- Opowiadanie: Eliash2140 - Gdy gwiazdy upadły

Gdy gwiazdy upadły

Opowiadanie przedstawia moją wizję świata po nadejściu biblijnej apokalipsy.

Dyżurni:

Finkla, bohdan, adamkb

Oceny

Gdy gwiazdy upadły

Robert wciąż wierzył, że jego dusza może jeszcze zostać zbawiona. Pomimo tego co przed chwilą zrobił. Nadal kurczowo ściskał w dłoni zakrwawioną siekierę, wpatrując się w leżącą pod ścianą postać. W ciemności z trudem dostrzegał sylwetkę młodej dziewczyny. Miała na sobie zniszczone, poszarpane ubranie, a ciało pokrywał wielodniowy brud. Cała była we krwi. Liczne rany postrzałowe barwiły na czerwono brudne ubrania. Jej prawy bok przygniatał zawalony strop. Wydawała się bezbronna, ale Robert wolał nie ryzykować. Odrąbał jej lewą dłoń. Reakcja dziewczyny sprawiła, że gardło ścisnęło mu się z przerażenia. Leżała w kałuży własnej krwi, śmiejąc się opętańczo.

– Będziesz się tak na mnie gapił? – syknęła. – Jeśli podoba ci się moje ciało to strzel mi w głowę, a później gwałć je do woli… Do czasu aż cie nie znajdę i nie zabiję, za to co mi dzisiaj zrobiłeś. Potraktuj to jako mały prezent…

Robert nie odpowiedział. W ciemnościach nie mógł być tego pewien, ale czuł jej wzrok na sobie. Zastanawiał się czy to, co leżało u jego stóp, wciąż było człowiekiem. Nazywał ich Naznaczonymi, bo wszyscy mieli wyryte symbole na czołach i dłoniach. Wszyscy byli szaleni. Ludzie mówili, że w chwili przyjęcia piętna człowiek traci duszę, a ciało zamieszkuje demon. Ciężko było się nie zgodzić.

– Drżą ci ręce? Trochę późno odezwało się twoje sumienie…

– Milcz, na Boga! – ryknął Robert, ściskając mocniej siekierę. Po chwili zrozumiał, że taka groźba niewiele da. Ona chciała, by ją zabił.

– Na kogo?! Nie zauważyłeś, durniu, że wyjechał kilka lat temu na wakacje? Na bardzo długie wakacje! Ziemia jest teraz nasza, sukinsynu! Słyszysz?! Nasza! – wrzeszcząc uderzała o ziemię kikutem lewej dłoni. Robert nie znał się na medycynie, ale sama myśl, że dziewczyna jeszcze żyła przyprawiała go o dreszcze. Kilka postrzałów z pistoletu, odrąbana dłoń… Traciła coraz więcej krwi, a mimo wszystko miała jeszcze siłę mówić i szarpać jak szalona.

– On wróci… – tylko tyle zdołał z siebie wydusić. Jego myśli były zbyt chaotyczne by zdołał z nich teraz wyrwać choć jedno sensowne zdanie.

Kolejna salwa śmiechu. Krew z odrąbanej ręki ochlapała brudną twarz Roberta.

W głębi ducha zgadzał się z tą dziewczyną… Z tą istotą, która zamieszkiwała ciało dziewczyny. Wiedział, że boskie oblicze odwróciło się od ludzi sześć lat temu. Sam pamiętał jak trzydziestego pierwszego grudnia dwa tysiące dwudziestego roku bawił się na studenckiej imprezie. Pijani ludzie weszli w rok dwa tysiące dwudziesty pierwszy, pewni, że będzie on jak każdy inny. Drugi stycznia w mediach pojawiły się plotki o projekcie Abbadon. Niedługo później Ziemia zamieniła się w piekło.

Głośne tupnięcie skutecznie wyrwało Roberta z zamyślenia. Dziewczyna, rzucała się na wszystkie strony, szukając szans na uwolnienie z pułapki.

– Zabij mnie! Będę wrzeszczeć. W końcu ktoś to usłyszy, pizdo… Wtedy nie będziesz miał tyle szczęścia co ze mną!

Krzyki dziewczyny doprowadzały Roberta do szału. Marzył o tym by wbić jej ostrze siekiery prosto między oczy i rozkoszować się ciszą, która nastanie. Bał się jednak, że to uwolni demona, który wkrótce go dorwie. Były to tylko jego przypuszczenia, ale przez ostatnie sześć lat zobaczył tyle niesamowitych i przerażających rzeczy, że wiara w demoniczne byty była bardzo racjonalna.

Kolejnego wrzasku już nie wytrzymał. Nawet nie kontrolował tego odruchu. Naprawdę bardzo potrzebował tej ciszy. Gdyby tego nie zrobił, kolejne słowa potwora odebrałyby mu resztkę zmysłów. Drewniany trzonek topora trafił prosto w policzek. Cios był na tyle mocny, że wybił szczękę i rozkruszył zęby. W ciemności nie było tego widać, ale Robert wyobrażał sobie, jak jej język wisi teraz bezwładnie, trzymając się na strzępach skóry. Jego uszu dochodził tylko dziwny charkot. Nieprzyjemny, ale mniej męczący. No i miał jeszcze trochę czasu nim potwór zdechnie na dobre, wydostając się z ciała.

Czas uciekał, a w każdej chwili mógł zjawić się tutaj inny Naznaczony. Nie mógł ryzykować, drugi raz szczęście może mu nie dopisać, tak jak kilkanaście minut temu, gdy niestabilna konstrukcja zawaliła się na dziewczynę. Teraz dopiero zaczynało do niego docierać, że mógł być to prawdziwy cud. Sam nie dałby rady. Naznaczeni byli silni, szybcy i nie odczuwali bólu. Zabicie ich było poważnym wyzwaniem. Robert sam nie był pewien kiedy pierwszy raz o nich usłyszał. Najdalej rok temu, choć podejrzewał, że swój początek mieli już w dramatycznych wydarzeniach z roku 2020. Właśnie wtedy USA zakończyło budowę myślącej maszyny o imieniu Abbadon. Projekt był wielkim sukcesem. Program potrafił sam się korygować, uczyć i poznawać otoczenie, wyciągając wnioski. Nikt nie był pewien kiedy Abbadon zdecydował, że jego celem jest samozniszczenie i pociągnięcie za sobą do piekła swych stwórców. Faktem było, że Amerykanie sami w siebie wystrzelili wszystkie swoje głowice nuklearne. USA zamieniło się w strefę martwej ciszy, a kilka dni później w całej Europie wybuchły epidemie zabójczych chorób. Nikt nawet nie przejął się gdy Rosja postanowiła zdobyć całą Azję, a gdy skończyła – wypowiedziała wojnę reszcie pogrążonego w chaosie świata. Zvier, nowy wódz, który pojawił się dosłownie znikąd, stworzył nowych, idealnych żołnierzy, Naznaczonych.

Podniósł z ziemi swój plecak, wsuwając ramiona w szelki. Był bardzo ciężki. Wewnątrz brzęczały puszki. Była to cała żywność, jaką zdołał ukraść. Teraz musiał dostarczyć ją do sztabu… Jak niektórzy nazywali zwykłą norę gdzie kryli się podobni mu idioci, którzy nie zechcieli poddać się nowemu porządkowi, wszczepiając sobie chip w nadgarstek oraz tatuując na czole znak, który gwarantować miał spokojne życie. O ile nie zostaniesz wybranym na Naznaczonego.

Przez okno wpadła odrobina upiornego, czerwonego światła. Znak, że właśnie zaczęła się noc. Ciężko było się do tego przyzwyczaić. W 2003 roku słońce zaczęło zamieniać się w czarną plamę na niebie, niedługo później, wbrew fizyce, księżyc nabrał krwawej barwy, a gwiazdy zaczęły gasnąć. Ziemię ogarnął wieczny mrok, jedynym światłem był blask przeklętego księżyca, pojawiającego się w nocy. Karmazynowy snop wpadał przez zniszczone okno, prosto na ciało dziewczyny. Wciąż żyła, ale była tak zmasakrowana, że bardziej przypominała ochłap mięsa, niż ludzką postać. Demon bezradnie spoglądał jej oczyma, nie mogąc zmusić tego ciała do żadnego ruchu. Nie to jednak przykuło uwagę Roberta.

W połowie drogi między nim, a dogorywającym przeciwnikiem błyszczało coś co przypominało kształtem maczetę. Ostrze wyglądało jak ze szkła, mieniło w szkarłatnym blasku księżyca. Chłopak wolnym krokiem podszedł i podniósł broń. Była lekka jak długopis, ale Robert widział jak Naznaczeni tną tym ciało i kości niczym papier. Nie potrafił zrozumieć kto w tym całym chaosie miał jeszcze czas na badania nad nową bronią, ale opętani żołnierze Zviera nosili ten oręż już od kilku miesięcy. Oglądając błyszczące ostrze Robert dostrzegł w nim swoje własne odbicie… Od dawna nie widział żadnego lustra. To co zobaczył wzbudziło w nim lęk. Brudne włosy kleiły się ze sobą, a twarz była szczelnie owinięta grubą warstwą bandaży, które były czarne od wszechobecnego syfu. Już nawet brudna i zapuszczona dziewczyna, wyglądała znacznie lepiej od niego. Pamiętał siebie jako przystojnego studenta. Ale kiedy sześć lat temu epidemie zaczęły wybijać populację Europy i go spotkała kara boska. Nigdy nie dowiedział się co mu dolega, ale całe ciało pokryły mu wrzody, a każdy mocniejszy bodziec sprawiał ból. Szczególnie był wrażliwy na światło. Jego skóra łuszczyła się i odpadała. Koniec końców nawet nie znalazł lekarza, który by mu pomógł, bo większość z nich sama umierała w męczarniach lub bezradnie spoglądała na setki ludzi, zdychających na obce im zarazy. Wielu bliskich Roberta, w tym jego dziewczyna oraz rodzice, zmarło w kilka miesięcy. Cena noszenia szczelnych ubrań i przyciemnianych gogli wydawała się przy tym mało wygórowaną stawką. Z czasem przyzwyczaił się nawet do bólu i smrodu swojego gnijącego ciała.

Nigdy nie przyzwyczaił się jednak do głosów. Zaczęło się w okolicy roku 2021, gdy USA już nie istniało, Afrykę i Europę zdziesiątkowały głód i choroby, a nowe mocarstwo ze wschodu postanowiło podbić świat. Początkowo Robert myślał, że to zwykłe koszmary. Ale to ciągnęło się miesiącami. Każda godzina snu była piekielną męczarnią. W końcu zrozumiał, że senne głosy dręczą nie tylko jego, ale wszystkich którzy przeżyli. Podobno jedynie Zvier potrafił przed tym uchronić. Każdej nocy, gdy człowiek zamykał oczy, słyszał głos męczenników, którzy domagali się jego śmierci, klnąc go i strasząc. Każda noc zamieniała się w sąd, który spychał umysł w przepaść szaleństwa. Wielu ludzi poddało się temu, stając się wyniszczonymi szaleńcami. Setki popełniały samobójstwa, by tylko uwolnić się od oskarżeń, którymi zasypywano ich co noc. Robert żył, ale zasypiał tylko wtedy gdy był bliski omdlenia z wycięczenia.

Nagle poczuł jak z sufitu coś się posypało. Wolał nie sprawdzać czy to wiatr czy piętro wyżej pojawiło się wsparcie dla Naznaczonej. Musiał jak najszybciej się stąd wynieść. Spojrzał krytycznie na siekierę, którą trzymał w lewej dłoni i uznał, że właśnie zdobyta broń będzie znacznie skuteczniejsza. Żal mu było rozstawać się z wysłużonym narzędziem. Była jednak stara i mocno wyszczerbiona, a do tego ciężka. Zdecydowanie za ciężka by być przydatną w walce z Naznaczonymi, demonami wykorzystującymi do granic możliwości swoje ludzkie powłoki. W tych czasach nie można było sobie pozwalać na sentymenty. Starannie odłożył przesiąknięty potem i krwią trzonek, a do plecaka przypiął półprzezroczyste ostrze. Pośpiesznym krokiem wydostał się z budynku, zostawiając dogorywającą dziewczynę. Miał nadzieję, że zmarła w chwili opętania i nie musiała czuć bólu, który zadał jej ciału.

 

 

Miejsca takie jak to zawsze były dla Roberta wyjątkowo przygnębiające. Spoglądał na opustoszałe witryny, przypominając sobie wielkie pawilony pełne życia i zabieganych ludzi. Bardzo brakowało mu gwaru rozmów, kłótni, płaczących dzieci… Tak, dzieci. Kiedyś krzyk rozhisteryzowanego bachora potrafił doprowadzić go do szału. Na samą myśl poczuł łzy nabiegające do oczu. Teraz wyściskałby takie dziecko.

Lecz jedynym co słyszał był dźwięk potłuczonego szkła, chrupiącego pod naciskiem butów.

 

 

Sztab znajdował się jakieś pięć godzin marszu od ruin centrum handlowego, z którego Robert właśnie się wyczołgał. Kiedyś pokonałby ten dystans w półtorej godziny, ale czasy się zmieniły. Potężne trzęsienie ziemi zmieniło miasto nie do poznania. Wielkie kaniony oderwały od siebie dzielnice, wiele budynków zapadło się, ginąc w chmurach kurzu, inne wypiętrzyły się, stając się twierdzami nie do zdobycia. Robert czasem zastanawiał się czy ta klęska dotknęła cały świat. Tak dawno nie oglądał telewizji. Kiedyś wydawało mu się, że nie można bez niej żyć. Dziwiło go jak łatwo o niej zapomniał.

Teraz liczyło się tylko by dotrwać do kolejnego dnia. Człowiek nie miał czasu na nudę. Nawet nie znajdywał wiele czasu by tęsknić za swym dawnym życiem. To nie miało żadnego sensu – wiedział, że ono nie wróci.

Nagle Robert usłyszał odgłos gruzu, rozsypującego się pod naciskiem buta. Ktoś przemieszczał się na zewnątrz, w głębokiej wyrwie. Pięć… może sześć kroków niżej. Przed Robertem znajdowała się barierka. Najbezpieczniej byłoby się do niej podczołgać, nie ryzykowałby zauważenia. Ale sunące po ziemi ciało wywoływało tyle hałasu, że zdecydował się na przykucnięcie. Prawą dłoń położył na pistolecie, który nosił przy pasie. Wolał go nie używać. Zostały mu już tylko trzy pociski.

– Tutaj ktoś strzelał. – dobiegł głos z kanionu.

– Niby skąd to wiesz? Widzisz gdzieś jakieś łuski? – padła odpowiedź.

– Czuję zapach prochu.

Na dole stało dwóch umundurowanych żołnierzy. Jeden miał hełm i twarz zasłoniętą metalową maską, drugi zdjął osłonę głowy i nachylał się szukając czegoś. Na jego czole wypalony był plugawy znak, który lśnił upiornie w blasku czerwonego księżyca. Podobny symbol nosiła dziewczyna, którą przed chwilą zabił. Serce Roberta stanęło. Ledwo poradził sobie z jedną, a tutaj stała dwójka doskonale uzbrojonych Naznaczonych.

– Ludzie musieli ją dorwać. Nie raportowała od dwóch godzin. Znajdziemy ich i wyrżniemy jak psy – syknął ten w masce. Jego głos dziwnie charczał i ledwo dało się go zrozumieć.

Jeden musi przeżyć. Może nie mieć rąk i nóg, ale musi przeżyć.

Chcesz zrobić z niego nowe naczynie?

Mamy ich wystarczająco. Chcę, żeby zaprowadził nas do tych robali – tropiciel powoli wyprostował się, hełm przypiął do pasa.

Robert w myślach przeklinał swoją ciekawość. Teraz nie wiedział czy jest w stanie wycofać się, nie zwracają na siebie uwagi. Na ziemi pełno było gruzu i śmieci. Nawet najcichszy krok był możliwy do usłyszenia, zwłaszcza dla kogoś kto miał słuch psa. Pozbawiony możliwości działania, postanowił zaczekać aż żołnierze sami odejdą.

Tropiciel wskazał swojemu towarzyszowi resztki schodów, którymi dało się wdrapać do centrum, na poziom na którym ukrywał się teraz chłopak. Drugi z Naznaczonych skinął tylko głową i obaj ruszyli w kierunku ścieżki, oddalając się na chwilę od chłopaka. Ten wiedział jednak, że to jedynie chwila swobody. To była jedyna bezpieczna droga, którą dało się stąd wydostać. Był w pułapce.

Poprawił bandaż, który zsunął mu się na prawe oko i zaczął rozglądać nerwowo. Miał najwyżej dwie minuty, nim nieludzcy przeciwnicy dopadną go. Musiał znaleźć drogę ucieczki. Skok w dół byłby zabójczy. Wycofanie się do wnętrza Centrum trwałoby zbyt długo, dopadliby go gdy byłby w połowie drogi, zaklinowany i niezdolny do obrony. Jedyną szansą na przeżycie było wejście wyżej. I to szybko.

Jego ciałem poruszał instynkt. Wskoczył na resztki śmietnika. Znalazł oparcie na rynnie. Niczym pająk piął się po popękanej ścianie. Nagle poczuł paraliżujący ból. Szok sprawił, że puścił gzyms i osunął ku ziemi. Przed upadkiem w przepaść uratował go jedynie pręt zbrojeniowy, który chwycił w prawą ręką. Ściskał go kurczowo, zmuszając ramię by utrzymywało cały ciężar jego ciała. Czuł jak jego rękaw przesiąka krwią. Musiał zahaczyć o kawał szkła, który rozciął skórę. Rana raczej nie była głęboka, ale ból doprowadzał go do szaleństwa. Miał ochotę wyć i kląć, czując jak krew wylewa się na jego brudne i owrzodzone ciało. Musiał dostać się do sztabu. Inaczej zabije go zakażenie. Powoli i boleśnie.

Wtedy znieruchomiał. Pięć metrów pod nim, na placu, pojawiła się dwójka Naznaczonych. Opętani żołnierze rozglądali się, szukając możliwości dostania się do budynku. Robert nie mógł wymyślić sobie gorszej pozycji. Wisiał na jednej ręce. Cały drżał z wysiłku. Modlił się w duchu by udało mu się wytrzymać tych kilka chwil. Miał ochotę krzyknąć, żeby wskazać im drogę i móc się poruszyć. Albo po prostu skoczyć. Wszystko wydawało się lepsze od wiszenia, gdy każdy mięsień błagał o odpoczynek.

Nagle pod stopami Roberta rozległ się głośny szczęk. Naznaczeni natychmiast odwrócili się, dostrzegając wystające z posadzki ostrze. Chłopak nawet nie poczuł gdy nowa broń wysunęła mu się z plecaka…

Jeden z Naznaczonych natychmiast poderwał do góry karabin. Seria rozpruła ścianę zaraz obok wiszącego nieszczęśnika. Robert mimowolnie puścił pręt, spadając na ziemię. Jego kostka chrupnęła złowieszczo, a ciało przeszyła kolejna fala bólu.

– Powiedziałem, że ma przeżyć! – ryknął Naznaczony, trzymając za jeszcze dymiącą lufę karabinu towarzysza. Gdyby nie odtrącił broni, Robert leżałby już martwy. – Przyda nam się…

– Oh, pierdolę to… – przetworzony przez maskę głos brzmiał jakby żołnierz był maszyną.

Przerażony, balansujący na granicy totalnej histerii Robert nie miał wiele czasu wytchnienia. Widział jak strzelec odpycha tropiciela, chcąc powtórzyć strzał. Nie miał innego wyjścia. Rzucił się w stronę dwójki demonicznych żołnierzy, wyrywając z kabury pistolet. Pierwsze pociski serii rozorały kamienie, w miejscu gdzie stał jeszcze przed chwilą.

Na drodze stanął mu drugi z Naznaczonych. Chłopak chciał przyłożyć mu broń do twarzy i strzelić, ale opętany chwycił go za nadgarstek i bez trudu odsunął broń. Nie puścił pistoletu, ale pocisk wystrzelił w niebo.

Drugi z żołnierzy nie przerwał ostrzału, nie przejmując się tym, że w polu rażenia znalazł się jego kompan… Siła broni była tak wielka, że trafiony Naznaczony aż stracił równowagę. Robert pchnął zaskoczonym przeciwnikiem w przepaść.

Był to ogromny błąd.

Naznaczony wciąż ściskał jego ramię.

I pociągnął go za sobą.

Zderzenie z podłożem było nagłe i bolesne. Poczuł jak jego dłoń uwalnia się z żelaznego uścisku. Była sina, opuchnięta, nienaturalnie wygięta i nie reagowała na żadne polecenie. Powodowała jedynie kolejny ból. Dla Roberta upadek był bolesny, ale żołnierz zniósł to znacznie gorzej. Musiał uderzyć o kamienie głową. Owrzodzony włóczęga podniósł się, patrząc jak opętany rusza niemrawo kończynami, jakby próbował poderwać się z ziemi. Robert nie chciał dać mu na to szans. Dostrzegł leżący na ziemi pistolet. Natychmiast schylił się i podniósł broń lewą, zdrową ręką. Przystawił ją do potylicy tropiciela i pociągnął za spust. Krwawa struga wyleciała z czoła mężczyzny, a ten padł na ziemię, zamierając w bezruchu. Przerażało go z jaką łatwością zabił dwie osoby tego wieczoru. Usprawiedliwiał się myślą, że to nie byli już ludzie, a opętane złymi mocami potwory. Bardzo chciał w to wierzyć.

Nagle na górze rozległ się odgłos przeładowywanej broni. Robert zrozumiał, że nie zdoła już szabrować zwłok i zabrać cennego ekwipunku. Byłby zbyt łatwym celem. Obolała kostka nie pozwalała na bieg, więc rzucił się tylko w kierunku ściany, by zniknąć z oczu strzelca. Zrobił to w ostatniej chwili, gdy plac zalał grad pocisków.

– Wyłaź śmieciu! Wypatroszę cie jak świnię! – głos opętanego brzmiał przerażająco.

Ból i rany sprawiały, że obietnica skończenia tego piekła wydawała się kusząca. Jego ciało drżało z wysiłku, a złamania nie dawały o sobie zapomnieć nawet na sekundę. Płakał i marzył o tym by choć przez chwilę móc nic nie czuć. Ostatnia kula w pistolecie wydawała się cudowną ucieczką z tego przeklętego świata, który Bóg skazał na zagładę. Wtedy przypomniał sobie o plecaku pełnym jedzenia. Wciąż miał go na sobie. I musiał go dostarczyć swoim towarzyszom. Za wszelką cenę. Przetarł brudnym rękawem, swoje załzawione oczy. Słyszał Naznaczonego, który schodził na dół, obrzucając go obelgami. Nie chciał ryzykować wyjścia na plac.

Z namaszczeniem wyjął z kieszeni zapalniczkę. Od czasu gdy skończyły mu się baterie, było to jego jedyne źródło światła. Używał go bardzo oszczędnie. W tych czasach światło, było jednym z najcenniejszych skarbów. Jednak Robert smutniał zawsze na widok ognia, czy chociażby drobnej iskry. Przypominały mu one o Słońcu, którego nigdy już miał nie zobaczyć. Gdy całe to szaleństwo się zaczęło, uczucie ciepłych, złocistych promieni słońca potrafiło być jedyną przyjemnością, w obliczu horroru, który przeżywał świat. Niestety po tym jak ziemia zatrzęsła się w posadach, blask słońca stawał się coraz bledszy, a niebo ogarniała ciemność.

Słaby płomyk rozświetlił zniszczone wgłębienie, pokazując Robertowi coś co mogło zapewnić mu ocalenie. Zawalona podłoga odsłaniała wejście do kanałów…

 

 

Mrok korytarzy zaczął nieznacznie ustępować karmazynowemu światłu księżyca. Robert dostrzegł ogromną wyrwę w suficie. Znaczny fragment ulicy zapadł się w tym miejscu, wypełniając korytarz gruzem i złomem. Wydawało się, że nie ma możliwości by wydostać się tędy na powierzchnię. Wspinaczka byłaby bardzo niebezpieczna, zwłaszcza ze złamaną ręką. Ruszył więc dalej, prawie czołgając się po kawałkach asfaltu. Mijał ludzkie kości, resztki znaków drogowych i wraki samochodów. Wtedy zauważył jakiś znajomy kształt skryty w mroku. Coś tchnęło go by podejść tam i sprawdzić co leży pod zawaliskiem. Bez trudu odgarnął piach, a jego oczom ukazał się motocykl. Był brudny i poobijany po upadku, ale wyglądał na sprawny.

Serce Roberta zamarło, a w oczach stanęły łzy. Jeszcze jako student zawsze marzył o własnym ścigaczu. Nie miał wtedy pieniędzy ani na odpowiednią licencję ani na zakup maszyny. Ale zawsze obiecywał sobie, że to będzie jego pierwszy poważny wydatek. Później nadszedł koniec świata.

Jego marzenie leżało teraz przed nim, a on przyglądał mu się jak zahipnotyzowany. Mimo kurzu, rama i bak zdawały się lśnić, a silnik przyciągał obietnicą prawdziwej mocy. Tylko, że teraz to wszystko nie miało znaczenia. Jaką wartość mógł mieć motocykl w mieście gdzie nie było nawet dziesięciu metrów prostej, niezagruzowanej drogi? Jakie znacznie miało to, że znalazł tę kupę złomu w kanałach? Jakie znacznie miało to, że kiedyś o tym marzył? Czy kogokolwiek obchodziły jego marzenia?

Łzy wzruszenia, wydały się teraz gorzkie i pełne żalu. Odwrócił głowę i odszedł w mrok, zostawiając za sobą kolejną część swojej duszy. Każdego dnia uczył się na nowo, że wszystko skończyło się sześć lat temu, gdy na świat wydano wyrok za grzechy ludzkości.

 

 

Metalowa płyta tylko częściowo przykrywała studzienkę kanalizacyjną. Otwór był na tyle duży by zmieściła się w nim owinięta brudnymi bandażami dłoń. Przesunięcie pokrywy nie było trudne, ale wymagało wysiłku, co sygnalizowało udręczone sapanie dobiegające spod chodnika. Okrągła płyta przesuwała się powoli. Gdy otwór był już wystarczająco duży, by przecisnął się przez niego człowiek, z wnętrza wyłoniła się zgarbiona sylwetka, przytłoczona niedużym, choć widocznie ciężkim plecakiem. W krwawym blasku księżyca postać wyglądała jak żywa mumia, która nałożyła na siebie strzępy współczesnych ubrań. Do tego człowiek ten nie tylko wyglądał, ale i śmierdział jak żywy trup. Zapach gnijącego ciała podążał za nim wszędzie, gdzie się pojawiał. Jego ruchy również nie wyglądały płynnie. Ledwo powłóczył jakby jedna z jego nóg była poważnie zraniona, a prawa dłoń zastygła w nienaturalnym geście, widocznie złamana.

Wszystkie bodźce podpowiadały Robertowi, że nie dożyje już zachodu księżyca. Modlił się, licząc, że jego słowa przebiją się przez czarne niebo i dotrą do adresata. Chciał odejść w zgodzie ze swym sumieniem. Kilkukrotnie przystawał i zastanawiał czy po prostu nie położyć się na ziemi. Naznaczony wezwał wsparcie i w okolicy pełno było żołnierzy nieprzyjaciela. Na pewno ktoś by go dobił. Do działania motywowało go tylko jedno. Chciał zanieść ten przeklęty plecak do sztabu. Zobaczyć wdzięczne spojrzenia ludzi, którzy oczekiwali jego powrotu… Tyle by mu wystarczyło aby umrzeć szczęśliwym. Ale cel ten wydawał się bardzo odległy.

Trędowaty ledwo pokonywał kolejne, zrujnowane dzielnice. Szukał jakiegokolwiek śladu życia, mając nadzieję, że znajdzie pomoc lub przynajmniej w porę wykryje zagrożenie. Jednak miasto było martwym miejscem. W ruinach żyła jedynie garstka degeneratów, podobnych do niego. Większość skupiła się w jednej jamie, która pojawiła się pod dawną stacją metro, gdy trzęsienie ziemi rozerwało ją na strzępy. Jama była trudna do zauważenia, a za wąskim korytarzem okazywała się na tyle rozległa, że mogła pomieścić te kilkadziesiąt osób. Z każdym dniem ludzi ubywało. Naznaczeni z zaskakującą pasją eliminowali kolejnych, którzy próbowali wyjść na zwiad czy zdobyć żywność. Robert miał być następny.

Niespodziewanie żołądek chłopaka wydał z siebie dziwaczny odgłos, a nieprzyjemny posmak podszedł mu do gardła. Jego wnętrze przypominało mu, że to już drugi dzień, kiedy nie miał niczego w ustach. Posiłek nie wydawał się w tej sytuacji złym pomysłem. Nabrałby sił, zaspokoił głód, a do tego gdyby zjadł puszkę lub dwie zawsze miałby lżejszy bagaż do niesienia. Myśl ta wydała mu się tak cudownie kusząca, że natychmiast usiadł na ziemi, opierając o ścianę. Zrzucił plecak na ziemię i nie zważając na przerażający ból, zaczął grzebać obiema dłońmi w bagażu, wyciągając puszkę pasztetu. Kiedyś go nienawidził. Nie miał dla niego żadnego smaku. Teraz myśl o nim tak go zachwycała, że ze wzruszenia łzy napłynęły mu do oczu. Z namaszczeniem pociągnął za zawleczkę, odsłaniając zawartość. Zagiął aluminiowe wieczko w rulon i użył go jako łyżeczki, po czym zsunął warstwę brudnych szmat i bandaży, odsłaniając swoje owrzodzone oblicze. Zaczął jeść łapczywe, ale starając się by nie pociąć sobie ust ostrymi krawędziami improwizowanego narzędzia. Czuł wyrzuty sumienia, że marnuje dobre jedzenie by napchać brzuch, choć już niedługo miał być martwy. To jedzenie mogło komuś dać przynajmniej kilka dni życia. Ale sumienie nie było w stanie powstrzymać wyposzczonego ciała, które prędzej dałoby się rozerwać na strzępy niż zrezygnować z posiłku. Od pośpiesznego jedzenia rozbolał go żołądek. Zrobił sobie krótką przerwę, delektując się ulotnym uczuciem nasycenia.

Poczuł się przyjemnie. Był zmęczony, na granicy wyczerpania, ale posiłek sprawił, że poczuł się szczęśliwy. Pomyślał, że mógłby tutaj zasnąć i już się nie obudzić. Przynajmniej zmarłby z ostatnim, radosnym wspomnieniem. Przymknął oczy, pozwalając rozluźnić się obolałym mięśniom. Nagle, gdy tracił już poczucie rzeczywistości, zmysły przywrócił mu ból. Coś dziabnęło go w rękę.

Natychmiast otworzył oczy, odsuwając dłoń, w której trzymał puszkę. U jego boku siedział niewielki, czarny ptak. Wydawało mu się, że to kawka, ale nie mógł być tego pewien. Nieszczęsne zwierzę było wychudzone, a jego pióra brudne i postrzępione. Ptak podskoczył do Roberta, dziabiąc go w rękę i z determinacją próbując wsunąć dziób do puszki.

– Głodny jesteś, co? – uśmiechnął się mimowolnie.

Ptak obdarzył go przelotnym spojrzeniem, ale natychmiast wrócił do próby zdobycia jedzenia. Robert wyskrobał część zawartości puszki i rozsypał na brudnym chodniku. Kawka zaczęła chciwie pożerać posiłek. Robert nie znał się na emocjach zwierząt, ale czuł że to malutkie stworzenie jest naprawdę szczęśliwe. W końcu wygrało kolejny dzień życia. Przypomniał sobie o swoich ludziach. Oni również chcieli przeżyć. A on mógł wygrać dla nich kolejny dzień. Poczuł wstyd, że przyszła mu do głowy myśl o ich porzuceniu.

Nagle do jego uszu dotarł odgłos ciężkich kroków. Kroków kogoś w masywnym pancerzu. Kroków Naznaczonego.

Nie potrafił ocenić odległości ani kierunku w którym zmierzał żołnierz, ale zrozumiał, że przerwa się skończyła. Wrzucił otwartą, niedojedzoną puszkę do plecaka i zamknął go pośpiesznie, upewniając się, że nie otworzy się podczas pokonywania niebezpiecznych ruin. Narzucił bagaż na plecy i ociężale stanął na nogach. Chciał przebiec ulicę, ale skręcona kostka pozwoliła mu tylko na żałosne podskoki.

Wciąż nie rozpoznawał miejsca gdzie przebywał. Chciał wspiąć się na jakiś wysoki punkt, by móc spojrzeć na okolice z góry i wypatrzeć znajome obszary. Jego uwagę przykuła kościelna wieża. Nie był pewien jak jego noga zniesie te kilkadziesiąt metrów marszu i wspinaczkę po schodach, ale nie widział lepszego rozwiązania.

Robert całe życie nienawidził Kościoła. Ale teraz był mu bardzo wdzięczny za inwestycje w tak wysoką wieżę, górującą nad całym osiedlem. I dziękował Bogu, że budowla nie rozsypała się w gruzy, jak większość okolicy.

 

 

Ciemne wnętrze budynku było dla Roberta wyjątkowo przygnębiające. Po witrażach została jedynie masa szkła, niebezpiecznego dla każdego nieostrożnego szabrownika. Nie było już jednak czego kraść. Nie było ławek, wykładzin… Niczego co mogło nadać się na opał. Na przeciwległej do wejścia ścianie pozostał jaśniejszy ślad po krzyżu, który ktoś odważył się zabrać. Serce chłopaka ściskał strach. Czuł się jak trędowaty wchodzący do świętej ziemi. Coś mówiło mu, że to ostatnia szansa aby pojednać się ze swoim sumieniem. Przed oczyma stanęła mu twarz Naznaczonego, któremu kilka godzin temu strzelił prosto w głowę. Zaraz po tym przypomniał sobie kobietę, którą dzisiejszego dnia porąbał siekierą. Robił to by przeżyć, ale czuł ciężar tych czynów. Podobnie jak wiele drobnych i mniejszych grzechów których dopuścił się przez całe swoje życie.

Stał ze spuszczoną głową, starając się w myślach ułożyć jakąś modlitwę. Czuł się słabo, a krtań nie zamierzała wydać z siebie żadnego dźwięku. Wcale nie poczuł się lżej, ale wydawało mu się, że towarzyszące mu poczucie żalu jakoś uświęcało tę chwilę. Uniósł do góry swoją prawą dłoń i dotknął nią swojego czoła, piersi i ramion, tworząc znak krzyża. Palce ponownie eksplodowały potwornym bólem przypominając, że czas ruszać.

 

 

Widok skąpanych w czerwonym blasku ruin miał w sobie jakiś hipnotyczny urok, pomimo że sceneria raczej kojarzyła się Robertowi z najgorszymi koszmarami.

Ucieczka kanałami nie była rozwiązaniem idealnym. Miał wrażenie, że nigdy nie zapuszczał się w te części miasta. Niespodziewanie, kątem oka wyłowił jakiś ruch w ruinach. Odruchowo skulił się, by nie zostać zauważonym i wytężył wzrok żeby sprecyzować co przed chwilą zobaczył. Dostrzegł dwie ludzkie sylwetki, odcinające się na tle ruin. Stali po drugiej stronie ulicy, ciężko było rozpoznać jakieś szczegóły. Ich ubrania przypominały raczej łachmany. Poczuł ulgę dopiero gdy rozpoznał zieloną chustę przewieszoną przez ramię jednej z postaci. Jakby dla pewności spojrzał na własne ramię, na własną przepaskę. Była brudna, podarta i wyblakła, ale zielona barwa wciąż była rozpoznawalna.

– Sprawdzić ten budynek, snajper na wieżę – głos był wyraźny, ale konstrukcja kościoła jeszcze bardziej potęgowała dźwięki. Robertowi zmroziło mu krew w żyłach. Był tak blisko, a znalazł się w pułapce.

Chciał krzyknąć do ludzi po drugiej stronie ulicy, ale wiedział, że to znacznie szybciej ściągnie tutaj Naznaczonych. Zaczął machać rękoma, starając się w ten sposób przykuć uwagę ludzi po drugiej stronie ulicy. Nie byli jednak wystarczająco czujni, żaden z nich nawet nie spojrzał w kierunku wieży. Robert czuł okropny ból przy każdym ruchu złamanego nadgarstka i szybko zrezygnował z bezowocnych prób. Zrozumiał, że będzie musiał narobić trochę hałasu, nie zamierzał jednak zbyt szybko spotkać się z żołnierzami. Zamknął metalową klapę odcinając się od schodów. Zamek był od wewnątrz, więc nie było możliwości zamknięcia go. Zaklął w duchu, zdając sobie sprawę z tego, że marnuje czas, a snajper już niedługo się tutaj pojawi. Zostawił jedynie zamkniętą klapę.

Czas uciekał. Robert chciał zwrócić na siebie uwagę, ale musiał się przygotować. Postanowił, że krzyknie i zrzuci plecak z dachu. Kilka puszek pewnie pęknie, ale lepsze to, niż zmarnowanie wszystkiego. Żeby cenna paczka nie zniknęła z oczu dwójki ludzi, chłopak uznał, że najlepiej będzie owinąć część plecaka bandażem i zapalić, tak żeby było chociaż trochę dymu, po którym da się zlokalizować żywność. Bez namysłu zerwał szmaty i bandaże ze swojej twarzy. Dotyk zimnego powietrza na gnijącej skórze był naprawdę bolesny, ale nie było czasu aby się nad tym użalać. Robert zaplótł kilka supłów na szlufce plecaka i wyjął z paczki dwie zapałki, odpalając je równocześnie. Materiał zajął się szybko, dając słaby płomień i wyrzucając w powietrze czarną strugę dymu, na którą liczył.

Otworzył usta, próbując krzyknąć, ale dotarła do niego przerażająca świadomość, że nie wykrztusi z siebie żadnego dźwięku. Był głodny i zmęczony, już rozmowa z Naznaczoną była dla niego męcząca, a teraz krzyk wydawał się czymś nierealnym dla chłopaka.

Wtedy spojrzał w górę, dostrzegając dzwon kościelny. Bez namysłu postanowił go użyć. Linę dawno już ktoś zabrał, więc pozostała tylko jedna możliwość. Wyjął pistolet, odbezpieczył go, wymierzając w górę. Zasłonił twarz drugą ręką, jakby miało go to ocalić przed ewentualnym rykoszetem, po czym pociągnął za spust.

Donośny dźwięk dzwonu rozszedł się po całej okolicy. Jego echo jeszcze długo błądziło pośród ruin.

Jeden z ludzi natychmiast poderwał karabin, mierząc w wieżę. Drugi rzucił się za najbliższą ścianę. W miejscu gdzie się ukrył pojawił się blask odbijany przez szkła lornetki. Robert od razu uznał go za rozsądniejszego. Gdyby na wieży byli ludzie Zviera, ten który najpierw zadbał o bezpieczeństwo miałby znacznie większe szanse przeżycia. Mężczyzna z lornetką szybko zrozumiał jaki jest zamiar nieznajomego na wieży. Pomachał mu i zaczął biec w kierunku kościoła.

Naznaczeni nie byli głusi. Już było słychać bieg po schodach. Nie pozostało wiele czasu. Robert zepchnął dymiący plecak z dachu. Widział jak jego cenny skarb sunie po dachówkach, nabierając prędkości, aż zjechał w przepaść…

Robert z przerażeniem zauważył, że ramię torby zahaczyło o wystającą rynnę, tak że żywność zamiast spaść w dół ulicy, wisiała teraz w powietrzu. Żołnierze postanowili profilaktycznie ostrzelać klapę, którą chłopak niedawno zamknął. Odgłosy wystrzałów i rozrywanego metalu uświadomiły mu jak niewiele pozostało czasu. Nie widząc lepszego rozwiązania, przeskoczył przez kamienny murek i zeskoczył na dach. Sunął po nierównych dachówkach, słysząc jak Naznaczeni z hukiem odrzucają klapę. Gdy krawędź była już blisko, próbował zaprzeć się o coś nogami, ale nie natrafił na nic odpowiedniego i zjechał w dół, w ostatniej chwili chwytając się rynny. Drugi raz tego samego dnia zawisł nad przepaścią. Ta była jednak o wiele głębsza. Stojący na dole człowiek przypominał raczej dużego robaka.

Jeden z Naznaczonych krzyknął, wskazując pozostałym dymiącą paczkę. W tej samej chwili partyzant z karabinem zaczął strzelać w kierunku wieży. Nie był najlepszym strzelcem. Kurz i kawałki dachówek sypały się na głowę Roberta, który czuł, że lewa ręka nie utrzyma go zbyt długo. Nie zważając na ból, podważył plecak swoją niesprawną ręką. Zęby zgrzytały mu z bólu, gdy połamane palce unosiły ciężki tobołek. Każdy milimetr był dla niego najprawdziwszym piekłem. W końcu uwolnił ramię plecaka i puścił go, nim ciężar żywności pociągnął go za sobą.

Pakunek wylądował niedaleko czekającego na niego człowieka, który szybko zarzucił go na barki i spojrzał ponownie na Roberta, jakby na niego czekał. Drugi mężczyzna skrył się w ruinach, gdy Naznaczeni odpowiedzieli mu ogniem. Robert nie miał wiele czasu, w każdej chwili przypadkowa kula mogła rozerwać jego dłoń lub nawet trafić w głowę. Przyjrzał się stromej ścianie. Badał wzrokiem wszystkie pęknięcia, parapety i płaskorzeźby. W końcu podjął najlepszą decyzję na jaką mógł sobie w tej chwili pozwolić.

Prawą ręką machnął wymownie do mężczyzny czekającego na niego. Chciał przy tym krzyknąć by uciekali, ale jego słaby głos nie miał żadnych szans przebić się przez odgłosy wystrzałów. Wiadomość została jednak zrozumiana. Robert widział tylko jak ta drobna postać kiwa głową ze zrozumieniem i znika w ruinach. Ta dwójka była dla niego całkowicie obcymi ludźmi. Teraz jednak czuł do nich miłość, jak do ukochanych braci. Czuł dziwną więź, która wytworzyła się między nimi przez te kilka sekund. Wyobrażał sobie jak docierają do sztabu i zostają okrzyknięci bohaterami. Był pewien, że na to zasługiwali.

Ostrzał ustał. Robert nie był pewien czy Naznaczeni widzą jego dłoń. Czuł jednak, że nie zdoła już zmusić żadnego mięśnia do tego by się podciągnąć. Nie widział oparcia dla nóg. Całe jego ciało było obolałe i opuchnięte, przypominając mu każdą godzinę ostatniego dnia. Chłopak czuł jak jego palce na tracą czucie. Jego chwyt słabł. Jego instynkt, próbował go jeszcze zmusić do jakiegoś działania, ale nie miał już na to sił. Każdy jeden mięsień błagał go o wytchnienie.

Musiał posłuchać.

Puścił rynnę.

To było bardzo dziwne uczucie. Nagle jego ciało, nie zmuszone do żadnego wysiłku, wydało się tak cudownie lekkie, że Robert wcale nie czuł, że spada. Miał raczej wrażenie jakby zawisł w powietrzu. W locie dostrzegł horyzont. Widział jasne, żółte słońce, którego złociste promienie rozświetlały mrok, przywracając niebu jego błękit. I nie widział ruin, a jedynie okryte zieloną trawą wzgórza, przyozdobione kolorowymi kwiatami oraz majestatycznymi drzewami.

Nie doznał bólu, jaki powinno przynieść zderzenie z chodnikiem.

Poczuł się jak w Raju.

Koniec

Komentarze

No rzeczywiście, jest biblijnie, Czterej Jeźdźcy hasają sobie po Ziemi.

Czeka Cię jeszcze trochę pracy przy szlifowaniu warsztatu.

W iemnościach nie mógł być tego pewien, ale czuł jej wzrok na sobie. Zastanawiał się czy to co leżało u jego stóp wciąż było człowiekiem.

Literówka. Przecinki po “to” i “stóp”. W ogóle masz sporo literówek i jeszcze więcej zagubionych w akcji przecinków.

Ludzie mówili, że w chwili przyjęcia piętna człowiek traci duszę, a ciało zamieszkuje demon. W tej chwili ciężko było się nie zgodzić.

Powtórzenie.

Liczby zasadniczo zapisujemy słownie.

Głośne tupnięcie skutecznie wyrwał Roberta z zamyślenia.

Literówka.

Krzyki dziewczyny sprawiały doprowadzały Roberta do szału.

Zbędne słowo.

Robert wyobrażał sobie jak jej język wisi teraz bezwładnie, trzymając się na strzępach skóry.

Przecinek po “sobie”. Czy uderzeniem tępym narzędziem można wyrwać język?

Ciekawe, jak przymocował do plecaka ostrze, które cięło kości bez najmniejszego problemu…

Potem już przestałam wypisywać drobiazgi.

Babska logika rządzi!

Dziękuję za komentarz. Wiem, że czeka mnie jeszcze sporo pracy i dziękuję za wytknięcie tych kilku błędów, postaram się to jeszcze doszlifować.

Mam nadzieję, że czytanie tego nie było najgorszą z apokaliptycznych klęsk.

Co do ostrza, miecz też jest ostry a można go nosić przy pasie na zwykłym sznurku, związując go przy jelcu. Ale skoro wzbudziło to wątpliwości to widać nie zostało to opisane wystarczająco przekonująco.

Ale tak bez pochwy? Ja bym się bała.

Babska logika rządzi!

On się nie bał i źle na tym wyszedł.

Uwielbiam postapo. To mój ulubiony gatunek, zaraz po horrorze erotycznym, he, he. Rzecz w tym, że zawsze wymagałem w miarę logicznych: a – przyczyn, b – przebiegu, c – skutków przerażającej katastrofy. Dobrze, jeśli przynajmniej dwa z trzech punktów znajdują zastosowanie w tekście. Na przykład – nigdy nie było i nie będzie prawdopodobieństwa globalnej wojny nuklearnej, takiej, po której wygłodniałe niedobitki ludzkości błąkać się będą po radioaktywnej, skutej zimą planecie. Co nie zmienia faktu, że można stworzyć fajne postapo, dziejące się w takich realiach. W przypadku Twego tekstu – rozumiem fajność wprowadzenia w życie proroctwa Św. Jana, ale sensu ma to tyle, co dosłowne traktowanie Biblii przez Świadków Jehowy. Na tle tego grubo szkicowanego świata, mamy historię samotnego bohatera, który mimo niewyobrażalnego cierpienia, zdeterminowany jest, by wypełnić misję. To jest mocny punkt Twojego opka. To robi wrażenie. Ale cała fantastyka, cała biblijna oprawa postapo, jest w tej opowieści kompletnie niepotrzebna. Weź na warsztat dowolną z paskudnych wojen, toczących się teraz, lub w niedalekiej przeszłości gdzieś na Świecie, i już. Po co mieszać w to Boga. Jak wiem, dzięki fantastyce można machnąć fajne opisy cwiartowania siekierą wciąż żyjącej i walczącej dziewczyny, albo zafundować bohaterowi gnijacą i odpadajacą skórę (jakby zwykła, ciężka infekcja nie wystarczyła), ale nie wnosi to nic do Twojego tekstu. Chyba, że zamierzasz kontynuować eksplorację tego świata, rozwijać jego wizję, dopieszczać, urealniać, nadawać rozmach w następnych Twoich opowiadaniach. Wtedy będzie cacy. Pozdrawiam!

Dla podkreślenia wagi moich słów, Siłacz palnie pięścią w stół!

Hej, już w pierwszym zdaniu wkradł się błąd, sporo powtórzeń i innych potknięć, ale poczekaj na opinię regulatorzy, ona najlepiej wskaże Ci wszystkie niedociągnięcia. Opowiadanie ogólnie nie jest złe, bardzo smutne i depresyjne jeśli chodzi o przekaz, co nie jest wadą. Z chęcią przeczytałabym coś jeszcze, bo jakoś nie umiem sobie wyrobić opinii tylko na podstawie tego tekstu. Pozdrawiam.

Leiss…. z tym pierwszym zdaniem naprawdę dałem ciała. Już je publikując zauważyłem, że jest w nim błąd i jeszcze poprawiłem. Jak widać na równie błędne. Dziękuję za uwagę, mam świadomość, że czeka mnie jeszcze z tym sporo pracy.

thargone – Przepraszam, po prostu bardzo mi chodziła po głowie wizja takiego właśnie końca świata i musiałem o tym napisać. Mam świadomość, że jest to jedno z mniej “realnych” zakończeń cywilizacji, bo starałem się wszystko interpretować jak najbardziej dosłownie. I wiem, że na przykład zgaśnięcie słońca automatycznie oznaczałoby koniec naszej planety. Postawiłem jednak w tym względzie bardziej na estetykę wizji św. Jana niż na sto procent realizmu. Miałem w planach trochę rozbudować tę wizję o kilka opowiadań, ale uzależniałem to od tego na ile spodoba się to o którym teraz rozmawiamy.

Ależ nie ma za co przepraszać, Drogi Autorze. To udany tekst, mimo kilku technicznych niezręczności. Generalnie chodziło mi o to, że siła Twojego opka tkwi w historii bohatera, nie opisie katastrofy i tekst absolutnie niczego by nie stracił, gdybyś świata nie rozpieprzał. Co więcej myślę, że wrażenie byłoby nawet większe, gdyby umieścić akcję, na przykład dziesięć lat temu w Chartumie. No dobrze, podobał mi się czerwony księżyc. A najbardziej to Głosy. Sumienie krzyczące Ci do ucha, głosami zmarłych. Niezłe. Powodzenia!

Dla podkreślenia wagi moich słów, Siłacz palnie pięścią w stół!

Nowa Fantastyka