- Opowiadanie: RobertZ - Droga donikąd (opowiadanie wampiryczne) (WAMPIREZA)

Droga donikąd (opowiadanie wampiryczne) (WAMPIREZA)

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Droga donikąd (opowiadanie wampiryczne) (WAMPIREZA)

Droga, którą jechał już od bardzo dawna nie była używana. Porośnięta zielskiem szczelina w monolicie lasu. Nagle poczuł niepokój. Poprzedni strach, ta obawa przed pogonią, ludźmi, którzy go złapią, może zabiją, zastąpił inny, wywodzący się z miejsca, w którym się znalazł. Koń zwolnił. Galop zmienił się w trucht, a ten w truchcik, a w końcu w wolne, chwiejne stąpanie po czymś, co kiedyś było drogą, a teraz… Drogi już nie było.

Przez głowę przemknęła mu myśl, że przed chwilą obudził jedno z dawnych bóstw, a to w ramach złośliwego dowcipu ukradło trakt pozostawiając go samego pośród lasu i gdzieś tam wśród drzew naśmiewało się z niego, tego małego, bezradnego człowieczka. Niepokój ciągle uparcie na niego nacierał niszcząc resztki odwagi. Czuł, że zaraz zamieni się w oszalałe ze strachu zwierzę. Coś się w nim śmiało na przekór wszystkiemu utwierdzając resztki odwagi i uporu. Był to głos ojca, który z uśmiechem na twarzy i z drwiną w głosie mówił; „ Taki duży chłopiec, a boi się ciemności".

Bał się, ale nie mroku, w którym coraz bardziej pogrążał się cały boży świat, ale głosów, cichych pomruków, szelestów, trzasków. Natężając słuch próbował wyłapać psie szczekanie, odgłosy nagonki, która zdawała się przybliżać. Zaraz go złapią, psy na niego skoczą i zaczną go gryźć, a on będzie wył z bólu i przerażenia, aż w końcu pogrąży się w ciemności, której nie będzie się już musiał bać. Nie słyszał własnego krzyku. Szczekanie psów okazało się tylko iluzją, złudzeniem, które przyspieszyło rytm serca, wprawiło w drżenie ręce, a przekorna dusza pogrążyła się w bezsensownej, bełkotliwej modlitwie, bo w zasadzie nigdy nie zdecydował się, do którego boga ma się modlić.

Koń zachwiał się, po raz kolejny myląc krok. Żadne zwierzę nie może wytrzymać całodziennej gonitwy, nie po to stworzyła je matka natura. Kazał mu jednak przyspieszyć, mimo że wiedział, że jeszcze chwila, a pójdzie sam, pieszo. Drzewa rozstąpiły się. Pomyślał, ze to już koniec lasu, że ujrzy jakieś domy, wioskę, a może nawet miasteczko, lecz była to jedynie duża polana, w samym środku lasu, otoczona przez stare, wiekowe drzewa, na środku której stał dworek. Murowane ściany pokryte były rysami pęknięć, z pokruszonych cegieł wyrastał mech, a przed samym budynkiem rosło sięgające do pasa zielsko i młode, kilkuletnie drzewko.

Czuł, że wzbiera w nim rozczarowanie. Zsiadł z konia. Zwykła ruina, ale było w niej coś nienaturalnego. Słyszał dziwne szelesty, jakby szuranie. Czuł, że ktoś chce go podejść, cicho, podstępnie. Koń zarżał. Spłoszony zaczął przebierać przednimi nogami, szarpać się na trzymanej przez niego uwięzi. Teraz słyszał wyraźnie. Coś biegło, ktoś zakaszlał zagłuszony szumem wiatru. Zrozumiał, że musi uciekać. Gdy próbował wsiąść na konia rzucony przez nieznanego przeciwnika kamień uderzył go w głowę. Ostatnią rzeczą, którą ujrzał był rozbłysk oślepiającego światła. Potem pozostał tylko ból i ciemność.

 

 

Ujrzał nad sobą kobietę. Ten drwiący uśmiech na jej twarzy. Była naga, miała zaróżowione sutki i szybki oddech pełen podniecenia. Z jej ust, podbródka skapywała gęstymi kroplami krew łaskocząc jego nagi tors. Bolała go głowa; jakby założono w niej kuźnie i tysiącami młotów walono w jej sklepienie. Bolała go także szyja. Była mokra, coś po niej spływało, coś zbyt ciepłego, zbyt znajomego. Chciał wstać, ale nie mógł. Siedziała na nim i przyciskała jego ręce do pościeli.

– Gość – słodko szepnęła. Miała rude włosy i szczupłą wychudzoną twarz – Mężczyzna – dodała po chwili, a jej piersi zachwiały się w rytm drżącego oddechu.

Ktoś się nad nim pochylił. Musiał stać przy łóżku. Nie widział jego nóg. Próbował obrócić głowę i prawie mu się to udało. Był bardzo masywny, a jednocześnie niski. Potężnie zbudowany tułów, krótkie ręce, a na karku osadzono zdeformowaną głowę. Ślinił się. Miał twarz debila niezdolnego do żadnej najbłahszej myśli. Jego czaszka błyszczała dziecinną łysiną poznaczoną gdzieniegdzie kępkami złotych włosów, brudnych i pozlepianych.

Chciał krzyknąć, coś powiedzieć, ale ponownie zapadła kurtyna ciemności.

 

 

Przebudzenie było nagłe i bolesne. Świtało. Śniła mu się strzelanina. Pamiętał jak go zabił. Potem ucieczka, strach przed pogonią i kobieta, która także zdawała się być snem, ale nie miał co do tego pewności. Był zlany zimnym potem. Nadal bolała go głowa, a w szyi coś dziwnie pulsowało. Miał wrażenie jakby ktoś w nią wbijał tysiące sztyletów. Uporczywy ból, który nie chciał przeminąć. Próbował wstać, ale był zbyt słaby. Upadł na bok na szczęście nie spadając z łóżka. Krzyknął, bardziej ze strachu niż z bólu.

Pokój, w którym go umieszczono zapełniały meble będące wspomnieniem dawnych epok. Prawdziwa rupieciarnia. Czuło się jednak rękę gospodarza. Wszędzie pościerano kurz i usunięto wszystkie pajęczyny. Okno, jedyne w tym pokoju, czy też może raczej komnacie wychodziło na las. Czuł zapach świeżego igliwia. Słyszał śpiew budzących się do życia ptaków.

Ktoś wszedł do pokoju. Od razu poczuł niechęć do tej małej istoty. Miała może metr dwadzieścia wzrostu, ale rozbudowanego tułowia, klatki piersiowej pozazdrościłby jej każdy mężczyzna. Zbyt krótkie nogi musiały stanowić wielką męczarnię. Stwór ten coś wybełkotał stawiając tacę na stoliku, który znajdował się przy łóżku. Nitka śliny spłynęła mu z brody i kapnęła na podłogę.

– Śniadanie, proszę pana – cichy, bełkotliwy, chociaż tym razem już zrozumiały, głos dziecka. Ale nie był przecież dzieckiem. To tylko powłoka, ciało, okrutny kaprys losu, który nie potrafił lub nie chciał dać mu szczęśliwego dzieciństwa i normalnego dorosłego życia.

Najpierw ożywczy łyk mocnej herbaty. Później upokarzający, uwłaczający jego godności proces karmienia. Nie mógł sam utrzymać łyżki w dłoni. Ręce karła, mimo że się trzęsły okazały się wystarczająco sprawne. Nie wylał niczego. Ale i czas posiłku minął.

Służący odwiedzał go jeszcze kilkakrotnie. Zjadł obiad i kolacje. Minął pierwszy dzień choroby. Nadeszła noc. Nie mógł zasnąć. Przewracał się z boku na bok. Myślał z niepokojem o przyszłości, o tym dziwnym miejscu, do którego w tak zaskakujący sposób trafił.

Około północy przyszły one. Pięć ohydnych stworów. Mówiły dziwnym językiem pełnym posapywań, parsknięć i stęknięć. Były małe. Jak dziecko, które zaledwie co wyszło z kołyski, nie potrafi jeszcze mówić, śmierdzi gdy się zsiusia lub zrobi kupę, ale…ten zapach. Nie było w nim nic z dziecinnej niezdarności, z zapachu ciepłych pieluszek i mleka. Był to pot niemytych ciał, odór choroby i…coś jeszcze.

Gdy je ujrzał zaczął wrzeszczeć. Krzyczał, prosząc je, aby odeszły, aby poszły do piekła lub gdziekolwiek. Krzyczał, że chce się obudzić, że ma dość koszmarów, że nie chce patrzeć w te trupie oczy, twarze pokryte niezagojonymi wrzodami.

Pomruk cichych oddechów. Bełkotliwe odgłosy, gardłowe wypowiedzi z ledwością dające się przyrównać do jakiejkolwiek mowy. Obmacywały go. Traktowały jak jakąś lalkę, zabawkę lub raczej kawał mięsa. Potem zaczęły go wąchać. Ich nosy wydawały nieprzyjemne mokre odgłosy. Któryś z nich ugryzł go w nogę. Ponownie krzyknął czując ból rozdzieranej skóry. Ogarnął go spazm strachu, tamujący oddech. Kolejne ugryzienie i parsknięcie niezadowolenia, złości. Widocznie mięso jeszcze nie skruszało.

Widząc jak odchodzą poczuł ogarniające go uczucie ulgi. Chciał wstać, coś powiedzieć, może się pomodlić, ale jego ciało było jeszcze zbyt słabe. Wraz z odprężeniem przyszła niezwykła słabość, która przerodziła się w omdlenie, a to w głęboki i niespokojny sen.

Obudził się, gdy już świtało. Był to zaledwie szary świt, który z trudem wyławiał z mroku kształty mebli. Ból głowy ustąpił, ale w zamian bolały go nogi. Widniały na nich ślady ukąszeń, pamiątka po wczorajszej wizycie. Spróbował usiąść. Dopiero za drugim razem udało się. Chwila radości, a moment później rozczarowanie. Niestety nie mógł wstać. Nie chciał się jednak poddawać. Nie w tej chwili, nie w tym miejscu. Spróbował jeszcze raz. Trzęsły mu się ręce. Wydawało się, że ma cudze nogi, a pokój wiruje jak karuzela. W momencie, gdy stanął na nogach kolejna potrzeba objawiła się z niezwykłą siłą. Nocnik znalazł się pod łóżkiem. Gdy załatwił tą jakże niezbędną potrzebę wyjrzał przez okno. Wydawało mu się, że minęła zaledwie chwila, a przecież słońce już wstało. Rozpoczął się nowy dzień. Miał nadzieję, że lepszy od poprzedniego.

Mniej więcej w godzinę później karzeł przyniósł śniadanie, które w końcu mógł zjeść samodzielnie. Po śniadaniu nadszedł czas na poranną toaletę; pierwszy uśmiech na twarzy i chęć powiedzenia całemu światu: dzień dobry. Jednak ten nastrój trwał bardzo krótko. Dobrze pamiętał o zdarzeniach ostatnich dwóch nocy. Wiedział, że przywiódł go tu niepokój, wydarzenie, które zburzyło całe jego dawne życie. Próbował oszukać swoją pamięć wtłaczając ją w sztuczne ramy, do których nie chciał zaglądać, ale były one zbyt słabe i sypały się podrażnione każdym lekkim wstrząsem, każdym znajomym zapachem, dźwiękiem, widokiem. Nie chciał o tym myśleć, gdyż wewnętrznie czuł, że to, czego dokonał zanim tu przybył jakby przybliżało go do tego miejsca, czyniło podobnym do stworów, które go otaczały, upodlało, przybliżało do granicy, za którą czaiło się zło, a on przecież nie chciał być zły.

Czuł jak narasta w nim niepokój i zwątpienie. Cały czas wmawiał sobie, że ma rację, że dobrze zrobił zabijając. Chciał się uwolnić, wyrwać z klatki, którą zbudowało dla niego samo życie. Musiał dokonać wyboru pomiędzy dobrem, a złem i po raz pierwszy w całym swoim życiu nie mógł się zdecydować, nie wiedział po której ze stron ma się opowiedzieć.

Jego rozmyślania przerwała niespodziewana wizyta. Do jego pokoju weszła dama. Włosy spięła w kok mieniący się tęczą odcieni czerwieni. Twarz lśniącą, ale nie tłusta, pokryta szminką, poważna, ale nie ponura. Suknie nosiła skromną, można powiedzieć, że domową, ale jednocześnie lśniącą blaskiem różnych fałd i załamań, kolorem pomarańczy. Gdy weszła do pokoju, z powagą na twarzy spojrzała na niego, a następnie usiadła na krześle. Przez dłuższą chwilę nic nie mówiła, jakby czekając na to aż on się odezwie, lecz wołał milczeć.

– Jesteś gościem w moim domu – w końcu powiedziała – Wiem, że nie zostałeś powitany zbyt uprzejmie. Chciałabym, abyś wybaczył mi te rany na głowie i szyi – powiedziała cicho i spokojnie – Mój służący nie jest zbyt rozgarnięty. Myślał, że jesteś rozbójnikiem i potraktował ciebie tak jak zbójów się traktuje. Musisz mi i jemu wybaczyć panie.

Nic nie mówiąc pokazał jej swoje nogi. Służący opatrzył po śniadaniu zadane mu ostatniej nocy, przez dziwne potwory, rany. Teraz nogi owinięte były w białe bandaże. Odsunął na bok pierzynę, aby dama mogła je lepiej obejrzeć.

– Jesteś ranny? – zdziwienie w głosie.

– Ktoś mnie pogryzł w nocy – były to pierwsze słowa, które przy niej wypowiedział. Zdawała się nie zauważać tego, że nie był nawet uprzejmy się z nią przywitać.

– Tu nie ma szczurów. Może to uczulenie?

– Raczej małe potworki, około metra wzrostu – nie mógł ukryć wściekłości, która go rozsadzała.

Na jej twarzy pojawił się grymas pełnej złości rozpaczy. Dyszała jak tygrysica gotująca się do ataku. Nie widziała go patrząc w nicość. Ale ten napad zaczął powoli ustępować, charkot cichł, oddech się uspokoił.

– Kim one są?

– To moje dzieci – spokojnie, zbyt spokojnie odpowiedziała na zadane przez niego pytanie.

Poczuł jak ogarnia go przerażenie. Z trudem opanował ogarniający go od wewnątrz dygot. Jakby nie widząc rodzącego się w nim strachu i idącego za nim obrzydzenia uśmiechnęła się. Był to słodki uśmiech małego dziecka.

– Nie wiem czy potrafisz to zrozumieć. One są trochę inne, odmienne.

– Pogryzły mnie.

– Chciały cię po prostu poznać.

– Jesteś ich matką i czym jeszcze?

Nazywaj mnie Valerianą i tak się do mnie zwracaj. Nie lubię tytułów.

Przypomniał sobie tą pierwszą noc, ten niezwykły sen, który zdawał się nie być snem.

– Już się spotkaliśmy.

– Zapomnij o tym – odparła szybko – To był tylko sen.

– Sen – powtórzył za nią – W tym śnie ugryzłaś mnie w szyję.

– To był wypadek. Ja…

Znowu ten grymas bólu i szaleństwa na jej twarzy.

– Nie potrafisz się opanować.

Nie miał pewności czy dobrze zrobił mówiąc to, ale atak nie powtórzył się.

– Tak. I dlatego tu jestem. Uciekłam z wioski. Chcieli mnie zabić. Musisz mnie zrozumieć.

To była samotnia. To musiało być to. Wariatka, która uciekła od ludzi, aby jej nie spalili na stosie jako czarownicy. Z takimi ludźmi trzeba obchodzić się delikatnie, oczywiście jeżeli chce się opuścić ich domostwo w jednym kawałku.

– No cóż, rozumiem.

– Nie, nie rozumiesz! – znowu ten grymas, którego tak bardzo się bał – Jesteś śmierdzącym obcym, który zakłócił nasz spokój! Musiałam się tu schować, zamknąć na tym pustkowiu, gdyż ludzie chcieli mnie zabić!

– Musieli mieć jakiś powód.

– Ugryzłam jednego człowieka w szyję i wykrwawił się na śmierć! – Chwila ciszy pełnej ciężkiego oddechu. Z trudem opanowała narosłe w niej wzburzenie. – Przepraszam. Wiem, że możesz nie zrozumieć mojego postępowania. Jesteś moim gościem. Powinieneś czuć się tu jak w swoim własnym domu. Viktor, mój służący, będzie się tobą opiekował aż do czasu twojego wyzdrowienia – wstała z krzesła – Jeżeli poczujesz się lepiej możesz zjeść wspólnie z nami posiłek. Poznasz moje dzieci. One nie są tak straszne jak tobie się wydaje. To tylko dzieci. Pamiętaj o tym. – znowu ten uśmiech dziecka, który był tu zupełnie nie na miejscu. Z tym uśmiechem, wymalowanym na twarzy wyszła z pokoju.

Minęło kilka tygodni. Przez ten czas nie opuszczał pokoju. Parokrotnie odwiedziła go pani domu. Była bardzo cicha, spokojna. Nigdy już nie powtórzył się ten wybuch bólu i szaleństwa. Niewiele mówiła. Raczej słuchała jego opowieści o przygodach w niezwykłych krajach, na innych kontynentach. Lubił także opowiadać o swojej ojczyźnie, o tym, że jest ona daleko i że za nią tęskni, o tym, że jest piękna i jedyna w swoim rodzaju.

Polubił te wizyty. Dawały mu ukojenie. Oddalały ten niepokój, w którym żył przez cały ten czas. Czuł, że rodzi się między nimi jakaś więź, uczucie. W pewnym sensie łączyły ich wspólne doświadczenia, ból który osobno doznali, a który przecież był tak podobny. Tak samo jak i ona musiał uciekać. Został potępiony i wygnany. Jednocześnie będąc sobie bliscy byli tak bardzo od siebie oddaleni.

Valeriana, może z obawy, że objawi przed nim własne szaleństwo, nie tylko niewiele mówiła, ale także starała się nie okazywać emocji, niezależnie od tego, jakie one były. Słuchając jego opowieści okazywała zainteresowanie biernego słuchacza, który musi słuchać, bo tak każe dobre wychowanie. Nie dzieliła z nim jego radości, ani też smutku, a przecież były to radosne, jak i też smutne opowieści. Po prostu słuchała, a on opowiadał, gdyż jedynie to mógł robić przykuty do łóżka chorobą. On sam także starał się zachować nienaturalny spokój. Śmiał się, gdy opowiadał coś śmiesznego, był poważny, gdy mówił o czymś smutnym, lecz nigdy nie powiedział nic o problemach, które go dręczyły. Jego opowieści pozbawione zostały pierwiastka jego własnej osobowości, co czyniło je nienaturalnymi, bo z jednej strony historie te dotyczyły właśnie jego, a z drugiej strony opowiadał je najzupełniej bezosobowo. Bał się tego domu, obawiał się także swojej własnej przeszłości, Obie rzeczy zdawały się być dla niego w równym stopniu straszne. I tak stanęły naprzeciw siebie dwie istoty. Tak do siebie podobne, a jednocześnie tak różne. Smutny młodzian i szalona kobieta, której dzieci były potworami.

Pewnego ranka spadł śnieg. Wielkie płaty zamrożonej wody osiadły na ziemi i na drzewach nadając lasowi tajemniczy urok zimy, nowy ubiór pełen białych i czarnobiałych płaszczyzn, ciszy i martwoty. Zmienił się także tajemniczy urok domu. Ucichły odgłosy życia. Niekiedy pełne skojarzeń z rozkładem i śmiercią, innym razem zbyt żywe, zbyt aktywne, marzące o panowaniu nad światem. Czasami słyszał nerwowy kaszel Viktora, szmer drobnych stopek, biegających, bawiących się. Zawsze, gdy docierały do niego te drobniutkie dźwięki kulił się. Czuł, że go okrążają, że gdy zaśnie to dzieci pani domu znowu zaczną go ogryzać, podjadać, aż w końcu jego nogi zabłysną bielą wyczyszczonych do cna kości.

Tego dnia poczuł się lepiej. Mógł już normalnie chodzić. Rany na głowie i szyi zagoiły się pozostawiając po sobie jedynie blizny. Po raz pierwszy od momentu, w którym znalazł się w tym miejscu, był na tyle silny, aby móc wyjść z pokoju. Chciał zobaczyć dom, w którym przyszło mu mieszkać. Musiał także zwalczyć w sobie ten nieustanny strach, obawę przed małymi potworkami. Był jeszcze bardzo osłabiony. Idąc musiał podtrzymywać się ściany. Krok miał niepewny, niemrawy, co jakiś czas musiał przystawać, aby móc złapać oddech, Z trudem przełykał zgromadzoną w ustach ślinę. Mimo swojego osłabienia starał się przyglądać otoczeniu, chciał poznać dom, jego środek, jego serce.

Widział ściany brudne, wilgotne, w kątach poznaczone zielonymi smugami pleśni. Pod ścianami stały zniszczone, stare meble, ustawione pod nimi bez żadnego sensu i ładu, w samym chaosie pozbawione jakiejkolwiek funkcji, martwe. Dotknął czegoś wilgotnego, żywego, oderwał dłoń od ściany. Smuga brudu, konające resztki niepożądanego życia. Odruch obrzydzenia, próba wytarcia brudnej ręki w to, co powinno być czyste.

Chichot. Ktoś go widział, ktoś się z niego śmiał. Wiszący w powietrzu, zaskakujący dźwięk mówiący o jakiejś deformacji, zniekształcony, nieludzki. Obok niego przebiegł chłopiec ubrany w marynarski strój, ubiór piękny, czysty, a jednocześnie jakby wulgarny, sprośny, ohydny. Dopiero po chwili zrozumiał, że wulgarny nie był sam ubiór, lecz ciało, które okrywał. Zdeformowane członki, zbyt szeroki, niekształtny tułów i twarz, która dla nikogo nie byłaby rzeczą godną pochwały. Stanął w miejscu. Nie wiedział czy ma uciekać, czy też pozostać tutaj i oczekiwać na iluzoryczne wybawienie, złudne, gdyż nie był to sen, lecz okrutna rzeczywistość.

– Paniczu! – okrzyk ten wyrwał go z odrętwienia, w którym się pogrążył. Przypomniał sobie niańkę, która kiedyś tak do niego wołała, a on śmiejąc się uciekał od niej, aby ukryć się w supertajnej, jedynej w swoim rodzaju kryjówce. Niestety te czasy już minęły. Nie on był paniczem, lecz mały potworek.

Kalekim truchtem biegł za nim karzeł, co chwila wykrzykując to, tu tak niebędące na miejscu słowo: „ paniczu ". Zauważywszy stojącego pod ścianą gościa karzeł przystanął.

– Co tu robisz? – od jakiegoś już czasu się z nim spoufalał, chociaż nigdy nie pozwolił mu do siebie mówić na ty. Poczuł rosnące w nim rozdrażnienie i wściekłość.

– Wyszedłem z pokoju, gdyż chciałem się przejść – odparł. – Czuję się już lepiej… sługo.

Karzeł zaczął krążyć wokół niego, a raczej zataczał półkola, którym przeszkadzała ściana, aby stały się pełnymi kołami. Krążąc mówił do gościa.

– Nie możesz wychodzić. Tu jest niebezpiecznie. Dworek jest już dość stary – wskazał na popękany sufit – W każdej chwili może się coś zawalić.

– I to jest jedyny powód, dla którego mam przez cały czas siedzieć w jednym i tym samym pokoju?! Mieszkacie tutaj, a nie słyszałem, aby kogoś przysypał walący się sufit. Zresztą nie jestem waszym więźniem.

– Nie, nie – służący zaprzeczył ruchem głowy – Jesteś panie naszym gościem, a poza tym mamy teraz porę obiadu.

– Co ma to z tym wspólnego?!

– Moja pani byłaby niezadowolona, gdyby dowiedziała się, że czując się dobrze nie zszedłeś na nasz wspólny posiłek. Byłby to dla nas wielki zaszczyt.

– Dobrze, jeżeli twoja pani tak sobie życzy mogę z wami zjeść i porozmawiać, ale niestety nie wiem, gdzie zazwyczaj jadacie. Nie znam tego miejsca.

Karzeł uśmiechnął się. Nie był to zbyt przyjemny uśmiech, ale czuł, że jest on szczery. Gdyby nie ta powłoka to może nawet staliby się przyjaciółmi, ale nie mogli się nimi stać w tym miejscu i w tym życiu.

– Pójdziesz do samego końca tym korytarzem i zejdziesz schodami na parter. Tam zastaniesz Valerianę – znajoma nitka śliny przebyła swoją codzienną trasę – Muszę już iść, Pani kazała zawołać panicza na obiad. Stół już nakryto.

I znowu ten kaleki, niezdarny trucht.

Na dole zatrzymał się. Nie wiedział, w którą stronę ma iść. Parter wyglądał zupełnie inaczej niż góra. Panował tutaj większy porządek, ściany były o wiele bardziej czyste i suche, a powietrze nie tylko pachniało świeżością wyzbytą wszelkiej drobiny kurzu, lecz było także ciepłe, nie czuło się w nim wilgoci i zimna piętra, na którym zamieszkał.

– To ty?!

To była ona. Radość wiosennego ptaka, który zdaje się być pozbawiony kalectwa, jakim jest grzech pierwotny. Ruchliwość skowronka, szczęście dziecka, które jeszcze nie poznało znaczenia słowa „miłość”. Gdyby nie to, że widywał ją wcześniej i gdyby nie ślad czasu odciśnięty na jej twarzy uwierzyłby w to, co jej ciało w tej chwili wyrażało. A było ono pełne swobody, tej dziecinnej radości, która niewielu jest dana, gdyż jest to dar rzadki i zbyt cudowny. Czuł się zaskoczony jej zachowaniem. Zniknęła gdzieś jej dawna sztywność, a radość, którą objawiała wszystkimi zmysłami bardzo szybko zburzyła tamę postawioną w głębi jego umysłu. Mógł się obawiać tego szczęścia, albo cieszyć się wraz z nią. Wybrał wspólną radość oraz narastające w głębi jego duszy niezwykłe uczucie, którego nie doświadczył od tak dawna.

– Zatańczymy? – poprosił ją do tańca.

Szczęśliwa, wirowała, kręciła się wokół niego. Nie mógł za nią nadążyć. Krok miał niepewny, chwiejny, pamiątka po dopiero co przebytej chorobie. Zawroty głowy pełnej chaotycznych myśli i zdziwienia. Przystanął.

– Wybacz mi, ale nie mam jeszcze dość sił, aby móc tańczyć.

– Nie szkodzi. Chodź, mój drogi – pociągnęła go za sobą. Szli jak para uczniaków, dzieci cieszących się swoją pierwszą miłością,

Ten nastrój nie mógł długo trwać. Po chwili prysnął. Ujrzał duży stół i dwanaście krzeseł przystawionych do niego. Na ścianie wisiał metalowy krzyżyk, błyszczący, lśniący nowością, chyba dopiero co tam powieszony. Na stole znajdowało się to, czego mógł się tam spodziewać, czyli naczynia, serwetki, noże, widelce. Obiad już czekał na gościa i panią domu. No, nie całkiem. Ci, co siedzieli przy stole już jedli i nie był to zbyt przyjemny widok, gdyż przy stole siedziały cztery istoty, które żarły, mlaskały, jakoś dziwnie charczały jakby miały trudności z pogryzieniem i połknięciem tego, co jadły.

– To moje dzieci.

Nadal się uśmiechała. Podświadomie czuł, że chciała tańczyć, śmiać się, śpiewać, ale w tym uśmiechu było coś groźnego. Jakby ślad paniki, obawa, że kryształowo czysty świat nagle pęknie i rozpadnie się na tysiące małych kawałków i znowu będzie źle, i wszystko pokryje mrok. Stwory siedzące przy stole, jej dzieci, przerwały jedzenie. Przyglądały mu się. Gapiły się na niego jak na jakiś przedmiot, czy też może raczej zwierzątko, które zaraz rozszarpią na kawałki i zjedzą dziwnie mlaskając i warcząc jak psy, które biją się o strawę.

– Tak wiem.

Któryś z nich się roześmiał. Inne mu zawtórowały. Znowu zainteresowały ich własne miski, kawałki kości i resztki mięsa. Były małe, zresztą o tym już wiedział wcześniej. Pamiętał także ich dziwne, nieforemne sylwetki. Teraz miał okazję przyjrzeć im się z bliska, zobaczyć ich twarze. Każde miało jakąś własną, osobliwą deformację. Zajęcza warga, zbyt duży, zdawałoby się, że przylepiony do twarzy, garbaty nos. Brak ucha lub jego nadmiar. Łysina tam gdzie powinny być włosy, a włosy tam gdzie nie powinno nic rosnąć. Było tego zbyt dużo. Zdawało się, że jest rzeczą nierealną, aby jedna istota potrafiła nieść na sobie tyle kalectwa, bólu i mimo tego przeżyć, a przecież deformacje musiały także sięgać w głąb ich ciałek i nie mogło to nie mieć wpływu na charakter ich egzystencji.

„ Gdyby nie było to tak potworne, to mogłoby być groteskowe. Dowcip zawsze opiera się na nadmiarze lub braku czegoś " – pomyślał.

– Gdzie jest Viktor?!

– Jestem, proszę pani.

Karzeł prowadził, trzymając za rękę, wyrywającego mu się malucha. Dopiero teraz mógł się dokładnie przyjrzeć twarzy dziecka. Zmarszczki jak u wiekowego starca, siwe włosy. Jedynie zęby zdawały się nie przeczyć latom, które upłynęły od jego urodzenia. Lśniły nieskazitelną bielą, którą może się pochwalić jedynie kilkuletnie dziecko.

– Staruszek znowu rozrabiał, proszę pani.

– Miałeś go tak nie nazywać – syknęła.

Z jej twarzy zniknęły ostatnie ślady uśmiechu.

– Przepraszam, proszę pani.

Usiądźmy do stołu – powiedziała Valeriana.

W czasie obiadu nie rozmawiali ze sobą. Valeriana, jak i cała reszta skupiła się na zjedzeniu tego, co mieli na talerzach, a trzeba powiedzieć, że nie smakowało to najlepiej. Czuł w tym ohydny posmak starych kapci. Rosnące obrzydzenie wzmagały mlaszczące odgłosy wydawane przez małe potworki. Z trudem dotrwał do końca wspólnego z domownikami posiłku. Pani domu niewiele zjadła. Gdy skończyła, odsunęła talerz i spojrzała na niego.

– Przebywasz u nas już tak długo, a nadal nie wiem jak masz na imię.

Darek…– zakrztusił się kawałkiem „ starego kapcia " – Mówią na mnie Darek.

– Piękne imię.

Powinien to w końcu powiedzieć. Nie mógł dłużej czekać.

– Właściwie…Muszę już jechać. Za długo już u was mieszkam, a nie chciałbym nadużywać waszej gościnności.

– Oczywiście – błyskawica wściekłości tak szybko przebiegła przez jej twarz, że zdawała się być złudzeniem, zaledwie ułudą, ale pozostała po niej drewniana maska.

– Ja, nie chciałbym nadużywać waszej gościnności – powtórzył.

Maska złagodniała, pojawił się smutny uśmiech.

– No tak, ale gdzie pojedziesz?

– Do domu.

– Przecież nie masz domu.

Nerwowy chichot jednego z chłopców. To był ten, którego Viktor nazwał Staruszkiem. Patrzył na Darka i rechotał. W końcu zakrztusił się. Valeria coś pod nosem warknęła. Nie zrozumiał wypowiedzianych przez nią słów, ale poskutkowały one. Zapadła cisza.

„ Dla nich także obiad się już skończył. Zjedli to co mieli na talerzach, a teraz nam się przyglądają " – pomyślał – „ Co ona miała na myśli mówiąc, że nie mam domu? "

Łaskawa pani – Viktor wstał – Muszę przypomnieć, że dzisiaj mieliśmy wybrać się do lasu. Dzieci już skończyły jeść…

– Możecie iść.

Hurkot odsuwanych krzeseł. Patrzyła na niego. W jej oczach widział drwiący płomyk śmiechu.

– Dlaczego miałbym nie mieć domu?

– Urządzono na ciebie nagonkę. Ludzie, którzy za tobą jechali chcieli ciebie zabić.

Nie mógł ukryć zaskoczenia, które odmalowało się na jego twarzy. Nic jej wcześniej nie mówił o tym, co go tutaj sprowadziło. Szczerze mówiąc nie chciał jej o tym opowiadać.

– Skąd…?

– Nieważne. Chcę się ciebie o coś spytać.

– O co?

– Dlaczego zabiłeś?

A więc wiedziała. Jak jednak chciała wykorzystać tą wiedzę? Chyba go nie wyda w zamian za nagrodę? Przecież nienawidziła łudzi za to co jej zrobili, A może zamknie go w złotej klatce odosobnienia i będzie mu się przyglądała, jako wzorcowemu okazowi jednorazowego mordercy? Pierwszemu i ostatniemu w jej kolekcji.

– To był kupiec. Zadłużyłem się u niego i nie miałem z czego spłacić długu. Nie chciałem go zabić. Zakradłem się do jego domu, aby wykraść weksle. Nic by mi później nie udowodnił.

– Kłamiesz. I co do osoby, i co do motywu – słodki uśmiech na jej twarzy. Słodycz w głosie.

Wszyscy gdzieś poszli. Zostali sami.

– Ja…

– Zrobiłeś to dla przyjemności – przerwała mu – Nienawidziłeś go. Wszedłeś do jego pokoju i odrąbałeś mu głowę.

Skąd…? – niedobrze mu. Jakiś kibel i zwymiotować!

– Kiedy mnie dorwał pierwszy mężczyzna – znowu ten uśmiech, ale tym razem doprawiony dawką goryczy – Mówił, że mnie kocha. Ja poczułam coś innego. Musiałam uciec z wioski. Zresztą…– przerwała – Zbladłeś. Jesteś jeszcze osłabiony, ale rana się zabliźniła i nie czujesz już bólu.

Cisza. Trochę więcej ciszy. Bardzo długa przerwa w konwersacji.

– Już ci lepiej.

– Może. Czego ode mnie chcesz?

– Tego co ty – westchnęła – Viktor jest już stary. Wkrótce umrze. Moje dzieci…– przerwała – Chcę abyś tu został. Na zawsze.

– Może już pójdę – wstał. – Dziękuję. Obiad był dobry,

Poszedł na górę do swojego pokoju. Do złotej klatki, w której przyszło mu zamieszkać.

Noc wypełniona ciszą pełną szmerów, odgłosów, szeptów, trzasków. Śnił. Nie był to sen głęboki, raczej płytki. Bliski barier jawy, gdzie czai się smok dnia codziennego szczerząc swoje potworne zęby i szykując się na jego pożarcie, uświadomienie mu, że to już jest rzeczywistość, której podstawą jest ból, zazdrość i coś jeszcze, coś, co go dręczy, nie daje mu zasnąć, utrudnia mu wybór. Bezradność. Świat się przed nim zamknął nie pozostawiając żadnej furtki, ani krzty nadziei na ucieczkę przed rzeczywistością, którą sam wykreował tymi jakże niezdarnymi, młodymi dłońmi. Był bezsilny, a pokusa nazbyt duża. Ale jej dzieci, te obrzydliwe potwory będące uosobieniem przekleństwa. Zawsze chciał być pieskiem, którego się głaska, pieści, który ma swoją opiekunkę, między której piersiami może spocząć i wdychać ich kwaśny, mleczny zapach.

Szmer kroków, trzask otwieranych drzwi. To ona przyszła do niego. Miała na sobie jedynie nocną koszulę. Na pół przezroczysta odkrywała to, co miało być zakryte. Drobne piersi wznoszące się i opadające w rytm krótkiego oddechu, nogi, brzuch i delikatne łono pokryte puszkiem jasnych włosów. Nie mógł powstrzymać głębokiego westchnienia.

– Co robisz?

– Cicho bądź – zwinne ręce dotykały i wędrowały tam gdzie nie trzeba. Twarz miała spokojną i radosną.

-Tamtej nocy – wolał o tym nie myśleć. Wtedy było inaczej. Tej błyskawicy bólu i wściekłości, którą już nieraz widział niestety nie potrafił zapomnieć. Wspomnienie jej stało się częścią jego słów, coraz krótszych i coraz cichszych. Teraz było inaczej. Ten jej nieziemski spokój.

-Ja…

Położyła palec na jego ustach. Rozbierała go. –Co mam robić?

Podrap mnie! – syknęła – Porwij moją koszulę na strzępy!

Niemrawo złapał za jeden z fałdów koszuli i pociągnął. Trzask dartego materiału odsłaniającego coraz to nowsze partie ciała.

– No dalej, zrób to! – szepnęła ciężko dysząc – Dalej!

A on, mrucząc jak kotek, zabrał się do roboty. Chciał uszczęśliwić swoją panią. Sam był szczęśliwy.

 

 

Rano czuł zmęczenie po nieprzespanej nocy. Chciało mu się spać i bardziej z obowiązku niż dla własnej przyjemności zgodził się zjeść wspólnie z Valerianą i jej rodziną, śniadanie. Pierwszy posiłek tego dnia różnił się od wczorajszego obiadu. Coś musiało się wydarzyć, coś, co wpłynęło na zachowanie osób zasiadających przy stole. Każdy ruch Viktora mówił o okazywanym przez niego zaskoczeniu. Dzieci, zdziwił się, że tak je nazwał w swoich myślach, były jakieś ponure, niemrawe, senne. Musiały zazwyczaj wstawać o późniejszej porze, a więc dlaczego dzisiaj obudzono je wcześniej? Wiedział, że w nocy nie spały biegając, skradając się, bawiąc się w swoje dziwne zabawy, których szczegółów nie chciał poznać. Obawiał się tego, co mogła mu ta wiedza przynieść. Czuł się bezpieczny. „ Rodzinne, wspólne śniadanie. Zawsze o tym marzyłem” – pomyślał. Siedział przy Valerianie. Prawie, że przytulony do niej, trzymał ją za rękę, drapieżną, o połamanych paznokciach, które raniły jego skórę.

– No gołąbeczku – uśmiech ptaszka lecącego w powietrzu – Zjedz coś.

Sięgnął po jabłko. Wgryzł się w jego na pół słodki, a na pół nadpsuty miąższ o konsystencji drewna. Pogryzł je na drobne kawałki i połknął.

– Pani, to obcy człowiek! – twarz Viktora wyrażała teraz ledwo powstrzymywany wybuch wściekłości. Ślinił się puszczając bąbelki.

– O co chodzi Viktorze? – spytał go zaniepokojony.

– Nie jestem dla ciebie Viktorem, panie. Prawda Valeriano? – podniósł się z krzesła i podszedł do Darka i Valeriany.

– Będzie cię nazywał jak zechce – Valeriana bawiła się groszkiem przesuwając go po talerzu.

– Chcesz się związać z tym połamańcem? Dlaczego go nie zabijesz, jak innych?

„Jakich innych?! – coś w nim krzyknęło. Czy tu był ktoś inny, ktoś, kto bawił się z jego ukochaną, zdziwił się, że ją tak nazwał, w tym samym łóżku?

-Ciekawe, kto tu jest połamańcem? – spytała Valeriana.

Ty… – Viktor chwycił ją za rękę -…przesadziłaś.

Błysk wściekłości na twarzy Valeriany, zapowiedź histerycznego napadu złości. Szarpnięcie, Coś błysnęło. Krzesło upadło na podłogę. Karzeł cofał się. Twarz zakrył dłońmi, spomiędzy których ciekła krew. Potknął się, odwrócił i zaczął uciekać.

Valeriana, powoli uspokajała się. Jej oddech był coraz wolniejszy, zniknęło gdzieś to przeciągłe rzężenie, trudne do wyartykułowania wycie, które wydawały jej napięte płuca. Stężała w maskę pełną wściekłej grozy twarz zmiękła. Pofałdowana, jakby obwisła wydawała się być czymś bardzo starym, czymś obciążonym dokonaniem czegoś potwornego, co zaważyło lub dopiero zaważy na jej życiu.

Uśmiech jak pierwiosnek. Było w nim coś groteskowego.

– Dlaczego to zrobiłaś? – dopiero teraz zdał sobie sprawę z tego, że zsunął się z krzesła i schował pod stołem, gdzie z niepokojem strusia obserwował wszystko, co działo się poza tym zastrzeżonym terytorium.

– Bardzo niegrzeczny, brzydki chłopiec. Prawda?

– No cóż, trochę wulgarny – usiadł na krześle.

Przy stole nikt poza nim i Valerianą już nie siedział. Potworki gdzieś sobie poszły.

– Gdzie one są?

– Kto?

– Dzieci.

– Kazałam im wyjść. Ta scena nie była dla nich przeznaczona.

– To dziwne, ale nie słyszałem abyś coś do nich mówiła.

– Może masz słaby słuch – uśmiechnęła się słodko do niego. Było coś niemiłego w tym uśmiechu. – Czasem to się zdarza. Gdybyś mnie lepiej znał.

– Ten uśmiech. Nie uśmiechaj się tak.

Zmazała uśmiech z twarzy.

– To nic. To tylko nerwy. Nic ci nie zrobię. Nie martw się. No chodź tu, ty mój kochany – chwyciła go za rękę i przyciągnęła do siebie. – Musimy już iść.

– Dokąd idziemy?

– Nie widziałeś jeszcze naszego domku. To niewybaczalny błąd.

Posłuszny, dziwnie spokojny poszedł za nią. Prowadziła go nieznanymi drogami. Dom był duży, zbyt duży. Mimo, że bolały go nogi szedł dalej i patrzył. Próbował zrozumieć to miejsce, poczuć je, może także zaakceptować. Większa część domu była zniszczona. Dawno nieremontowana, na pół martwa. Stęchły zapach staroci, wilgotnych ścian i rosnącej na nich pieśni. Łaciaty tynk, gdzieniegdzie wybrzuszony w archipelag zielonych wysp. Półmrok. Meble, w ciemnościach upodobniały się do demonów, które czaiły się do skoku gotowe zabić. Parokrotnie wydawało mu się, że widzi małe potworki, dzieci jego pani. Znowu to zdziwienie, czające się w mroku, charczące odgłosy wydawane przez dziecięce gardła. W głębi jego duszy czaił się strach przed nimi przemieszany z obrzydzeniem. Czuł się zagubiony. Nie tylko na zewnątrz, w miejscu, w którym się znalazł, ale także w głębi swojej własnej osoby. Zdawało mu się, że ktoś wyjadł jego duszę. „ To tylko złudzenie myślał – „ To tylko złudzenie! coś w nim krzyczało.

Przeszli do mniej zniszczonej części dworku. Ściany pojaśniały, stały się czystsze, nie pokrywała ich już pleśń. Przez o wiele liczniejsze okna wpadało więcej światła, które przypominało mu o tym, że na dworze panuje dzień, a jedynym miejscem, do którego nie ma on pełnego dostępu jest właśnie ten dom. Tutaj rządzą inne siły, a one nie lubią światła i władzy Pana Dnia.

Wtedy zobaczył karła. Sługa pani leżał w kałuży krwi. Ktoś go dopadł, przewrócił i zmasakrował, a raczej poobgryzał ze wszystkich stron. Sprawiało to wrażenie obdartej ze skóry połci mięcha, którą, dla dopracowania szczegółów, poorano grabiami.

– Kto to zrobił? – zadał to zupełnie niepotrzebne i pełne strachu pytanie.

Podświadomie znał na nie odpowiedź, ale nie chciał jej do siebie dopuścić. Bał się tego, co się może później zdarzyć jakby nie rozumiejąc, że jego nieświadomość, niezrozumienie niewiele może zmienić. Valeriana była bardzo spokojna. Jej twarz, blada w słonecznym świetle nie wyrażała niczego. Upodobniła się do maski, za którą ukryła swoje uczucia, myśli.

– To moje dzieci – odparła – Nie mogły zaakceptować zniewagi, której doznałam – Przyklękła. Zanurzyła dłoń we krwi, przyjrzała się jej czerwonej barwie i ją polizała.

Darek zwymiotował

– Chodźmy – nie patrzyła na niego. Zdawała się nie zauważać tego, że nadal krztusi się własnymi wymiocinami, a jego oczy błyszczą blaskiem przerażenia, ale i pełnej grozy uległości.

– To tutaj – otworzyła drzwi.

Wszedł pierwszy i zrobiwszy tylko jeden krok przystanął. Nigdy w życiu nie widział biblioteki. Regały pięły się pod sam sufit. Wypełniała je olbrzymia ilość książek, tysiące zapisanych przez nieznanych mu ludzi tomów, opowieści, których od lat już nikt nie czytał. W końcu w tym akurat domu trudno byłoby znaleźć wiernego, oddanego im czytelnika. W centralnym punkcie biblioteki, na ścianie wisiał portret. Zdeformowana głowa, twarz poznaczona bliznami, oczy zakryte bielmem, bulwiasty, nieforemny nochal.

– To hrabia. Mój opiekun i ojciec moich dzieci – wyjaśniła pani domu, a gdy to mówiła w jej oczach pojawił się prawie niedostrzegalny błysk nienawiści.

– Dlaczego on? Dlaczego ten potwór?

– Tak, masz rację, to potwór. Musiałam opuścić wioskę, aby nie zostać spalona na stosie, a on był jedynym człowiekiem, który odważył się wyciągnąć do mnie rękę.

– Jesteś wiedźmą, wampirem – szepnął. To nie był nawet wybuch nienawiści. Czuł coraz większą pustkę. Zapomniał o karlę, ale nie pamiętał o tym, że o nim zapomniał.

Roześmiała się, ale śmiechem wymuszonym, pełnym szaleństwa i rozpaczy.

– Chyba nigdy nie zrozumiesz tego, głupcze! Zachowywałam się inaczej, byłam odmieńcem.

– Twoje napady złości. Dlaczego czuję się taki odrętwiały?

Nie mógł ruszyć nawet palcem. Gdzieś uciekł strach i nienawiść, i miłość do tej istoty, którą kochał za to, że coś mu dała, a przecież tak naprawdę nic mu nie ofiarowała poza obrzydliwą, wyuzdaną nocą pełną jęków i okrzyków bólu.

– To nie ja. To inni ludzie. Dopiero od niedawna to rozumiem. Ja, czuję innych. Wyrażam sobą ich uczucia.

– Czujesz innych. Jak? – język, niemrawa, martwa materia.

– Jeszcze za nim ugryzłam swojego pierwszego kochanka było inaczej. Mówiono, że jestem zbyt wybuchowa. Potrafiłam wpadać w skrajne nastroje z chwili na chwilę. Nie mogłam opanować agresji, ale także i miłości – uśmiechnęła się. – Gdy chłopcy patrzyli na mnie z pożądaniem obnażałam się. Czując nienawiść znajomej, lub znajomego biłam nie czekając aż zaatakuje. Po prostu czułam co oni myślą i przekładałam to na zrozumiałe gesty.

– Czułaś, słyszałaś ich?

Pustka, próżnia. Coś go jadło przeciągle siorbiąc, czkając i bekając, a niekiedy zarykując się ze śmiechu, gdy poznawało jakąś bardziej pikantną historyjkę z jego życia, a przecież były to jego własne wspomnienia, którymi nigdy nie chciał się z nikim dzielić. Próbował coś z tego ocalić, zachować dla siebie, a to ciągle chichotało zabierając mu to, co miał najcenniejsze.

– Byli mi zbyt bliscy. Byłam jakby nimi. Odbierałam każdy wybuch ich nienawiści i przekazywałam go. Gardzili mną. Ty nie potrafisz zrozumieć jak mnie nienawidzili, Tej nocy, ostatniej, myślałam, że umrę. Te głosy w mojej głowie wyły i mówiły mi jaka jestem zła. „ Wiedźma, wiedźma!” krzyczały.

– Nienawidzili ciebie tylko za to, że ich biłaś, że byłaś inna?

Pustka.

Coraz większa.

Tylko częściowo, ale głównie za to, że mówiłam do zwierząt. One mnie słuchały i zawsze robiły to co kazałam. Miałam dywizje kruków, armie karaluchów i szczurów. To dlatego nazwali mnie wiedźmą. Nie potrafili zaakceptować mojego kalectwa, ani też mojego talentu.

– Co mi robisz?

Łakomy żarłok cofnął się. Jakby coś go przestraszyło.

– Chce się tobą napełnić. Twoimi wspomnieniami, życiem. Wiesz jaki był hrabia? Wykorzystał moją samotność, odmienność. Sam był odmieńcem mieszkającym na pustkowiu. Od wielu stuleci w jego rodzie przekazywano dzieciom potworne deformacje, kalectwo. Nie wiem w jaki sposób przetrwał on tyle czasu płodząc same potworki. To nie jest istotne. Ja także urodziłam. Ja kocham swoje dzieci. One zawsze mnie słuchają. Te głosy w mojej głowie. One mówią mi, że dzieci są szczęśliwe.

Znowu ten obżartuch. Panoszący się wśród jego wspomnień, Zabierający mu to, czego nie chciał oddać. Kim jest? Gdzie jest? Co tu robi?

– Jesteś taki delikatny, plastyczny. Nie chce cię zranić.

Co mi robisz? Kim jesteś?

– Wspomnienia – uśmiech na jej twarzy jak pąk czerwonej róży – Nie zabiłeś go dla pieniędzy, ale z zazdrości. Zazdrościłeś mu pozycji, mądrości, talentu. Nie mogłeś także znieść obojętności jaką wykazywał wobec ciebie. Byłeś niczym. Byłeś zerem w świecie, z którego przybyłeś.

– Ja…nie chciałem mamo – płakał.

Potwór zjadł już wszystko.

– Jesteś słabszy niż myślałam – w jej oczach pojawiło się przerażenie – Gdzie jesteś? Zniknąłeś? Pozostały wspomnienia, ale ty nie odpowiadasz.

– Nie odpowiadasz – powtórzył jak papuga.

– To nie tak… Ty…

Osunął się na podłogę.

– Jesteś taki słaby.

Już nie mówił. Nie mógł mówić.

– Mówili mi, że opętałam wielu ludzi, ale ja nie potrafiłam nimi kierować, gdy za dużo zjadłam. Zawsze coś zostawało, Stawiali opór, buntowali się, Pozostawał bełkot, strach, nienawiść, ale nie pustka. Byłam twoją pierwszą miłością. Prawda? Jesteś taki młody. Dziecko w skorupie młodzieńca. Dlaczego zabiłeś ojca?! To co w tobie wyczytałam to nie wszystko. Musiało być coś więcej. Nie możesz do niego teraz odejść. Nic czas na pokutę. Zło jest tylko częścią świata, a nie jego podstawą. Czy mnie słyszysz? Nie uciekaj. Musisz tam być. Powiedz coś. Nigdy nikogo w całości nie zjadłam. To niemożliwe. Sięgnęła w głąb niego. Zawyła z przerażenia. Uciekła.

Serce. Jego serce.

Tik, tak, tik, tak, tik, tak…

Serce.

Tik tak tik tak tik…

Serce.

Tik tak tik…

Serce.

Tik….

Serce. Cisza.

Dlaczego tak cicho? Dlaczego nikt nic nie mówi?

Koniec

Komentarze

Mogłaby być Wampireza, ale tekst jest za długi.

- ". Potężnie zbudowany tułów, krótkie ręce, a na tułowiu osadzono zdeformowaną głowę."
Nie za dużo tych tułowiów?

- najbłahszej?

Wiem, że się tak mówi, ale czy tylko dla mnie brzmi to dziwnie?

Na razie tyle, wieczorem obiecuję, że przeczytam całość.

Dla mnie nie, ale dzięki za komentarz.

Wpisałem to do WAMPIREZY. Jest długie, ale nie aż tak, żeby nie można było przymknąć oka. ;)
Pozdrawiam.

Dzięki :)

Wolność tomku....tak się czepiam, więc spoko.

Dobra, przeczytałem całe i powiem, że ładnie się rozkręca i jesli na początku troche nużyło to pod koniec robi sieczkę z mózgu, w pozytywnym sensie. Jest kilka momentów, które mi wybitnie nie pasują np. supertajna kryjówka.
masz literówkę w pierwszej linijce
"Porośnięta zielskiem szczelina w monolicie las"
chyba zabrakło "u" na końcu
Ciekawa opcja z dzieciaczkami, pomyśleć, że naprawde mogą się takie rodzić.
Raz jeszcze podkreślę bardzo fajną końcówkę.
Całość zakrawa na opis, czegoś na kształt syndromu sztokholmskiego, ale to na plus.

Powiem tak, Maszyna Życzeń podobała mi się bardziej.
Postawię 4.

No cóz, to biorę się do poprawek. Co do Maszyny Życzeń to lepiej pisze mi się dialogi aniżeli tworzy opisy. Może dlatego też czyta się ją lepiej.

Nowa Fantastyka