- Opowiadanie: mrozik130 - Za mgły otchłanią

Za mgły otchłanią

Zapraszam do czytania i komentowania

Dyżurni:

ocha, domek, syf.

Oceny

Za mgły otchłanią

Za Mgły otchłanią

 

Krwistoczerwona strzała przeleciała przed głową niskiego, brodatego człowieka niosącego kufle wypełnione ciemną pienistą cieczą. Rozległ się dźwięk tłuczonego naczynia.

– Tak to się robi! – Jasnowłosy elf wyszczerzył zęby w zawadiackim uśmiechu. W ręce trzymał drewniany łuk. – Łyso ci, Umbragenie?

– Ile razy mam powtarzać byś mnie tak nie nazywał – odrzekł sucho mroczny elf i napiął cięciwę swojego łuku.

– Panowie. – Spokojnie zwrócił się do elfów brodaty. – Rozumiem, że jesteście znudzeni, ale naprawdę proszę byście w moim domu nie posyłali strzał, gdzie tylko się da. Gdy żona wróci z południa, oberwie mi się, psia jego mać, za te potłuczone garnki.

– Przestań jęczeć, Yorn. I błagam cię… nie rozśmieszaj mnie z tą żoną. Od kiedy to patrzysz na kobiety niby.  – Jasnowłosy spojrzał krytycznie na tego drugiego, o lekko fioletowej karnacji elfa napinającego łuk. – Nie tak! Ramiona wyżej, masz być wyprostowany inaczej nie będziesz miał siły na utrzymanie napiętej cięciwy.

– Kurwa! – zaklął brodaty. – Jakoś przecież muszę utrzymywać pozory normalności. Niektórzy w Horendum chyba coś podejrzewają, bo jakoś krzywo na mnie patrzą ostatnio. Jeszcze trochę i będę musiał wynająć jakąś kurwę, wiecie… że niby żona. Pokręci się po wiosce ze dwa tygodnie, ludzie ją zobaczą, to może w końcu na jakiś czas zakleją się im gęby.

– Noo, lepiej, żeby któryś z sąsiadów w końcu tą twoją starą zobaczył, bo ile dobrze pamiętam to u was w Nordrycji za zmienną orientację raczej nikt nie poklepie po ramieniu z uśmiechem – zauważył jasnowłosy elf.

– Ano, śmierć w najlepszym wypadku albo kastracja – odparł brodacz.  – I już sobie nie podupczysz, psia jego mać.

– Obleśny jesteś Yorn, wiesz? – Elf uśmiechnął się krzywo.

Mroczny elf wypuścił strzałę, lecz zamiast w gliniany dzbanek trafiła ona w ścianę. Ten drugi skrzywił się i westchnął, patrząc na towarzysza z dozą udawanej pogardy.

– Aluna, Aluna, Aluna, obyś w łóżku miał lepszego cela, w innym wypadku możesz co najwyżej dorobić się jedynie nędznego bękarta z jakąś kurwą.

Ciemnowłosy elf cisnął łukiem o podłogę.

– No Yaris. Przegiąłeś! – powiedział sucho i wyciągnął rękę w kierunku tego drugiego, który po chwili leżał bezwładnie na ziemi.

– Magią na mnie? Już ja ci dam!  – krzyknął obalony elf i runął z impetem na towarzysza. Po chwili obaj leżeli już na ziemi i rozpoczęli szamotaninę.

– Yorn, nie zwracaj uwagi na tych pajaców, tylko przynieś w końcu nam to piwo – krzyknął wysoki i umięśniony człowiek siedzący za stołem po drugiej stronie izby. Obok niego był młodszy mężczyzna, ubrany w skórę niebieskiego wilka szablastego. Patrzył z rozbawieniem na chłopca kucającego przy ścianie, który z wielkim zapałem łapał myszy na przynętę. Po drugiej stronie stołu siedział zajęty jedzeniem krasnolud. Gdy tylko brodaty Yorn przyniósł piwo, ten chwycił łapczywie kufel i ochlapując swoją długą brodę wziął kilka głębokich łyków po czym obficie beknął.

– A ty, Harid mógłbyś zachować przynajmniej pozory jakiejś kultury – rzucił młody mężczyzna, odrywając wzrok od dziecka.

– A co ty, Panie, na zamku pod spódnicą hrabiny wychowany, że tak cię bolą moje maniery? – Krasnolud spojrzał przenikliwie w niebieskie oczy tamtego i otarł mokrą brodę nadgarstkiem. – A właściwie ich brak – dodał z nieudawaną satysfakcją w głosie.

– Kiedyś moja rodzina była bogata i szanowana, z tytułem szlach…

– Przestań pierdolić, Oston – rzucił krasnolud i przeczesał dłonią swoje rude włosy. – Jesteś takim samym wyrzutkiem jak my wszyscy. To skąd pochodzisz nie ma już znaczenia.

– Ano nie ma – szepnął smutno tamten.

– Skończcie jałowe dyskusje wy wszyscy – przerwał starszy mężczyzna. – Lepiej mi powiedzcie gdzie jest Glynsag. Co on zabłądził w tym lesie, do cholery?

– Nie zdziwiłbym się! – wrzasnął elf Yaris przygnieciony do ziemi przez Alunę, którego twarz zakryły ciemne, gęste włosy. – Niby Alseid, a tyle ma wspólnego z naturą, co… – zawiesił się i uśmiechnął paskudnie – …co ten Umbragen z celnością.

Za te słowa oberwał mocny cios w lewe oko. Brodaty Yorn wrócił z kuchni z kolejnymi kuflami ciemnego piwa i usiadł za stołem przy reszcie.

– Noo panowie, to co was tu znowu sprowadza?

– A co innego może nas panie sprowadzać jak nie pieniądze – odparł krasnolud Harid. – Teraz jeno na południu spokój, zimno się robi, to i bestie się pochowały, potwory z nor nie wyłażą, a roboty żadnej nie ma. A tu na północy zawsze coś się trafi. Zawsze ktoś wygrzebie z sakiewki te kilka syntów.

– Słyszałeś coś Yorn, czy ktoś nie potrzebuje usług najemników, ochroniarzy, czy coś w naszej branży? – zapytał Oston. Yorn podrapał się po gęstej brodzie.

– Hmm – Zadumał się. – Werif z sąsiedztwa mówił, że ma problemy z zakopnikami, ale to raczej robota dla ogrodnika nie dla was. Pomyślmy, psia jego mać… Na południe stąd raczej żadnych problemów osadnicy nie mają; magowie z wiszących zamków też jakoś ciągną, gorzej z samą północą. W Norabeim, to jest pięćdziesiąt mil stąd na północny zachód, kupiec Rafer może mieć coś dla Was. Ostatnio była tu jego karawana, skarżył się na bestie utrudniające mu handel z daleką północą, z ostatnimi osadami. Powinniście się udać do niego.

– Może po drodze coś się jeszcze trafi – rzekł umięśniony, starszy mężczyzna. Towarzysze nazywali go Flenn.

– Niewykluczone psia jego mać. Ostatnimi czasy wszędzie pełno jakiegoś cholerstwa, no ale to jak już wam mówiłem, głownie na północy. Nieraz słyszałem o ogromnych watahach wilków szablastych grasujących w pobliżu Białego Lasu. Wiecie ile jest warte jedno futro takiego wilka?

– Domyślamy się, jednak nie interesuje nas sprzedaż skór ani handel trofeami. To dobre dla starszych osób w naszej profesji. Wolimy pewne pieniądze od zleceniodawcy, niż uganianie się bez sensu po lasach za jakimiś wilkami, utopcami, czy innym lichem – odparł Oston, a jasne włosy opadły mu na czoło. Do stołu przysiedli się elf Yaris, rozbawiony, choć cały poobijany oraz  ponury Aluna, który chwyciwszy kufel z piwem powąchał jego zawartość i z grymasem odłożył z powrotem na stół.

– Harpunnicy z Tatabuk widzieli podobno Widmo Północy – powiedział Yorn z przejęciem.

– Te prostaczki zawsze widzą nie to co trzeba, szczególnie po kilku głębszych – wtrącił Yaris i roześmiał się, lecz umilkł gdy zobaczył, że jego słowa nikogo nie rozbawiły.

– W każdym razie coś w tym musi być, psia jego mać – odparł Yorn patrząc w ciemniste piwo. – Poza tym niebezpiecznie jest teraz zapuszczać się samemu we wschodnie pasmo Gór Lodowych. Nargowie i Czarne Gobliny robią się coraz bardziej zarozumiałe. Wyłażą ze swoich jaskiń i obrabowują mniejsze wioski. Nie wspomnę już o meliadach. Pójdziesz w las i nawet się nie obejrzysz kiedy będziesz miał strzałę we łbie, psia jego mać! – Przeczesał ponownie brodę. – Niech diabli wezmą te cholerne driady! – Gdy to powiedział drzwi do chaty otworzyły się i wszedł nimi zielono-skóry mężczyzna; w rękach miał kawałki drewna.

– A skoro o driadach mowa… – Yaris podniósł wesołe oczy.

– Wujek Glynsag! – krzyknął radośnie młody chłopiec i zerwał się biegnąc ku przybyszowi. Ten spojrzał z pogardą na chłopca i rzucił gwałtownie drwa o podłogę.

– Nie jestem dla ciebie żadnym wujkiem i lepiej żebyś to dobrze zapamiętał – odrzekł oschle.

– Nie tak ostro, Glyn. Brean chciał tylko być ty dla ciebie miły – upomniał Oston.

– Nic mnie ta przybłęda nie interesuje. Tylko kolejna gęba do utrzymania.

– Ooo daj spokój! – wtrącił krasnolud Harid. – Miejże serce! Jak mogliśmy go samego zostawić na tamtym pustkowiu. Zobaczysz, nie miną dwa lata, a chłopak będzie siekał bestie jak zawodowiec. Nada się do Ligi Niebieskich Wędrowców, oj nada panie. Potrzebna nam młoda krew!

– Póki co jednak na waszym miejscu obawiałbym się raczej tego, iż to on może stać się obiadem dla bestii, a nie odwrotnie. Ale mnie to w sumie nie obchodzi. – Alseid Glynsag wzruszył ramionami i dosiadł się do stołu biorąc kufel piwa.

– Czy ciebie cokolwiek obchodzi? – oburzył się Yaris.

– Tak, obchodzą mnie pieniądze – stwierdził Glynsag.

– Doprawdy jesteś pierwszym alseidem którego znam, dla którego pieniądze są ważniejsze od zielonej trawki, drzewek i ćwierkających w lesie ptaszków.

– Niech zgadnę. – odparł sucho Glynsag. – Innych alseidów nigdy nie spotkałeś.

– Masz rację. A wiesz czemu tak jest? Bo oni siedzą w swoich lasach i śmieją się z nas, mając głęboko w rzyci cały świat. A nie… – zironizował Yaris. – Przepraszam, przecież ty także masz cały świat w rzyci, tylko trochę inaczej postrzegasz wartości.

– Kwestia punktu widzenia – stwierdził sucho Glynsag i pociągnął z kufla. – Yorn, nie wiesz przypadkiem, czy tutaj na północy szykuje się na jakiś konflikt? Chętnie obłowiłbym się tanim kosztem.

– Ohoho! – zaśmiał się Yorn. – Magowie i ludzie Mrosagha teraz jak bracia żyją; osady chcą się jednoczyć, nawet te dzikusy z Krzemiennego Jaru wykazują chęć współpracy, psia jego mać. Do konfliktu to tutaj jeszcze daleko.

– Szkoda – mruknął Glynsag.

– I tak się obłowimy – rzucił Harid. – Jak cię nie było Yorn nam mówił, że na północy robota jest.

– Pożyjemy, zobaczymy – powiedział Glynsag.

Flenn wstał i podszedł do okna. Na zewnątrz już się ściemniało, a śnieg sypał obficie. Chata Yorna stała na północnych skraju wioski Horendum toteż daleko na widnokręgu widać było światła innego miasta.

– O świcie wyruszamy w drogę – rzekł Flenn odwracając się do wszystkich. – Do Norabeim.

– No! – wrzasnął radośnie Harid. – Wreszcie zobaczę góry. Oston podszedł do okna i stanął przy Flennie. Zmarszczył czoło.

– To dziwne, że w Karnaffie, Mag Ator i Mag Fenn tak rzadko pada śnieg, a tutaj sypie dzień i noc.

 Yorn zakasłał po głębokim łyku piwa i zaczął mówić.

– Starzy mówią, że jakiś czarnoksiężnik rzucił kiedyś klątwę na te ziemie, na północ od Gór Smoczych i na południe od Gór Lodowych. Rzekomo była to kara za barbarzyństwo i bezbożność. Ale to tylko bajki, psia jego mać. Gawiedź różne bzdury plecie, szczególnie baby, gdy się nudzą, a nie ma żadnego chłopa w pobliżu, co by ją…

Oston chrząknął wędrując wzrokiem z małego Breana na Yorna.

– Aaa tak… – zmieszał się Yorn. – To ja pójdę po więcej piwa, pewno spragnieni jesteście mocno po wyczerpującej podróży. – Wstał i poszedł w kierunku izby kuchennej.

– I napal w kominku, bo mi tu zaraz jaja odmarzną! – krzyknął za nim Yaris, uśmiechnął się i rzucił nogi na stół.

– A Ty z czego się znowu cieszysz? – burknął Harid.

– Też pytanie. W końcu coś się dzieje, a nie to co ostatnio. Dwa lata tułaliśmy się po Issyni, Bogowie wiedzą po co?

– A kto mógł przypuszczać, że Gorzen nas oszuka – rzekł Flenn dosiadając się do stołu.

– Cholerny bękart. Gdyby nie my, Lykos nadal zabijałby jego poddanych. – Walnął ręką o ławę Harid.

– Szczać na Gorzena – syknął Glynsag. – Ważne byśmy teraz zarobili. Oby ten cały kupiec, o którym wspomnieliście rzeczywiście miał duże problemy. Problemy, których rozwiązanie słono kosztuje. – Wyciągnął metalowe pudełko i wyjąwszy z niego niebieski liść włożył go do ust i rozgryzł. Reszta, prócz chłopca Breana poszła w jego ślady, także wyjęli te same metalowe pudełka, ale i drewniane podłużne fajki, które wypchali liśćmi i je zapalili. Izba wypełniła się dymem.

– Niebiańskie zioło powoli się kończy – powiedział Harid zaglądając ze smutkiem do prawie pustego pudełka. – Trzeba będzie kupić.

– Żeby kupić trzeba wpierw zarobić – pociągnął z fajki Yaris. – A żeby zarobić trzeba mieć, o tutaj – wskazał na głowę – karzełku. – I roześmiał się.

– Ja ci dam karzełku! – Harid zniżył głos w złości. – Już ja ci długouchy dam karzełka. Jak tobie nogi z dupy powyrywam, to zobaczymy, czy będzie tak sympatycznie.

– Doprawdy rozbawiacie mnie, wy krasnoludy. Myślicie, że jak w te małe, krótkie rączki macie napakowane niewiadomo ile mięśni, to cały świat już wasz? Póki co, to wy chowacie się pod ziemią albo pod górami.

– Bo to właśnie nasz cały świat. A gdzie jest twój elfie? W zaczarowanym lesie? 

– Mój świat – Yaris rozejrzał się – jest wszędzie, gdzie mogę poczuć się wolny.

– Dlatego uciekłeś – odezwał się do tej pory milczący Aluna.

Yaris spochmurniał; nic nie mówiąc wstał i wyszedł. Krasnolud Harid chciał coś jeszcze krzyknąć za nim, ale poczuł rękę Flenna na ramieniu.

– Zostaw go, Harid. Yaris jest jeszcze młody, chyba nawet młodszy ode mnie, choć nigdy o wiek go nie pytałem – rzekł Flenn.

– A właśnie, byłbym zapomniał psia jego mać – krzyknął Yorn wystawiając głowę z kuchni. – Aluna, czy tak samo jak kiedyś masz nadal swoje ataki i wizje?

Aluna jeszcze bardziej spochmurniał.

– Niestety, ale mam. Może nie tak jak kiedyś. Ostatnio się trochę uspokoiło, ale zdarza się. Widuję przeszłość, przyszłość, teraźniejszość, która dzieje się gdzieś daleko. Sam nie wiem.

– Jeden mag z zamków na zachodzie mówił mi, psia jego mać. Mówił, że to dar, co prawda w twoim przypadku niechciany, ale niektórzy mogliby za taki dar zabić. Podobno dotyka to niewiele osób. Ten mag mówił mi, że sam poznał tylko jedną.

– A ten mag nie mówił tobie może, czy jest na to jakiś lek? – zapytał Aluna. Yorn pokręcił głową, posmutniał i wrócił do kuchni.

– Wujku Flenn! – Podniósł oczy Brean. – Czy długo zostaniemy w tej krainie? Tu jest tak pięknie.

– Nie wiem, Brean. Czas nam pokaże.

– Chłopaki – rozległ się głos Yarisa z zewnątrz. – Musicie coś zobaczyć. Szybko.

Wstali w jednym momencie. I poszli pospiesznie ku drzwiom, mijając zaskoczonego Yorna niosącego całą tacę z kuflami i średniej wielkości dębową beczkę. Wyszli na zewnątrz, a otwarta przestrzeń uderzyła ich mrozem i delikatnie prószącym śniegiem. Yaris stał kilka kroków przed chatą na maleńkim wzgórzu. Odwrócił głowę i wskazał gestem na niebo. Spojrzeli w górę i ujrzeli setki barw, niosących się po niebie niczym rozjuszona podczas sztormu fala oceanu. Światło mieniło się odcieniami zieleni, niebieskości, czerwieni i żółci. Zdawało im się, że wśród promieni zorzy lecą bestie, skrzydlate i potężne.

– Czy to duchy smoków ? – zapytał Brean patrząc z fascynacją na niebo.

– To tylko zorza polarna dzieciaku – odparł Glynsag, jednak prawie wszyscy spojrzeli na niego krzywo. – Noo… ale niewykluczone jest to, co powiedziałeś. Wszystko tutaj jest cholerni… – urwał – bardzo magiczne. Tak…

Brean uśmiechnął się, a Glynsag zmusił się do sztucznego podniesienia kącików ust.

– Witajcie w Nordrycji, psia jego mać – krzyknął z tyłu Yorn, roześmiał się, a po nim oni wszyscy.

*

Ciemność, mrok i śmierć. Czarny deszcz i koń czarny jak burza. Moje dłonie. Niee – krzyknął chłopak wyrywając się ze snu.

– Brean – odezwał się głos z ciemności. Przy jego łóżku pojawił się Flenn. Usiadł na krawędzi. – Znowu miałeś koszmar? – Chłopiec kiwnął głową, nadal trząsł się.

– Widziałem czarny kraj, w którym nieustannie panowała burza. Jechałem na koniu, który nie miał źrenic. Widziałem swoje dłonie, które były kośćmi. Szukałem czegoś, choć nie wiedziałem czego, byłem zły i słaby. Stanąłem i w kałuży ujrzałem swoje odbicie. Ujrzałem trupią twarz. Twarz śmierci… i.. i wtedy się obudziłem.

– Od kiedy masz te koszmary?

– Odkąd pamiętam, od tygodnia, kiedy znaleźliście mnie. Co… co się ze mną dzieje?

– Nic, Brean. To tylko złe sny. A sny są ulotne jak mgła, po której się budzisz, gdy ciemność znika.

– A jeśli w końcu się nie obudzę i okaże się, że to co do tej pory uważałem za sen to życie?

– Życie jest snem, tylko trochę dłuższym i smutniejszym. – Flenn zmusił się do ponurego uśmiechu. – Śpij, Brean. Będę przy Tobie.

– A jeśli znowu zobaczę śmierć?

– Wtedy powiedz jej, że póki jesteś wśród nas, ona nie ma na co liczyć. Śpij.

– A jeśli..

– Brean!

– No już śpię.

*

– Żegnajcie! – krzyknął Yorn i pomachał im na pożegnanie. – Niech bogowie was prowadzą Ligo Niebieskich Wędrowców – westchnął. – Szkoda, że musiałem was kiedyś opuścić.

Wyruszyli, gdy tylko pierwsze promienie bladego Słońca zaczęły przebijać się przez białe zaspy śniegu i delikatną mgłę, rozrzedzającą się już coraz bardziej. Na czele pochodu szedł Flenn, cały odziany w czerń, w wilczej czapce z uszami. Na plecach miał duży miecz dwuręczny. Za nim podążał Oston, ubrany na niebiesko, jego szyja otoczona była grubym kawałkiem futra niedźwiedzia, które chroniło przed zimnem. Obok niego szedł dwukrotnie niższy chłopiec Brean, odziany w niedopasowane niebieskie futro, spadek po Haridzie, który sprawił sobie nowe ubranie, ciemnoniebieski kożuch z umocnieniami ze skóry Nibolda. Nosił go dumnie wyprostowany jak przystało na krasnoluda z południa. Na jego plecach prezentował się olbrzymi dwustronny topór z wygrawerowanymi nań runami w języku krasnoludów. Za nim szli elfowie. Uśmiechnięty Yaris, który pogwizdywał wesoło; ubrany był w skórzany strój, na plecach zawieszony miał mały kołczan i równie niewielki genedowy łuk. Idący obok niego mroczny elf Aluna nie popierał entuzjazmu współbratymca. Nikt, absolutnie nikt nie byłby w stanie rozgryźć uczuć jakie siedziały w tym elfie. Jego obojętna mina sprawiała, że każdy kto miał choć raz styczność z Aluną odnosił wrażenie, że jest on całkowicie pozbawiony jakichkolwiek uczuć. Jego czarne włosy opadały delikatnie na wąskie ramiona. Odziany w był w granatowy skórzany kaftan, podobnie jak Yaris, jednak strój Aluny był grubszy i o wiele bardziej przystosowany do wypraw w Nordrycji. Elf nosił na plecach średniej wielkości miecz, tradycyjnie wykonany z lekkiej stali, mocny i prosty. Na piersi mrocznego elfa wisiały różnego rodzaju amulety i medaliony. Przedstawiały one symbole religijne i znaki kultu. Nie rozstawał się z nimi nigdy odkąd opuścił rodzinne ziemie i został tym samym skazany na niełaskę bogów. Na samym końcu szedł Glynsag, alseid o skórze zielonej jak trawa w Farynii. Na sobie miał futro sinego koloru, a na plecach wisiały dwa wielkie zakrzywione miecze, które dostał od kupca z Wysp Kruczych w podziękowaniu za uratowanie życia, dawno, dawno temu. Alseid rozglądał się nieufnie po tej białej krainie, zapomnianej przez lato od tysiącleci.

 Późnym porankiem minęli Torbor, małą ubogą osadę nad którą górowała niewielka drewniana wieża. Pełniła ona funkcje latarni, by wskazywać zbłądzonym w zamieci śnieżnej wędrowcom drogę. Podobno niegdyś były to wieże strażnicze, patrolujące całą Nordrycję i strzegące krainę przed bestiami z północnej strony Gór Lodowych. Ale to było już dawno i teraz nikt, prawie nikt z żyjących już o tym nie pamiętał. W południe towarzysze zatrzymali się, by nabrać tchu.

– Ufff! – sapnął Yaris i zaczął rozcierać dłonie. – Ale tu zimno. Jak nigdzie.

– Nie narzekaj – wtrącił się Harid opierając się jedną ręką o trzon swego olbrzymiego topora, zdjętego dopiero z pleców. – Teraz panie klimat nie ten co kiedyś. Jeszcze moi dziadowie pamiętali długie zimy, które trwały nawet po kilka lat i to na południe od Gór Sosnowych.

– Stare czasy czasami, ale tutaj, to zima trwa chyba całą wieczność. – burknął Yaris klepiąc się z zimna po ciele. Krasnolud roześmiał się.

– A wszystko przez smoki elfie. Na świecie od zawsze walczyły dwa żywioły. Lód i ogień. Smoki były namacalnymi odbiciami tych żywiołów. Legendy mówią o wielkich bitwach jakie toczyły się kiedyś między nimi – westchnął krasnolud z utęsknieniem. Rozmowie przysłuchiwał się z zaciekawieniem Flenn, pociągając ze skórzanej manierki.

– Płonęły całe krainy – ciągnął krasnolud – i całe imperia skute były wiecznym lodem. Ostatecznie, czerwone ogniste smoki wygrały, jednak nie tutaj, nie w Nordrycji. Ta kraina już zawsze będzie posłuszna tylko jednej potędze. Kto wie, może tam daleko – wskazał na majaczące w oddali góry – za mgły otchłanią żyją jeszcze smoki, dumne i groźne. Może obserwują nas swoim cichym okiem i czekają. Panie! Ha ha!

– Póki co jednak to nie smoki nas obserwują – wtrącił Glynsag pojawiając się przy krasnoludzie niewiadomo skąd.

– Co masz na myśli? – zaniepokoił się Flenn.

– Nie widzicie? Już przez przyjazdem do Horendum miałem wam to powiedzieć. – uniósł oczy ku niebu. – Od jakiegoś czasu ktoś za nami jedzie. Czuję to. Wieczorami gdy wszyscy zasypiacie czuję daleki oddech i stukot kopyt. Mam wrażenie, że coś z każdym dniem się coraz bardziej zbliża.

– Też coś zauważyłem – dołączył się Oston, a Brean i Aluna nadstawili uszu – Wydaje mi się, że czasem na horyzoncie widzę jeźdźca. Do tej pory myślałem, że to były omamy, spowodowane zimnem i zmęczeniem, ale skoro Glyn o tym wspomniał..

– Eee, brednie – machnął ręką Yaris.

– Wydaje mi się, że to ma coś wspólnego z tym dzieciakiem – rzucił Glynsag – Ktoś nas śledzi mniej więcej od momentu gdy znaleźliśmy go w tych ruinach na pograniczu. Mówiłem wam, zostawmy smarkacza zanim będą z tego kłopoty. Ale oczywiście nikt nie chciał mnie słuchać.

– Nie – rzucił gniewnie Oston. – Brean nie ma nikogo, teraz my jesteśmy jego jedynymi bliskimi. On jest jednym z nas.

– Proszę, proszę jak łatwo przyjmujecie nowych do rodziny. Powinniście jednak patrzeć wpierw, kto do nas dołącza. Skąd możecie wiedzieć kim jest? Może to dziecko, któregoś z nekromantów, żyjących w samotnych wieżach? Może ten kto za nami jedzie, to jego rozzłoszczony tatuś, którego pociechę zabraliście? Pomyśleliście o tym?

– Ja – jęknął Brean – nic nie pamiętam. Po prostu się obudziłem wtedy, a wokół nie było nikogo, gdy nadeszliście wy.

– Nic nie mów Brean – uspokoił Oston. – Glyn, nie możemy go zostawić. Nie możemy. Proszę Cię, nie oddzielaj się od nas barierą. Jesteśmy jednością. My wszyscy jesteśmy braćmi, rodziną. Tylko wspólnie jesteśmy silni. – Wyciągnął dłoń do Glynsaga. – Jesteś z nami? Czy mimo wszystko zrobisz to dla nas i zaakceptujesz małego?

Glynsag zawahał się, lecz uścisnął dłoń Ostona. – Wszyscy wiązaliśmy się krwią, co jest silniejsze, niż czyjekolwiek obiekcje czy sprzeciwy. Muszę być z wami bo… bo nikogo innego nie mam. Jestem jak ten dzieciak. – Oston poklepał Glynsaga po ramieniu, a Alseid ciągnął dalej. – Jednak uważałbym na naszym miejscu. Ktokolwiek nas śledzi, nie ma on jasnych zamiarów, inaczej coś by już uczynił. Trzymajcie się na baczności. I Ty dzieciaku również – Glynsag spojrzał obojętnie na Breana – Kimkolwiek jesteś i kimkolwiek byłeś – odwrócił się, ale znów po chwili wykonał obrót do Muli – A… ale pamiętaj, że to iż pogodziłem się z decyzją nie oznacza, że możesz nazywać mnie wujkiem! – Rozejrzał się, odwrócił na jednej nodze i poszedł kilka kroków dalej, by w spokoju czyścić miecz. Reszta wybuchła śmiechem.

– Jeśli za nami podąża jego tatuś, to niech to wpierw udowodni – powiedział Yaris. – W innym wypadku spotka się z rozczarowaniem.

*

Droga przez Nordrycję była ciężka, mimo to towarzysze ciągnęli uparcie przed siebie. Flenn szedł zamyślony na czele gromady i wyliczał, kiedy uda im się dotrzeć do Norabeim. Lubił mieć wszystko poukładane i zaplanowane, choć zdarzało mu się, że działał pod wpływem impulsu. Przede wszystkim jednak czynił to, co uważał za słuszne i dobre dla niego samego i bliskich mu osób. Był realistą, nie myślał o wzniosłych ideach, nie snuł planów na przyszłość ani nie marzył. Może tylko czasem, gdy wszyscy obok niego zasypiali, wracał myślami do swojego domu, do Królestwa Gromu, gdzie cieszył się szacunkiem wszystkich mieszkańców, miał własną ziemię, własny ogród którym się zajmował. Jednak życie zdecydowało za niego o drodze jaką dano mu było pójść. Teraz myślał jednak tylko o tym, by jak najszybciej znaleźć się w Norabeim. Od momentu opuszczenia chaty Yorna przebyli jakieś piętnaście mil, zatem mogli liczyć, że po przespanej nocy, rankiem doszliby do bram miasta. Flenn odwracał się czasem za siebie, niespokojnie wypatrując, czy nikt za nimi nie zmierza. Nie dostrzegł niczego prócz białych zasp śniegu. Spojrzał znów przed siebie. Daleko na horyzoncie majaczyły okute błękitem góry, które były północną granicą świata. Poza łańcuch tych szczytów zapuszczało się niewielu i niewielu z tej małej garstki wracało. Właściwie nikt.

Po drodze towarzysze minęli się z grupą harpunników, powracających do swych osad z północnego zachodu, gdzie długie tygodnie polowali na wieloryby w lodowych jeziorach Nordrycji. W tym roku połów był wyjątkowo obfity, bo sanie zdawały się obładowane do granic możliwości. Jednak sami harpunnicy, mimo dobrego połowu na szczęśliwych nie wyglądali.

– Boją się – zauważył Flenn , mijając ostatni zaprzęg. – Tylko czego?

Jeden z harpunników odwrócił się. Twarz miał starą i pooraną wieloma bruzdami i zmarszczkami.

– Widmo północy powróciło. Biada nam. Wojna jak nic, będzie. To znak wojny, wojny i śmierci.

– Do śmierci to nam panie jeszcze nie spieszno – rzucił Harid. Oczy harpunnika zmieniły się nagle, źrenice wyblakły, aż w końcu całkowicie poszarzały i zniknęły. Starzec przemówił dziwnym nieprzyjemnym głosem.

Śmierć kroczy za wami. Podążacie ścieżką ku spotkaniu z nią. Nieżywy i nieumarły. Oto wasza zguba. Nieżywy i nieumarły. To wasza śmierć. A ona jest wśród was. A wraz z wami jej dusza. – Oczy starca powróciły do normalności, a on sam rozejrzał się niepewnie i stał przez chwilę zdziwiony tym, jakim wzrokiem obrzucili go wędrowcy. Odwrócił się dołączając do mijających drużynę zaprzęgów. Oston spojrzał pytająco na Flenna.

– Medium – powiedział Flenn. – Ktoś chciał nas ostrzec. – Rozejrzał się.

– Co to znaczy, że śmierć za nami kroczy, o jaką duszę mu chodziło? – Oston zbladł.

– Znaczy to tyle – rzekł znienacka Aluna, do tej pory wciąż milczący – że ktoś z nas musi umrzeć, bo jego dusza należy do śmierci.

– Eeee. Elfie gadanie! Niczyja dusza nie należy do śmierci, póki jesteśmy żywi. – Zdenerwował się Harid.

– Ja próbuję tylko odczytać wiadomość, która jest bardzo mglista i niejasna – powiedział spokojnie Aluna i po chwili uśmiechnął się krzywo i usiadł na kamieniu. – Wszyscy jesteśmy dłużnikami śmierci. Każde żywe stworzenie rodząc się na świat zostało jej dłużnikiem. I każdy ten dług kiedyś spłaci. Każdy bez wyjątku.

– Dość tego! – Glynsag wszedł w grupę towarzyszy, podszedł do Aluny, podniósł go z kamienia i wstrząsnął nim. – Idziemy do Norabeim, bo siedzenie wam dobrze nie robi. – Spojrzał w niebo, a wszyscy ujrzeli w nim pierwszy raz kogoś innego, przez tę chwilę nie był zachłannym, materialistycznym cynikiem; zdawał się być silny i mądry, spojrzał każdemu po kolei w oczy.

– Sami jesteśmy panami swego losu i to my decydujemy o nas samych, choć nie zawsze o tym jak ułoży się nam życie i jaka śmierć nas spotka. Wiem, że zginę marnie za to jaki jestem, że spotka mnie kara, ale wiem, że dziś nie umrę, ani jutro. Jeszcze nie. – Delikatnie podniósł kąciki ust.

– Dodałeś nam otuchy – rzucił swoim bezczelnym tonem Yaris. – Zielonoskóry! To co? – Wytrzeszczył oczy. – Idziemy?

 *

Dalsza droga była ciężka, a nawet kurewsko ciężka w przekonaniu krasnoluda Harida, bo śnieg całkowicie przysypał wszystkie szlaki i każdy musiał po kolana brodzić w warstwie białego puchu. Zmrok nastał szybko; już wczesnym popołudniem zrobiło się ciemno. Zanim jednak przyszedł wieczór minęli dwie wioski i w końcu, gdy Flenn dał znak zatrzymali się na odpoczynek przy wielkim głazowisku.

– Jeśli sprężymy pośladki, rano po trzech godzinach marszu będziemy w Norabeim – rzekł Flenn, a reszta położyła się do snu, prócz Harida, który stanął z Flennem na straży. Nie mogli ryzykować, albowiem w każdej chwili jakieś dzikie wygłodniałe zwierzę lub nawet całe stado mogło zaatakować, czując świeże mięso.

Wczesnym rankiem wyruszyli niezwłocznie i rzeczywiście tak jak obiecywał Flenn po trzech godzinach ujrzeli mury miasta, zbudowane z kamienia w przeciwieństwie do ogrodzeń mijanych wcześniej drewnianych wiosek. Nie chcieli czekać, więc bardzo szybko przekroczyli bramę i udali się pod gospodę „U braciszka Aghala”, przy której panował duży ruch, mniej lub bardziej pijanych osobników.

– Trzeba w końcu dowiedzieć się, gdzie ten cały Rafer mieszka. – wzruszył ramionami Flenn.

– Od nich raczej się nie dowiesz – Yaris podniósł brwi w rozbawieniu, patrząc na przewracającego się w błocie bełkoczącego obdartusa.

– Zaraz wracam. Zaczekajcie – westchnął Flenn i wszedł do karczmy. Coś przykuło uwagę Harida, jakaś grupa osób szła długą ulicą przecinającą całe miasto wzdłuż. Wszyscy inni także zwrócili wzrok ku idącej grupie. Z kroku na krok widać było coraz lepiej silnych i potężnych mężów. Na piersiach mieli grube pancerze z wygrawerowanym białym zamkiem na szarym tle, godłem Nordrycji. Ręce ich okute były jedynie w skórzane naramienniki i nadgarstniki. Rogate hełmy groźnie błyszczały w bladym świetle Słońca.

– Żołnierze Mrosagha – stwierdził Harid. – Jego siła i władza na tych ziemiach. Gdyby nie jego drużyna Nordrycja byłaby nadal dziką i rozbitą na plemiona krainą.

– Nie wyglądają na przyjemniaczków – mruknął Yaris.

– To twardzi ludzie, zahartowani przez surowy klimat, gotowi na wszystko – rzekł Harid.  Za grupą wojowników szedł jeszcze jeden mąż. Skąpany w czerni, w grubej skórze jakiejś dzikiej bestii. Na plecach miał bojową buławę.

– Smokobójca… Tym król północy płaci tyle co całej reszcie armii razem wziętej  – westchnął krasnolud. – Choć żaden z nich smoka nigdy nie zabił. – Zakpił.

– Lepiej, by ten kupiec też na dobrze zapłacił – mruknął Oston.

– Z porządną zaliczką z góry – Glynsag wykrzywił szczękę w paskudnym uśmiechu.

– Hej – zawołał Flenn wychodząc z gospody. – Zdaje się, że kupiec Rafer mieszka przy północnej bramie. Chodźmy.

Tak zrobili i po pięciu minutach byli już przy ogromnym drewnianym domu o trójkątnym dachu. Do drzwi prowadziły szerokie drewniane schody. Wgramolili się ciężko na górę. Tylko jeden Brean stał jeszcze na dole zachwycony majestatem domostwa – Jak pięknie – krzyknął radośnie.

– Bo i życie jest piękne, jeżeli potrafimy odpowiednio patrzeć. Można też widzieć samą ciemność, skąpaną za mgły otchłanią. A jaki świat jest naprawdę? Wielka tajemnica. – powiedział Oston rzeczonym tonem mędrca i zaśmiał się. Brean radośnie wbiegł po schodach i wtoczył się na przedsionek z innymi. Przy drzwiach wejściowych stało dwóch strażników w białych skórach i dużych hełmach.

– Szukamy kupca Rafera – powiedział Flenn do strażników. – Czy dobrze trafiliśmy?

– Oto jego dom – odpowiedział jeden ze strażników. – Jaki jest cel waszej wizyty?

– Słyszeliśmy, że ma jakiś problem z potworami, czy coś w tym stylu. Chcemy zaoferować swoje usługi.

Strażnicy spojrzeli po sobie, jeden kiwnął głową i spojrzał na Flenna – Musicie chwilę poczekać. – Zniknął za dębowymi drzwiami. Po kilku minutach czekania wrócił. – Wchodźcie.

Na holu wejściowym wiał przyjemny chłód, ale nie było zimno. Na ścianach wisiały przeróżne futra: królicze, jelenie, niedźwiedzie, futro klawierda, strzygi, a nawet olbrzymie futro lodowego mamuta. Na rogu stał kamienny kominek, w którym trzaskał ogień dający ciepło. Ze schodów umiejscowionych na końcu holu zszedł skromnie ubrany mężczyzna z długim czarnym warkoczem włosów, niespotykanymi rysami twarzy i odcieniem skóry.

– Witajcie nieznajomi – rzekł z dziwnym akcentem. – Awari was zaprowadzi. Idźcie z Awarim. – Machnął ręką i z powrotem zawrócił się wchodząc na górę po schodach. Poszli za nim i po chwili byli już na górze, gdzie za małym przedsionkiem znajdowała się wielka sala. Od razu przy wejściu stało solidne drewniane łóżko, na podłodze wyłożone były ciepłe wilcze skóry.

– Witajcie. Jestem Rafer. Kogo mam zaszczyt gościć? – spytał głos z końca sali. Podeszli bliżej i ujrzeli niskiego rudawego mężczyznę siedzącego na dużym krześle, przypominającym tron.

– Witaj. Jestem Flenn. A to Oston, Harid, Glynsag, Yaris, Aluna i Brean. – Wskazał po kolei, a każdy na dźwięk swojego imienia skinął głową.  – Nazywają nas Ligą Niebieskich Wędrowców. Słyszeliśmy , że potrzebujesz pomocy z potworami.

– Istotnie, potrzebuję, ale czy wy będziecie się nadawać, tego nie wiem. – Kupiec uniósł ręce w geście udawanej bezradności.

– Niejedną bestię utłukliśmy już i dość dobrze znamy swój fach. O ile nam dobrze zapłacą – rzekł dumnie Flenn, a Rafer roześmiał się zimno.

– Nie bądź taki w gorącej wodzie kąpany, bo się jeszcze oparzysz. Na zapłatę trzeba zapracować.

– Zatem… – Wydął wargi Yaris, znudzony przedłużającą się rozmową o niczym. – Czego chcesz?

– Jestem kupcem. Ale to już chyba wiecie. – Na twarzy Rafera pojawił się wredny, kpiący uśmieszek. – Prowadzę handel ze wszystkimi miastami w Nordrycji, od Smoczych do Lodowych Gór. Nawet dzikie plemiona z Krzemiennej Doliny zaopatrują się u mnie. – Westchnął w samouwielbieniu. – Jednak od pewnego czasu interesy idą wyjątkowo źle. – Zawiesił głos i spojrzał na każdego poważnie. – Moi kupcy zaczęli znikać na trasie. Nie wiem gdzie są. Tylko nieliczni wrócili z ostatniej wyprawy do Dorath. Byli przerażeni, a przeraziła ich wyjątkowo paskudna istota, o której głośno teraz w całej Nordrycji.

– Co to za istota? – zniecierpliwił się Harid.

– Myślę, że na to pytanie znacie odpowiedź. – Uśmiechnął się złośliwie Rafer. – Wszyscy mówią o tym już od wielu, wielu dni.

– Widmo Północy – odgadł Flenn. – To o to Ci chodzi? Niestety, chyba Ci jednak nie pomożemy. Bo widzisz… my nie uganiamy za ludzką wyobraźnią, za duchami.

– Duchy nie rozrywają ludzi na strzępy – odpowiedział Rafer. – Ale jak wolisz. Może jednak spróbujecie.

– Polujemy na realne zagrożenia. Na wilki, trolle, czarne tygrysy i na inne cholerstwa ukrywające się po lasach. Ale nie na wymysły prostych chłopków.

– Dam dwadzieścia tysięcy syntów – rzekł krótko i chłodno Rafer. Znieruchomieli.

– Zgoda – niemal krzyknął Glynsag. – Zabijemy Widmo Północy, a Ty nam wypłacisz całą sumę.

– Nie, Glynsag! – Zdenerwował się Flenn. – Nie możemy…

– Co „nie możemy”. Możemy, możemy! – Alseid odwrócił się do Rafera. – Ale trzysta syntów płacisz z góry. Na zaopatrzenie i w ramach zapewnienia, że nie wyruszamy na darmo.

– Zgoda. Ale pamiętajcie. Ja muszę mieć pewność, że bestia jest martwa. Chcę jej skóry… – Rafer oparł podbródek o rękę i uśmiechnął się do podłogi. – I głowy! – dodał.

– Masz to załatwione. – Kiwnął głową Glynsag. Flenn sapnął jakby zbierał nerwowo myśli.

– To gdzie mamy szukać Twojego widma? – zapytał.

– Kupcy znikają w całej Nordrycji – powiedział bardzo wolno Rafer, rozdrażniając tym samym zniecierpliwionego już Flenna. – Ale fakt faktem iż najwięcej ich znika w drodze do Agnaru. Sto mil stąd na północny zachód pod Górami Lodowymi.

– Jaką mamy mieć pewność, że zapłacisz? – mruknął podejrzliwie Oston. Rafer roześmiał się.

– Jaką mam pewność, że nie uciekniecie z zaliczką? Cóż… ani ja, ani wy nie macie pewności. Musicie uwierzyć. Czy to tak trudno wam przyjdzie?

– Wiara do niczego dobrego nigdy nikogo nie doprowadziła. – odparł Oston. – Wiara to głupota.

– Wiara to mądrość i sens – odparł Rafer z dozą ironii w głosie. – Tak przynajmniej napisane jest w starych księgach. Ale kto by tam w nie teraz wierzył. – Roześmiał się i po chwili spojrzał na swojego sługę Awariego stojącego przy drzwiach. – Możecie wziąć jeszcze pod zastaw mojego niewolnika. Zna Nordrycję jak własną rzyć.

– Zgoda – rzekł Glynsag.

– No to ustalone – zatarł ręce Harid. – Głowa bestii za dwadzieścia tysięcy w syntach.

– I pamiętajcie – dodał Rafer. – Im szybciej, tym lepiej.

 Wszyscy odwrócili się i zaczęli po kolei schodzić po drewnianych schodach. Flenn jako ostatni zatrzymał się przed zejściem na dół i spojrzał na kupca groźnie.

– Jeżeli nas oszukasz, znajdę cię na końcu świata i zabiję. Masz moje słowo.

Rafer tylko uśmiechnął się, aż wreszcie wybuchł śmiechem, a Flenn patrzył na niego groźnie jeszcze przez chwilę i odszedł. Rechot kupca zniknął z ich uszu dopiero, gdy wyszli z domu, a Awari zamknął drzwi, szczęśliwy, że choć na chwilę opuszcza ściany swojej klatki.

*

W gospodzie „U braciszka Aghala” się zatrzymamy – powiedział Flenn.

– A gdzie Oston, Yaris i Harid? – zapytał Glynsag i się rozejrzał. – Jak zwykle gdzieś zniknęli.

– Spokojnie. Wysłałem ich do kupców, by zrobili jakieś zapasy.

– A nie mogliśmy tego zrobić u Rafera? W końcu on jest kupcem, i to chyba najbardziej wpływowym.

– Nie chcę mieć z tym typem nic wspólnego. Niech tylko spróbuje nas wykpić.

– A tam co się dzieje? Spójrzcie! – krzyknął Brean wskazując na grupkę ludzi przy murach ściśniętych w kółku i wyraźnie czymś zainteresowanych.

– Chodźmy zobaczyć – powiedział Flenn. Brean ruszył ochoczo, a Glynsag, Flenn i Aluna powoli podeszli do tłumu. Za nimi szedł jeszcze Awari, który póki co nie odezwał się do nikogo ani słowem. Grupa ludzi cisnęła się wokół kogoś, chyba kobiety. Flenn podszedł bliżej przeciskając się przez tłum, za nim szła reszta. Zobaczyli starszą kobietę odzianą w łachmany. Jej włosy wyglądały jak długie gałęzie wierzby, każdy opadał na inną stronę głowy, co czyniło ową kobietę jeszcze brzydszą niż w rzeczywistości była. Klęczała na ziemi, a jej obłąkane nieobecne oczy patrzyły gdzieś w dal.

– Co to za żebraczka? – zapytał Glynsag zirytowany, lecz zamiast odpowiedzi otrzymał od ludzi spojrzenia pełne pogardy i obrzydzenia. Tym samym spojrzeniem Glynsag obdarzył i ich, tych którzy rzuciwszy na niego pogardliwy wzrok odeszli, byle być dalej, od zielonego nieludzia.

– To Hugunda, wyrocznia z bagien  – odezwał się ktoś z ludzi, którzy nadal tam stali. – Jej przepowiednie zawsze się sprawdzają.

– Taak. – wtrącił brodaty mąż z siekierą na ramieniu. – Podobno jednemu elfowi przepowiedziała śmierć z rąk współplemieńca. Kilka dni po tym znaleziono go na leśnej drodze w Bruhnen z władowaną w łeb czerwoną strzałą.

– Tak, tak, mój szwagier też był u niej. – Wybałuszył oczy szczerbaty mężczyzna z wąsami. – Powiedziała mu ino, że w przyszłości będzie ziemię przekopywał.

– I co, został rolnikiem? – zironizował Glynsag, patrząc na wąsacza z litością.

– Nie… grabarzem – odparł poważnie szczerbaty.

– Bzdura tam – machnął ręką jeden z drwali. – Zwykła oszustka i tyle!! – krzyknął klęczącej kobiecie prawie do ucha lecz jej kamienna twarz nie zdradzała zupełnie nic.

– Idziemy do gospody – mruknął Flenn do współtowarzyszy i już miał się odwrócić gdy twarz wyroczni gwałtownie się obróciła wbijając wzrok w głębie jego oczu. Jej głos brzmiał dziwnie obco, tak samo obco, jak głos harpunnika napotkanego przez Ligę Niebieskich Wędrowców w drodze do Norabeim.

Śmiercią droga naznaczona, śmiercią która w drodze. – Kobieta drgnęła w silnej konwulsji – Aaa! Bo macie duszę, jej własność wiekuistą. Ach! Biada wam biada. Miarą człowieka wieczny pisany wam żywot. Nie dla każdego. – Jej błędy wzrok przeszedł po kolei po Muli, Alunie, Glynsagu. Ostatecznie zatrzymał się znowu na Flennie. – Do jednego drogę znajdzie. – Flenn wyczytał w oczach wyroczni coś niezrozumiałego, jakby cień żalu i smutku, lecz nie był pewien. – Sprzymierzyć się z tymi, którzy tak inni niż wy są i tak podobni będą, gdy przyjdzie mglista noc. Tylko jedność – jej wzrok powędrował ku Glynsagowi, a następnie ku Alunie – i tylko modlitwa was ocali. Aaaach! – Wyrocznia drgnęła i opadła głową na ziemię. Przestraszeni ludzie zaczęli uciekać. Aluna spojrzał na Glynsaga, następnie na Flenna.

– Idziemy do gospody – powiedział Flenn patrząc z lękiem w dal rozciągającą się za północną bramą. – Zbyt długo tu zwlekaliśmy. Zbyt długo.

*

– Zwariowaliście? – krzyknął Flenn błądząc wzrokiem po Yarisie i Haridzie.– Musimy ruszać natychmiast! Niedługo szlaki staną się nieprzejezdne, a wam się zachciało zabawy.

– Oo daj spokój Flenn – wtrącił Yaris. – Tylko kilka dni. Sam dobrze wiesz, że…

– Nie ma mowy! – przerwał Oston – Flenn ma rację. Jeśli chcecie zobaczyć te dwadzieścia tysięcy, to musimy już ruszać. –  Całej kłótni przyglądali się Awari, Brean, Glynsag i jak zwykle ponury Aluna zapatrzony w ogień trzaskający w karczmianym kominku.

– Awari się z wami zgadza. – Sługa spojrzał na Flenna i Ostona. – Awari dobrze radzi, by ruszać natychmiast, bo zima was zaskoczy. Awari widział kiedyś, co zimą dzieje się z samotnymi podróżnikami. O tak!

– To skoro Awari taki mądry, to może niech sam idzie od razu  załatwić bestię. – syknął Glynsag kąśliwym tonem.

– Spokój! – ryknął Flenn. – Idziemy jutro, nie ma gadania! Po świcie ruszamy na północny zachód. Wszystko kupiliście?

– Żarcia mamy na jakieś trzy tygodnie – wykalkulował Yaris, przeżuwając niebiański liść.

– Bez konia nie damy rady – rzucił Flenn.

– To już załatwione. – Elf podniósł zarozumiale jasne brwi. – Gadałem z tutejszym stajennym. A… i kupiliśmy z Haridem bizonie skóry, osiem sztuk. Pomyśleliśmy, że tam pod Górami będzie dość zimno.

– Brawo!- zawinszował Aluna. – W końcu zrobiłeś coś mądrego. – Yaris spojrzał morderczo na mrocznego elfa, który wciąż zapatrzony w ogień uśmiechnął się delikatnie.

 – Haha – roześmiał się Brean. – Wujek Yaris chyba nie wygląda na szczęśliwego.

– Wujek Yaris – Jasnowłosy elf komediancko zmrużył oczy. – Jest bardzo, bardzo zły! Aaa! – Ze śmiechem pobiegł za uciekającym pod stołem chłopcem. Ganiali się tak po całej karczmie, wprawiając w oburzenie wszystkich gości. 

– Kompania, idźcie spać – powiedział Flenn. – Musicie być wypoczęci.

– Co racja to racja panie – odpowiedział Harid, ziewnął i wszyscy poza Flennem i Aluną udali się schodami do innej izby.

– Ty nie idziesz? – zapytał Flenn i wyciągnął z torby długą fajkę.

– Coś wyczuwam. – Aluna spojrzał niespokojnym wzrokiem na Flenna odrywając oczy od ognia. – Widzę przelaną krew dzisiejszej nocy. Mam dużo wątpliwości co do tej wyprawy Flenn.

– Wiem przyjacielu. Sam nie byłem przekonany co do tego, jednak musimy spróbować. Mam nadzieję, że ta bestia rzeczywiście gdzieś tam grasuje na północy i że nie jest to jedynie wymysł miejscowych. Gdyby nam się udało… To mogłoby pozwolić nam rozpocząć lepsze życie.

– O jakim lepszym życiu mówisz? Przecież jesteśmy wyrzutkami. Nigdzie nie ma dla nas miejsca na świecie. Nigdzie.

– Dla mnie na pewno nie w Królestwie Gromu. – odparł Flenn – Ale kto wie, może jest gdzieś miejsce na świecie.

– Ani razu nie opowiadałeś, za co zostałeś wygnany.

– Za najgorsze przestępstwo jakiego może dopuścić się żołnierz. Za zdradę.

– Nigdy w życiu, a żyję już więcej niż dwieście lat nie spotkałem człowieka bardziej oddanego i honorowego niż Ty. Jakiej zdrady się dopuściłeś?

– Byłem jeszcze młody. Może nawet młodszy niż Oston, a już zajmowałem stanowisko namiestnika północnych rubieży. – westchnął. – Dostałem pewnego dnia wiadomość. Krótką i wyraźną. Miałem zabić pewnego druida, nazywał się Logos, według króla Angusa podburzał on wieśniaków przeciwko władzy królewskiej. Jednak ja znałem wiele lat Logosa i wiedziałem, że to wszystko brednie. Odmówiłem wykonania zadania, a kiedy dowiedziałem się, że strażnicy już jadą do jego chaty, wyprzedziłem ich i go ostrzegłem, dzięki czemu bezpiecznie uciekł w góry. Ja zaś zostałem schwytany przez oddział i pod karą śmierci wygnany na zawsze z Gromu.

– Musiałeś dokonać wyboru. Nie da się być lojalnym wobec każdego – rzekł Aluna. – Tylko kłamcy i obłudnicy mogą być przyjaciółmi wszystkich. Wszystkich  i jednocześnie nikogo. Mądrze postąpiłeś.

– Niestety na świecie już tak jest. Albo jesteś radosnym głupcem, albo mądrym nieszczęśnikiem. – Flenn westchnął wypuszczając z ust kółko dymu.

– Czemu właśnie ty musiałeś wykonać egzekucję, a nie jakiś zwykły żołnierz?

 – W Gromie panują trochę inne zasady – odparł Flenn. – Namiestnicy lub lordowie rządzący daną ziemią muszą sami, osobiście wykonywać egzekucję nadane przez króla. To tak zwany Ornus Peck. – Pakt Szacunku, szacunku do ostatnich chwil życia skazanej osoby. Nawet tej, która dopuściła się najobrzydliwszych uczynków.

– Niejedną śmierć widziałeś. – Aluna wbił wzrok we Flenna.

– To prawda. Sam odbierałem ludziom życie, patrząc im prosto w oczy. Nierzadko towarzyszyło mi przekonanie, że skazane osoby tak naprawdę są jedynie pionkami, które ktoś wykorzystał, wrobił i porzucił jak psa. – Flenn opuścił smutno głowę. – Ale rozkaz był rozkazem. Patrzyłem swoimi oczyma na śmierć. I wiesz co? – uśmiechnął się smutno. – To nawet nie jest takie straszne. To tak jakbyś zasypiał. Jednak najstraszniejsze jest to, że to się cały czas dzieje. To, że my, istoty rozumne żyjące na tym świecie, tak łatwo odbieramy sobie wzajemnie życie, jakby to nic nie znaczyło.

– Może rzeczywiście nic nie znaczy. Tyle wątpliwości nas otacza.

– Elf, człowiek, krasnolud, czy nawet goblin rodzi się po to by żyć. Brakuje nam wszystkim szacunku do reszty świata, myślimy tylko o swoich wymarzonych ideach, przy tym wszystkim zapominając o, wybacz, że używam tego słowa, ale wydaje mi się najlepsze, zapominając o człowieczeństwie. I nie potrafimy uczyć się na tych błędach, cały czas się pogrążamy w tym ciemnym tunelu i brniemy w czarną otchłań. Aj… – Flenn jeszcze bardzie posmutniał. –  Chyba się już położę. – Wstał, lecz Aluna chwycił go gwałtownie za rękaw.

– Stój! – krzyknął elf z przerażoną miną, jego oczy okryła mgła. – On nadchodzi!

– Kto? – Pytanie Flenna rozpłynęło się w powietrzu.

 

*

Dwóch odzianych w grube wilcze skóry strażników północy zmierzało do osady. Na horyzoncie dostrzegli światła jej domostw.

– Aaa, Norabeim już blisko – powiedział wesoło jeden z nich. Drugi tylko pokiwał głową, ale po chwili odezwał się marszcząc czoło.

– Mgła nadchodzi.

– Mgła? A co w tym dziwnego. Mówisz tak jakby tu co najmniej pięć smoków nadlatywało – roześmiał się i potarmosił młodszemu towarzyszowi bujne kręcone włosy.

Ale spójrz, tam coś jest – wskazał ręką na nieprzeniknione powietrze na wschodzie. – Widzisz? –zatrzymał się. Jego towarzysz szedł dalej.

– Brednie mówisz i tyle. Mgła to mgła. – odparł. Usłyszeli nagle koński ryk i zamarli.

– Ktoś tu jedzie! – rzekł ten młodszy. Po chwili z mgły wyłonił się ciemny kształt gnający ku nim. Czarny przybysz coś krzyknął w niezrozumiałym języku i starszy strażnik padł martwy na śnieg. Ostatnim obrazem jaki w swoim życiu zobaczył jego towarzysz był błysk czarnego miecza przecinającego powietrze.

 

 *

– Przebierać nogami drużyna. – wrzasnął Oston. – Ledwieśmy z miasta wyjechali, a wy już zmęczeni jak po miesiącu jazdy.

Yaris ziewnął podnosząc ręce i przeciągając się. – Prawie nie spaliśmy.

– No jak się po nocach biega do dziewek, to o czym my tu panie rozmawiamy – burknął Harid drapiąc się po brodzie.

– Tak cię to boli krasnalu, że ty nie masz do kogo biegać? – roześmiał się elf.

– Elfie prosisz się o guza. – warknął krasnolud czerwony ze złości, po czym przeraźliwie zaklął.

– I w końcu kiedyś dostaniesz – rzekł Aluna wyłaniając się z tyłu pochodu. Uśmiechnął się, a Yaris jakby uważając to za żart, wybuchnął donośnym rechotem.

– Zobaczymy – wyszczerzył zęby. – Ty lepiej mów, co Ty w nocy bredziłeś?

Uśmiech z twarzy Aluny zniknął – Miałem widzenie. Widziałem jak ktoś zginął z rąk jeźdźca

– Aha, i ty już pewnie ubzdurałeś sobie, że to ma coś wspólnego z nami.

– Nie wiem – odpowiedział Aluna patrząc w niebo. Słońce było jeszcze dosyć nisko. Zapowiadał się słoneczny, ale mroźny dzień. Krajobraz wokół drużyny był dosyć skąpy. Pojedyncze drzewa wyrastające na pustkowiach, kępy sinej trawy i całe mnóstwo śniegu. Teren jaki przemierzali cały czas się zmieniał. O ile w drodze do Norabeim nie było żadnych wzniesień, to na trasie w kierunku Agnaru co i rusz musieli przejść przez niejeden pagórek i małe kotliny. Zbliżali się w kierunku gór, które były północną granicą Nordrycji. W świetle wschodzącego Słońca wyglądały jak ściana lodu lub śnieżny mur. Może właśnie dlatego te góry nazywano Górami Lodowymi. Niewiele osób decydowało się na przeprawę na ich północną część, toteż niewiele było wiadomo o tamtych ziemiach, na których podobno roiło się od niebezpiecznych stworzeń. Na czele pochodu szli Flenn i Oston, dyskutując ciągle o trasie i spierając się o realność misji zabicia Widma Północy. Oboje nie podchodzili ze zbytnim entuzjazmem do całej tej wyprawy. Jednak decyzja już zapadła i nie mogli nic zrobić. Tylko iść. Dalej za nimi wędrowali Harid, Yaris i Brean, przez większość czasu roześmiani, rozbawieni z żartów jasnowłosego elfa. Czasem mały Brean opowiadał jakąś niezwykłą historię, które mimo utraty pamięci pozostały mu w głowie z przeszłości. Obok podążał Aluna głęboko zamyślony i zapatrzony gdzieś w dal za mgłą. Za nimi szedł zielono skóry Glynsag rozglądając się groźnie po otoczeniu, tak jakby za chwilę zza pagórka miały wyskoczyć szablaste wilki. Jego dwa zakrzywione miecze zawieszone na plecach złowróżbnie błyszczały w delikatnych promieniach Słońca. Wyprawę zamykał Awari, prowadzący objuczonego konia. Zdawał się mieć pewną minę, może dlatego, że znał wszystkie te tereny. Pochodził on bowiem z plemienia dzikich ludzi, zwanych przez niektórych Andanami, choć już dzisiaj nie wiadomo, co to słowo oznacza. Plemię to zamieszkiwało pogranicze Nordrycji, Mag Fenn i Mag Ator i tak samo jak krasnoludy raczej nie mieszało się w sprawy elfów i białych ludzi pozostając na uboczu światowych wydarzeń.

Kiedy Słońce było już wysoko na niebie, drużyna zatrzymała się, by choć na chwilę odsapnąć po kilkugodzinnym marszu przez zaśnieżone szlaki Nordrycji.

– I co zrobimy gdy, już dojdziemy w okolice Agnaru? – zapytał Yaris oglądając strzały wyciągnięte z kołczana. – Usiądziemy sobie grzecznie na kamieniu i będziemy czekać, aż pojawi się Widmo Północy?

– Rozbijemy obóz niedaleko gór – powiedział Flenn i wyciągnął się jakby dopiero co wstał. W tym momencie wyglądał naprawdę potężnie. – No i cóż… Tak, będziemy czekać. Ktoś z was ewentualnie pojedzie na koniu do miasta i popyta wśród ludzi, co wiedzą. Będzie można się także podzielić i przeszukać skalne groty i miejsca, będące potencjalną kryjówką bestii.

– Jeżeli potwór ma kryjówkę w jakiejś górskiej jaskini to chyba lepiej będzie trzymać się razem – stwierdził Glynsag.

– A ja Wam powiem jedno – ryknął Harid opierając się o swój wielki dwusieczny topór – Czarno to wszystko widzę. Ale niech tylko… Ahh! A to kto! – zdumiał się prostując i chwycił topór w obie ręce. Wszyscy odwrócili się na wschód. Na horyzoncie powoli przesuwał się jeździec, po czym zatrzymał się. Jakiś nieokreślony blask emanował z postaci, zdającej się być aniołem lub duchem. Wydawało im się, że przez chwilę jeździec na nich spojrzał, lecz nie zdążyli tego zweryfikować gdyż po chwili przybysz pognał galopem na południowy wschód i zniknął za łuną światła.

– Kto to u licha? – zagrzmiał Glynsag – Pierwszy raz coś takiego widzę.

– Może to ten twój zaniepokojony tatuś– Yaris spojrzał ironicznie na Glynsaga.

– Nie – odezwał się do tej pory milczący Awari. – Awari wie kto to był.

– Jeźdźcy światła – dopowiedział Aluna. – A to była chyba ta elfka, która jest wśród nich.

– Enuen – powiedział Awari – Tak w wiosce Awariego ją nazywano. Awari ją widział nie jeden raz. I zawsze niosła ze sobą światło, jak i wszyscy świetlni jeźdźcy.

– Kim oni są? – zapytał Yaris, zbulwersowany, że mroczny elf i dziki sługa wiedzą więcej niż on. Cała reszta w milczeniu patrzyła na wschód.

– Nikt tak naprawdę nie wie kim oni są – powiedział Aluna – Jak mówią opowieści, wyłonili się oni z gęstego blasku poranka. Każdy z nich na swoim wierzchowcu. Dumni i groźni potrafią wtopić się w tłum zwykłych istot, przekonać wszystkich, że jest się takim samym człowiekiem czy elfem jak cała reszta. Przybywają, działają, a gdy osiągają swój tajemniczy plan, znikają nie wiadomo kiedy i jak. Niewiadomo gdzie i na jak długo.

– Z daleka ich czuć – wtrącił Awari patrząc z szacunkiem na Alunę. – Wiatr przynosi ich muzykę. Jeden dźwięk może dać ukojenie, ale może też zabić. Oni mają wielką moc, Awari słyszał, że wykorzystują ją tylko w potrzebie, nigdy dla samych siebie, nigdy dla zemsty.

– Komu oni służą? – zapytał Flenn.

Nikt nie wie – powiedział Aluna. – Nikt poza nimi samymi. Różne historie krążą wśród mieszkańców wszystkich królestw. Niektórzy mówią, że są to zwykli najemni magowie, którzy za kilka syntów spełniają żądania możnych panów. Inni mówią zaś, że przysłał ich sam Helion, by pilnowali porządku i sprawiedliwości na Intris, by zjawiali się właśnie w tych najcięższych momentach do pomocy wszystkim rasom tego świata. Niektórzy jednak mówią, że są to po prostu strażnicy, pilnujący granic, strzegący wolnych ziem. Ale chyba nikt tak naprawdę nie wie kim oni są.

– Widziałeś któregoś z nich już wcześniej? – spytał Oston zaciekawiony historią.

– Kilka razy – odparł Aluna – jeszcze zanim odszedłem od mego ludu. Tutaj, północy strzeże właśnie ta elfka Enuen, czasem w towarzystwie jasnowłosego mężczyzny, chyba człowieka. W południowym Gromie, jak wy nazywacie te ziemie, widziałem jeszcze trzech. Nietrudno ich rozpoznać.

– Ciekawe – stwierdził Flenn – Zdaje się, że w Gromie czytałem o nich w jakichś starych księgach. Chyba już dość długo pilnują tego świata.

– Dłużej niż żywot niejednego sędziwego elfa – odpowiedział Aluna.

– No dobra. My tu gadu gadu, a pora ruszać – odparł Flenn patrząc na niebo. – Zbierajcie się i idziemy.

Po dziesięciu minutach byli już gotowi do drogi i niezwłocznie ruszyli na północ. Z każdym krokiem uczynionym naprzód mieli oni wrażenie, że robi się coraz zimniej, dzień staje się krótszy, a kraina coraz bardziej smutna. Całe przygnębienie znikało, gdy patrzyli jak mały Brean próbuje łapać króliki, których jedynie uszy wystawały z wielkich zasp, gdzie miały nory.

– Tylko nie zabłądź w tych króliczych tunelach – krzyknął Glynsag – bo już po ciebie nie wrócimy. No chyba, że znajdziesz tam jakieś złoto.

– Haha! – roześmiał się Harid. – Glyn a ty tylko o jednym. My krasnoludy to przynajmniej umiar znamy w skarbach panie. Przynajmniej niektórzy z nas. A jak to się mówi w górach. Każdy w życiu swoją bryłkę znajdzie.

– Po co mieć jedną bryłkę jeżeli można mieć dwie. – Glynsag uśmiechnął się upiornie. – Tylko trzeba dobrze poszukać.

– Na przykład w smoczej jaskini – odparł Harid. – Nigdy nie wybaczymy smokom tego co nam zrobiły. Ukradły nasze góry złota, wypędziły nas z naszych jaskiń i jeszcze atakują miasta.

– Smoków już dawno nie ma – wtrącił się Oston.

– A niech mi rzyć pijawki gryzą jeżeli smoki wyginęły. Mało to się słyszy, eee? No jeszcze jakieś dwie dekady temu, pamiętacie tę głośną sprawę, czarny smok zaatakował siedzibę elfów w Farynii. Podobno nadleciał gdzieś z Gór Ognistych.

– Bzdury – zaprzeczył Glynsag. – Góry Ogniste zostały nie jeden raz spenetrowane przez poszukiwaczy złota i jakoś nikt nigdy na smoka nie wpadł.

– Może i rzeczywiście, niewiele teraz się słyszy o smokach panie – przyznał krasnolud – ale smoki potrafią zapadać w sen nawet na wiele setek i tysięcy lat, a gdy się obudzą, oj biada nam panie, biada, gdy się obudzą.

– Jak się obudzą, będziemy przynajmniej komuś potrzebni. – wtrącił Brean śmiejąc się. Wszyscy wciąż maszerując zawtórowali salwą śmiechu.

– Tak – powiedział Flenn – niestety nawet gdyby było nas dziesięć razy tyle, przeciwko smokowi nie mielibyśmy żadnych szans. Do walki ze smokiem potrzebna jest magia. Musielibyśmy mieć w drużynie czarodzieja…

 A Aluna to co? – wyszczerzył kły Yaris.

– Co, ja? – Aluna wyrwał się z głębokich myśli.

– No przecież znasz się na magii, pokazywałeś mi. – stwierdził Yaris.

– Nie! – zaprzeczył Aluna. – To tylko kilka prostych zaklęć, nawet nowicjusz nie miałby z tym żadnego problemu.

– Tak czy inaczej, ubić smoka to nie taka łatwa sprawa – podsumował Flenn patrząc z wesołą zadumą przed siebie, na niebieskie góry, które były coraz bliżej, zdawały się być już na wyciągnięcie ręki.

*

 Gdy zaczynało robić się ciemno, dotarli do górzystych terenów, poprzesiekanych kotlinami i jarami gdy zaczynało robić się powoli ciemno. Z pobliskiego pagórka wrzasnął głośno Yaris.

– Tutaj na górze jest dobre miejsce na noc. Dzikie zwierzęta nas nie dostaną i później droga tędy może być bezpieczniejsza.

– No dobra – odkrzyknął Flenn. – Idziemy na górę! – Gestem ponaglił resztę. Po kilku minutach znajdowali się już na szczycie pagórka, który w kierunku północy przechodził w długi, niekończący się płaskowyż.

– Glynsag, Harid, rozpalcie ogień – powiedział Flenn. – Oston, poszukaj jakiegoś drewna, tam dalej zdaje się jest mały zagajnik. A my przygotujemy coś na strawę. – to rzekłszy podszedł do konia, którego prowadził Awari i zdjął jedną torbę. – Co my tu mamy… – Zajrzał do środka.

– Świeżych produktów to Ty się nie spodziewaj – burknął Yaris. – Kupowaliśmy takie żarcie, by na długo starczyło.

– Hmmm, suszone mięso. – Flenn penetrował zawartość torby – twardy jak kamień ser,  suchary, oo a to co? – Zdziwił się wyciągając małą czerwoną buteleczkę, którą natychmiast wyrwał Yaris.

– Uważaj, bo wylejesz. – Spojrzał z pretensją na towarzysza. – To Nuctus Ren, czerwony płomień, jedna kropla tego trunku, najmocniejszego alkoholu na świecie rozgrzeje nawet kogoś, kto pół wieku przeleżał pod lodem. – Yaris oderwał wzrok od butelki kierując go na odwróconego do nich plecami Awariego. Stał on na krawędzi pagórka i patrzył na niknące na horyzoncie blade Słońce, ponad którym wschodziły już oba księżyce, niebieski i duży Celebris oraz mała i różowa Luna.

– A on co tak patrzy? – Jasnowłosy elf skierował pytanie do Flenna. Awari jednak odwrócił się i odpowiedział szybciej.

– Noc nadchodzi. Wy nie wiecie, wy nie stąd – odparł.

– Czego nie wiemy? – zapytał Flenn.

– Nocą jest bardzo niebezpiecznie. Lepiej żeby ognisko było naprawdę duże. Duchy przodków boją się ognia – powiedział Awari wysilając się, by każde słowo wypowiedzieć bez dziwnego obcego akcentu.

– Lud Awariego wierzy w tułanie się duszy zmarłych istot po świecie. – Wyprzedził następne pytania Aluna. – Podobno nie mogą uzyskać spokoju, dopóki nie zstąpi na Intris sam Jedyny, wraz z Helionem i Sirionem.

– Wierzycie w trzech Bogów? – zapytał Flenn patrząc na Awariego. – Sądziłem, że u dzikich plemion wyznaje się jeszcze stare wierzenia.

– Nasze plemię, od zarania dziejów wierzy w trzech Bogów. Awari także został wychowany w tej wierze. Jednak imiona naszych Bogów są inne niż imiona waszych.

– U nas elfów nie inaczej – rzekł Yaris zbliżając się do zachodniej krawędzi pagórka – Choć kiedyś, tylko jeden Bóg był czczony, już od wielu, wielu lat jest kult tych trzech.

– Wujek Oston wraca! – krzyknął radośnie Brean, patrząc na zbliżającego się z oddali jasnowłosego człowieka.

– To dobrze, bo akurat suche drewno zajęło się ogniem – rzucił Harid, oglądając się za plecy. – A wy co tak stoicie jak słupy? – Spojrzał krytycznie na Awariego i elfa Yarisa, który natychmiast się odwrócił i zbliżył do ogniska. Gdy wrócił Oston z drewnem, ognisko rozbłysnęło potężnym płomieniem. Flenn poracjonował żywność na porcję i rozdał wszystkim, siedzącym wokół ogniska.

– Moglibyśmy ugotować kaszę. – Pokiwał głową Harid, patrząc z obrzydzeniem na ser.

– To na później – wtrącił Yaris. – Gdybyśmy pozwolili dorwać ci się do zapasów, za dwa dni nie mielibyśmy co jeść.

Na tę obelgę krasnolud zareagował jedynie głośnym burknięciem. Po godzinie prawie wszyscy położyli się na kocach i przykryli futrami starając się zachować jak najwięcej ciepła. Tylko Aluna klęczał na ziemi. W dłoni ściskał swoje amulety, z którymi nigdy się nie rozstawał.

– Co robisz? – zapytał ciekawsko Brean wychylając głowę z ciepłego futra.

– Modlę się – odrzekł Aluna. Patrzył cały czas w niebo.

– Ty także modlisz się do trzech bogów?

– Nie, dziecko, nie – odparł mroczny elf. – Ja modlę się do sił, które żądzą tym światem i które go stworzyły.

– Co to za siły?

Elf uśmiechnął się – To żywioły. Wszystko co cię otacza tworzą żywioły. Woda, ogień, ziemia i powietrze. A na ich czele Jedyny.

– Kim on jest?

– Największym i jedynym Bogiem, który stworzył ten świat. On także jest żywiołem. Wszechmaterią.

– A w Heliona i Siriona nie wierzysz?

– To są tylko takie bajki. – Uśmiechnął się smutno Aluna. – Nie ma dobra i zła. Są jedynie siły, które się odpychają. Zobacz tylko – Elf wyciągnął bukłak z wodą i część zawartości wlał do ogniska. – Woda i ogień. Tak mocno się różniące, tak inne. Jedno nie może współistnieć z drugim. Jedno drugie niszczy. A czy możesz powiedzieć, który żywioł jest dobry, a który zły.

– A ludzie?

– Z ludźmi jest bardzo podobnie. Zresztą z elfami tak samo. Często niszczymy się wzajemnie, mordujemy, kradniemy, sponiewieramy. Może się tobie wydawać, że ten który sprawił tobie ból jest zły, ale może z jego punktu widzenia wygląda to zupełnie inaczej. Nie ma istot złych, są istoty dokonujące wyborów, które nie zawsze wszystkim odpowiadają. Czy możesz to nazwać złem?

– A gdybym chciał kogoś zabić, to co wtedy. Nie byłbym zły?

– Nie tędy droga, Brean. Właśnie po to mamy rozum, by z niego korzystać i dokonywać wyborów, które sprawią jak najmniej bólu każdemu. Nie sztuką jest wyjść na środek miasta i wszystkich wokół pozabijać. Nie nazwę tego czymś dobrym ani złym. Nazwę to głupotą i brakiem uczuć. Bo oprócz rozumu mamy coś jeszcze. Zbliż się, Brean. – Wyciągnął rękę ku chłopcowi, który niepewnie chwycił ją i zbliżył się do mrocznego elfa, który w blasku ogniska wyglądał zupełnie inaczej. Jego fioletowe oczy jaśniały czymś, czego nigdy w życiu chłopiec nie widział. Włosy czarne jak noc opadały mu na kolana, a długie uszy zdawały się jeszcze bardziej wyciągać do góry. Elf przyłożył dłoń chłopca do swojej piersi.

– Czujesz? – zapytał. Chłopiec pokiwał głową. – Prócz rozumu zostaje nam jeszcze serce. – Przyłożył swoją dłoń do piersi Breana. – Każdy z nas je ma, nawet krasnolud, choć z nimi nigdy nic nie wiadomo. – Roześmieli się obydwaj. – To właśnie serce nam podpowiada, co jest właściwe dla nas i dla innych. Każdy z nas ma w sercu taki głos, który mówi co robić i czego się wystrzegać. Słuchaj tego głosu, a powie tobie wszystko. No… prawie wszystko. – Elf uniósł głowę i ścisnął amulety zawieszone na szyi. Brean także spojrzał na niebo, po którym rozchodziła się tęczowa zorza. Nie mieli żadnych wątpliwości, że tam na górze umarli tańczą ze smokami, a ogniste płomienie tych bestii rozświetlają nocne niebo nad Nordrycją. Wkrótce usnęli.

*

 

– Wstawaj, wstawaj panie! – wykrzyczał krasnolud potrząsając budzącym się Aluną – Wstawajcie, idziemy!

– Co? – oburzył się Yaris. – Jeszcze nawet świtu nie ma. Czemu tak wcześnie do cholery?!

– Nie mnie pytaj – odparł krasnolud ładując futra do torby objuczającej konia. – To Flenn i Oston dostali ataku szału.

– Flenn, co się dzieje – krzyknął Yaris zarzucając łuk na plecy i kołczan pełen strzał.

– Cicho! Nargowie są w pobliżu – odparł Flenn przerzucając miecz przez plecy. – Cała banda. Jakieś dwadzieścia osobników.

– Skąd wiesz? Widziałeś ich? Gdzie oni są? – zapytał gniewnie Glynsag trzymając w przygotowaniu za rękojeści obu mieczów zarzuconych na krzyż na plecach.

– Ja widziałem – wtrącił Oston – przed chwilą. Kilka pagórków stąd na zachód się zatrzymali. Idziemy. Zanim nas wytropią. – W zorganizowanym pośpiechu ruszyli na północ idąc wzdłuż urwiska płaskowyżu znajdującego się po wschodniej stronie. Brean szarpnął Harida za włosy opadające mu na plecy.

– Kim są Nargowie?

– Wstrętne kreatury, żaboludzie, urodzeni mordercy. W sumie nawet się spodziewałem, że prędzej, czy później natkniemy się na nich. Nargów teraz pełno na północy, mają tu swoje wioski położone wysoko w górach i kotlinach.

– Szybciej, szybciej – pogonił Flenn i spojrzał na wschód gdzie zza widnokręgu padł pierwszy promień Słońca. Zobaczył jednak jeszcze coś. Z daleka szła ku nim jakaś postać, cała w czerni.

– Ktoś tu idzie, biegiem, byle bliżej gór. – krzyknął Flenn. Biegli ile tchu mieli w płucach. Oston wziął małego Breana na plecy, a Awari pogonił jak tylko mógł obładowanego konia. Każda minuta zdawała się trwać godziny.

– Nie uciekajcie – rozległ się nagle upiorny głos. Spojrzeli na wschód. Pod przepaścią stał zakapturzony osobnik odziany w czerń.

– Jak on znalazł się tu tak szybko. – pomyślał przerażony Flenn, jednak głos obcego, który ponownie rozbrzmiał zamroził mu krew w żyłach i wyrwał z myśli.

– Nic od was nie chcę. Zostawię was w spokoju. Ale musicie oddać chłopaka! – obcy wskazał palcem na Breana. Dopiero teraz zobaczyli, że osobnik nie ma skóry na rękach, a z oświetlonej części jego zakapturzonej głowy widać upiornie wyszczerzone zęby, tak jakby z jego ciała zostały tylko kości.

– Nie, on jest z nami. Czego chcesz od niego. – Oston zasłonił sobą Breana.

– Ma coś, co należy do mnie. On należy do mnie. – odpowiedział upiór.

– Ja… ja nic nie pamiętam – załkał Brean, a łzy spłynęły po jego policzku.

– Wybierajcie. Wasze życie, czy życie chłopaka.– Przybysz podniósł głowę, która dopiero teraz widoczna ukazała resztki ścięgien i mięśni znajdujących się na niej.

– Wybór jest jasny. – rzekł Flenn patrząc kątem oka na Yarisa. – Oto nasza odpowiedź. Już! – krzyknął Flenn i w jednej chwili jasnowłosy elf napiął cięciwę łuku i wypuścił strzałę w kierunku obcego, który nawet nie drgnął. Strzała wbiła się płytko w jego głowę, on jednak wydał z siebie przeraźliwy upiorny śmiech i jednym szybkim ruchem wyjął strzałę z głowy.

– To jakiś duch – krzyknął Harid.

– Dałem wam wybór – upiór zniżył przeraźliwie głos, otworzył nagle szczękę z której wyleciała prosto ku nim czarna fala energii. Z wielkim impetem uderzyła o błękitną tarczę, która po chwili zniknęła. Wyczarował ją Aluna.

– W Góry! – krzyknął Flenn i pobiegli szybko, zanim czarny przybysz zdążył się zorientować, że jego magia została odparta. Pod jego stopami wyrósł wierzchowiec, czarny przypominający kłąb ciemnych oparów, po czym jeździec ruszył na południe.

– Będzie nas ścigał – ryknął w biegu Oston. – Wjedzie na płaskowyż od południa i nas dopadnie.

– A co to takiego? Widmo Północy? – krzyknął zdyszany Glynsag.

– Nie!  To Dybuk! – odkrzyknął Flenn cały czas biegnąc. – Przeklęty nekromanta, który oddzielając ciało od swojej duszy, stanął na granicy świata żywych i umarłych. Niewielu ich krąży po świecie. Niewielu. Są bardzo niebezpieczni.

– Tak samo jak Nargowie?  – zapytał Brean znad pleców zdyszanego Ostona.

– Bardziej – krzyknął Flenn. – Szybciej! Może w górach uda się zgubić jego ślad.

– Za późno. Już tu jedzie – wrzasnął Yaris oglądając się przez plecy.

– Biegiem do tego przejścia między górami – ryknął Oston. Skierowali się prosto na niewielki przesmyk, który prowadził na drugą stronę wzgórz. Czarny kształt gnający za nimi był coraz bliżej.

– To na nic, dopadnie nas – krzyknął Glynsag, zatrzymując się w połowie drogi przez wąwóz. Zza pleców wyciągnął dwa zakrzywione miecze. Oston zdjął Breana z pleców i patrzył na zbliżającego się Dybuka. Jego ręka tkwiła na rękojeści miecza. Opuścił głowę i wpatrzył się w idealnie wypolerowaną głowicę rękojeści. Drgnął, bo zobaczył w niej odbicie wielkich lodowych skał spoczywających nad ich głowami, zawieszonych na krawędzi gór. W tej chwili jakiś głos podpowiedział mu co robić.

– Wszyscy do tyłu! Ale już! – krzyknął. – Aluna uda Ci się z pomocą magii zrzucić na tę zjawę śnieżne bryły znajdujące się nad nami?

– No nie wiem, nie jestem magiem. – Aluna zawahał się.

– Musisz to zrobić. Od tego zależy życie nas wszystkich – wykrzyczał Oston, a Aluna pociągnął go do tyłu, widząc, że Dybuk nadjeżdża. Potwór był już niecałe sto kroków od nich i pędził jak szalony niosąc za sobą mroczną zawieję. Gdy znajdował się już dość blisko, Aluna wyciągnął ręce i całą siłą swojej koncentracji poruszył śnieżnymi skałami po obu stronach wąwozu. Jednak Dybuk był szybszy, zorientował się co się dzieje i zatrzymał przed obszarem spadania, podczas gdy skały runęły z impetem na ziemię, która zaczęła pękać. Od epicentrum uderzenia zaczęło rozchodzić się coraz szybciej i szybciej ogromne pęknięcie, ogarniając swym zasięgiem całą drużynę. Po chwili wszyscy zapadli się pod ziemię i pochłonęła ich ciemność.

 *

Pracował w pocie czoła nad kuciem rozgrzanego żelaza, gdy przyszła z Alatras wiadomość, że dziewczynę ze starego młyna, córkę pustelnika mają spalić za czary przeciw ludziom. Nie znał jej, nigdy z nią nie rozmawiał, tylko patrzył na nią czasem, gdy szedł do lasu na polowanie, kiedy ona zbierała kwiaty na łące. Obdarzała go niekiedy spojrzeniem, które wiedział, że zapamięta do końca swojego życia. Teraz jednak nie miał wątpliwości, że nie spotka jej na łące. Miała spłonąć. Lecz za co? Przecież każdy w okolicy wiedział, że to zwykła dziewczyna, może trochę osamotniona, ale poza tym najzupełniej normalna, nie mająca nic wspólnego z czarami. On wiedział czyja to wina. Dziewczyna wpadła w oko kapłanowi ze stolicy, jednak nie pragnęła związywać z nim przyszłości.  Kapłan nie był przyzwyczajony do jakiejkolwiek odmowy. Oskarżył ją więc o brak wiary w trzech, o czczenie demonów, które rzekomo miały zabijać mieszkańców Issyni. Nie! Nie!  Nie, on nie mógł na to pozwolić. – Bił się z myślami chłopak, jeszcze tak młody. Rzucił młot kowalski na ziemię i zostawił rozgrzane do czerwoności ostrze na kowadle. Wziął konia, wsiadł i pognał prosto do wioski. Nikt za nim nie wołał, nikt nie krzyczał, by wrócił, by się opamiętał. Bo i nie miał nikogo.

– Ja muszę tam być. Muszę coś zrobić – myślał w drodze do wioski. Miał mało czasu, a to wszystko działo się tak szybko. Jego oczom ukazały się pierwsze chaty wioski, zaraz potem był już blisko celu. Widział plac, na którym gromadzili się wieśniacy. Najpierw był krzyk tej dziewczyny, ostatni pełen zdrowych zmysłów krzyk jaki człowiek może z siebie wydać przed bliską śmiercią. On nie wiedział czemu to robi. Po prostu zeskoczył z konia na płonący stos i odwiązawszy niebieskooką dziewczynę wziął ją w ramiona i zeskoczył z miejsca egzekucji ku oburzeniu wieśniaków i górującego nad nimi kapłana. Chłopak posadził ją na siodło, wdrapał się na konia i szarpnął za uzdę. Wieśniacy zagrozili widłami, kapłan wiecznym potępieniem, on jednak nie słuchał. Po prostu pognał ile sił za miasto, byle dalej od tych potworów. Gdy tylko znaleźli się daleko za zabudowaniami, dziewczyna zsiadła wraz z nim. Spojrzała głęboko w jego oczy, pocałowała go, odwróciła się i po prostu odeszła znikając w trawach łąki. Nigdy już jej nie spotkał. 

 W wiosce wybuchła wrzawa, dopadli go gdy wracał, pobili, zabrali mu konia, jego kuźnię i rodzinny dom podpalili. Namiestnik prowincji wygnał go pod karą śmierci. Opuszczając rodzinne strony słyszał jedynie gorzkie słowa: Oston zdrajca!  Oston przyjaciel wiedźmy! Oston głupiec! Oston! Oston! Oston! – wyrwał go głos Flenna.

– Żyjesz… a już się bałem.

– Żyję… jeszcze. – Oston wstał i otrzepał się patrząc na zdezorientowanych tak samo jak on towarzyszy. Znajdowali się po ziemią i niewątpliwie wpadli do jakiejś jaskini czy tunelu, który z góry przykryty był głęboką warstwą lodu. Teraz światło wpadało tu pod ziemię pionowo, przez otwór gdzie zapadła się ziemia.

– Przynajmniej Dybuk nie siedzi nam na ogonie – stwierdził Glynsag rozcierając poobijane plecy.

– A gdzie jest koń? – Yaris rozejrzał się i spojrzał na Awariego.

– Awari wie – odparł sługa. – Widział jak koń wyskoczył zanim wszyscy spadli tutaj. Pobiegł na północ.

– Koń koniem, ale rozejrzyjcie się tylko – rzekł Flenn – to jakiś tunel. Musimy pójść i zaufać, że znajdziemy wyjście.

– Może Dybuk całkowicie nas zgubi – rozradował się Yaris.

– Po tym wszystkim wątpię – odpowiedział gorzko Flenn. – Szczerze wątpię. Będziemy mieli szczęście, jeżeli w ogóle wyjdziemy z tego cało.

– Mówiłem, że przez tego gnojka będą problemy – burknął Glynsag, a jego głos rozszedł się z echem po tunelu. – Tylko nikt nie chciał mnie wtedy słuchać. Wiedziałem, po prostu wiedziałem, że z nim jest coś nie tak.

– I co, może według ciebie najlepiej by było gdybyśmy go tu teraz zostawili na pastwę losu – rozzłościł się Oston.

– Nie o to mi chodziło – Alseid podniósł głos. – Gdybyśmy zostawili go w Norabeim, albo w Tatabuk i dali w opiekę jakiejś rodzinie on byłby teraz bezpieczny, a nam nie deptałby po stopach ten przeklęty potwór.

– To już teraz nieistotne. – przerwał Oston. – Gdyby…

– Światło – krzyknął Brean idący z przodu i nasłuchujący całej rozmowy. – Tam, tam! – Wskazał palcem. Tunel rozdzielał się na trzy korytarze. Ten po lewej był najjaśniejszy ze wszystkich .  Zapewne niedaleko musiała być powierzchnia, pomyśleli. Bardzo szybko przeszli przez krótki odcinek jaskini i zobaczyli wyjście. Nie zwlekając przyspieszyli kroku i za chwilę byli już na zewnątrz.  Znaleźli się jak się zdawało we wnętrzu góry, a może raczej w kraterze, bo niebo było doskonale widoczne a promienie wschodzącego Słońca wybijały się przez niższe krawędzi góry. Przed sobą ujrzeli widok, którego żaden z nich nie zapomniał do końca życia. Jawiła się przed nimi ogromna budowla wdzierająca się w lodowe skały. Zobaczyli wejście w głąb góry do którego prowadziły białe schody wykute w lodzie i którego strzegły dwa olbrzymie posągi stojące po jego obu stronach. Miały one przynajmniej trzydzieści metrów wysokości, twarze ich zakryte były przez hełmy, ręce wydawały się nieproporcjonalnie długie, a kształt całego ciała inny niż ciało elfie, czy ludzkie. Zaczęli iść w stronę monumentu.

 Co to za miejsce – Rozejrzał się Yaris, a Aluna złapał się nagle za głowę, jakby dostał ataku silnego bólu, który po chwili minął.

– Aluna znowu ma atak – powiedział ponuro Harid. – A sądziłem, że to w końcu minie.

– Aluna – Yaris podbiegł do towarzysza i chwycił za ramię. – Co widziałeś?

– Przeszłość. Coś tu się stało – odpowiedział mroczny elf. – Coś złego. Jakiś nieznany lud zamieszkiwał ongiś te ziemie, zobaczyłem ich, jak to wybudowali.

– Zobaczyłeś coś jeszcze? – zapytał Oston.

– Wynieśli się, prawie tak szybko jak tu przybyli. Zniknęli raz na zawsze. A później – Aluna przymknął oczy starając sobie przypomnieć widziane obrazy. – Z północy przyleciał biały smok i osiadł tutaj.

– Tak, tak – Awari kiwnął głową – Tu w górach żył kiedyś podobno biały smok. Wszyscy się bali. Zabijał, niszczył i palił.

– Skąd wiesz? – zapytał nieufnie Glynsag.

– Awari słyszał. To stara opowieść. Stara jak świat. Biały smok pojawił się niedługo po przybyciu ludzi na te ziemie. Nikt nie szedł w te góry. Każdy wiedział, że smok ma gdzieś kryjówkę. Nikt nie próbował zabić smoka. – Gdy Awari wypowiedział te słowa cała ich ósemka zatrzymała się przed białymi schodami. – Jednak zjawił się ktoś, kto chciał zabić potwora, który palił wioski. Przyszedł wojownik, silny i potężny, podobno umiał czarować. Przysiągł przed setkami Nordrydczyków zabić bestię, uwolnić krainę od jej terroru. Gdy wyruszył w góry już nigdy z nich nie wrócił. W całej Nordrycji usłyszeć można było podobno krzyk jego rozpaczy, gdy umierał. Smok go zabił, ale już nigdy nie zaatakował żadnej wsi i miasta.

– Chcesz powiedzieć, że żył tu smok, a ten który próbował go zabić zginął w jego szponach tak? – Yaris podniósł brwi w niedowierzaniu. Topór Harida wyskoczył nagle zza pasa.

– To znaczy, że ta bestia wciąż tu jest – krzyknął krasnolud stając w obronnej pozycji i patrząc groźnie na bramę.

– Legnij! – krzyknął Glynsag do Harida i wyciągnął zza pleców dwie szable. Nad padniętym krasnoludem powietrze przecięła klinga. Wszyscy wyciągnęli broń. Zobaczyli obok siebie kilkanaście istot o zzieleniałych twarzach i czarnych oczodołach, nieumarłych. Zaskoczyły ich znienacka atakując. Natychmiast rozgorzała walka. Oston odepchnął Breana do tyłu, rzucił się na potwora z toporem. Wykonał unik, sparował górne cięcie i uderzył mieczem z półobrotu w twarz ożywieńca, który poleciał na zlodowaciałą ziemię. Yaris po kolei przeszywał strzałami głowy potworów jednak po chwili zdał sobie sprawę, że to na nic. Bestie mimo zadawanych obrażeń zdawały się być niewrażliwe na ciosy. Najdzielniej walczyli Harid, Flenn i Glynsag, którzy rzuceni w wir walki wymachiwali bronią siekąc nieumarłych przeciwników. Aluna czekał przy Muli z wyciągniętym mieczem, a Awari stojący obok niego ciskał w ożywieńców kamieniami.

– To na nic – wrzasnął Oston. – Ich się nie da zabić!

 W powietrzu rozległ się śmiech, po drugiej stronie krateru tam skąd przyszli ujrzeli Dybuka na koniu. Był w otoczeniu dziesiątek umarlaków.

– Przegraliście – rozległ się upiorny głos, zdający się być szeptem. – Chłopak jest mój.

W tym samym momencie wszyscy pomyśleli o jednym.

– Do środka – krzyknął Oston, robiąc unik i parując nadcierające ciosy.

– Zwariowaliście? Tam jest smok! – krzyknął Harid i rąbnął toporem prosto w łeb umarlaka. – A niech was cholera weźmie! Szybko – ryknął – przetrzymam ich!

Pognali białymi schodami aż do wielkich wrót.

– Pchajcie! – ryknął Flenn przywierając ramieniem do bramy. Dopiero gdy Glynag, Oston i Yaris przyłączyli się do pomocy, brama zaczęła ustępować. – Do środka, już! Harid chodź! – wrzasnął Flenn. Wszyscy po kolei wcisnęli się przez wrota; krasnolud na samym końcu. Zaczęli pchać metalową bramę. W ostatniej chwili zamknęła się przed nacierającą falą ożywieńców, a Oston zasunął kłodę w zawiasy, dzięki czemu wrota zostały zamknięte. Odetchnęli.

– A niech mnie – szepnął Yaris zdumiony i zaczął rozglądać się po nawet nie dużej, ale wręcz olbrzymiej sali. Pomieszczenie było podłużne. Sklepienie podtrzymywały białe kolumny między którymi stały posągi. Na samym końcu sali dostrzegli najwyższy wybijający się ponad inne posąg.

– Co to za miejsce – zapytał Brean, zapominając na chwilę o zagrażającym niebezpieczeństwie.

– Chyba świątynia – odparł Flenn. – Aluna?

– To miejsce kultu Gwarów – odparł ciemnowłosy elf.

– Kogo? – zapytał Brean.

– Wymarłej rasy. Mieli tu świątynie. Jednak z niewiadomych powodów pewnego dnia opuścili to miejsce.

– Widziałeś to w wizji? Skąd wiesz, że to Gwarowie? – zdziwił się Flenn i rozejrzał niespokojnie.

– Widziałem jak stąd odchodzili, widziałem, jak to budowali. A z wyglądu tych posągów wnioskuję, że to właśnie Gwarowie.

– Co się z nimi stało – Brean wydawał się wyraźnie zainteresowany.

– Odeszli na wojnę i…  w jednej wielkiej bitwie zginęli. Wszyscy. – odparł smutno elf.

– Z kim walczyli – chłopiec nie ustawał w pytaniach. Inni zdawali się nie wykazywać takiego zainteresowania, ponieważ każdy z nich znał tę historię. Tylko Awari przysłuchiwał się z zaciekawieniem. Wszyscy jednak powolnym krokiem wciąż posuwali się naprzód, w głąb komnaty.

– To była największa bitwa tamtych czasów. Rozpoczęła ona Wielką Wojnę, która wybuchła pięćset lat temu. – odparł Harid zanim Aluna zdążył cokolwiek odpowiedzieć. – Gwarowie walczyli z Sojuszem Trzech Braci: Elfami, Krasnoludami i Ludźmi. Choć tak naprawdę do sojuszu przyłączyły się również gobliny, orkowie i inne paskudy. Wszyscy chcieli, by Gwarowie zniknęli. I tak też się stało. Teraz po nich zostały jedynie stare świątynie, jak ta, ruiny miast i świecące kamienne drogowskazy.

– Arithis – wtrącił Yaris.

– Tak wy je nazywacie Panie – burknął krasnolud i przeczesał sobie wolną dłonią brodę. Stanęli przed najwyższym posągiem na końcu sali. Zdawał się królować ponad innymi. Był jeszcze bardziej dostojny i emanowała z niego jeszcze większa aura tajemniczości

– Ohne daz grimbugh azar! – wykrzyknął krasnolud.

– Nie rozumiem, co powiedziałeś – pokiwał głową Oston – ale robi wrażenie.

– My tu sobie słodko gawędzimy – przerwał Glynsag – ale nie zapomnieliście chyba, że tu może być gdzieś smok. – Wszyscy rozejrzeli się.

– Smok – powtórzył Aluna patrząc przed siebie. Jego oczy odpłynęły i zanurzył się w wizji. Yaris chciał coś powiedzieć, jednak Flenn uciszył go gestem. Czekali aż do momentu, kiedy Aluna odezwał się do nich.

– Smoka tu nie ma – rzekł z przerażeniem na twarzy.

– A gdzie jest? – zdziwił się krasnolud.

– Nie żyje. Zabił go wojownik. Chyba ten sam o którym mówił Awari.

– No to problem z głowy – rzekł Glynsag i schował miecze do pochew.

– Jest tylko coś co mnie zastanawia – ciągnął czarnowłosy elf. – Zobaczyłem, zobaczyłem….

– No mówże panie! – zniecierpliwił się Harid.

– Smok skłonił się przed wojownikiem, ukorzył się przed nim. Usłyszałem jak ten człowiek powiedział: Nikt nie może o niczym wiedzieć przyjacielu. Muszę zniknąć. Ty także nie możesz już ich krzywdzić. Już wystarczy przyjacielu. – Wtedy smok rozerwał swoją pierś, a wojownik wbił w smocze serce miecz. Smok ryknął, lecz był to ludzki krzyk. Krzyk umierającego człowieka. Usłyszałem słowa – Odchodzę już na zawsze z tego świata. – Powiedział to smok, po czym padł martwy na ziemię, a jego ciało uleciało w górę ku gwiazdom. Zostało po nim tylko serce. A wojownik płakał i płakał głęboko. Poczułem jego myśli. Ubolewał nad śmiercią pradawnej istoty jaką był biały smok, jednak odniósł też ukojenie, bo wiedział już, że dla świata jest martwy. Wszyscy usłyszeli ten krzyk, wszyscy byli pewni, że to on umarł. A skoro smok nie atakował, już więcej nikogo nie obchodził. Wojownik jak mi się zdaje, nigdy już później się nie ujawnił. Chciał, by o nim zapomniano, by wszyscy myśleli, że jest martwy.

– Aluna, przerażasz mnie – powiedział Oston. Reszta tylko patrzyła ze zgrozą na wielki posąg. Brean podszedł do Aluny i chwycił go za rękę.

– Musimy się stąd wydostać – rzekł Flenn niespokojnie. – Inną drogą. Chodźcie!

– Flenn, czekaj – zatrzymał go Aluna. Ja widziałem coś jeszcze…. – W tej chwili wszyscy prócz Aluny osunęli się na ziemię, zapanował chaos, czarne opary wypełniły salę i rozległ się śmiech. Aluna zobaczył wszystkich towarzyszy na podłodze. Chwycił w dłoń swoje amulety i dotknął ciała Flenna i Muli. Żyli, jednak byli pogrążeni w głębokim śnie. Kilkanaście kroków od Aluny z dymu wyłonił się Dybuk.

– Dość tej zabawy. Ty, który oparłeś się mojej magii. Zejdź mi z drogi i oddaj chłopaka, albo giń.

– Dlaczego! Dlaczego go ścigasz?!

– On należy do mnie. On ma moją duszę, którą wchłonął. Znalazł ją.

– Co chcesz z nim zrobić.

– Muszę go zabić – roześmiał się upiornie. – Wyciągnąć duszę z tego pomiotu ludzkiego.

– Ty nie masz duszy potworze. Nie masz jej. Odwróciłeś się od życia, od świata, pogrążyłeś w ciemności siebie i wszystkich których napotkałeś. Po co? By zdobyć nieśmiertelność? Aż tak bałeś się śmierci? Chciałeś od niej uciec? – Aluna pierwszy raz od długiego czasu zaśmiał się. Jednak w tym uśmiechu było więcej pogardy niż rozbawienia.

– Nic nie wiesz o śmierci elfie. Nic nie wiesz Aluna, ty który uciekłeś. Wy wszyscy. Ty uciekłeś przed całym światem, w którym się wychowałeś, bo bałeś się swej inności, bałeś się, że nie zostaniesz zaakceptowany; ty, twoje wizje, twój indywidualizm. A Oston? – Upiór spojrzał na młodego mężczyznę pogrążonego we śnie. –  Opuścił rodzinną wioskę, bo wiedział co go czeka. Śmierć na stosie za uratowanie jakiejś dziewki. Harid, brudny krasnolud cudem wyrwał się ze swojej egzekucji. Skazany został za próbę ucieczki od swojego plemienia. Ooo – roześmiał się Dybuk. – A uratował go Flenn, uciekinier i zdrajca swojego króla. Jeszcze Glynsag, tak? Był przestępcą. Kradł i mordował, uciekł. Ach byłbym zapomniał o twoim przyjacielu Yarisie. A od czego on uciekł? A tak. – Dybuk wbił wzrok w jasnowłosego elfa, który leżał na ziemi, jakby był martwy. – Uciekł od monotonii życia, która była dla niego czymś okropnym. Czymś gorszym nawet od śmierci. A niewolnik Awari skorzystał z okazji jaką byliście wy i uciekł od swojego pana. Uciekł! Nie mów mi o ucieczce, nie mów mi o śmierci. Uciekłem od niej tak samo jak wy uciekliście od świata. Zbyt długo to trwa! Oddaj, chłopaka, a śmierć minie ciebie i twoich przyjaciół.

Aluna spojrzał na chłopca pogrążonego we śnie, a chwilę potem przerzucił wzrok na Dybuka, na jego czarne źrenice zawieszone pośród bladych kości. Otworzył dłoń i natychmiast wypadły z niej wszystkie magiczne amulety, prócz jednego najmniejszego. Zbliżył go do ust Breana i otworzył jego zamkniętą szczękę.

– Nie zrobisz tego. Nic ci to nie da. Myślisz, że jakiś amulet może mnie zabić? Dość tego! – krzyknął Dybuk. Zza pleców potwora wystrzeliły dwa kłęby czarnych oparów, które formując się w kule poleciały w stronę mrocznego elfa.

Światła nie zniesie i świętości czystej, ten, który w ciemności skryty wieczystej. –  zaintonował Aluna, włożył amulet do ust chłopca, położył rękę nad jego głową i siłą magii przepchnął przedmiot przez jego gardło. W tym momencie Dybuk drgnął, kule czarnego dymu zniknęły, a z buzi chłopca zaczęła ulatywać świetlista poświata, która popłynęła w górę.

– Niee! – krzyknął Dybuk. –To jeszcze nie śmierć! To krótki sen, z którego obudzę się prędzej czy później, by śnić dalej. Krótki sen jak wasz byt! Mara! – Zaśmiał się i w ciągu ułamka sekundy rozpłynął się w powietrzu. Cień w wielkiej sali zniknął, światło znów rozświetliło wielkie posągi. Brean, którego głowa leżała na kolanach mrocznego elfa otworzył oczy. Uśmiechnął się. – Już go nie ma we mnie! Już go nie ma. Teraz pamiętam. Byłem w ten dzień z Pafiasem i Martinem w starych ruinach, po tym gdy uciekliśmy od rodziców, a tam znaleźliśmy wejście do podziemi, gdzie była butelka pełna światła. Wypiłem to i wtedy… i wtedy o wszystkim zapomniałem. Moi przyjaciele mnie zostawili i zrobiło się ciemno. Uciekłem, a potem wy mnie znaleźliście.

Aluna uśmiechnął się pierwszy raz tak szczerze jak nigdy. – Już po wszystkim Brean, już po wszystkim.

Wszyscy obudzili się ze snu, którym okrył ich Dybuk.

– Już nie ma Dybuka – odparł Aluna i opowiedział im o wszystkim.

– Jak to możliwe, że po prostu zniknął? – zdziwił się Yaris. – Co to w ogóle za amulet? – Wskazał na zawieszony na dłoni Aluny przedmiot.

– To jeden z trzech amuletów światła. Najpotężniejszych artefaktów wykonanych przez elfy na Intris. Dał mi go pewien starzec, którego spotkałem w dzikiej kranie, gdy uciekłem od swojego ludu, niedaleko przed tym jak spotkałem was. Powiedział bym robił co do mnie należy i po prostu odszedł.

– Niezła historia. – Zaśmiał się Yaris i klepnął Alunę po plecach, tak że ten zgiął się w bólu.

– Dybuk miał rację – rzekł Flenn. – Jesteśmy uciekinierami. Każdy z nas. Nawet ty Brean uciekłeś z domu. Jeszcze o tym pogadamy. – Uśmiechnął się Flenn i potarmosił włosy chłopca, a wszyscy zbliżyli się. – Ale Dybuk zapomniał niestety o jednym. Zapomniał, że jesteśmy braćmi, że choć żaden z nas nie ma domu, to wszyscy razem go tworzymy. I nie musimy już uciekać. Oczywiście, każdy śmiertelnik zawsze ucieka od czegoś, od czegoś, co nazywamy śmiercią. Lecz choćby była blisko, nas nie dopadnie. Nie dzisiaj. – Zbliżyli się do siebie i wszyscy razem uścisnęli tworząc krąg, na środku którego stał roześmiany Brean. Awari przyglądał im się z boku.

– Awari! – powiedział Flenn odwracając się do niego. – Nie ma żadnego pana nad nami, wszyscy jesteśmy równi. Nie musisz przecież wracać do Rafera. Możesz zostać z nami. Być jednym z nas. Bratem.

– Awari dziękuje – powiedział Awari, a łzy popłynęły mu po policzkach. Podszedł do nich wszystkich i również ich uściskał. Jeszcze nigdy w życiu nie był tak szczęśliwy. Przez kilka następnych minut śmiali się.

– Niech Rafer sam szuka sobie widma północy – roześmiał się Yaris. – Chyba, że marzy się wam jego złoto.

– A skoro o złocie mowa… – rzekł Glynsag, spojrzał na Yarisa i wskazał palcem ciemny kąt za olbrzymim posągiem, w którym coś błyszczało. Jak zobaczyli była tam ogromna góra złota, smoczy…

– Skarb! Prawdziwy smoczy skarb! – krzyknął Harid i wytarzał się w kupie monet. Yaris założył na siebie złotą koronę wysadzaną rubinami, a Brean zaplątał się w perłowych koralach i jadeitowych naszyjnikach. Glynsag oglądał dużej wielkości miecz, z niebieskiej stali.

 – A wam co się stało? – Zdziwił się Yaris, patrząc na stojących w milczeniu Flenna, Ostona, Alunę i Awariego. Wpatrywali się oni na otwartą skrzynkę stojącą przed nimi, na zboczu góry skarbów. Cała reszta zbliżyła się do nich i również spojrzeli na świetlistą zawartość skrzyneczki.  

– Nikt poza nami nie może o tym wiedzieć. Nikt! – powiedział poważnie Flenn. – Trzeba będzie to bezpiecznie przetransportować. Pamiętajcie. Nikomu ani słowa! – wykrzyknął, a Oston i Harid wymienili między sobą poważne spojrzenia i oboje zamknęli wieko skrzyni.

– To dziwne, że wojownik po zabiciu białego smoka zostawił to tak tutaj – stwierdził Flenn. – Mogłoby to oznaczać, że… – Spojrzał na elfa Alunę.

– że miał taką samą moc już wcześniej. – dokończył ciemnowłosy elf. – Taką samą albo i o wiele większą.

– Ładujcie ile się da – powiedział Flenn i spojrzał na białe sklepienie świątyni. – Opuszczamy to miejsce, w którym tyle się wydarzyło. Dusze przodków spoczywające tu chcą odzyskać odebrany im przez nas spokój.

*

– Tylko się nie ociągajcie – wrzasnął Oston i odwrócił się do wychodzących ze świątyni Glynsaga i Harida obładowanych złotem i drogimi kamieniami. – Musimy jeszcze dziś zapolować, bo większość zapasów diabły wzięły razem z naszym koniem.

Wszyscy zeszli białymi schodami i udali się w kierunku jaskini, z której przybyli do tego miejsca. Musieli bardzo uważać by nie nastąpić na truchła padniętych ożywieńców, którzy po odejściu Dybuka najpewniej straciły swą moc i padły martwe, z tą różnicą jednak, że były już definitywnie martwe. Słońce chowało się powoli za brzegiem krateru. Aluna odwrócił się jeszcze raz, by spojrzeć na skąpane w ostatnich promieniach Słońca blade posągi strzegące świątyni.

– Aluna – odezwał się niespodziewanie Flenn zza pleców elfa. – Wtedy w świątyni Gwarów. Przed pojawieniem się Dybuka powiedziałeś, że w wizji zobaczyłeś coś jeszcze. Co widziałeś?

Elf milczał.

– Co zobaczyłeś! – nalegał Flenn.

– Twoją śmierć, Flenn – odparł elf. – Śmierć, która kroczy za tobą już od dawna. To nie Dybuk śledził nas całą drogę Flenn, lecz śmierć. I nadal podąża za nami, za tobą. I czeka na ciebie. Nieuchronna. – Aluna opuścił wzrok i poszedł z resztą. Flenn jeszcze chwilę patrzył na białe posągi, jednak zaraz odwrócił się, odszedł za innymi, poganiany krzykiem Yarisa. Poczuł czyjś wzrok na sobie, jednak nie miał odwagi się odwrócić. Udał się w milczeniu za resztą. Podążyli przed siebie, gdzie za mgły otchłanią miał czekać na nich nieznany los. Nie dla niego.

 

„Chwytaj dzień, chwytaj brzask, póki młody jeszcze blask

Zamknij cień, schowaj noc, póki jeszcze masz swą moc”

 

Koniec

Komentarze

Strzeliłeś sobie w kolano, nawet w oba kolana, zamieszczając trzy długaśne teksty jeden po drugim, tego samego dnia. Sądzisz, że ktokolwiek będzie miał aż tyle dobrych chęci i tyle czasu, żeby wszystkie uważnie przeczytać? Przepraszam, ale na mnie w tym przypadku nie licz…

Hmmm. Przeczytałam do pierwszej gwiazdki i nie znalazłam nic, co zachęciłoby mnie do dalszej lektury. Ot, siedzi sobie kilku najemników i gada. I tak przez jakieś dwadzieścia tysięcy znaków. Wydaje mi się, że podajesz mnóstwo niepotrzebnych czytelnikowi wiadomości – ten brodaty, ten fioletowy, ten ubrany w coś tam… Ale żaden nie zrobił nic na tyle ciekawego, żeby zapisać się w pamięci, żeby wyróżnić się z tłumu. Tłumu kumpli i tłumu innych postaci z fantasy.

wysoki i umięśniony człowiek siedzący za stołem po drugiej stronie izby. Obok niego zasiadał młodszy mężczyzna ubrany w skórę niebieskiego wilka szablastego.

Powtórzenie.

Gdy tylko brodaty Yorn przyniósł piwo, ten chwycił łapczywie kufel i ochlapując swoją długą brodę wziął kilka głębokich łyków po czym obficie beknął.

– A ty, Harid mógłbyś zachować przynajmniej pozory jakiejś kultury

Interpunkcja w tekście leży. W zdaniach złożonych z imiesłowem przecinki są obowiązkowe. Przy wołaczach też, Harid nie jest wyjątkiem. Czym obfite beknięcie różni się od normalnego?

“Ciemniste piwo“ – czyli jakie? Takie ciemne, że aż gęste?

Bo to t właśnie nasz cały świat.

Jakiś zbędny szczątek został. Ale trzeba przyznać, że tego typu usterek i literówek masz bardzo mało.

mijając zaskoczonego Yorna niosącego całą tacę z kuflami i średniej wielkości dębową beczkę. Wyszli na zewnątrz, a otwarta przestrzeń uderzyła ich mrozem i delikatnie pruszącym śniegiem.

W jaki sposób można jednocześnie nieść pełną tacę i beczkę? No, załóżmy, że tacę jeszcze da się utrzymać na jednej ręce… A ten śnieg, przepraszam, że pytam, to z Prus leciał? Bo jeśli nie, to raczej powinien prószyć jak próchno zamieniające się w proszek.

Babska logika rządzi!

Dziękuję za cenne uwagi :)

A co do bohaterów, to po prostu chciałem na sam początek zrobić jakieś ich przedstawienie, ukazać najważniejsze cechy fizyczne i psychiczne.

Nowa Fantastyka