- Opowiadanie: ekeeke - W środę pójdziemy do opery (nie-konkurs)

W środę pójdziemy do opery (nie-konkurs)

Au­to­rze! To opo­wia­da­nie ma sta­tus ar­chi­wal­ne­go tek­stu ze sta­rej stro­ny. Aby przy­wró­cić go do głów­ne­go spisu, wy­star­czy do­ko­nać edy­cji. Do tego czasu moż­li­wość ko­men­to­wa­nia bę­dzie wy­łą­czo­na.

Oceny

W środę pójdziemy do opery (nie-konkurs)

Brzmie­nie lek­kie­go so­pra­nu ota­cza­ło Anię jak stru­mień omywa ka­mień.

Na sce­nie Liu umie­ra­ła i nikt, nawet szczę­śliw­cy sie­dzą­cy w pierw­szym rzę­dzie, nie mogli tego zmie­nić.

Chiń­ska nie­wol­ni­ca ko­na­ła od ran za­da­nych w sali tor­tur. Jed­nak przed śmier­cią za­śpie­wa­ła pro­stą arię pełną smut­ku i tej wiecz­nej, po­dob­no nie­ist­nie­ją­cej mi­ło­ści.

Ania od razu po­zna­ła, co ozna­cza nad­cho­dzą­cy gorz­ki ucisk w gar­dle.

Prze­szła szyb­ko mię­dzy fo­te­la­mi, po­ty­ka­jąc się o czy­jeś nogi i prze­pra­sza­jąc. Wy­padł­szy na ko­ry­tarz po­czu­ła pły­ną­cą koło nosa łzę. A kiedy wy­bie­gła na ulicę, nie mogła po­wstrzy­mać szlo­chu.

Bie­gła w stro­nę cmen­ta­rza, trzy­ma­jąc w ręku dwa przy­bru­dzo­ne bi­le­ty.

 

 

– Marek, czy mo­żesz sku­pić się choć na mi­nu­tę i mnie po­słu­chać? – spy­ta­ła Ania i ujęła jego twarz w dło­nie.

– Mogę. Mów – od­parł. Dreszcz prze­szedł po ple­cach Ani. Chło­pak miał nie­obec­ny, pusty wzrok.

– Boję się o cie­bie. Wiem, że ja to za­czę­łam, na­ma­wia­łam cie­bie, ouija, runy, książ­ki i tak dalej, ale nie chcia­łam, żeby to kie­dy­kol­wiek przy­bra­ło taką po­stać.

– Jaką po­stać? – uśmiech­nął się pusto. Ania zdję­ła dło­nie z jego twa­rzy i od­su­nę­ła się nieco.

– Wła­śnie taką. Nie je­steś sobą. Brniesz w to coraz bar­dziej i zmie­niasz się. Nie uwie­rzę, że to tylko za­ba­wa.

– Bo to nie jest za­ba­wa – po­wie­dział Marek, a w jego oczach bły­snę­ło pod­eks­cy­to­wa­nie. Chwi­lę mil­czał. – Nigdy w życiu nie zro­bi­łem nic god­ne­go uwagi. Pa­mię­tasz, jak będąc dziec­kiem, ma­rzy­łaś o byciu księż­nicz­ką albo cza­ro­dziej­ką, kimś, kto ma ja­kieś nad­zwy­czaj­ne moce?

Przy­tak­nę­ła, wie­dząc, do czego chło­pak zmie­rza.

– Ja je mam. Nie żar­tu­ję – uśmiech­nął się. – Mam je i to jest cu­dow­ne. Nie­po­rów­ny­wal­ne z ni­czym innym, z ja­ką­kol­wiek sa­tys­fak­cją, z sek­sem, hajem i co tam jesz­cze wy­my­śli­li. I zo­ba­czysz, Aniu, że to nie jest czy­ste zło.

– Jak?

– Zo­ba­czysz. Dzi­siaj albo jutro. Ra­czej jutro. Chcę pomóc mojej mamie.

Ania mil­cza­ła chwi­lę.

– Nie wie­rzę, że to się dzie­je na­praw­dę… Prze­cież wiemy, jak to dzia­ła. One nie dają. Nie po­ma­ga­ją. Wy­pę­dzisz ja­kie­goś, to po­szu­ka innej osoby. Je­steś za słaby na to.

– Nie – za­prze­czył ze spo­koj­ną pew­no­ścią i ode­tchnął głę­bo­ko. – Dzię­ki, że wpa­dłaś. Zo­ba­czysz, bę­dzie do­brze. W środę pój­dzie­my do opery.

– Obie­cu­jesz? – spy­ta­ła, sama nie wie­dząc, czemu. I tak mu nie wie­rzy­ła.

 

Była jasna, upal­na noc. Ania wie­dzia­ła, że nie ma szans na sen. Co chwi­lę zer­ka­ła z na­pię­ciem na lnia­ny wo­re­czek, le­żą­cy nie­ru­cho­mo na półce.

Nagle koło jej ucha za­brzmiał głos.

– To nie jest twoja spra­wa.

Ania nie była w sta­nie krzyk­nąć, pi­snę­ła tylko, spa­ra­li­żo­wa­na okrop­nym, śmier­dzą­cym stra­chem.

– To nie jest twoja spra­wa – po­wtó­rzył głos. Po­czu­ła ucisk w klat­ce pier­sio­wej.

– Moja – od­wa­ży­ła się szep­nąć. Demon zadał jej ból.

– Ty idiot­ko. Wy­da­je ci się, że sie­dzi­my w tych za­baw­kach, które mu dzi­siaj ukra­dłaś? I że nie mo­że­my ni­ko­go zabić? Że to jakaś nie­pi­sa­na za­sa­da?

Ania nie mogła prze­czyć. Do­kład­nie tak brzmia­ły jej myśli.

– Pro­szę, nie rób mu krzyw­dy.

– Ko­chasz go?

Mil­cza­ła. Demon ro­ze­śmiał się.

– To bę­dzie cie­ka­we.

 

Od­wią­za­ła sznu­rek wo­recz­ka i wy­sy­pa­ła fu­thark. Drew­nia­ne kost­ki z wy­pa­lo­ny­mi ru­na­mi za­grze­cho­ta­ły o pod­ło­gę. Po­li­czy­ła je. Upew­niw­szy się, że ma wszyst­kie, ze­bra­ła je w garść i wrzu­ci­ła w do­ga­sa­ją­cy ogień w małym pie­cy­ku. Mimo iż były wy­ko­na­ne z su­che­go drew­na, nie pa­li­ły się.

Ze­szła do piw­ni­cy i z la­tar­ką w ręku zna­la­zła spi­ry­tus. Ostroż­nie po­la­ła runy. Ogień buch­nął, od­sko­czy­ła gwał­tow­nie. Kost­ki za­czę­ły po­wo­li ciem­nieć i dymić.

Uśmiech­nę­ła się do ognia. Potem opa­no­wa­ła ją sen­ność tak silna, że nie star­czy­ło jej sił na doj­ście do łóżka. Upa­dła na pod­ło­gę i za­pa­dła w ciem­ność bez snów.

 

Unio­sła się na łok­ciach. Wszyst­ko miała obo­la­łe od spa­nia na pod­ło­dze. Nie mogła sobie przy­po­mnieć, jak do tego do­szło. W do­dat­ku dzwo­nił te­le­fon, nie­zna­ny numer.

– Słu­cham?

– Dzień dobry – za­brzmiał obcy głos. – Czy jest pani krew­ną Marka Za­mil­skie­go?

– Nie… – po­wie­dzia­ła i usia­dła na pod­ło­dze. – A co się stało?

– Czy wobec tego mo­gła­by pani podać mi numer te­le­fo­nu do kogoś z ro­dzi­ny…

– Ale co się stało? – spy­ta­ła, mocno za­nie­po­ko­jo­na. Po­pa­trzy­ła na pie­cyk, miał otwar­te drzwicz­ki. Ział czer­nią.

– Chło­pak miał wy­pa­dek. Pró­bo­wa­li­śmy skon­tak­to­wać się z osobą za­pi­sa­ną jako „mama" w ko­mór­ce, ale nie od­bie­ra.

– Jest spa­ra­li­żo­wa­na. Wi­docz­nie opie­kun­ka wy­szła. Ale czy może mi pan po­wie­dzieć, co się stało? Je­stem jego na­rze­czo­ną.

Głos w słu­chaw­ce mil­czał przez chwi­lę. W tle sły­chać było od­gło­sy ru­cho­mej ulicy.

– Pro­szę przy­je­chać na skrzy­żo­wa­nie Jana Pawła i Biel­skiej. Stam­tąd ktoś panią po­pro­wa­dzi – pauza. – Cho­dzi o roz­po­zna­nie zwłok.

Za oknem mocno za­wiał wiatr. Tro­chę po­pio­łu wy­le­cia­ło z pie­cy­ka, za­wi­ro­wa­ło w po­wie­trzu i opa­dło na pod­ło­gę.

– Bar­dzo mi przy­kro – dodał męż­czy­zna.

 

Chude ciało Marka było po­kry­te licz­ny­mi ra­na­mi cię­ty­mi. Za­krzep­nię­ta krew utwo­rzy­ła brą­zo­we, chro­po­wa­te ubra­nie. Oczy chło­pa­ka były sze­ro­ko otwar­te, a jego usta za­sty­głe w dzie­cię­cym uśmie­chu. W za­ci­śnię­tej dłoni trzy­mał dwa bi­le­ty na „Tu­ran­do­ta".

– Tak, to on.

Nie czuła gnie­wu. Nie chcia­ła ze­msty, wie­dzia­ła, że temu jed­ne­mu prze­ciw­ni­ko­wi nigdy nie bę­dzie w sta­nie nic zro­bić. Chcia­ła tylko umyć ciało Marka i po­że­gnać go. Ale teraz to tak się nie od­by­wa.

Teraz zajmą się nim obcy.

 

– Lu­dzie – prych­nął głos. – Za­kła­da­cie ciem­ny strój. Jakie to dzie­cin­ne. Py­ta­nie: po co? My­śla­łem kie­dyś nad tym i chyba zro­zu­mia­łem. Chcesz wie­dzieć?

Ania nie za­re­ago­wa­ła. Słu­cha­ła szu­mią­cych na cmen­ta­rzu drzew. Od wie­czo­ru w ope­rze wy­ga­sły w niej emo­cje, wszyst­ko wy­pa­li­ło się po jed­nej krót­kiej arii.

– Wciąż wy­da­je wam się, że śmierć nie jest w stu pro­cen­tach pewna. Wszę­dzie jej pełno, wręcz to­pi­cie się w niej, ale jeśli ma się po­ja­wić bli­sko, to prze­czy­cie jej, cze­pia­cie się ir­ra­cjo­nal­nej na­dziei, że nie, może się uda, może tym razem, on nie umrze. I dla­te­go, gdy znik­nie ktoś bli­ski, czu­je­cie się winni, bo wy­da­je wam się, że życie da się ura­to­wać od tego ostat­nie­go progu. Wkła­da­cie na sie­bie czerń, żeby sa­me­mu po­czuć się do­brze i utu­lić złość na swoją sła­bość, któ­rej nigdy do końca nie poj­mie­cie i z którą nie po­go­dzi­cie się. I nie za­prze­czysz, że spra­wia ci to tro­chę przy­jem­no­ści, co? Te su­kien­ki, te ko­ron­ki, po­waż­ny, smut­ny kolor… – szy­dził głos.

– Nie – po­wie­dzia­ła bez emo­cji, pa­trząc w pust­kę. – Nie zro­zu­mia­łeś tego. Kiedy umie­ra ktoś, kogo ko­chasz, to sam ro­bisz krok w stro­nę progu. I ubie­rasz mar­twy kolor, bo sam tro­chę umar­łeś. Ale… – uśmiech­nę­ła się blado – do kogo ja mówię? Nigdy ni­ko­go nie ko­cha­łeś. Nie masz po­ję­cia, jak mi cie­bie żal.

– Znam ludzi. Żyję dłu­żej, niż cała ta twoja śmiesz­na, ża­ło­sna rasa.

– To ni­cze­go nie zmie­nia – po­wie­dzia­ła Ania i ze­rwa­ła ka­wa­łek pną­cza blusz­czu, ro­sną­ce­go na gro­bie obok. – Mo­żesz pa­trzeć i pa­trzeć, pró­bo­wać zro­zu­mieć, kroić na ka­wał­ki i przy­glą­dać się do­kład­nie, ale nigdy nas nie zro­zu­miesz.

– Nas? Skąd nagła so­li­dar­ność? – za­kpił demon.

Ania wplo­tła sobie bluszcz we włosy.

– Każda ża­ło­ba to część tej jed­nej, naj­więk­szej i naj­star­szej – od­par­ła Ania i nie wie­dzia­ła, czy to ona mówi, czy Liu, chiń­ska dziew­czy­na, która już prze­kro­czy­ła próg.

 

 

Koniec

Komentarze

Małe po­praw­ki do tek­stu:

uśmiech­nął się me­cha­nicz­nie - a może ma­chi­nal­nie?

Ania nie była w sta­nie krzyk­nąć, pi­nę­ła tylko, spa­ra­li­żo­wa­na okrop­nym, śmier­dzą­cym stra­chem. - li­te­rów­ka, a dru­gie to wyraz, który może tylko mnie draż­ni?

Za­brzmiał cie­pły śmiech de­mo­na. - taki śmiech nie pa­su­je do de­mo­na, któ­re­go opi­su­jesz

W ręku miał za­ci­śnię­te dwa bi­le­ty na „Tu­ran­do­ta". - chyba le­piej za­ci­skać albo ści­ska, i w dłoni, a nie w ręku. Ale to kwe­stia gustu.

blusz­cza - blusz­czu

Śmier­dzą­cym stra­chem - hm, w sumie nie można się przy­cze­pić, ale nie­ko­niecz­nie pa­su­je do sty­li­sty­ki tek­stu. Co do cie­płe­go śmie­chu, mogło mi cho­dzić o kon­trast. Po­my­ślę. Dzię­ku­ję za wska­zów­ki.

Hmm... więk­szych wpa­dek w tek­ście nie widzę. Tro­chę za mało do­okre­ślo­ne są te de­mo­ny. Co ma z tym wszyst­kim wspól­ne­go opera? Kim jest ta chiń­ska dziew­czyn­ka? Hi­sto­ria nie­ste­ty mało pod wzglę­dem prze­ka­zy­wa­nej tre­ści czy­tel­na.

Opera jest miej­scem, w któ­rym mieli się spo­tkać i za­ra­zem miej­scem, które wzbu­dzi­ło w Ani silne emo­cje i fi­nal­ną re­flek­sję. Chiń­ska dziew­czy­na to Liu - jedna z głów­nych bo­ha­te­rek opery "Tu­ran­dot", jest o niej mowa na po­cząt­ku, prze­wi­ja się w tek­ście i wraca pod ko­niec. Co do de­mo­nów - uwa­żam, że te no­ta­be­ne mi­stycz­ne po­sta­ci nie po­win­ny być do końca okre­ślo­ne, gdyż tym samym tracą swoją ta­jem­ni­czą na­tu­rę. Mogę się mylić.

"- Marek, czy mo­żesz (...)". => Marku, czy mo­żesz (...). Mamy sie­dem przy­pad­ków, ten ostat­ni jest wła­śnie na takie oka­zje.
"Wszyst­ko miała obo­la­łe od spa­nia na pod­ło­dze". => A może: Była obo­la­ła po --- wszyst­ko ją bo­la­ło po --- ?
Krót­kie, re­flek­syj­ne, dobre.

Od­no­to­wa­łem wśród nie-kon­kur­so­wych. Po­zdra­wiam.

Cała była obo­la­ła

Hm. Może... ;]

Opo­wia­da­nie mi się po­do­ba, ale prze­sła­nie mnie wku­rza.
A ko­men­tarz piszę po to, żeby wia­do­mo było, że prze­czy­ta­łam, bo nie mam nic do po­wie­dze­nia w tym przy­pad­ku.

Nowa Fantastyka