
Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.
– Od kiedy to wszystko się zaczęło ? – Głos odbił się echem po ciemnym, surowym pokoju. Jedyne światło pochodziło od świecy, która rzucała migotliwe światło na kamienne ściany. Przez krótki okres czasu, mogło się wydawać, że osoba która siedziała na prostym, drewnianym krześle mówi sama do siebie. W końcu jednak z drugiego, ciemnego końca pomieszczenia doszły jakieś szmery I dało się słyszeć cichy głos, jakby szept, który dochodził nie z końca pomieszczenia, a z innego świata.
– Ostrzegałem cię królu, że szykują się od dłużego czasu, a ty, słowa me ingnorowałeś z nadzieją, że problem sam się rozwiąże – głos ten mógł zmrozić serce każdego, nawet króla, który siedział sztywno, ściskając blat stołu – Ja narażałem życie, dla was, zdradziłem własną rasę a dla ciebie nie było to wystarczającym dowodem, aby mi uwierzyć.
-Jak to możliwe – powiedział już nieco słabszym I nieobecnym głosem, król – to nie mogło się stać, nie w moim królestwie…
-Głupcze !- krzyk ten brzmiał jak połączenie wrzasku wielu ludzi, którzy byli mordowani, lub poddawani torturą. Władca skulił się zakrywając uszy – Czy ty naprawdę nie widzisz co się dzieje ?! Twoje królestwo jest w niebezpieczeństwie ! Spójrz na te swoje CENNE raporty! Na których całe życie się opierasz. Wolisz słowa zapisane na papierze, przez swoich zapijaczonych doradców, dla których ważniejsze są ich pozycje, od losu niewinnych ludzi, niż moje słowa!
Wysoki mężczyzna już niczym nie przypominał władcy. Siedział skulony na krześle, zakrywając dłońmi twarz, jak małe dziecko które zaraz ma się popłakać. Dało się słyszeć tylko cichy szept – Co ja zrobiłem, co ja zrobiłem…
Już nikt nie odpowiedział, żadnych szmerów w ciemnym koncie, żadnego przeraźliwego szeptu. W pomieszczeniu został jedynie on sam. Świeca powoli się wypalała, rzucając coraz słabsze promienie na kamienne ściany. Pokój powoli pogrążał się w ciemności tak jak I dusza króla. Jego królestwo przepadło, zawiodł swoich poddanych. Wolał oszukiwać siebie samego, że nic się nie stało, że te wszystkie znaki tak naprawdę nic nie znaczą.
-Co ja zrobiłem – powiedział znów do siebie podnosząc się ciężko z miejsca – Przecież oni mnie zlinczują. Nie zrozumieją, nie pojmą tego, że nie chciałem wzbudzać niepotrzebnej paniki. Przecież chciałem dobrze… Kraj pogrążyłby się przecież ponownie w biedzie. Tyle problemów I spraw do załatwienia… Powołanie wojska, podwyższenie podatków. Wszechobecne bunty. Problemy z tłumem i możnowładcami… Nie, nie jestem godzien, aby być królem. Zawiodłem ich, powieszą mniej, lub co gorzej ukamieniują… Nie, nie mogę umrzeć jak jakiś zwykły wieśniak. Jestem wielkim człowiekiem… Mówiąc to mężczyzna zmierzał powoli w stronę ściany o którą został oparty jego bogato zdobiony miecz, przekazywany z króla na króla. Knot świecy prawie się już wypalił. Cisze w pomieszczeniu przerwał nagły dźwięk wysuwanej klingi z pochwy. Król pewnie chwycił rekojeść w obie dłonie. Zakręcił młynek przecinając powietrze, po czym uchwycił swoją broń w jedną dłoń, drugą ściągając swoją koronę I kładąc ją na surowym drewnie, z którego był utworzony masywny stół. Mężczyzna jeszcze raz spojrzał na rozrzucone po pomieszczeniu raporty I mapy, na których czerwonymi krzyżykami były zaznaczone miejsca w których doszło do ataków. W większości przypadków były to wioski I miasteczka leżące u podnóża wielkiego pasma gór, które ciągnęły się od morza aż do granic królestwa.
Knot świecy w końcu się wypalił a razem z nim życie króla. Dało się tylko słyszeć dźwięk tnącego ciała I cichy jęk a także stukot czegoś ciężkiego, jak gdyby ciała. Mogło się wydawać, że spokój ciemnego pomieszczenia nie jest już w stanie nic zburzyć. Były to jednak tylko pozory, ponieważ po chwili znów można było usłyszeć szelest, nie jeden, lecz wiele. Słychać było, że istoty zbliżają się do ciała króla. Okrążają je.
-Dobra robota Nealu, uwierzył a teraz nie żyje. Bez niego królestwo jest bezsilne. Możemy zacząć realizować swój plan
-Dziękuje panie…
– Pozostało nam jeszcze tylko jedno
– Tak wiem, bez tego, nikogo tak łatwo nie zaakceptują królem. W końcu te dwie rzeczy były symbolami władzy. Musimy je zabrać i dobrze ukryć. Nikt nie może wiedzieć gdzie one są.
– Zajmę się tym, tak jak zająłem się tym marnym człowiekiem
Po słowach tych istoty znajdujące się w pomieszczeniu zaczęły zbierać wszystko, co znajdowało się w komnacie. Mimo ciemności, doskonale się orientowali. Wiedzieli gdzie co jest. Po chwili kamienny grób króla był pusty. Bez map, korony i ceremonialnego miecza…
Słońce unoszące się wysoko na niebie, zwiastując środek dnia. Złociste promienie ogrzewały pobliskie lasy, łąki , równiny a także małą wioskę leżącą u podnóża gór. Orzeźwienia dodawał lekki wietrzyk, wiejący z północy, niosący ze sobą morską bryzę. Która w upalne dni była błogosławieństwem z niebios. Osada, która tonęła teraz w cieniu góry, żyła własnym, nienarzuconym przez nikogo tempem. Kontakt ze światem zewnętrznym był znikomu. Informacji, ze świata zewnętrznego dostarczali jedynie kupcy a także podróżnicy szukający zagubionych skarbów czy też chwały.
Wioska nie wyróżniała się niczym szczególnym. Pola uprawne, tartak, kopalnia która od pewnego czasu została zamknięta. Oficjalnym powodem, było wyczerpanie się surowców. Ludzie jednak szeptali, że od jakiegoś czasu, z głebiń dochodziły dziwne głosy I krzyki. Kilka osób zaginęło. Władze wioski postanowiły więc zamknąć kopalnie, twierdząc, że surowce, się wyczerpały, a ludzie, którzy opowiadali o dziwnych głosach zostali uznani za szalonych, z powody zbyt długiego przebywania w ciemność I pod powierzchnią ziemi. Co pewien czas, wioska odwiedzana była także przez podatników, którzy jako jedni z nielicznych, lub nawet jedyni, przybywali do tego miejsca regularnie.
Osada zbudowana była wzdłuż dwóch, kamniennych dróg, które przecinały się mniej więcej w samym środku wioski, gdzie tworzony był także wielki plac, na którym odbywały się wszystkie ważniejsze święta. Podczas zwykłych dni, plac był dzielony na cztery mniejsze części. Natomiast środkowa część, pełniła funkcję skrzyżowania dwóch dróg, które były zamykane podczas świąt.
Place północno-wschodni I południowo wschodni były nieco większe niż północno-zachodni a także południowo zachodni. Dwa pierwsze pełniły w zwykłych dniach rolę targowisk na których sprzedawano owoce, warzywa a także zwięrzeta. Dwa pozostałe przeznaczone były dla różnego typu rzemieślinczych straganów. Sprzedawano tam głownie narzędzia I przybory codzinnego użytku, jak granki, miski czy też sztućce. Jeśli chodzi o broń, to ta rzadko kiedy pojawiała się na rynku. Władze wioski prowadziły pokojową politykę, tak więc broń mogli posiadać tylko określone osoby. Dla przykładu w posiadaniu łuku mogli być tylko myśliwi a topór należał jedynie do drwali. Osada w swojej histori nie notowała napadów bandytów, ci nie interesowali się z pozoru, zabitą dechami wioską. Tak naprawdę osada bogata była w surowce naturalne, wszystko to, było jednak ukrywane przed światem zewnętrznym. W kopalni oficjalnie wydobywany był węgiel a tak naprawdę były to diamenty. Tak więc straż miejska nie była potrzeba, Jednych to cieszyło drugich już nie za bardzo. Mimo podzielności zdań, wmiejscu tym panował ład I porządek. Drapieżne zwierzęta, które czasami podchodziły do wioski, w szczególności w czasie ostrej zimy, były skutecznie przebędzane I czasami zabijane przez myśliwych.
Wioska miała wszystko co było potrzebne do życia i szczęścia a to za sprawą niezłomnych mieszkańców, którzy mimo przeciwności losu nie poddawali się w trudnych chwilach. Każdy mógł polegać na każdym. Gdy któryś z mieszkańców miał problem, wszyscy próbowali go rozwiązać. Nikogo nie pozostawiano na pastwę losu. Walutą która funkcjonowała w wiosce nie był żaden z kruśców. W miejscu takim ja kto diamentów lub innyego rodzaju kruścców, potrzebowano tylko do opłacenia podatków. Z tym jednak nie było problemu, ponieważ kopalnia dostarczała niezbędnych surowców a także podróżnicy, którzy zakupywali różnego rodzaju sprzęt a także jedznie, potrzebne podczas dalekich podróży.
Dla jednych, wioska mogła się wydawać zapadłą dziurą, dla innych oazą spokoju.
Bujne, zielone lasy, małe strumyczki, wielkie góry, na wierzchołkach których zalegał śnieg. Do tego bliskość morza. Zapach bryzy niosącej się z wiatrem. Walory te, tworzyły wspaniałe warunki dla rodzin z małymi dziećmi a także dla ludzi którzy mieli dość problemów i zmartwień a chcieli odpocząć, zrelaksować się. Zdarzało się, że wioskę odwiedzali ludzie którzy szykowali się na ostateczny spoczynek. Dla osób tych było to idealne miejsce, zapewniające spokojne, beztroskie odejście na drugi świat.
Na granicy lasu, znajdował się mały cmentarzyk, który w razie potrzeby był powiększany, poprzez wycinkę pewnego obszaru lasu. Drewno przeznaczane było na różne cele, czasami je sprzedawno, niekiedy budowano nowy budynek. Na cmentarzu chowani byli ludzie z każdej warstwy społeczeństwa o czym świadczyło kilka bogato wykonanych grobowców, które nieco zubożały przez te wszystkie lata, kiedy to były wystawione na czynniki zewnętrzne – deszcz, wiatr i śnieg.
Życie w wiosce płynęło spokojnie, bez większych zmartwień i problemów. Dzieci całe dnie spędzały na uprzykrzaniu życia swoim rodzicom, ci natomiast starali się zapewnić im jak najlepsze warunki do beztroskich zabawach i figli. Najczęściej to matki zajmowały się wychowywaniem dzieci, ponieważ mężczyźni zajmowali się większością prac w wiosce.
Ogólnie w całej osadzie znajdowało się dziesięcioro dzieci, różniących się, w dużym stopniu, wiekiem. Najmłodszy – Makados – Miał zaledwie pięć lat, najstarszy – Darik, siedemnaście.
Rodzice Makadosa, Garen i Livia, byli prostymi ludźmi. Ojciec pracował jako drwal, wychodząc wcześnie z domu, wracając z ostatnimi promykami słońca. Przez co rodzina Garena była szanowana w wiosce. Zawód który wykonywał mężczyzna był uważany za jeden z niebezpieczniejszych. Nie miał więc za wiele czasu, który mógłby poświęcić na zabawę z synem. Niektórych ojców mogłoby to martwić, jednak nie Garena. On był wykuty z twardej skały, nigdy się nie skarżył, nie użalał. Nauczył się akceptować świat takim jakim jest i godzić się ze wszystkim co przyniesie los. Wiedział zresztą, że jest jedyną osobą zapewniającą jako taki dobrobyt swojej rodzinie. To było dla niego najważniejsze, do tego, jak sam Garen uważał, mężczyzna był stworzony. Aby chronić I zapewniać dobrobyt swojej rodzinie. Nie mógł więć, pozwalać sobie na jakiekolwiek sentymenty. On sam uważał, że nadejdzie czas, gdy będzie mógł zbliżyć się i poznać lepiej swojego syna. Livia widząc nastawienie Garena, starała się pod jego nieobecność pełnić rolę ojca jak i matki. Na początku, gdy Makados był niemowlakiem nie było żadnych problemów z wychowywaniem dziecka i utrzymywaniem domu. Potomek Garena jedynie jadł, płakał I wymagał zmienienie pieluchy. Z czasem jednak było coraz trudniej. Dziecko rosło, wymagało większej uwagi, było ciekawe świata, nie chciało już grzecznie leżeć w łóżeczku. Zaczęło sprawiać problemy, poznawać świat, sprawdzać co jak działa. Co się stanie, jeśli popchnie się kubek, tak aby spadł ze stołu, jak smakuje piasek, czy boli jeśli uderzy się głową o ścianę. Matka widząc to, z jednej strony cieszyła się, z drugiej martwiła, że nie poradzi sobie z obowiązkami, które rosły wraz z Makadosem. Zdawała sobie sprawę z tego, że jej syn rośnie, mądrzeje a co za tym idzie, czuje i coraz więcej rozumie. Matka bała się niewygodnych pytań „ Gdzie jest tata" „czemu się ze mną nie bawi" „Czemu go tak rzadko widuje". Codziennie musiała się z nimi stykać. Nawet w ten piękny, z pozoru zwyczajny, słoneczny dzień który miał odmienić życie chłopaka raz na zawsze.
– Mamo… kiedy tata ze mną pójdzie na dwór? -słowa z ust pięcioletniego dziecka były w śmieszny a zarazem dziwny sposób zniekształcone
– Czemu się ze mną nigdy nie bawi ?
Tata jest zajęty, pracuje abyśmy mieli co jeść i gdzie spać.
Oj przestań gadać głupoty, zawsze tak gadasz… Ja uważam… że tata mnie nie kocha..
Livia gdy usłyszała to, pobladła nieco i spojrzała zdziwionym wzrokiem na swojego syna. Skąd już w tym wieku takie wnioski I przypuszczenia? Przecież on ma dopiero cztery lata– powiedziała sobie w myślach.
– Kto ci naopowiadał takich głupot skarbie? – mówiąc to przybliżyła się do Makadosa, głaszcząć go delikatnie po głowie
– Koledzy… Każdy się ze mnie śmieje, że chodzę z tobą się bawić. Inni chłopacy…to!..to!…bawią się z tatami a nie mamomami !!
– Mamami nie mamomami-poprawiła Makadosa, Livia– Nawet nie wiesz, jak bardzo twój tata cię kocha. Inni rodzice mają po prostu mniej obowiązków i więcej wolnego czasu– Livia starała się, aby ton jej głosy był dobrotliwy I przekonujący. W głowie jednak, gnieździła się powoli myśl, że być może jej mały syneczek ma racje. Ziarno niepewności zostało zasiane w jej duszy. Kobieta była jednak silna I wolała wyjaśnić sprawę jak najszybciej, nie pozostawiając miejsca na to, aby niepokój rósł I zmienił się w coś gorszego.
Dzień zaczynał się i kończył zwyczajnie. Jak zwykle wieśniacy o wschodzie słońca wychodzili wykonywać swoje obowiązki, aby ponownie wrócić do kochających żon, gdy słońce schowało się za górąmi. Oprócz tego, w wiosce zaczynało się prawdziwe życie, karczmarz z radością witał nowych gości, nalewając wycieńczonym mężczyną piwa I innych trunków bogatych w alkohol, który w idealny sposób koił ból I zmenczenie a także napełniał sakiewkę oberżysty. Ten z radością I uśmiechem na twarzy, biegał ochoczo od jednego gościa do drugiego zbierając zamówienie I namawiając na to, aby każda potrawa została podana z alkoholem. Mimo radności wymalowanej na twarzy, karczmarz martwił się brakiem drwali wśród mieszkańców wioski. Stanowili oni bowiem grupę społeczną, która zawsze wprowadzała nieco życia I świeżości wśród ludzi zebranych w karczmie. Prawie każdy z mieszkańców lubiał wysłuchać opowieści o przygodach jakie spotykały drwali, gdy ci zajęci byli rąbaniem drzew.
Był już późne wieczór, większość rodzin była już razem, żywiciele wrócili do domów ciesząc się kolejnym dniem. Niektórym trzeba było pomóc, po upojnej kolacji w karczmie. Nieliczni czekali jednak na ostatnią grupę ludzi. Mianowicie na drwali, którzy najciężej i najdłużej pracowali.
Livia siedziała na wykonanym z drewna, prostym krześle, spoglądając na migotliwy płomień świecy, która stała na parapecie. Był to stary zwyczaj. Kobiety zapalały i stawiały świece w oknach, aby ich mężczyźni, którzy wracali z pracy, późnym wieczorem, mogli bezpiecznie wrócić do domu. Większość z żon przygotowywała powitanie dla pracowitych mężczyzn w postaci sytej kolacji. Livia jednak niespokojnie spoglądała w mrok nocy. Mały Makados bawił się przy kominku drewnianymi klockami, nieświadomy tego, że ojciec się spóźnia. Może dlatego, że rzadko go widywał powracającego z pracy. Zawsze spał, tym razem, jego mały rozumek postawił sobie za cel przywitać ojca i zbliżyć się do niego. Chciał go namówić, aby ten pobawił się z nim klockami. Livia nie oponowała. Była ciekawa reakcji swojego męża. Tym bardziej po sytuacji, która spotkała ją o poranku. Teraz jednak ciekawość zamieniła się w niepokój, a ten, powoli przeobrażał się w strach. Kolacja już dawno wystygła niemal nieruszona. Livia widziała, że w domu obok inna kobieta także siedzi w oknie wypatrując swojego męża. Nie była jedyną osobą, która martwiła się o swoją małożnkę. Kobieta próbowała sobie wmawiać, że nic się nie stało, że pewnie stało się coś, co wymusiło na jej mężu I reszcie drwali, pozostanie nieco dłużej w lesie…
Wszystko stało się tak nagle, huk, po chwili płacz wystraszonego dziecka. On, stojący w drzwiach, ciężko dyszący z drwalskim toporem który momentalnie został oparty o ścianę. Livia szczęsliwa jak I nieco zdenerwowana, tym, że Garen musiał tak spektakularnie wejść do domu, strasząc przy tym dziecko. Szła do niego z uśmiechem, chciała zaprosić go do stołu, zaspokoić swoją ciekawość I dowiedzieć się co takiego wydarzyło się podczas pracy.
– Skarbie nareszcie, co tak długo, kolacja już wystygła, ale mogę…– Uśmiech spełz błyskawicznie z twarzy kobiety. W posturze Garena od samego początku było coś niepokojącego. Teraz, gdy podeszła do niego bliżej, zauważyła, że dyszy ciężko, jakby przebiegł z dziesięć mil, jego ubranie było dziwnie purpurowo brudne… To była krew, dużo krwi. Garen nie reagował z początku, łapiąc łapczywie oddech. Krzyki, dobiegające zza drzwi, jakieś poruszenie. Odgłosy zatrzaskiwanych drzwi, zamykanych okiennic. Wszystko to musiało najwyraźniej pobudzić Garena, który spojrzał na żonę
-Bandyci…Łowcy niewolników… pojawili się z niką… My w lesie…Wzieli nas z zaskoczenia…wielu zginęło… Musimy uciekać – W czasie wypowiadania słów, Garen szybko zaczął chodzić po domu, zbierając najpotrzebniejsze rzeczy, ładując je do torby. Livia stała nie wiedząc co począć. Makados płakał. Bał się, chciał żeby ktoś go przytulił. To nie miało tak wyglądać! Miał się bawić z ojcem, miał się do niego zbliżyć, od dzisiaj mieli zacząć się kochać!… Chodzić razem na spacery, bawić się… Odgłos broni, krzyki… Dziwne, nieludzkie głosy dobiegające z zewnątrz. Ruchy Garena spowolniały, straciły swoją energiczność… głowa opadła lekko a wzrok powędrował ku ziemi…
– Już tu są – wyszeptał– Bierz dziecko – Głos stał się potężniejszy, nieco władczy.
Podziałało…Livia ocknęła się z transu, podbiegając do Makados biorąc go w ramiona… W tym samym czasie Garen biegał od okna do okna ryglując je, podbiegając na końcu do drzwi, które dobrze zamknął. Przysunął jeszcze pod nie stół. Gdy barykada została ustawiona, sięgnął po topór, który był oparty o ścianę, dopiero teraz Livia zwróciła uwagę na masywną broń. Stal jak I większość toporu była ubrudzona czymś brunatnym I lepiącym się…
Garen i jego małżonka stali w pobliżu drzwi. Nasłuchując I czekając na to co się stanie. Słyszeli odgłosy walki dochodzące z dworu. Bardzo się denerwowali. Mężczyzna niespokojnie bujał się z boku na bok, ściskając mocno topór. Garen spojrzał na Livie, a Livia spojrzała na Garena. Mężczyzna miał niebieskie oczy, ale Livia widziała je tylko zza długich kruczoczarnych włosów, które opadły mu w tej ważnej chwili na twarz. To nie była twarz wojownika, lecz człowieka, który się boi. Kto wie, co by było, gdyby Livia nie stała wtedy obok niego? Kto wie, co by było, gdyby nie działała na niego tak bardzo jego męska duma? Któż to wie? Chyba nikt.
Stukot, dobijanie się do drzwi, odgłos jak gdyby śmiechu, demonicznego śmiechu…
Płacz, płacz dziecka…
Próba wyważenia drzwi, dostania się do środka.
Płacz, płacz dziecka…
Już prawie, drzwi chodziły, bliskie wylecenia z zawiasów.
Płacz, płacz dziecka…
Garen gotowy do samobójczej walki, ściskający mocno swój drwalski topór. Spojrzenie jego, na chwilę powędrowało w stronę płaczącego Makadosa. Próbował przywołać uśmiech. Bezskutecznie…
-Kocham cię synu… Wybacz, że nie byłem dobrym ojcem… Nie dane było nam lepiej się poznać
Płacz, płacz dziecka… Już tu są…
Historia lub jak kto woli przeszłość. Może być długa, zawiła, interesująca, zapomniana, wypaczona, często prawdziwa tylko z pewnego punktu widzenia… Skomplikowana… Ale czy zawsze ?
Ciemność… Mrok… błysk… jakiś kształt, coś nie wyraźnego… Małe dziecko, wojna, ogień… wszechobecna śmierć, wypełniająca każdą myśl…
Oto biegł z matką, która ściskała go w ramionach. Przedzierając się przez morze płomieni I ludzkich krzyków. Świeże, letnie powietrze zostało przepełnione zapachem krwi I palonego mięsa. To nie był ten sam zapach, który wdychał jeszcze tego poranka. Jego oczy rejestrowały makabryczne widoki, których jego mały mózg tak do końca nie rozumiał. Wiedział jedynie, że to wszystko jest złe. Widział unoszone w górę, zakrwawione miecze, opadające ciężko w stronę jeńców, klęczących przed swoimi katami. Wielkie, ciężkie, dwuręczne miecze, które siały śmierć, przerażenie I zniszczenie. Ludzkie głowy padały na ziemię, z otwartymi oczami spoglądają ślepo przed siebie. Niektóre na niego I jego obrończynię. Matka była dla niego promykiem, ostatnią twierdzą wśród całej tej ciemności. Makados zamykał co chwilę oczy, z nadzieją, że jest to tylka sen. Myślał, że wystarczy zamknąć je i otworzyć ponownie, aby to wszystko znikło… Matka cały czas biegła, nie miała zamiaru się poddać. Zdawała sobie sprawę z tego, że narazie panuje zbyt wielki chaos, aby ktoś zwrócił uwagę na samotną kobietę w podartej sukni, biegnącą ile sił w nogach, w stronę lasu, gdzie, być może udałoby się jej przeżyć. Miała zamiar wykorzystać swoją sytuację, nie myślała o innych. W tym momencie, jej świat był zawiniątkiem, które ściskała w ramionach. Mimo całego tego okrucieństwa nie zatrzymała się. Różnego rodzaje noże, miecze I włócznie przedzierały się przez miękkie ciała, krew spływała strumieniami tworząc pewnego rodzaju rzekę przepływającom przez środek wioski. Livia czuła, jak jej sandały, wykonanie ze skóry jelenia toną w krwi jej znajomych, przyjaciół a może I nawet jej męża.
Kobieta zatrzymała się na chwile oparta o ścianę jakiegoś budynku próbuje złapać oddech, rozglądając się przy tym w koło. Jej wzrok padł na główny plac wioski, skrzyżowanie dróg, gdzie na środku stał średniej wielkości, kamienny posąg. Był to błąd. Spostrzegła śmiertelne przerażenie, które malowało się na twarzach kobiet I dzieci, które zbiły się w gromadę pośrodku tego nieszczęsnego "placu śmierci". Po mężczyznach nie było śladu. Wokół jeńców stali żołnierze, najemnicy, bandyci uzbrojeni we wszystko co może przynieść śmierć I ból. Jakiś mały chłopiec próbował rzucić się do ucieczki, ale w następnej chwili padł na ziemię z odrąbanymi nogami. Dziecko zaczęło Potwornie krzyczeć z bólu I ze strachu, ale krew szybko uchodziła z tego drobnego ciała I malec zastygł pochwili nieruchomo w czerwonej kałuży. Livia nie wytrzymała tego widoku I wydała z siebie cichy pisk, okrzyk a w jej oczach pojawiły się łzy. Znała tego chłopaka. Było to dziecko jej najlepszej przyjaciółki z którą znała się od dziecka, razem dorastały, poznawały co to jest miłość I wychowywały dzieci. Livia jednak opanowała się w porę zakrywając usta dłońmi.. Zgiełk I smród był nie do zniesienia. bydło, świnie, zwierzęta domowe wybite co do jednego I podpalane razem z ciałami poległych. Kobieta nie mogła zrozumieć co się dzieje, czego chcą te potwory od jej wioski. Nie mogąc ruszyć dalej spojrzała się w stronę swojego domu, w którym został Garen walczący z napastnikami. Nie wiedziała czy jej mąż przeżył, ostatni raz, widziała go jak brał zamach swoim toporem, chcąc zabić żylastego mężczyzne, ściskającego drewnianą włócznię. Postój ten, przekreślił wszelkie szanse, na wydostanie się z wioski niezauwarzenie. Livia spostrzegła po chwili grupę napastników ruszającą w jej stronę. Dzikie oczy utkwione były w jej sylwetce. Oczy spragnione krwi, żądne władzy I bogactwa. Widać było, że ludzie ci nie mają nawet cienia miłosierdzia. Livia z płaczem starała się uciec. Jednak jakaś cząstką, głęboko w niej, wiedziała, że nie może już nic zrobić, że przegrała… Napastnicy kobiecie nie dali ani chwili. Od razu zaczeli pościg. Ten zakończył się po kilku metrach na obrzeżach wioski. Gdy mijała ostatni budynek. Zobaczyła że, zza rogu pędzi jej na spotkanie jakiś kształ. W tym momencie poczuła strzaszny ból przeszywający całe jej ciało, które momentalnie się poddało…
Livia obudziła się z policzkiem przyciśniętym do mokrej ziemy, obok niej leżał Makados cały zapłakany I zasmarkany. Nie tracąc chwili kobieta zaczęła rozglądać się z przerażeniem. Nagle jej wzrok zatrzymał się na młodej kobiecie. Była ona piękna jasnowłosą dziewczyną. Livia nie znała jej I zgadywała, że jest to córka albo żona możnego kupca, który kilka dni temu zatrzymał się w wiosce. Spoglądając na nią, w Livi zaczęła zbierać zazdrość co było dość dziwne biorąc pod uwagę sytuację w której się znajdywały obie kobiety. Była to jednak silniejsze od wszystkiego innego. Była taka piękna, posiadała tak gładką cerę o której matka Makadosa mogła jedynie sobie pomarzyć. Wysoka, w długiej sukni, która była teraz nieco podarta I ubrudzona. Dzięki temu widać była także kawałek uda, które przyprawiłobu niejednego mężczyznę o szybsze bicie serca. Wzork Livii zaczął wędrować coraz wyżej, podziwiając talię a także piersi, które kusiły każdego, kto śmiał spojrzeć na dekolt młodej dziewczyn. Sytuacja ta stwarzała pozory normalności, przez co Livia przez momen poczuła się tak, jakby siedziała na ławce w słoneczny dzień, ze swoim synem I spoglądając na nowo przyjezdne. Nie trwało te jednak zbyt długo. Z rozmyślań wyrawało ją dziwne warczenie. Livia nie mogła określić źródła dźwięku. W końcu spostrzegła, że część sukni dziewczyna, na którą patrzyła, wybrzusza się lekko I wibruje. Kobieta dopiero po chwili spostrzegła, że przyjezda przyciska do siebie małego szczeniaka, który zaa wszelką cenę chciał wyrwać się z jej objęć. Oczy kobiety były błękitne jak morze I wydawały się w tym momencie puste, po tym co widziały. Jeden z napastników, który skończył przeglądać wóz, zbliżył się do dziewczyny, stając przed nią na szeroko rozstawionych nogach, unosząc miecz na wysokość jej głowy.
-Teraz się zabawimy – Mówiąc to, jedną ręką zaczął rozsznurowywać swoje wełniane spodnie, opuszczając je do kostek. Dziewczyna na widok ten, odwróciła szybko głowę do tyłu. Napastnika nie zraziło to jednak i przycinął miecz do jej gardła – Dalej, na co czekasz !? – Młody szczeniak, widząc co się dzieje próbował stanąć w obronie swojej pani, rzucając się na gwłaciciela. Gryzł go wszędzie tam, gdzie, jego małe zęby, ostre niczym szpilki, mogły sprawić dotkliwy ból. Bohaterska postawa zwierzaka nie zdała się na nic. Napastnik kopnął go, posyłając skomlącego psiaka kilka metrów dalej. Zapłakana, rozchisteryzowana kobieta na kolanach, z mieczem na gardle zaczęła zbliżać się do mężczyzny. W tym momencie, w Livii obudził się potwór, instynkt rodzicielski – przecież to mogła być moja córka. Nie zastanawiając się dłużej nad konsekwencjami I nie zwarzając na płacz Makadosa, kobieta rzuciła się od tyłu na napastnika, powalając go na ziemię. Młoda dziewczyna zalana łzami, odczołgała się od całego zdarzenia, w stronę płaczącego dziecka, które z przerażeniem spoglądał na zmagania swojej matki. Ta walczyła, jak niedźwiedzica w obronie swoich dzieci. Przyciskała głowę napastnika do błota. Ten wierzgał się, wymachiwał dłońmi, próbował zściągnąć z siebie napastniczkę. Bezskutecznie. Reszta jedo druchów, była zbyt zajęta plądrowaniem, aby spostrzec co się dzieje. Napastnik z sekundy na sekunde tracił siły. Jego ruchy były coraz wolniejsze I słabszy – uchodziło z niego życie. Po chwili przez ciało przebiedały tylko krótke skurcze mięsni, jakby mężczyzna został porażony piorunem. Nawet I to ustało po kilku sekundach. Dopiero w tym momencie Livia odsykała świdomość tego co zrobiła. Momentalnie zerwała się na nogi. Podbiegła do syna, chwytając go za skraj wełnianej koszuli, jak za jakiś worek I biegiem ruszyła w stronę lasu. Tym razem próba ucieczki także się nie powiodła I drugi raz tego samego dnia kobieta została powalona na ziemie, tym razem nie straciła jednak świadomości. Czuła natomiast jak z pękniętej wargi ścieka krew. Zaatakował ją masywny człek, który nosił poplamione skórzane spodnie z lnianą, białą koszulą, której w tym momencie było bliżej do koloru ciemnej purpury niż bieli. Tym razem Livia nie próbowała nawet wstać. Ciało odmawiało posłuszeństwa, jej umysł także się poddawał. Z minuty na minutę traciła wolę walki. Gdyby nie jej syn już dawno by się poddało, kto wie może zostałaby razem ze swoim mężem w domu, walcząc z napastnikami I ginąc u boku swojego ukochanego. Nie musiałaby znosić tego wszystkiego. W momencie, gdy wola walki kobiety została wystawiona na ciężką próbę, która miała przegrać, spojrzała się jeszcze tylko na swojego syna. Byłby z niego przystojny chłopak, po ojcu – nagle, gdy dała się tak wciągnąć w wspomnienia przypomniała sobie wszystkie te chwile które spędziła z synem. Jego pierwsze kroki, zranienia czy też klapsy za nieposłuszeństwo. Wszystko to zadziałało jak zimny deszcz, pobudzając I dodając sił wyczerpanej matce. Nie mogła zrobić jednak zbyt wiele. Przytuliła więc swojego syna do piersi. Być może zginie, była pewna jednak jednej rzeczy. Zabije każdego kto chciałby skrzywdzić jej dziecko. Leżała więc na ziemi, przytulając Makadosa, czekając na dalszy rozwój wydarzeń. Słyszała, jak dziewczyna, którą uratowała płakała I jęczała prosząc o litość.
-Kto to zrobił !? – zagrzmiał jakiś głos za plecami kobiety. Nikt jednak nie odpowiedział, dziewczyna rozpłakała się jeszcze bardziej. Livia próbowała się od tego odciąć, ucieć świadomością gdzie indziej, do krainy marzeń I wspomnień. Udało się, nie słyszała odgłosów bicia I narastającego płaczu młodej dziewczyny. Nie słyszała a może udawała tylko, że nie słyszy, gdy miecz przebijał te piękne ciało a potem ciche jęki I błagania.
Livia poczuła nagle, jak ktoś chwyta ją za włosy I ciągnie ku górze, nie walczyła, wstała w dalszym ciągu ściskając mocno syna w swoich ramionach. Czuła także, jak ktoś oplata ją czymś cienikim wokół tali. Kobieta z natura była odważna I spojrzała na swoją talię, która przewiązana była sznurem. Wokół niej stało sześciu mężczyzn. Każdy z nich uzbrojony w broń dystansową. Wszyscy byli uśmiechnięci, można wręcz powiedzieć, że weseli z jakiegoś powodu. Livia miała złe przeczucia…
Matka, piękna ciemnowłosa kobieta o średnim wzroście z rozdartą suknią i rozciętą wargą próbowała przeżyć. Zadowolić te bestie, którzy przywiązawszy ją do liny, puszczali na pewną odległość mierząc do niej z ich badziewnych, słabo wykonanych łuków i włóczni. Ona trzymająca płaczące dziecko ze łzami w oczach, z nadzieją, że w końcu uda jej się wyrwać, uciec, ochronić dziecko. Przeżyć. Trzy razy podejmowała próbę i trzy razy była ponownie ściągana przez ludzi tocząc się po ziemni, zdzierając sobie przy tym skórę. W ciągu tych prób, żaden nie mógł trafić. Zakończyć cierpienia i męki. Być może nie chcieli odbierać sobie tak szybko zabawy, a może naprawdę byli tak kiepskimi strzelcami… W końcu, za czwartym razem, było pewne, że kobieta nie dostanie więcej szans… Udało się… Włócznia bez większego wysiłku i oporu przeszła przez delikatną skórę. Łamiąc kości, brutalnie torując sobie drogę przez narządy, aby wydostać się z drugiej strony. Kobieta z jękiem, omal nie mdlejąc padła na ziemię, chroniąc, w ostatnim momencie dziecko przed zderzeniem z ziemią. Nie umierała długo. Włócznia przeszła przez serce i płuco… Szczęście w nieszczęściu… Zewsząd napływały zapachy palonego drewna, krwi i odór rozkładanych zwłok. Mimo to, mały chłopczyk, cały czas wtulony w martwe ciało swojej matki, miał nadzieję, ze wstanie, uratuje go… Mimo, że tyle przeszła nadal pięknie pachniała… Kałuża krwi z sekundy na sekunde robiła się coraz większa, a ciało stawało się coraz bardziej zimnne. Nikt jednak nie podchodził, aby sprawdzić czy faktycznie umarła. Wystarczający dowodem był wystający drzewiec włóczni z ciała kobiety. Makados miał zamiar wstać, wyrwać broń, która zadała tyle śmierci I cierpienia I zabić wszystkich którzy staneliby na jego drodze. Nie wiedział do końca co to za uczucie, jak je nazwać I zdefinować. Był jednak pewien, że będzie mu towarzaszyć do końca życia. Czekaj, już nie płakał, czuj jedynie zimno, które powoli go przenikało. Każdy, kto spojrzałby w jego oczy wiedziałby, że w tym dziecku nie ma już żadnej radości, jaką posiadali rówieśnicy chłopaka, których taka tragedia nie dotknęła. Nie ruszał się, patrzył cały czas na swoją matkę, na jakiekolwiek oznaki życią. Leżał z przycisniętymi nogami do klatki piersiowej patrząc ślepo przed siebie. Nie miał siły a może po prostu nie chciał się ruszać. W tym momencie stracił wszelką wolę życia. Myślał, że jeśli będzie wystarczająco długo leżał to umrze. W końcu starsi ludzie zawsze umierali leżąc I niekiedy nie mieli żadnych raz, po prostu od czasu do czasu kaszleli. Chłopak jednak bał się kasznlnąć. Wiedział, słyszał, że te potwory są gdzieś tam, śmiejąc się z tego co zrobil. Nie zastanawiał się nawet nad tym dlaczego, tylko czemu on. Słyszał jak głosy się oddalają, mimo to młody chłopak w dalszym ciągu się nie ruszał. Odważył się jednak kaszlnąć. Nie pomogło, nie umarł. Więc jednak to było kłamstwo, ludzie którzy umierali leżąc, tylko udawali – Makados, skupoiony na swoich myślał, przeleżał w błodzie, krwi całą noc, nie mrużąc oka, wpatrując się w już zimne I puste oczy swojej matki. Noc była spokojna. Ciszę przerywały jedynie dźwięki palonego drewna I siana.
Makados nie spodziewał się tego co miało nadejść. Uważał, że te miejsce, zimna ziemia na której leżał stanie się jego miejscem snu w jaki wpadła jego matka. Jednak jego marzenie, aby spotkać się z rodzicami w tym momencie nie mogło się spełnić, mimo, że tego pragnął.
Po jakiś trzech godzinach, leżenia bez ruchu, jego zobolałe ciało poczuło wibracje ziemi, z minuty na minutę stające się coraz mocniejsze. Oprócz tego, wraz z narastającymi wibracjami dało się słyszeć tęten koni. Nie była to grupa kilku jeźdźców, tylko cały odział zbrojnych, zakutych w ciężkie, płytowe zbroje z wymalowanymi herbami domów, które reprezentowali. Każdy dumny, wyprostowany w siodle. Żaden z rycerzy się nie rozglądał. Wszycy, oprócz dowódcy, patrzyli wprost przed siebie. W końcu oddział zatrzymał się na jeden krótki znak ręką. Wojownicy momentalnie zatrzymali swoje wierzchowce zeskakując ciężko na ziemię, na której dokonała się krwawa zbrodnia. Niektórzy dobyli swoją broń, długie miecze I wielkie trójkątne tarcze. Inni z niedowierzaniem rozglądali się po polu bitwy, przeżucają szczątki domów, obracając zmarłych sprawdzając czy żyją.
Małemu chłopcowi, nie przyszło nawet na myśl, aby wstać I z krzykiem wołać o pomoc. Większość ludzi tak by uczyniła. Jednak nie on. Zamiast tego, zaczął mocniej zaciskać powieki, z nadzieją, że to wystarczy, aby zasnąć, przed tym jak któryś z żołnierzy go zauważy I pośpieszy mu z pomocą. Nie chciał tego, nie miał zamiaru żyć. Nie widział w tym sensu. Stracił wszystko, swoich rodziców, dom a nawet ukochane zabawki, które zrobił dla niego ojciec pewnego wieczoru, gdy on już smacznie spał. Jednak I tym razem zawiódł się I nic nie poszło po jego myśli. Być może była szansa uniknięcia wykrycia, zaprzepaścił ją jednak skutecznie mały pies, który tak zażarcie bronił swojej pani. Chłopak zdziwił się tym, myślał, że szczeniak, którego kopnął zły człowiek, umarł razem ze swoją panią.
Wojskowi, momentalnie, na nieznany dźwięk dobyli broni, niektórzy ponownie dosiedli swoich wierzchowców, rozglądając się nerwowo po okolicy. Niektórzy zebrali się w trzy-cztero osobowe grupki, tak, aby każdy osłaniał każdego. Kapitan siedział jednak spokojnie w siodle. Ściągnął hełm, aby lepiej słyszeć I móc zlokalizować źródło dźwięki. Nie trwało to długo. Dowódca uśmiechnął się lekko, nakazując swoim ludziom, aby opuścili broń. Sam zsiadł konia I powoli, co pewien krok zatrzymując się, ruszył przez zniszczoną wioskę. Trzech ludzi poszło za nim. Ci rozglądali się z niepokojem I przerażeniem. Wszedzie leżeli martwi ludzie I zwierzęta. Nawet dzieci I kobiety. Natomiast mężczyzn nie było prawie żadnych. Widzieli tylko jednego, leżącego w progu swoich drzwi, ściskającego zakrwawiony topór. Obok niego leżały trzu trupy. Dowódca wskazał na najbliższego żołnierza
-Zbadaj to Davis, dowiedz się kto był wstanie dopuścić się takiej zbrodni wobec korony królewskiej.
Żołnierz posłusznie wykonał polecenia. Dowódca wraz z dwójką swoich ludzi dotarli w końcu na skraj wioski. Po jego podopiecznych było widać, że cała ta rzeź wywarła duże wrażenie. Byli bladzi, spoceni I poruszali się bardzo ostrożnie. Na każdy trzask łamanego drewna lub zawalającego się domu, dobywali nerwowo broni. Natomiast dowódca szedł przed siebie, po jego twarzy nie było widać żadnego zdenerwowanie. Jedynie oczy były czujne, rozglądające się wkoło, szukające oznak jakiegokolwiek zagrożenia. Po dotarciu na skraj wioski, spostrzegli trzy ciała I małego szczeniaka, który leżał obok ciała pięknej kobiety. Rwał za jej suknie warcząc I zapierając się swoimi drobnymi nogami. Widać było, że zwierzak chciał chronić swoją panią przed obcymi ludźmi, odciągnąć ja w jakieś inne miejsce. Kapitan uśmiechnął się smutno podchodząc do szczeniaka, ostrożnie wyciągając dłoń w stronę psa. Ten próbował być groźny. Skakał I szczekał, cały czas odskakując od zbliżającej się ręki. W końcu jednak zaprzestał prób. Widać było, że jego nozdrza poruszają się energicznie. W końcu szczeniak zaprzestał prób odstraszenia napastników I dał pogłaskać się po głowie, która była cała w zaschniętej krwi. Dowódca, ruchem głowy, tak aby nie przestraszyć psa, nakazał swoim ludziom sprawdzić ciało drugiej kobiety. Samemu wyciągnął drugą reką, aby podnieść szczeniaka.
-Poruczniku ! – pies jak oparzony odskoczył od mężczyzny. Ten z nieco poirytowaną miną spojrzał w stronę żołnierza. Ten w rękach trzymał małe dziecko, całe we krwi. Widać było jak ściska swoje małe piąstki a jego klatka piersiowa opada I wznosi się energicznie…
Masakra językowa. Ortografy, literówki, niestylistyczne zdania, powtórzenia, przecinki stawiane w rytmie oberka. Mały przykład:
W miejscu takim ja kto diamentów lub innyego rodzaju kruścców, potrzebowano tylko do opłacenia podatków. Z tym jednak nie było problemu, ponieważ kopalnia dostarczała niezbędnych surowców a także podróżnicy, którzy zakupywali różnego rodzaju sprzęt a także jedznie, potrzebne podczas dalekich podróży.
W pierwszym zdaniu fura literówek, drugie zdanie niegramatyczne. A to tylko króciutki urywek...
Mam pytanie: czy między napisaniem a umieszczeniem tutaj w ogóle przeczytałeś swój tekst?
,,Jedyne światło pochodziło od świecy, która rzucała migotliwe światło na kamienne ściany.'' Niezgrabnie brzmi to zdanie, nie uważasz?
,,Krzyki, dobiegające zza drzwi, jakieś poruszenie. Odgłosy zatrzaskiwanych drzwi'' Sporo takich błędów. Raz jeszcze przeczytaj to na spokojnie.
I nie stosuj pisma pogrubionego --- bold --- dla całego tekstu, bo to się fatalnie czyta.
Niestety nie czytałeś przed wstawieniem, co znaczy, że zupełnie nie szanujesz czytelnika. Tym razem nie oceniam, bo nie ma czego.
Z poważaniem
Mateusz M. Podrzycki