, ale mimo to zacząłem je lekko przygryzać. Ziarenka zgrzytały mi między zębami, ale nie wystarczająco głośno, by zagłuszyć głuche, coraz szybsze bicie mojego przestraszonego serca.
– Pewnie nikt ci tego nie mówił, ale od lat należy do nas dom. Położony na brzegu lasu, wystarczająco daleko od drogi, żeby mieć tam spokój, ale nie na tyle, żeby go nie zauważyć. Jest jednopiętrowy, z dużą kuchnią i tarasem, który wychodzi na położone nieopodal jezioro. Niestety, nie nadaje się do pływania. Nie żyją w nim żadne ryby, a woda nawet w najgorętsze dni lata jest lodowato zimna. Jeśli chodzi o sam budynek, to nic nie zmienialiśmy. Meble przejęliśmy po poprzednich właścicielach, których nigdy nie poznaliśmy. Wszystkie zrobione są w ciemnym drewnie, przypuszczam, że wyciętym z lasu, który rośnie wokół domu. Niektóre, naprawdę przerażające, mają wyrzeźbione ludzkie twarze, wykrzywione w najdzikszych, najdziwaczniejszych grymasach. Ojciec chciał je od razu wyrzucić, ale wydawały się należeć do tego miejsca i coś powstrzymało nas od porąbania je na szczapy i spalenia w ognisku. Wspominałam już o lesie… Drzewa rosną tam bardzo gęsto i wysoko. Słońce zagląda przez okna, dopiero kiedy stoi wysoko na niebie tak, jakby nie mogło się przebić przez głęboką zieleń koron. Mój dziadek powiedział kiedyś, że czuje się tam prawie jak w kościele. I choć brzmi, to nieco dziwacznie – chyba miał rację. W wakacje zdarzało mi się tam jeździć na długie tygodnie, ale nigdy nie usłyszałam nawet jednego ptaka, czy zwierzęcia przemykającego gdzieś między krzakami. To nie oznacza oczywiście, że w ogóle ich tam nie ma.
Byłam niewiele starsza od ciebie w dniu, kiedy spotkałam pierwsze z nich. Siedziałam na werandzie popijając mrożoną herbatę i ostatnią rzeczą, której się spodziewałam, był odgłos potężnych łap stąpających po naszym świeżo skoszonym trawniku. Potężny kształt wyłaniał się zza rogu. Miał poszarpane, niemal całkiem siwe futro, ogromne – choć połamane – pazury i cielsko, które wydało mi się najbardziej przerażającą rzeczą, jaką stworzył Bóg. Niedźwiedź przystanął, uniósł łeb do góry i zaczął węszyć. Nagle odwrócił się w moim kierunku i zobaczyłam… Bielmo na jego oczach.
Był zupełnie ślepy, ale mogłabym przysiąc, że wiedział, że tam jestem i patrzę na niego. Potężna paszcza poruszyła się, jakby chciał zaryczeć. Zamiast tego, z jego piersi wydobył się tylko cichy i niepokojąco ludzki jęk. Łapy, które wydawały się solidne niczym dęby, ugięły się pod nim i runął gwałtownie, jak ścięte drzewo. Z pyska popłynęła mu krew wsiąkając powoli w ziemię.
Nie wiem, czy mam rację, ale wydaje mi się, że jego śmierć przywróciła temu miejscu dziwne właściwości. Dotąd uśpione, teraz rozbudziły się na nowo…. Od tamtego dnia zawsze, gdy przyjeżdżaliśmy, znajdowaliśmy truchła zwierząt – ptaków, wilków, saren – w różnym stopniu rozkładu, rozsiane po całej posesji. Dziadek z ojcem przenosili je do lasu bez słowa, wymieniając porozumiewawcze spojrzenie, którego sensu nie potrafiłam pojąć. – Ciocia zakopała stopy w ciepłym piasku i zatrzęsła się, jakby to wspomnienie było namacalnie zimne.
Nie miałem już pojęcia, czy opowiada prawdziwą, czy straszną, lecz wymyśloną historię. Tak czy inaczej – nie mogłem przestać jej słuchać.
– Właściwie, to nie wiem, czy dobrze robię opowiadając ci to wszystko… Masz wakacje, nie powinieneś myśleć o takich rzeczach.
– Ależ nie – gorączkowo potrząsnąłem głową – Proszę ciociu, to najciekawsza rzecz, jaką kiedykolwiek słyszałem.
– Naprawdę? Niech ci będzie. Lato ustąpiło jesieni, ta niepostrzeżenie zmieniła się w zimę. Zdążyłam już zapomnieć o niedźwiedziu i martwych zwierzętach. Spisywałam listę świątecznych prezentów, kiedy zadzwonił telefon. Odebrała go mama. Nie mówiła dużo, głównie słuchała. Miałam już wtedy trzynaście lat i doskonale zdawałam sobie sprawę, że stało się coś złego. Gdy skończyła, odłożyła słuchawkę i stała tak przez chwilę, rysując palcem niewidzialne wzory na tarczy telefonu.
Poprzedniego wieczoru zaginął dziadek.
Całą rodziną szukaliśmy go od świtu do późnej nocy. Wykonaliśmy setki telefonów do znajomych, przetrząsnęliśmy wszystkie szpitale i kostnice. Nigdzie go nie było. Do miejsca, które nazywał „kościołem", pojechaliśmy na samym końcu, bez większych nadziei.
Wyruszyliśmy następnego dnia z samego rana i dotarliśmy do celu wczesnym popołudniem. Samochód dziadka stał schowany w cieniu na samym końcu podjazdu. Drzwi od strony kierowcy były otwarte na oścież, a kluczyki wisiały w stacyjce. Przez moment wydawało mi się, że gdy na nie spojrzałam – zakołysały się, ale to było tylko złudzenie. Nasze kroki zadudniły po deskach werandy – oprócz nich nie było słychać niczego. Przeszliśmy przez ciemny przedpokój i opustoszałą o tej porze roku kuchnię, wprost do salonu.
Drzwi na taras były otwarte na oścież. Wszystkie meble, prócz skórzanego fotela, stały pod ścianami, tak, że ten, kto na nim siedział, znajdował się w centralnym punkcie pokoju. Poczułam, jak tata kładzie mi rękę na ramieniu i drżącym głosem prosi, żebym poczekała w aucie. Nie wiem, czy nie posłuchałam go celowo, czy coś kazało mi podświadomie zignorować to, co powiedział. Nim zdążył mnie zatrzymać, stałam już przy zwykłym, lecz przerażającym wtedy meblu, odwróconym do nas oparciem.
Znalazłam dziadka. Martwe oczy miał szeroko rozwarte, podobnie jak usta. Sine dłonie były tak mocno zaciśnięte na wychudzonych nogach, że wyglądały jak szpony. Czarny, elegancki garnitur, był ubrudzony czymś, co wyglądało jak odchody małych zwierząt. Mama zaniosła się szlochem i prawie na oślep wybiegła z domu.
Wtedy stała się rzecz, która jeszcze przez wiele nocy prześladowała mnie w koszmarach.
Dziadek poruszył językiem. Ojciec głośno wciągnął powietrze, a ja nie byłam w stanie poruszyć, choćby najmniejszym palcem. Spomiędzy napuchniętych, martwych ust, wyszedł pająk. Plótł sieć, której sieci ginęły w mroku gardła. Zrobiło mi się niedobrze i słabo na myśl o pajęczynie rozpostartej głęboko w jego wnętrznościach.
Wychodząc z domu nie dawało mi spokoju to , co zobaczyłam w oczach dziadka. Choć szeroko otwarte – nie było w nich strachu ani spokoju. To było coś innego. Jakaś duma, odwaga granicząca z zuchwałością. Pomyślałam, że w chwili mojej śmierci chciałabym móc spoglądać przed siebie dokładnie tak samo…
Ciocia podniosła się z leżaka i zaskakująco lekkim krokiem podbiegła w stronę morza. Przytuliła się do męża, a kiedy ten odwrócił się, żeby ją pocałować, pchnęła go ze śmiechem do wody. Zrozumiałem, że to koniec historii i chociaż bardzo bym prosił, to nie dowiem się już niczego więcej.
Rodzice zaczęli pakować rzeczy i niecałe pół godziny później ruszyliśmy do hotelu. Na kolację wszyscy wzięliśmy sobie krewetki, tata pozwolił mi wypić cały kieliszek wina, a ciocia znowu zachowywała się jak ciocia i ciągle rzucała żartami. Niektóre z nich były całkiem śmieszne.
Rano już jej nie było. Nie znaleźliśmy jej martwej w hotelowym łóżku, pod prysznicem, czy na plaży. Zostawiła wszystkie rzeczy tam, gdzie leżały i dosłownie rozpłynęła się w powietrzu. Nikt nic nie widział. Wujek szalał z niepokoju, rodzice wypominali sobie, że to drugie powinno było coś zrobić. A ja? Siedziałem na balkonie i w ogóle się nie odzywałem. Dobrze wiedziałem, dokąd pojechała. Dzień wcześniej powierzyła mi sekret i nie miałem zamiaru zawieść jej zaufania. Miałem tylko nadzieję, że przed śmiercią zdążyła zobaczyć to samo, co dziadek. I że umarła szczęśliwa.
Jeszcze tego samego dnia wróciliśmy do domu i moje wakacje skończyły się w połowie lipca, zanim jeszcze na dobre się rozpoczęły. Jak przez mgłę pamiętam pogrzeb i ciche rozmowy dorosłych, z których wyławiałem pojedyncze zdania i słowa.
"… Nie mogła… sama…".
"szybko? ".
"…Tym… fotelu".
„absolutna cisza"
" pajęczyny".
"całkiem sama… Przerażające".
"las".
"dom".
"Ten dom…".
Chodziłem pomiędzy nimi ze spuszczoną głową i uśmiechem na twarzy.
Czekałem.
Czekałem, aż wszyscy pójdą, żeby zbliżyć się do otwartej, wyłożonej atłasem trumny, odchylić powiekę cioci i sprawdzić, czy udało jej się odejść, tak jak chciała.
Zapomniałem, że wszyscy mieli mnie tylko za dzieciaka, który za bardzo nie rozumie, co się teraz dzieje i przestraszony, plącze się bez sensu po pokojach. Gdy tylko zbliżałem się do zwłok – dorośli mnie wyganiali.
„Nie powinieneś oglądać takich rzeczy."
Następnego dnia w telewizji transmitowali mecz mojej ulubionej drużyny i zapomniałem o tajemnicy domu, do którego droga wiedzie przez pajęczyny i cienie.
Ponowne rozważania nad śmiertelnością dopadły mnie dopiero na drugim roku studiów. Wszystko zaczęło się od, wydawałoby się niewinnych, problemów ze wzrokiem. Złożyłem je na karb wyczerpania sesją i obiecałem sobie odstawić na dłuższy czas wszelkie używki. Podwójne widzenie, jednak nie ustępowało, a wzdłuż kręgosłupa zacząłem odczuwać dokuczliwe bóle, jakby ktoś raził mnie prądem.
Diagnoza była równie prosta, co bezlitosna: sclerosis multiplex, zwane też stwardnieniem rozsianym. Wszelkie prognozy, co do przebiegu choroby były bezcelowe – u każdego pacjenta przebiega ona inaczej. Mogłem w szybkim tempie stać się inwalidą, równie dobrze objawy mogły być rzadkie i nie utrudniać mi normalnego funkcjonowania. W mojej naturze nigdy nie leżało bezczynne oczekiwanie na to , co przyniesie los. Postanowiłem walczyć i, jakkolwiek banalnie, by to nie brzmiało, żyć pełnią życia.
Ożeniłem się z niską dziewczyną o dużych piersiach i małych, różowych brodawkach. Byliśmy w sobie bardzo zakochani. Mieszkaliśmy w ciasnym, ale gustownie urządzonym mieszkaniu. Często kochaliśmy się na pralce. W piątki lubiliśmy oglądać azjatyckie thrillery, które ściągaliśmy z Internetu. Czasem jedliśmy lody truskawkowe, czasem zamawialiśmy pizzę.
Z powodu mojej choroby nie zdecydowaliśmy się na dziecko.
Pomysł o adopcji dojrzewał w nas długie miesiące, wiele nocy przesiedzieliśmy opatuleni kocami, omawiając wszystkie za i przeciw. Pamiętam, jak moja żona sięgnęła po swój ulubiony, zielony kubek z herbatą, wzięła spory łyk i zaczęła przekonywać mnie do czegoś, czego wcześniej nawet nie brałem pod uwagę. Gdy skończyła – nie miałem żadnych wątpliwości, że właśnie tak powinniśmy postąpić. Zawsze uważałem, że i tak mamy mnóstwo szczęścia, podzielenie się nim z kimś, kogo los potraktował gorzej niż nas, wydawało się najoczywistszą rzeczą pod słońcem.
Złożyliśmy wszystkie potrzebne papiery, co już samo w sobie było nielichym osiągnięciem biorąc pod uwagę biurokratyczną drogą przez mękę. Kobieta prowadząca nasz proces adopcyjny skrupulatnie upewniała się, czy naprawdę chcemy to zrobić. Za każdym razem zgodnie przytakiwaliśmy, nim zdążyła dokończyć pytanie.
Chłopczyk pojawił się w naszym życiu pod koniec listopada i był piękny, mądry, najdoskonalszy na świecie. Miał sześć lat, brzuch, który zdradzał zamiłowanie do słodyczy, cienkie blond włosy, a w lewej ręce zawsze trzymał szarego misia o wielkich, kręcących się oczach z czarnych guzików.
Chłopczyk był naszym ukochanym, wymarzonym dzieckiem.
Chłopczyk cierpiał na autyzm.
Wiedzieliśmy, że będzie trudno. Był wyjątkowo impulsywny, przejawiał skłonności do samoagresji. Uspokajały go jedynie rzeczy, które się obracały, tak jak oczy jego zabawki. Potrafił godzinami bawić się kurkami w wannie, czy pokrętłem na starym radiu, które postawiliśmy w jego pokoju.
Czasem zdarzało mi się myśleć, że spróbowaliśmy już wszystkiego i zrezygnowany wbijałem wzrok w ścianę. Mimo to nie poddawaliśmy się, chociaż to moja żona była motorem napędowym tej domowej kuracji. Krok po kroku, spokojnie, czasem bez słów, a tylko dotykiem, oswajaliśmy się ze sobą.
Pewnego piątku wróciłem zmęczony z pracy i padłem na kanapę. Leżałem tak z zamkniętymi oczami, kiedy usłyszałem miękkie kroki zmierzające w moim kierunku. Spojrzałem w stronę, z której dochodziły i zobaczyłem…
Cień.
Kierował się w moją stronę. Pod wpływem mętnego wspomnienia z bardzo dawna, dostałem gęsiej skórki. Coś mi to przypomniało, ale, wtedy nie wiedziałem jeszcze co. Cień drgnął, a jego właściciel ruszył w moją stronę. Wtedy po raz pierwszy objął mnie mój adoptowany… Nie.
Objął mnie mój syn.
Poczułem jak łzy napływają mi do oczu i odwzajemniłem mocno uścisk. Słyszałem jak bije jego serce i jestem pewien, że moje biło dokładnie tym samym rytmem, tak jakby szukały się przez te wszystkie miesiące, a teraz w końcu znalazły i miały już zawsze razem pompować krew i uczucia, które do siebie żywiliśmy.
Późnym wieczorem nasza trójka zasnęła razem i to był jeden z tych momentów, do których chcemy wracać, kiedy wszystko się wali, a nam pozostaje tylko bezsilnie wyć.
To było w piątek, pod koniec marca.
Pierwszy poniedziałek kwietnia był bardzo ładny. Głęboko wciągałem powietrze do płuc i wyobrażałem sobie, że wypełniają się wiosną. Zewsząd dobiegało szczekanie psów wyczuwających, że miesiące, podczas których marzły im łapy, mają się ku końcowi. W blokach okna były pootwierane na oścież, firanki rzucone gdzieś w kąt nie zasłaniały cieni właścicieli, którzy miotłami pozbywali się pajęczyn z rogów sufitu. Jeśli chodzi o mnie, to od dawna nie miałem zawrotów głowy, czy drżenia rak.
Wszystko wracało do życia i nawet nasza klatka schodowa zdawała się nabierać intensywniejszych, niemal pastelowych kolorów.
Stanąłem przed drzwiami, włożyłem klucz do dziurki.
I ogłuchłem. Czułem – nie słyszałem – nieznośne dźwięczenie w uszach i nie wiedziałem, dlaczego wszystko się trzęsie. Zamiast stać – leżałem, tył czaszki zaczynał pulsować, jakby coś w niej rosło. Ktoś chwycił mnie pod ręce i zaczął ciągnąć w dół schodów. Stopy obijały mi się o stopnie, próbowałem coś powiedzieć, ale w szoku odgryzłem sobie czubek języka i zamiast słów z ust wyleciał mi kawałek mięsa. Nie wiem, jak mogłem nie zauważyć płomieni, które pożerały piętro, połamanych drzwi, które podobno uderzyły wprost we mnie, czy szkarłatnych plam na ubraniu.
W mieszkaniu eksplodował gaz. Nasz syn zginął na miejscu – stał przy samej kuchence, kiedy to się stało. Nawet nie zdążył poczuć, jak szalona chmura ognia unosi go pod sufit, mięsień po mięśniu rozrywa jego delikatne ciało, a zwęglone szczątki rozsmarowuje po ścianach.
Żona zmarła w szpitalu. Nie odzyskała przytomności. Smutną ironią było to , że poparzenia, których doznała i tak zmieniłyby jej życie w piekło. Nigdy już nie mogłaby biegać, chodzić, czy nawet załatwiać się samodzielnie.
Policja uznała wszystko za nieszczęśliwy wypadek i zamknęła sprawę. Jak mało wiedzieli! Podobnie, jak wiele lat temu, tylko ja znałem całą prawdę. Ale tym razem nie uśmiechałem się spoglądając na trumnę.
Zastanawiałem się, co robiła moja ukochana, kiedy nasz dotknięty autyzmem synek wchodził do kuchni. Przeczołgiwał się , jak to miał w zwyczaju, pod nogami krzeseł, mijał stół, pewnie po drodze skopał drzwi od zamrażarki. Może krzyknął i podskoczył parę razy przed kuchenką. Mógł przechylić głowę, zanim poczuł jak ogarnia go spokój, kiedy zaczął bawić się tymi dziwnymi, lśniącymi rzeczami, które tak fajnie się kręcą.
Upojeni iluzją normalności, zapomnieliśmy, że ani na chwilę nie powinniśmy spuszczać go z oka.
Gdyby nie piątkowy wieczór – nigdy nie zostałby sam w kuchni, żeby bawić się kurkami od gazu.
Miałem zamiar zatrzymać się na parę dni u moich rodziców, lecz przerażony myślą o wszystkich litościwych spojrzeniach i wyrazach współczucia – szybko zarzuciłem ten pomysł. Celowo i z premedytacją wpędziłem się w alkoholizm. Jadowicie bolesny kac występujący na przemian z otępieniem pozbawiał mnie czasu na rozmyślania. Mógłbym powiedzieć, że zapomniałem o mojej chorobie, ale to nie byłaby prawda. Od ponad czterdziestu ośmiu godzin miałem potworne zaburzenia równowagi, nie mogłem też wydusić z siebie ani jednego zdania, które nie zamieniłoby się w bełkot.
Przestałem walczyć, poddałem się i marzyłem o bolesnej śmierci. Zdarzało mi się myśleć o samobójstwie: zawiesiłem już nawet sznur na hotelowym żyrandolu, ale nie zdołałem się wdrapać na krzesło – nogi odmówiły mi posłuszeństwa. Leżałem, spoglądając przez pętlę na sufit i próbowałem powstrzymać łzy. Wtedy usłyszałem ciche, niemal nieśmiałe drapanie w podłogę pod łóżkiem. Nim zdążyłem się odwrócić, zobaczyłem, jak wszystkie cienie w pokoju zwróciły się w moją stronę. I ten potężny, który rzucała szafa, drugi, nieco mniejszy, od szafki nocnej i te drgające, od zasłon. Przypomniałem sobie wszystko , co powiedziała mi ciocia w tamto lipcowe popołudnie. Wiedziałem już, co wydaje dzwiek spod łóżka. Podczołgałem się w jego kierunku i odchyliłem opadającą na podłogę kołdrę.
A potem pozwoliłem, żeby pajęczyny oplotły mi oczy.
Przez następnych kilka tygodni czułem się nieco lepiej, choć ręce wciąż mocno mi drżały i zdarzały się dni, kiedy wylewałem całą wodę ze szklanki, nim zdołałem ją podnieść do ust. Wbrew wcześniejszym obawom zamieszkałem u rodziców. Staraliśmy się nie wchodzić sobie nawzajem w drogę i jedynymi wspólnymi momentami były milczące obiady i kolacje. Nocami szukałem dokumentów, które mogłyby mnie naprowadzić na ślad domu. Zbadałem każdy zakamarek, zajrzałem do najciemniejszych kątów. Mimo to – nic nie znalazłem. Nie miałem wyjścia, musiałem porozmawiać z nimi.
Ojciec udawał, że nie wie, o co chodzi, matka próbowała zmieniać temat. Z każdym kolejnym słowem coraz wyraźniej czułem, jak domyślają się, co chcę zrobić i rozpaczliwie próbowali mnie odwieść od szalonego, według nich, pomysłu. Równie zrezygnowany, co wściekły wyszedłem, mocno trzaskając drzwiami. Musiał być sposób, żeby to z nich wyciągnąć.
Musiał być!
Zegar wybijał trzecią w nocy, gdy wróciłem. Pod pachą kurczowo ściskałem wypchaną po brzegi reklamówkę. Drut kolczasty, który w niej schowałem, przebił torbę i ranił mi skórę, jakby chcąc ostrzec przed tym, co chciałem… Co musiałem zrobić. Wahadło, sekunda po sekundzie, odmierzało moje kroki. Stanąłem przed ich sypialnią i najciszej, jak mogłem wyciągnąłem tasak. Ręka bardzo mi drżała i w duchu przeklinałem z całych sił przeklętą chorobę. Zanim jednak zrobiłem, choć krok w kierunku łóżka rodziców, zamknąłem oczy i bezgłośnie poruszając ustami zacząłem liczyć do dziesięciu.
Nie dotarłem nawet do ośmiu, kiedy poczułem, jak czyjaś dłoń łapie mnie za ramię.
– Co robisz, synu? – Ojciec patrzył na mnie łagodnie, ale bez współczucia.
– Ja… Ja… – Nie wiedziałem, co powiedzieć człowiekowi, którego jeszcze chwilę wcześniej miałem zamiar torturować. Patrzyliśmy na siebie, czekając, aż ten drugi przerwie milczenie. Ojciec odchrząknął i sięgnął do kieszeni spodni. Wyciągnął z niej równo poskładany kawałek papieru. Nie musiałem pytać, co to jest. Zamiast podziękowania – pokiwałem głową. Objęliśmy się i poczułem się, podobnie jak wtedy w piątek pod koniec marca. Włożyłem mapę do klapy marynarki i wybiegłem z pokoju. W lustrze zobaczyłem jeszcze, jak ojciec obraca się, żeby coś mi powiedzieć, ale nie zatrzymałem się.
Bałem się, że jeśli to zrobię nie znajdę już w sobie tyle siły, by ich zostawić.
Nie tak miało wyglądać nasze pożegnanie.
Przez całą drogą walczyłem z uporczywym bólem. Kilka razy musiałem zjechać z szosy, bo nie miałem pojęcia, która z dwóch dróg jest tą prawdziwą. Ale parłem przed siebie, jakby od tego zależało moje życie. I prawie tak było, tyle że zamiast życia – stawką była tu śmierć.
Prawie przegapiłem skręt w polną drogę, przy której stała brudna tabliczka z naszym nazwiskiem. Wycofałem i wjechałem w gęstą mgłę. Poczułem się, jak ślepiec błądzący po nieznanym, opustoszałym mieszkaniu, ale podświadomie czułem, że jadę w dobrym kierunku. Miałem ochotę zamknąć oczy i pozwolić, żeby wszystko działo się gdzieś indziej, obok mnie. Zwolniłem i samochód leniwie potoczył się przez pokłady błota i traw. Czułem, jak ogarnia mnie senność – wynik zużycia całej adrenaliny na szaleńczą nocną jazdę. Nie jestem pewien, ale mogła, to być też atmosfera, którą roztaczał wokół siebie dom.
Dom, który czekał na mnie przez całe życie, a teraz wyłonił się z mgieł, jak rosiczka wabiąca naiwnego owada.
Zaparkowałem przy samych schodach. Podjazd prowadzący do garażu był całkowicie zarośnięty.
Było zimno, jezioro odpychało wilgocią, wszystkie stopnie prowadzące na ganek były zbutwiałe, a wokół panowała cisza, jakiej nigdy wcześniej nie słyszałem.
Podmuchy wiatru szarpały źdźbła traw, które ocierając się o siebie w ogóle nie szeleściły. Spomiędzy sosen rosnących na samym skraju lasu wyszło jakieś stworzenie. Wydawało się, że uważnie mierzy mnie wzrokiem, zanim znikło w szachownicy lasu i mgły. Nie dobiegły mnie stąpnięcia łap grzęznących w torfowiskach, czy tętent kopyt łamiących spróchniałe gałęzie.
Absolutna, pierwotna cisza.
Chciałem wrzasnąć, ale krzyk uwiązł mi w gardle. Bałem się, że otworzę usta i nie wydobędzie się z nich żaden dźwięk. Mogłem jeszcze się wycofać – ale nie chciałem.
Rozejrzałem się wokół siebie i rzuciłem kluczyki od auta najdalej, jak mogłem.
Wchodząc do domu czułem, jak zapominam o rzeczach, które miały kiedyś dla mnie znaczenie – tak jakby nie mogły wydostać się z pajęczyny mlecznobiałej mgły za oknami.
W środku unosił się zapach stęchlizny i lasu. Wszystko – przekrzywione ściany, połamane meble o pozdzieranych obiciach, rozmazane, wyblakłe obrazy, poczerniałe podłogi – nosiło znaki wilgoci. To, razem z ciężkim powietrzem i drobnymi pyłkami unoszącymi się wokół mnie, sprawiało wrażenie, jakbym już teraz znalazł się w zupełnie innym świecie. Złapałem się na tym, że wstrzymuję oddech i przystaję, czekając, aż zza ściany lub spod podłogi wyłoni się jakiś nieludzki, mroczny kształt.
Ale oprócz mnie, była tu tylko cisza. Nie zakłócały jej ani moje kroki ani skrzypienie drewna – wszystkie odgłosy były mocno przytłumione, jakby dobiegały z głębi oceanu. Prawie nie czułem prawej nogi i ciągnąłem ją za sobą, jak kawał drewna.
Nagle czerń przedpokoju zmąciły rozedrgane promienie słońca.
Znalazłem się w salonie. Wydawał się być prawie nietknięty piętnem rozkładu. Ściany, zupełnie inaczej niż w reszcie domu, trzymały się idealnie prosto. Szklane drzwi, rozciągające się na całą długość tarasu, wyglądały, jakby ktoś dokładnie je umył tuż przed moim przybyciem. Może było to tylko złudzenie wywołane faktem, że pokój był pusty, nie licząc ogromnego, czarnego fotela stojącego dokładnie pośrodku.
„… Stałam już przy zwykłym, lecz przerażającym wtedy meblu…"
Chyba do samego końca, nie wierzyłem, że to miejsce istnieje naprawdę. A jednak stałem w salonie patrząc na fotel, na którym zmarł mój pradziadek, moja ciocia i wiele, wiele innych osób z naszej rodziny, których nigdy nie poznałem. Dopiero teraz dotarło do mnie, że to stanie się już, za chwilę, teraz. Oparłem się plecami o ścianę i wziąłem głęboki oddech. Gdy wypuszczałem powietrze, podświadomie zauważyłem, że coś się zmienia.
Coś.
Patrzyłem wprost przed siebie, gdy cienie drzew zafalowały, jak pod wpływem ostrego porywu wiatru i przepełzły przez szyby wolno niczym węże, po czym zaczęły wić się w moim kierunku. Pyłki, unoszące się dotąd bezwładnie w powietrzu, zawirowały tworząc cieniutkie pajęczyny, które powoli, palec po palcu, oplatały moje dłonie.
Strząsnąłem je gwałtownymi ruchami i bez pośpiechu zbliżyłem się do fotela.
Miękko opadłem na siedzenie i obserwowałem jak cienie wypełniają pokój.
Ustąpiło podwójne widzenie, niedowład nóg – poczułem się, jak normalny, zdrowy człowiek.
Wyprostowałem się na oparciu i pojąłem prawdziwą istotę tego miejsca.
Dom nie dawał spokoju ani ukojenia. Pozwalał za to zobaczyć śmierć taką, jaka jest naprawdę – nie była końcem, lecz najstraszniejszą i najbardziej samotną chwilą przed końcem istnienia.
Ale dawał coś jeszcze – szansę, krótką jak mgnienie oka, na stoczenie boju z własnym przerażeniem, splunięcie mu w twarz i pogrążeniu się w przerażającej nicości z wysoko uniesioną głową.
Bez gnicia w przemoczonych moczem, starczych ubraniach, bez fałszywego szlochu i dotyku bliskich myślami błądzących już wokół kosztów pogrzebu, bez obcej pielęgniarki trzymającej za rękę w brudnym szpitalu.
Wbiłem palce głęboko w oparcia, aż poczułem, że zrogowaciała skóra boleśnie wchodzi pod paznokcie. Serce waliło mi jak oszalałe, strużki potu zalewały czoło, gdy szeroko otwartymi oczami zuchwale spoglądałem w nadchodzącą nicość. Czułem, jak umieram – opleciony pajęczynami, ukryty w cieniach tego dziwnego miejsca, którego genezy miałem nigdy nie poznać.
Wiedziałem już, że nie spotkam nikogo po drugiej stronie, że nie ma drugiej strony, że moją żonę i synka zjadają ślepe, białe robaki o obłych cielskach.
Dom naznaczył moją śmierć godnością, ale nie nadał jej sensu.
A przecież tak bardzo chciałem, żeby było na odwrót.
Bardzo fajne opowiadanko, ode mnie 5.
Zaufaj Allahowi, ale przywiąż swojego wielbłąda.
Świetnie napisane i bardzo intrygujące, ode mnie 5.
Choć szczerze powiedziawszy raczej wątpię czy trzynastolatki myślą o tym, że w chwili swej śmierci chciałyby móc spoglądać przed siebie z dumą i odwagą graniczącą z zuchwałością.
To chyba przeoczenie: Plótł sieć, której sieci ginęły w mroku gardła.
Eleganckie i klimatyczne. Poprawiło mi humor. O niebo lepsze od Twojego drugiego op. Szócha!
Wychodząc z domu nie dawało mi spokoju to , co zobaczyłam w oczach dziadka.
Gdy wychodziłam z domu, wciąż/ nadal/ bez przerwy itp. myślałam o tym, co zobaczyłam/ dojrzałam w oczach dziadka.
Imiesłów współczesny niepoprawnie użyty.
Dość mocne opowiadanie. Dobrze, jak dla mnie, napisane. Dałbym piątkę.
Dałem 5, bo dobrze zaplanowane i napisane. Trochę przeszkadzał mi za bardzo narracyjny tok opowieści ciotki. Tak się nie opowiada historii werbalnie (ustami, gębowo, językiem mówionym). Język dialogów mógłby być bardziej potoczny.
Niekoniecznie, Erreth. To zależy od danej osoby i od tematu. Rozejrzyj się i przysłuchaj --- pomijając maniery przeróżne, w którejś chwili zauważysz, że dostosowanie tonu wypowiedzi do tematu następuje u bardzo wielu osób niejako automatycznie.
Rozumiem, ale. Po prostu utrudniało mi odbiór treści to, że ktoś w dialogu wysławia się tak kunsztownie. Subiektywne odczucie? Może.