- Opowiadanie: Fasoletti - Rycerz i Żaba

Rycerz i Żaba

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Rycerz i Żaba

Coś z innej beczki niż dotychczas. Smutna historia o pogoni za legendą i o tym, co może z tego wyniknąć. Życzę miłego czytania i proszę o komentarze.

 

 

Pamiętał dobrze jak ojciec opowiadał mu tę historię. Nikt nie wiedział ile jest w niej prawdy, tak samo jak nikt nie znał położenia zamku. Zamku straszliwego czarnoksiężnika Magmorta, który przed wieloma stuleciami nawiedził największe królestwo świata – Teutonię. Magmort porwał piękną księżniczkę Calabrese i uwięził ją w swojej ukrytej twierdzy, obdarzając nieśmiertelnością i zmuszając, by czekała na swego wybawcę, który zostanie jej mężem i przywróci świetność upadającemu państwu. Setki młodych rycerzy i śmiałków wędrowało po świecie w poszukiwaniu twierdzy czarnoksiężnika, z narażeniem życia i zdrowia próbując odbić damę. Jednak nikomu nie udało się ustalić choćby położenia cytadeli. On tego dokonał. Przez wiele lat Sir Mirand De Pompatunia przemierzał świat na swym karym rumaku Dionizosie, penetrując najróżniejsze zakątki globu. Przebył ziemię wzdłuż i wszerz, walczył na odległych lądach, z ludźmi mającymi czarną skórę i nie znającymi żelaza. Uciekał przed strasznymi bestiami, na widok których jego towarzysze sami wbijali sobie ostrza w brzuch, lub skakali ze skarp. Błyszczącą niegdyś zbroję Miranda pokryła gruba warstwa rdzy, przeżerającej ją w kilku miejscach na wylot. Przy każdym, najmniejszym nawet ruchu skrzypiała i trzeszczała. Miecz, będący swego czasy postrachem wrogów, spoczywał w styranej pochwie wyszczerbiony i nadpęknięty przy rękojeści. Wiek i podróże w najróżniejszych warunkach odcisnęły też piętno na samym szlachcicu. Twarz śmiałka była opalona niemalże na brąz i poorana siecią zmarszczek, oraz naznaczona wieloma bliznami. Kilkudniowy, kruczoczarny niegdyś zarost miał dziś kolor szronu pokrywającego trawę w mroźny, jesienny poranek. De Pompatunia był stary. Ciągle jednak tliła się w jego sercu iskierka nadziei, że oto dotarł do upragnionego celu. Lata tułaczki, wyrzeczeń, walki, wszystko to było nie ważne. Teraz liczyło się jedno. Cytadela. I księżniczka. W legendach, w których Bóg jeden wie ile jest prawdy, pojawiała się wzmianka o powrocie do młodości, o silnym zaklęciu, które sprawi, że ten, kto uratuje księżniczkę, wróci do wieku młodzieńczego, będzie miał tyle wiosen, co dama którą wyratował. I tą nadzieją żył rycerz.

– Boże, dopomóż! – rzekł w duchu i ruszył krętą ścieżką w dół zbocza.

Koń choć też już nie młody, nadal potrafił utrzymać zadziwiająco dobre tempo i w niedługim czasie znaleźli się na dnie niewielkiej kotlinki. W oddali majaczyła stara twierdza. Ileż trudów i niebezpieczeństw musiał pokonać Mirand by tutaj dotrzeć. Pognał w kierunku budowli. Kopyta Dionizosa tłukły w kamienne podłoże, gdy galopował szaleńczo.

– Prrrrr!!! – wrzasnął De Pompatunia i zatrzymał rumaka.

Zobaczył przed sobą zawalony most, rozciągnięty niegdyś nad głęboką przepaścią. Przepaść pozostała, most jednak przegrał walkę z czasem. Cóż mu pozostało? Zsiadł z konia, zrzucił z siebie ciężki pancerz i jął schodzić po zboczu, chwytając się kurczowo wystających kamieni. Gdy był w połowie drogi dostał zadyszki, a ból mięśni był nie do wytrzymania.

– Nie masz już dwudziestu lat… – pomyślał

Odpoczął i ruszył dalej. Gdy dotarł wreszcie na dół, podjął walkę z drugą ścianą, tym razem jego celem była górna krawędź. W duszy żałował, że most został zniszczony. Oszczędziłby sobie wyczerpującej wspinaczki, a kto wie jakie jeszcze niebezpieczeństwa czyhały na niego. Gdy był już prawie na górze, do jego uszu doszło potworne rżenie Dionizosa. Przyspieszył. Koń dosłownie wył, bił kopytami o ziemię, aż w końcu umilkł. Mirand nareszcie osiągnął szczyt. Spojrzał na drugą stronę urwiska, a scena jaką ujrzał zmroziła mu krew w żyłach. Bestia podobna do niedźwiedzia, o wiele jednak większa i drapieżniejsza wyjadała wnętrzności z poszarpanego ciała rumaka. Jej pysk był czerwony od krwi, a między straszliwymi pazurami tkwiły jeszcze fragmenty ciała Dionizosa. Rycerzem wstrząsnął dreszcz. Łzy spłynęły po twarzy. Potwór widząc go po ryknął złowieszczo, wiedząc iż ofiara jest poza zasięgiem. Odgryzł więc głowę konia i zrzucił ją ze skarpy. Łeb obijał się o skały, po czym głucho uderzył o ziemię. De Pompatunia zobaczył w oczach bestii przerażającą inteligencję. Zdjął go paniczny strach, opanował się jednak i zagłębił w mrok cytadeli. Wyważenie starej, spróchniałej bramy nie stanowiło większego problemu. Wszedł do ogromnej sali, w której panował półmrok. Promienie słońca wpadały przez nieliczne okienka, ujawniając fruwające wszędzie tumany kurzu. Spróchniałe i przeżarte przez korniki meble stały pokryte grubą warstwą pyłu. Na wyższe piętro prowadziły stare, betonowe schody. Szlachcic ruszył nimi, wyciągając wpierw miecz, by w razie czego być gotowym do obrony. W zamku panowała jednak złowieszcza cisza.

– A jeśli to nie tutaj, jeśli księżniczka już nie żyje? Jeśli Magmort przeniósł się gdzieś indziej? – te myśli nie dawały szlachcicowi spokoju.

Pokonał jednak stopnie i stanął w długim korytarzu. Po każdej stronie było kilkoro drzwi. Powoli i ostrożnie zaglądał do wszystkich pokoi. Wewnatrz wyglądały niemalże identycznie. Wielkie łoże z potarganym baldachimem, jakieś drewniane stoliki, straszliwie zrujnowane i połamane, leżące na ziemi naczynia, a wszystko to pokryte szarym nalotem. Na końcu hallu znalazł kolejne schody. Jął wspinać się po nich. Trafił na kolejne drzwi, tym razem jednak dobrze zachowane i porządnie zamknięte. Dopiero kilkanaście solidnych ciosów twardej, podkutej podeszwy sprawiło, że stanęły otworem. W środku było jasno. Słońce zaglądało tutaj przez ogromne, ozdobione witrażami okno. W centrum pomieszczenia stał stół, a na nim otwarta księga. Przy ścianach stały półki zapełnione grubymi tomami. Na przegniłym fotelu siedział Magmort. A raczej to co z niego zostało. Wyschnięty i zniszczony szkielet odziany w potarganą szatę o niemożliwej do zidentyfikowania barwie szczerzył pożółkłe zęby. Mirand obejrzał go dokładnie. Wiedział do kogo należy. Czuł to gdzieś wewnątrz siebie. Ulżyło mu, lękał się bowiem starcia z potężnym magiem, potrafiącym jednym gestem dłoni posłać w piekielne czeluści cały oddział żołnierzy. Obejrzał zwłoki. Trudno było odgadnąć przyczynę śmierci czarnoksiężnika, ale De Pompatunii ona nie obchodziła. Wziął w rękę leżącą przed trupem książkę. Rozsypała się w pył. Tak samo inne tomy których dotknął. Nagle uderzyła go straszliwa myśl. Co jeśli ona także nie żyje? Piękna Calabrese? Wypadł z pomieszczenia i jak oszalały biegał po twierdzy. Zbadał wszystkie komnaty nie znajdując niczego. Ze złości uderzył pięścią w wystający ze ściany kamień w kształcie smoczej głowy. Serce mu prawie stanęło, gdy rzeźba opadła w dół, a w ścianie otwarło się tajemne przejście. Ruszył w dół, po wąskich schodkach. Po drodze zapalił skleconą na szybko z kilku starych szmat pochodnię. Po kilku chwilach marszu wszedł do niewielkiego pomieszczenia. Zapalił wiszące na ścianach misy, wypełnione nieznaną mu cieczą, jak się okazało łatwopalną. Oniemiał. Przed sobą zobaczył szklaną klatkę, a w niej ogromną żabę. Żywą żabę. Patrzyła na niego smutnymi oczyma. Gdy przemówiła aż usiadł z wrażenia.

– Witaj szlachetny rycerzu. Czy przybywasz mnie uwolnić?

Mirand nie był w stanie wyrzec ani słowa. Siedział na ziemi wpatrzony w niesamowitego płaza.

– Jestem Calabrese. Magmort zaklął mnie w to zwierzę. Nie lękaj się mnie. Przybyłeś by zakończyć me cierpienia?

De Pompatunia powoli doszedł do siebie. Wstał i skłonił się nisko.

– Szlachetna pani, przybywam by zdjąć z ciebie zaklęcie i razem z tobą zasiąść na tronie Teutoni.

– Teutonia – odpowiedziała żaba – jakże dawno me uszy nie słyszały tej nazwy. By rozwiać czar musisz rozbić szkło i obdarzyć mnie pocałunkiem.

– Dlaczego sama go nie rozbiłaś szlachetna pani? – zapytał rycerz.

– Możliwe jest to tylko z zewnątrz. Do dzieła wojowniku.

De Pompatunia nie myślał długo. Uderzył mieczem i setki odłamków spadło na ziemię. Wszedł do środka i starając się zapomnieć o obrzydzeniu złożył namiętny pocałunek na pysku wielkiego płaza. Oślepiający błysk odrzucił go pod ścianę. Żaba padła na ziemię, dygocząc jak w gorączce. Eksplodowała nieznośnym światłem. Mirand zasłonił oczy. Gdy je odkrył, przed nim stał wysoki, szczupły młodzieniec, ubrany w prosty, szlachecki strój.

– Ale, ale, ale….. – począł jąkać się Mirand gdy zobaczył chłopaka

– Witaj rycerzu, jestem książę Michał De Calabrese, jedyny syn wielkiego króla Teutonii Ordnunga Białego.

– Ale… Ale… Miałeś być księżniczką, do stu diabłów – warknął De Pompatunia – legenda mówiła…

– Legenda – zachichotał książę – legenda ma tyle wersji ile ust ją przekazuje. Magmort porwał mnie sześć wieków temu. Przez te sześć wieków historia owa krążyła zapewne wśród pospólstwa, aż urosła do rangi takiej właśnie legendy. Gdy umarli wszyscy znający prawdę, każdy dodał coś od siebie, książę De Calabrese zmienił się w piękną księżną Calabrese. Przykro mi rycerzu że stało się, jak się stało. Teraz jednak daj mi odejść w spokoju. Zaklęcie nieśmiertelności odeszło wraz z moją ponowną przemianą.

– A Magmort? – zszokowany De Pompatunia stał, nie mogąc wykonać najmniejszego gestu. Czuł jakby jego serce zostało rozdarte przez bestię, która zamordowała Dionizosa.

– Nie wiem – wzruszył ramionami Michał – pewnego dnia przestał przychodzić. Od tamtej pory żyłem tu w samotności, a zamek popadał w ruinę. Teraz daj mi proszę spokój.

– Nie!! Nie może być! – wrzasnął Mirand – lata podróży, wyrzeczeń! Walk na śmierć i życie! I wszystko stracone! – zapłakał.

Nagle poczuł się słaby. Ku swojemu zdziwieniue zobaczył że jego ręce pokrywa jakby więcej zmarszczek niż przed chwilą. Mięśnie wiotczały. To samo dotyczyło księcia. Przed momentem wyglądający na dwudziestolatka młodzik, miał teraz koło czterdziestu wiosen. De Pompatunia poczuł jak z dziąseł wypadają mu zęby.

– Co do wszystkich diabłów?! – wrzasnął przerażony, co się dzieje??!

– Hm, z tego co mówił czarnoksiężnik, im szybciej ktoś mnie uwolni tym lepiej. Wybawca zrówna się ze mną wiekiem. A w chwili uwolnienia będę miał tyle lat ile faktycznie powinienem mieć. Siedziałem tu przez sześćset, więc nietrudno domyślić się co teraz będzie. Ze mną. Z Tobą. Z nami. Czekałem na tę chwilę z utęsknieniem. Dziękuję że poświęciłeś swe życie by mnie ratować, choć jak widzę nieświadomie.

– Nie… – jęknął De Pompatunia.

Rycerz klęczał teraz na ziemi. Jego skórę pokryły setki zmarszczek, umierał. Po kilku chwilach na podłodze leżał stary, wyschnięty szkielet.

– Dzięki Ci panie. – wyszeptał De Calabrese

Teraz na kamiennej posadzce leżały już dwa martwe od sześciuset lat ciała.

Koniec

Komentarze

Rozbawiło mnie zakończenie, ale i zastanowiło. Wniosek jest taki, że legenda legendą pozostaje i wiarę w nią pokładać może się okazać ryzykowne :)
,,w legendach jest tyle prawdy ile ust je przekazuje''. Z tego zdania wynika, że w legendach wiele jest prawdy. Tak zrozumiałem, a miało być chyba przciwnie. Ale tekst dobry.

W to miejsce wkradła się nieścisłość: jakiś drewniany stolik, nierzadko zrujnowany i połamany. Chyba chodziło o jeden stolik więc zamiast nierzadko (czyli często) powinno być coś w znaczeniu: bardzo.

 

Gobelin raczej nie powinien wystawać ze ściany, bo to tkanina a nie płaskorzeźba.

 

To porównanie jest raczej kiepskie, skutek jest chyba odwrotny do założonego:

- Legendy - zachichotał książę - w legendach jest tyle prawdy ile ust je przekazuje. Czyli: bardzo, bardzo wiele prawdy. A Tobie jak mniemam chodziło o to, że jest jest w nich mało prawdy (przysłowiowe ziarno).

 

Przesłanie zawarte w tej antybaśni jest rewelacyjne. Ode mnie 4

Dobra, w sensie przyjemna w lekturze i niegłupia bajka. Dałbym pięć. Ale nie popełniaj takich pomyłek, jak z ta ilością ust... Chodziło Ci o głuchy telefon, jak myślę, czyli efekt odwrotny.
Aha --- 1/2 joke mode on --- poproszę o bliższe scharakteryzowanie siarczystego pocałunku oraz o informację, kto przed Tobą żabi pysk zmienił na usteczka... --- joke mode off.

Dzieki za uwagi, faktycznie kilka głupich wpadek się znalazło, te wymienione poprawiłem. Mam nadzieję że teraz lepiej to wygląda i jest bardziej zrozumiałe.

Zaufaj Allahowi, ale przywiąż swojego wielbłąda.

Fajna bajka nieco skręcająca w rejony antybajki. Gatunkowo rozróżniając fantasy to nie jest.

Fasoletti, mnie się Twoje bajdurzenie podoba. W końcu się przebijesz, myślę. Tylko daj tekstowi (i sobie) oddech po napisaniu i wyłapuj błędy PRZED wklejeniem. :)
Pozdrówka.

Właśnie to robie cholerka, czytam po pare razy, ale i tak zawsze coś musi zostać... Ech...

Zaufaj Allahowi, ale przywiąż swojego wielbłąda.

"Uciekał przed strasznymi bestiami, na widok których jego towarzysze sami wbijali sobie ostrza w brzuch, lub skakali ze skarp." - Rechot.

Swoją drogą niezwykle długowiecznego miał konia :D

Ogólnie mi się podobało. I daję piątkę :)

No co? To fantastyka. Kon mógł być długowieczny :P

Zaufaj Allahowi, ale przywiąż swojego wielbłąda.

Nowa Fantastyka