- Opowiadanie: tfurca - Ernest Guzik (I-V)

Ernest Guzik (I-V)

To jest po­wieść, którą na­pi­sa­łem wspól­nie z nie­ja­kim andro, obec­nie scy­zo­ry­kiem spod Kielc. Pu­bli­ku­ję ją za jego zgodą. Jako że tekst jest długi, po­dzie­li­łem go na od­cin­ki. Przy­jem­ne­go czy­ta­nia :)

Oceny

Ernest Guzik (I-V)

I

 

Er­nest zna­lazł pu­deł­ko we wto­rek. To zna­czy, nie tak od razu z sa­me­go rana. Naj­pierw zo­stał bru­tal­nie obu­dzo­ny pi­skli­wym dźwię­kiem te­le­fo­nu, na­mó­wio­ne­go dzień wcze­śniej kla­wi­sza­mi na to, żeby pisz­czał o świ­cie. A potem kopał po chod­ni­ku mo­re­lo­wy ka­my­czek w dro­dze na przy­sta­nek. I póź­niej to już zna­lazł pu­deł­ko.

Cho­ciaż nie! Jesz­cze po­my­ślał: „Pięt­na­ście lat już się tak tur­lam z tą ko­bie­tą, zu­peł­nie jak ten ka­mień”. My­ślał, że się tak bę­dzie rol­ling­sto­no­wać w nie­skoń­czo­ność i sta­nął nagle. „Jak­bym go znów nie kop­nął, to co?"

A kar­to­nik zaraz potem leżał obok osie­dlo­we­go śmiet­ni­ka (może był tam rów­nież wcze­śniej, ale dla Er­ne­sta to było zaraz potem). Taki zwy­kły, po bu­tach, i nawet nie rzu­cał się w oczy, ale Er­nest po­sta­no­wił: „Przy­da mi się na stare ra­chun­ki". I wsa­dził go do ple­ca­ka.

A chwi­lę póź­niej, to zna­czy kiedy za­wią­zy­wał ple­cak, już o nim nie my­ślał. I tak pra­wie przez pół dnia.

Przy­po­mniał sobie o nim, gdy wra­cał z pracy i wtedy zde­cy­do­wał się zaj­rzeć na mo­ment do piw­ni­cy, żeby scho­wać go w za­ku­rzo­nym frag­men­cie seg­men­tu (z tych na wy­so­ki po­łysk). Piw­ni­ca była jego kró­le­stwem, świą­ty­nią, osto­ją i róż­nym innym takim (na przy­kład schro­ni­skiem dla pa­ją­ków ura­to­wa­nych przed kap­ciem Mo­ni­ki). Żona Er­ne­sta tłu­kła muchy, ko­ma­ry i wszel­kie inne ro­bac­two, włącz­nie z po­ży­tecz­ny­mi sta­wo­no­ga­mi. Dla­te­go wszyst­kie ko­sa­rze i krzy­ża­ki, jakie za­uwa­żał w miesz­ka­niu, wy­no­sił na dół.

Po­ło­żył pu­deł­ko na półce. Potem, wzdy­cha­jąc, szedł po scho­dach na swoje trze­cie pię­tro i przy­go­to­wy­wał sztucz­ny uśmiech.

– Cześć! Jak tam dzień? – strze­lił we­so­ło od progu.

– Sia­daj zaraz, bo mi się wszyst­ko pali! Ła­zisz gdzieś… – wark­nę­ła Mo­ni­ka z cia­snej kuch­ni.

Sto­krot­ki na jej far­tusz­ku nie­bez­piecz­nie pu­chły przez ostat­nie kilka lat, jakby były na­dmu­chi­wa­ne. Cza­sa­mi Er­nest miał wra­że­nie, że całe ich ma­lut­kie miesz­kan­ko za­le­je łąka far­tusz­ko­wych kwiat­ków.

Zjadł ka­szan­kę z ziem­nia­ka­mi i ki­szo­nym ogór­kiem, oglą­da­jąc jakąś te­le­no­we­lę (pilot leżał przy ta­le­rzu Mo­ni­ki).

Po obie­dzie zdrzem­nął się na wy­tar­tej sofie ko­lo­ru khaki. Potem po­sta­no­wił, mając na myśli zna­le­zio­ne pu­deł­ko, po­se­gre­go­wać stare ra­chun­ki, gwa­ran­cje na dzie­się­cio­let­nie sprzę­ty AGD i inne tego typu pa­pie­rzy­ska.

Żona oglą­da­ła trze­cią te­le­no­we­lę – „Roz­anie­lo­ny anioł", czy coś…

Er­nest w tym cza­sie szpe­rał w szu­fla­dach i szaf­kach, mie­lił za­war­tość se­gre­ga­to­rów, pe­ne­tro­wał ze­szy­ty. Był zde­ner­wo­wa­ny, że wy­bla­kła już więk­szość pa­ra­go­nów, bez któ­rych gwa­ran­cje nie były nic warte. Iry­to­wał go brak nie­któ­rych ra­chun­ków, przez co nie mógł do­li­czyć się stanu re­ali­za­cji rocz­ne­go bu­dże­tu, pre­cy­zyj­nie usta­lo­ne­go w ra­mach no­wo­rocz­nych po­sta­no­wień, a któ­re­go celem było za­osz­czę­dze­nie pie­nię­dzy na rolki jesz­cze przed se­zo­nem let­nim. Z kolei Mo­ni­ka była zła, że Er­nest sze­le­ścił pa­pie­ra­mi i za­głu­szał dia­lo­gi. Poza tym nie po­do­bał jej się roz­wój wy­pad­ków w se­ria­lu, bo ta głu­pia suka, Aman­da, okrę­ci­ła sobie wokół palca Mario, który po­rzu­cił dla niej Mi­riam. I w ogóle w tym od­cin­ku nie po­ja­wił się jesz­cze jej ulu­bie­niec, Car­los. Swe żale wy­ła­do­wy­wa­ła na Er­ne­ście, ten za to nie mógł słu­chać ani jej, ani por­tu­gal­skie­go ję­zy­ka z te­le­wi­zo­ra. Za­brał swoje pa­pie­ry i zszedł do piw­ni­cy.

Gdy ujął w dło­nie pu­deł­ko, w my­ślach prze­wi­nął mu się cały dzi­siej­szy dzień. Przy­po­mniał sobie mo­re­lo­wy kamyk i na­tych­miast po­my­ślał o Mo­ni­ce. Nie, nie dla­te­go, żeby ko­ja­rzy­ła mu się z ko­lo­rem mo­re­lo­wym, ale ra­czej z samym ka­mie­niem.

Oże­nek z Mo­ni­ką był od­ru­chem serca. Wolał bied­ne mał­żeń­stwo z mi­ło­ści, niż bo­ga­te z roz­sąd­ku. Bieda po­zo­sta­ła do dziś, a mi­łość…

Er­nest cza­sem ża­ło­wał, że my­ślał. Tym razem rów­nież od­pę­dził myśli, jak chmu­rę ty­to­nio­we­go dymu. Ze­brał do kupy wszyst­kie pa­pie­ry i ener­gicz­nie otwo­rzył pu­deł­ko.

W tym mo­men­cie zga­sła dwu­dzie­stocz­te­ro­wa­to­wa ża­rów­ka. „No, to bę­dzie afera” – po­my­ślał . – „Prze­cież dzi­siaj »Z jak Zdra­da«, a potem »Na Krzy­wej«”.

Na­ma­cał dło­nią le­żą­cą na półce świecz­kę i za­pał­ki. Drżą­cy pło­myk oświe­tlił nie­śmia­ło jego pa­ję­czy­no­we sank­tu­arium. Nie miał ocho­ty wra­cać do miesz­ka­nia. Już sły­szał w gło­wie prze­ry­wa­ne wzdy­cha­niem wy­rzu­ty i po­msto­wa­nia Mo­ni­ki: „Aku­rat dzi­siaj! A taki ważny od­ci­nek… Ta Ma­riol­ka to teraz nie wiem… zej­dzie się z tym Stasz­kiem? Może za­dzwoń do elek­trow­ni, Ernik?”

Otwo­rzył szu­fla­dę frag­men­tu seg­men­tu na wy­so­ki po­łysk i wy­cią­gnął pusz­kę piwa. Za­wsze trzy­mał tam coś na od­stres, na­by­te­go za lewe za­skór­nia­ki. Usiadł na sta­rej, drew­nia­nej skrzyn­ce po owo­cach i po­cią­gnął długi, roz­kosz­ny łyk. Po­my­ślał o sta­rych wier­szach z cza­sów szko­ły śred­niej, które po­win­ny być gdzieś tutaj, w jed­nym z kil­ku­na­stu kar­to­nów, upcha­nych w ma­syw­nej sza­fie po te­ścio­wej. „Muszę prze­grze­bać ten cały baj­zel” – po­sta­no­wił. „Ale może w week­end”.

Tym­cza­sem, koń­cząc swój pusz­ko­wa­ny przy­dział złud­nej wol­no­ści, zgar­nął ster­tę przy­nie­sio­nych pa­pie­rów i się­gnął po otwar­te uprzed­nio pu­deł­ko po bu­tach. Spoj­rzał na jego dno i za­uwa­żył, że nie jest cał­kiem puste – była w nim ko­per­ta. Ostroż­nie chwy­cił ją w dwa palce (tyle mó­wi­li ostat­nio o wą­gli­ku) i obej­rzał w ni­kłym świe­tle świe­cy. Była za­kle­jo­na i nie­za­adre­so­wa­na. Przyj­rzał się jej do­kład­niej pod świa­tło i stwier­dził, że w środ­ku jest zło­żo­na kart­ka pa­pie­ru – jakiś list i coś brą­zo­we­go. Zro­zu­miał, że stoi w ob­li­czu nie­zwy­kłej ta­jem­ni­cy. Po­my­ślał, że w ta­kiej sy­tu­acji przy­da­ła­by się jesz­cze jedna pusz­ka piwa dla roz­ja­śnie­nia umy­słu, ale reszt­kę za­pa­su wypił przed chwi­lą, nie zo­sta­wia­jąc sobie nic na czar­ną go­dzi­nę. Praw­dzi­wie czar­ną.

Nigdy w życiu nie prze­czy­tał listu, któ­re­go nie był ad­re­sa­tem. Ale po­nie­waż ten nie był za­adre­so­wa­ny do ni­ko­go, to jakby do każ­de­go. W każ­dym razie tak sobie prze­wrot­nie rzecz tłu­ma­czył, gdy roz­dzie­rał pa­pier ko­per­ty. Wy­su­nął ze środ­ka list i roz­ło­żył kart­kę. Pło­mień świe­cy za­dy­go­tał, jakby trą­co­ny nie­wi­docz­nym i nie­sły­szal­nym po­dmu­chem, choć Er­nest nie wy­czuł żad­ne­go prze­cią­gu. Wy­dłu­żo­ne cie­nie piw­nicz­nych sprzę­tów ożyły na se­kun­dę, stło­czo­ne wokół niego, kła­piąc mrocz­ny­mi szczę­ka­mi i wy­wi­ja­jąc ilu­zo­rycz­ny­mi szpo­na­mi. W swoj­sko dotąd bul­go­cą­cych ru­rach roz­legł się jęk, jak gdyby prze­le­cia­ło przez nie stado po­tę­pio­nych dusz. Po­wie­trze zgęst­nia­ło, a na czoło Er­ne­sta wy­stą­pił pot, choć prze­nik­nął go lo­do­wa­ty chłód, ni­czym mroź­ny szty­let. Gład­ka skóra za­mie­ni­ła się w gęsią skór­kę, gdy za­czął czy­tać.

Treść listu była pięk­nie wy­ka­li­gra­fo­wa­na krwi­sto­czer­wo­nym atra­men­tem… Atra­men­tem?

 

“Wy­brań­cze Jasno Prze­po­wie­dzia­ny!

Chwal­bo na­szych Jaźni!

Po­wiedź­że dusze nasze mar­na­we ku Opę­ta­niu Zbaw­cze­mu,

Ra­do­ści Wszech­wiecz­nej.

Bądź­że na­szym Szty­le­tem w wra­żych pier­siach par­szy­wych,

Ura­duj nasze byty cha­mo­wa­te

I na­karm je Bólem Od­szcze­pień­ców.

Spę­taj Wolę Słu­gu­sów po­wol­nych Nie­przy­ja­cio­łom na­szym,

Zmiażdż ich Cie­le­sność, wy­pruj trze­wia ohyd­ne,

Rzuć pa­dli­nę swym Umi­ło­wań­com, by kar­miąc się Twym zwy­cię­stwem

Po­tę­gę Twą wiel­bi­li

I z usty krwa­wy­mi nie­śli w Świat Imię Twoje,

Strasz­li­we i Okrut­ne,

Nisz­czą­ce i Po­żą­dli­we,

Cuch­ną­ce Śmier­cią,

Ra­żą­ce brzmie­niem.

 

By stał się Nowy Po­rzą­dek, przy­bądź nocy tejże w sam jej śro­dek na Smę­tarz.

Zna­ków wy­pa­truj.

Nie za­wiedź.”

 

Po­ni­żej, w brą­zo­wym laku, od­ci­śnię­ta była pie­częć.

 

– Tfu! Co za gówno! – mruk­nął Er­nest, spo­glą­da­jąc nie­spo­koj­nie na pustą pusz­kę i ze­ga­rek. Mo­ni­ka bę­dzie oczy­wi­ście zrzę­dzić: „Coś tam robił, do ja­snej cia­snej?”. Za­wsze tak mó­wi­ła – do ja­snej cia­snej – od kiedy ją znał. I co to niby ma zna­czyć? Zna­ków wy­pa­truj? Ale bzdu­ra! Ja­kieś wy­głu­py ma­ło­la­tów, pew­nie nowa za­ba­wa z In­ter­ne­tu. Wy­pi­su­je­my idio­tycz­ne listy do wy­brań­ców i cho­wa­my je do pu­de­łek po bu­tach.

„Muszę spraw­dzić to na gu­glach” – po­sta­no­wił, wrzu­ca­jąc kart­kę na dno kar­to­ni­ka. Do­peł­nił je sta­ry­mi ra­chun­ka­mi i za­mknął sta­ran­nie tek­tu­ro­wym wie­kiem. Coś jed­nak nie da­wa­ło mu mimo wszyst­ko spo­ko­ju. Pło­mień świe­cy przy­bie­rał dziw­ne kształ­ty, wy­dłu­żał się ponad miarę i pa­ję­czy­ny skrzy­ły się w jego świe­tle jak zimne ognie na cho­in­ce. Nawet scho­dy na trze­cie pię­tro całą swą kan­cia­sto­ścią szep­ta­ły do niego ja­kieś nie­zro­zu­mia­łe ta­jem­ni­ce, w gło­wie szu­mia­ły fale czer­wo­ne­go atra­men­tu, czy cze­goś tam. Na­ci­snął fos­fo­ry­zu­ją­cą znie­chę­ce­niem klam­kę i w tej chwi­li stała się ja­sność.

– Co tam ro­bi­łeś, do ja­snej cia­snej? – wark­nę­ła Mo­ni­ka.

– Za­błą­dzi­łem. To przez ten brak świa­tła – za­czął tłu­ma­czyć tro­chę na­iw­nie, zmie­nia­jąc kap­cie z piw­nicz­nych na do­mo­we.

– Co ty pier­dzie­lisz za głu­po­ty! Jaki brak świa­tła? Masz ja­kieś rand­ki w tej piw­ni­cy?

– Ależ skąd, ko­tecz­ku! Ża­rów­ka się prze­pa­li­ła. Chyba mamy jakąś za­pa­so­wą. Muszę wy­mie­nić i zaraz wra­cam. – Er­nest po­czuł nagłą po­trze­bę prze­czy­ta­nia listu po raz ko­lej­ny.

– Ni­g­dzie nie pój­dziesz. Po­oglą­dał­byś coś ze mną, za­miast szla­jać się nie wia­do­mo gdzie. Czy ja już ci do ni­cze­go nie je­stem po­trzeb­na? – do­da­ła łzawo.

– Wła­śnie cze­ka­łem na ten show. Ach, jak ten czas leci! Nie wie­dzia­łem, że już ta go­dzi­na. Po­oglą­dam z tobą. Cie­ka­we, kto dziś od­pad­nie? O, ja też na nich sta­wiam!

Er­nest usiadł przed te­le­wi­zo­rem i za­mie­nił się w mumię.

 

Obu­dził się nagle w środ­ku nocy sku­lo­ny na sofie. Mo­ni­ka po­chra­py­wa­ła cicho na ro­gów­ce, przy­kry­ta po czu­bek głowy koł­drą w ba­lo­ni­ki. Roz­pro­sto­wał zdrę­twia­łe nogi i po­wiódł zdzi­wio­nym wzro­kiem po ciem­nym po­ko­ju.

Te­le­wi­zor zda­wał mu się przy­glą­dać wni­kli­wie swoją czer­wo­ną diodą i zie­wał ot­chła­nią wy­ga­słe­go ki­ne­sko­pu.

„Ma­sa­kra” – prze­mknę­ło mu przez myśl. – „Nie zro­bi­łem ka­na­pek do pracy… i nie umy­łem się. A srał to pies, może być dzień dziec­ka. Po dro­dze kupię sobie ja­kieś bułki”.

I cho­ciaż było to wbrew za­sa­dom Er­ne­sta, o dziwo po­czuł się uspo­ko­jo­ny tą no­wa­tor­ską de­cy­zją. Tylko ci­śnie­nie w pę­che­rzu nie da­wa­ło mu spo­ko­ju, więc zwlókł się z sofy i po­czła­pał do ła­zien­ki, ude­rza­jąc bo­le­śnie bio­drem o fra­mu­gę drzwi.

 – Fa­ka­ma­ka – mruk­nął za­spa­nym gło­sem.

Usiadł na desce, żeby nie mu­sieć wy­cie­rać opry­ska­nej musz­li i przede wszyst­kim za­cho­wy­wać rów­no­wa­gi w tej sen­nej kon­dy­cji. Si­ka­jąc, ob­ser­wo­wał spod pół­przy­mknię­tych po­wiek roz­wie­szo­ną na sznur­ku ko­lek­cję strin­gów w roz­mia­rze XL. Misiu, ser­dusz­ka, kwia­tek, twarz… Twarz! W lu­strze!

 

II

 

Er­nest sie­dział na ła­wecz­ce i tro­chę śmiał się z sie­bie, tro­chę pła­kał. Był wście­kły, ale przede wszyst­kim czuł upo­ko­rze­nie. Z pew­no­ścią zgra­ja ja­kichś ze­świ­ro­wa­nych ma­ło­la­tów może sobie gra­tu­lo­wać uda­ne­go nu­me­ru. Nie­wy­klu­czo­ne nawet, że fil­mu­ją go z ukry­cia i za­bły­śnie na ju­tu­bie jako gwiaz­da dnia do wy­śmie­wa­nia. Po coś ty, de­bi­lu skoń­czo­ny, przy­ła­ził w środ­ku nocy na ten cho­ler­ny cmen­tarz?! Czy ci, na­iw­ny im­be­cy­lu, bra­ku­je ad­re­na­li­ny? To skocz na ban­dżi, albo idź do szefa i po­proś o pod­wyż­kę. Lu­stro? Czy­ta­łeś stek bzdur po ciem­ku w piw­ni­cy, to potem mia­łeś kosz­ma­ry. A gdy sen skoń­czył się i po­sze­dłeś do kibla, w lu­strze za­ma­ja­czył strzęp noc­nej mary, bo prze­cież za­spa­ny byłeś jak bor­suk. Oto i cała ta­jem­ni­ca. Wy­star­czy­ło tylko tro­chę po­my­śleć, za­cho­wać odro­bi­nę roz­wa­gi, a nie le­cieć bez­myśl­nie na zła­ma­nie karku.

Tak Er­nest rugał sie­bie w my­ślach, gdy nagle pojął rzecz jesz­cze bar­dziej prze­ra­ża­ją­cą. „Chry­ste, a je­że­li Mo­ni­ka się obu­dzi­ła?!” Spoj­rzał na ze­ga­rek w ko­mór­ce. Było pra­wie wpół do dru­giej. Serce na chwi­lę prze­sta­ło pra­co­wać, a potem po­de­szło do gar­dła. Ze­rwał się na równe nogi i po­pę­dził do furt­ki. To zna­czy, po­sta­wił dwa kroki i zde­rzył się z jakąś ciem­ną po­sta­cią, która nagle wy­ro­sła mu na dro­dze. Odbił się od niej i prze­wró­cił.

– Spóź­nio­nyś – usły­szał.

Spoj­rzał w górę i zo­ba­czył kon­tur kap­tu­ra wień­czą­ce­go ol­brzy­mie ciało otu­lo­ne w długi płaszcz.

– No tak – wy­mam­ro­tał spa­ra­li­żo­wa­ny stra­chem. – Ale ja spa­łem i… w ogóle…

– Co w ogóle? – wy­szep­ta­ła ciem­na po­stać, a jej szept za­brzmiał jak krzyk.

– W ogóle o co tu cho­dzi? – Er­nest nagle na­brał od­wa­gi. – Bo Mo­ni­ka się może obu­dzić i mam po­za­mia­ta­ne przez to wszyst­ko.

– Mar­twisz się o nią? – do­bie­gło z cze­lu­ści kap­tu­ra.

– Mar­twię? No nie, chyba nie mar­twię. Tylko…

– Więc boisz się? Taka jest strasz­na?

– Bę­dzie się pytać, gdzie byłem w nocy. I co jej po­wiem?

Na­sta­ła chwi­la ciszy, w któ­rej Er­nest sły­szał tylko swój ury­wa­ny od­dech.

Za­czął gra­mo­lić się z ziemi i sta­nął wresz­cie z mrocz­ną po­sta­cią twa­rzą w… ni­cość. Prze­łknął gło­śno ślinę i chrząk­nął, nie wie­dząc, co może zro­bić mą­drzej­sze­go.

– Mo­ni­ka o wszyst­kim wie – po­wie­dzia­ło za­kap­tu­rzo­ne coś.

– Wie? Jak to? – Er­ne­sta za­tka­ło.

– Sam jutro za­py­tasz ją. A na razie weź to i idź do domu – ciem­na po­stać wy­do­by­ła spod płasz­cza ja­kieś za­wi­niąt­ko i po­da­ła Er­ne­sto­wi na wy­cią­gnię­tej dłoni.

Cóż mógł zro­bić? Jakie miał inne wyj­ście, niż wziąć to? Od­wró­cić się i uciec? Cie­ka­wość była sil­niej­sza.

Za chwi­lę ciem­na po­stać znik­nę­ła w mroku, a przed ocza­mi Er­ne­sta wciąż ja­wi­ła się jej smu­kła biała dłoń.

 

– Chry­ste Panie, kurwa mać! Boże Świę­ty, ja pier­do­lę! – łkał Er­nest. W ręku ści­skał za­wi­niąt­ko, aż mu się spo­ci­ła dłoń. Bał się zaj­rzeć do środ­ka. Już raz cie­ka­wość za­pro­wa­dzi­ła go na cmen­tarz. Jed­nak jakiś ta­jem­ni­czy głos pod­po­wia­dał mu, że skoro po­wie­dzia­ło się A, trze­ba po­wie­dzieć i B. Lecz zaraz inny głos prze­strze­gał, by nie brnął dalej, bo wciąż jesz­cze można to za­wró­cić. Bie­gnij szyb­ko do domu, Er­ne­ście! Może Mo­ni­ka śpi. Po­ło­żysz się do łóżka i przy­tu­lisz do jej cie­płe­go ciała. Wsta­niesz rano, jak gdyby nigdy nic i pój­dziesz do pracy. Ach, i wy­rzuć to gówno!

Er­nest nagle po­ko­chał swoją żonę. I swoją pracę. Ale za­wi­niąt­ka nie wy­rzu­cił.

Zdy­sza­ny, wbiegł po scho­dach. Od­cze­kał chwi­lę, by usta­bi­li­zo­wać od­dech, po czym ostroż­nie, cicho jak zło­dziej, prze­krę­cił klucz w zamku i na­ci­snął klam­kę.

 

Ma­rze­nie się speł­ni­ło. Mo­ni­ka rze­czy­wi­ście spała i jej wiel­ka cie­pło­ta na­grza­ła prze­strzeń pod­koł­der­ną pra­wie jak wnę­trze mar­te­now­skie­go pieca. „Jak to do­brze mieć dużo żony” – po­my­ślał Er­nest, po­cią­ga­jąc cicho za­ró­żo­wio­nym nosem i wśli­zgu­jąc się w stre­fę bez­pie­czeń­stwa ter­micz­ne­go.

Ocze­ki­wał, że nie za­śnie do rana – ka­nap­ki nie zro­bio­ne i jesz­cze spo­tka­nie z upio­rem na cmen­ta­rzu. Przy­mknął tylko oczy, żeby po­wstrzy­mać do­kucz­li­we pie­cze­nie pod po­wie­ka­mi, a kiedy je otwo­rzył, było rano i ko­mór­ka pisz­cza­ła jak głod­ny pi­sklak.

Spoj­rzał z prze­stra­chem na Mo­ni­kę, która za­czę­ła mru­czeć i prze­wra­cać się na drugi bok. Od­chy­lił de­li­kat­nie koł­drę, opu­ścił stopy na pod­ło­gę i wsu­nął je w zimne kap­cie.

– Masz to? – mruk­nę­ła sen­nie żona.

Utkwił prze­ra­żo­ny wzrok w bez­na­dziej­nej gład­ko­ści ścia­ny i za­ci­snął prze­ście­ra­dło w obu pię­ściach. A więc to nie sen!

– Mam, kwia­tusz­ku, mam – szep­nął.

– No, to do­brze. Kup ziem­nia­ki, jak bę­dziesz wra­cał z ro­bo­ty.

Er­nest po­wlókł się do ła­zien­ki, wy­si­kał na sie­dzą­co i wes­tchnął głę­bo­ko. Prze­biegł wzro­kiem wokół sie­bie. Misiu, ser­dusz­ka, kwia­tek, twarz… zwy­czaj­na zmę­czo­na, nie­ogo­lo­na twarz z prze­krwio­ny­mi od nie­wy­spa­nia biał­ka­mi, z siń­ca­mi pod ocza­mi. Roz­czo­chra­ne kłaki. Zwy­czaj­nie.

 

Ro­bo­ta też mi­nę­ła zwy­czaj­nie. Wra­cał głod­ny, bo w ple­ca­ku za­miast ka­na­pek miał za­wi­niąt­ko. Nie tknął go, a szef nie dał mu czasu, żeby się nad nim za­sta­na­wiać. Niech bę­dzie bło­go­sła­wio­ny! Teraz de­li­kat­ny, chłod­ny po­wiew wia­tru włą­czył my­śle­nie. Lecz wszel­kie ra­cjo­nal­ne spo­so­by wy­tłu­ma­cze­nia ostat­nich dwu­dzie­stu czte­rech go­dzin speł­zły na ni­czym. Je­chał trzy­nast­ką i wpa­try­wał się in­ten­syw­nie w po­je­dyn­cze kro­ple desz­czu, roz­bi­ja­ją­ce swoje mord­ki o tram­wa­jo­wą szybę, cza­sem le­ni­wie, a cza­sem na wy­ści­gi speł­za­jąc w dół. Nie do­strzegł star­szej pani, któ­rej nie ustą­pił miej­sca. Nie za­uwa­żył swo­je­go przy­stan­ku. Bo wła­śnie wtedy do krze­seł­ka przy­bi­ła go sta­lo­wym gwoź­dziem myśl z ro­dza­ju olśnień. Jest chory! Psy­chicz­nie. Schi­zo­fre­nia. Trafi do czub­ków. Nie da się. Bę­dzie uda­wał. Gdyby tylko wie­dział, który świat jest praw­dzi­wy – ten z Mo­ni­ką, czy ten z po­sta­cią z cmen­ta­rza. „Cho­le­ra, prze­ga­pi­łem przy­sta­nek. Spóź­nię się do domu. Ziem­nia­ki! Nie za­po­mnieć kupić!”

W tym małym wa­rzyw­nia­ku na osie­dlu będą mieli na pewno. Ceny są tam z ko­smo­su, ale nic już wię­cej po dro­dze nie ma. Czy ziem­nia­ki mają jakiś wpływ na schi­zo­fre­nię? Chyba nie, przy­naj­mniej nic o tym nie sły­szał. Fakt, że do tej pory mało się in­te­re­so­wał cho­ro­ba­mi psy­chicz­ny­mi. Tylko cza­sa­mi przy­cho­dzi­ły mu na myśl, prze­waż­nie po ja­kiejś roz­mo­wie z żoną.

 

– No, masz to? – za­py­ta­ła Mo­ni­ka, gdy tylko prze­kro­czył próg. – Mo­głeś zo­sta­wić mi, po co to no­sisz do ro­bo­ty i z po­wro­tem? Jesz­cze zgu­bisz, czy coś, ukrad­ną ci, albo nie wiem…

– Mam – mruk­nął za­szo­ko­wa­ny jej spo­ko­jem. – A skąd ty wiesz, że ja to mam i … w ogóle skąd wiesz, co to jest?

– No, jak to skąd? – rzu­ci­ła lek­kim tonem. – Prze­cież był tu ten facet i mówił.

– Co mówił?

– No, że mo­że­my wziąć udział, tylko trze­ba przejść eli­mi­na­cje i takie tam.

– Jakie?

– Jakie, jakie… – Mo­ni­ka za­czy­na­ła się iry­to­wać. – Ty się mia­łeś do­wie­dzieć, jakie. Ziem­nia­ki ku­pi­łeś?

– Ku­pi­łem – po­ło­żył siat­kę na ku­chen­nym stole na­kry­tym ce­ra­tą w dzba­nusz­ki i ru­mia­ne jabł­ka.

– No, to obie­raj, a ja roz­bi­ję ko­tle­ty. Zjemy, to do­pa­su­je­my to twoje do mo­je­go i zo­ba­czy­my.

Er­nest cmok­nął za­sko­czo­ną mał­żon­kę w po­li­czek. Potem, kiedy obie­rał ziem­nia­ki, pluł kre­mem, czy ja­kimś tam sma­ro­wi­dłem. A jesz­cze póź­niej sta­rał się bez­sku­tecz­nie do­trzy­mać Mo­ni­ce tempa w po­chła­nia­niu obia­du. Tym­cza­sem ona w ogóle nie zwra­ca­ła na niego uwagi, śle­dząc jed­nym okiem zda­rze­nia w te­le­wi­zo­rze, a dru­gim kon­tro­lu­jąc ce­lo­wa­nie wi­del­cem w ko­tle­ty i ziem­nia­ki. Do­pie­ro gdy zja­dła, po­wie­dzia­ła:

– A ty z czego się śmie­jesz? – Przy­ła­pa­ła go, gdy uśmie­chał się do swo­ich myśli. Ależ z niego głup­tas. Nie­po­trzeb­nie tak się bał, bo zaraz wszyst­ko się wy­ja­śni. – Nie rób ta­kiej miny, bo wy­glą­dasz jak debil. Stresz­czaj się z tym obia­dem. Ile będę cze­kać?

Skoń­czył się od­ci­nek. Mo­ni­ka wes­tchnę­ła.

– Głupi ten se­rial, chyba prze­sta­nę go oglą­dać – za­gro­zi­ła, nie pierw­szy zresz­tą raz.

Er­nest wpa­ko­wał sobie do ust kilka ostat­nich kęsów obia­du na raz. Z wy­pcha­ny­mi po­licz­ka­mi za­sy­mu­lo­wał, że mówi „dzię­ku­ję”. Wstał i wy­szedł do przed­po­ko­ju, gdzie za­wsze kładł swój ple­cak. Żuł z wy­sił­kiem, bo ko­tlet wsu­nął mu się pod język. Nie mógł go wy­pchnąć, gdyż wtedy wy­pa­dły­by mu z buzi ziem­nia­ki. Otwo­rzył ple­cak i wsu­nął dłoń. Nic nie wy­ma­cał.

– Ko­tecz­ku! – rzu­cił w stro­nę po­ko­ju, opry­sku­jąc ścia­nę ziem­nia­cza­ną fon­tan­ną. – Czy ty to wy­cią­ga­łaś z mo­je­go ple­ca­ka? – za­py­tał z na­dzie­ją w gło­sie.

– A czy uwa­żasz, że po­win­nam grze­bać w two­ich śmie­ciach? Co ty my­ślisz, że ja już nic in­ne­go nie mam do ro­bo­ty? A może są­dzisz, że je­stem za­zdro­sna i cię szpie­gu­ję? To ci po­wiem, że jakby cię chcia­ła jakaś la­fi­ryn­da, to ja bym jej jesz­cze do­pła­ci­ła, żeby cię do sie­bie za­bra­ła. Przy­nieś to wresz­cie, do ja­snej cia­snej!

Gdzie to się, do ja­snej cia­snej, po­dzia­ło?! Prze­cież za­wi­niąt­ko miał w ple­ca­ku jesz­cze w pracy. Ostat­ni raz otwie­rał go… w wa­rzyw­nia­ku.

O ma­sa­kro wie­lo­po­ko­le­nio­wa! Teraz bę­dzie jazda – tylko tyle zdą­żył wy­pro­du­ko­wać umysł Er­ne­sta, zanim się za­czę­ło.

– A co, może zgu­bi­łeś?! – Py­ta­nie Mo­ni­ki wpa­dło do przed­po­ko­ju jak wiel­ka ogni­sta tor­pe­da.

– To zna­czy… – wy­mru­czał – no, nie wiem.

– Jak to nie wiem, do ja­snej cia­snej! Prze­cież ty mnie do grobu wpę­dzisz! Zgu­bi­łeś, czy nie?!

– Mia­łem w ple­ca­ku i potem ku­po­wa­łem ziem­nia­ki, sama mi ka­za­łaś.

– To może moja wina, tak? Bo jak się ku­pu­je ziem­nia­ki, to za­wsze trze­ba coś zgu­bić! Tak wszy­scy nor­mal­ni lu­dzie robią pew­nie, tak?

Drogę do wa­rzyw­nia­ka prze­był truch­tem prze­pla­ta­nym za­dysz­ką i si­nie­niem po­licz­ków. Myśli kłę­bi­ły się w jego czasz­ce jak ro­sów­ki w pu­de­łecz­ku węd­ka­rza, a na murku ćwier­kał wró­bel.

– O! Pan jest Er­nest, tak? – pal­nę­ła od progu pani wa­rzyw­nia­ko­wa.

– Tak. A co? – od­pal­nął Er­nest.

– Bo Le­onid kazał po­wie­dzieć panu, że pi­sklę wró­ci­ło do gniaz­da.

– Co?

– Pi­sklę wró­ci­ło do gniaz­da. Pan coś ho­du­je?

– Tak, głu­po­tę. Kto to jest Le­onid?

– Może ja­błusz­ka? Bar­dzo smacz­ne. Świe­żut­kie. Nie pry­ska­ne. Z Chin.

– Nie, dzię­ku­ję. Nie lubię ja­błek.

Wa­rzyw­nia­ko­wa za­ło­ży­ła ręce na pier­si i wy­dę­ła wargi.

– No do­brze, da pani kilo.

Ko­bie­ta z uśmie­chem za­bra­ła się za ła­do­wa­nie ma­łych, żół­tych ja­błek na tackę.

– Twier­dzi, że ma na imię Le­onid, ale wszy­scy znają go jako Szwaj­ca­ra – po­wie­dzia­ła, kła­dąc tackę z jabł­ka­mi na wadze. – Wy­szło tro­chę wię­cej. Może być?

– Może. To zna­czy, że on jest ze Szwaj­ca­rii?

Wa­rzyw­nia­ko­wa wzru­szy­ła ra­mio­na­mi.

– Niech pani do­rzu­ci jesz­cze kilo…

– Nie, nie jest ze Szwaj­ca­rii – za­śmia­ła się, do­rzu­ca­jąc kilo. – Po pro­stu śmier­dzi jak szwaj­car­ski ser i ma ubra­nie dziu­ra­we jak szwaj­car­ski ser.

– Kto to wła­ści­wie jest?

– Tro­chę po­mi­dor­ków? Żona się ucie­szy i może sa­łat­kę zrobi na ko­la­cję?

– Po­pro­szę dwa.

– Dwa? – za­py­ta­ła za­wie­dzio­na.

– Dwaaa… na­ście, zna­czy, chcia­łem.

– To ten menel, co ostat­nio kręci się po śmiet­ni­kach na osie­dlu. Taki wiel­ki chłop. Za­wsze w kap­tur­ku, że mu twa­rzy nie widać.

– Ach, to już wiem! – Er­nest przy­po­mniał sobie po­stać z cmen­ta­rza i aż dreszcz go prze­szedł. – I co on mówił jesz­cze?

– Nie wstyd panu za­da­wać się z ta­ki­mi? A taką ma pan po­rząd­ną żonę. Na pewno panu sa­łat­kę zrobi na ko­la­cję, ale bez ce­bul­ki nie bę­dzie taka smacz­na.

– To kilo może…

– Mam w wo­recz­kach po pięć kilów. Może być?

– Niech bę­dzie – aż mach­nął ręką znie­cier­pli­wio­ny.

– Tam leżą. Sobie pan weź­mie, jak bę­dzie wy­cho­dził.

– Do­brze. To co mówił?

– Że pi­sklę wró­ci­ło do gniaz­da.

– I co jesz­cze?

– Nic. Po­wie­dział, żeby panu prze­ka­zać i po­szedł.

– Ojej, gdzie go zna­leźć? Bła­gam, nie mam wię­cej pie­nię­dzy na za­ku­py!

Wa­rzyw­nia­ko­wa chwi­lę wa­ży­ła coś w my­ślach. Albo wa­rzy­wi­ła.

 – Niech bę­dzie. Lubię pana, to po­wiem. Przej­dzie się pan po śmiet­ni­kach na oko­licz­nych osie­dlach, to na pewno w któ­rymś bę­dzie grze­bał.

Er­nest po­sta­no­wił nie wra­cać do domu, do­pó­ki nie znaj­dzie ta­jem­ni­cze­go Le­oni­da. Ob­ju­czo­ny siat­ka­mi zszedł cięż­kim kro­kiem do piw­ni­cy (na szczę­ście za­wsze miał przy sobie klu­cze od swo­je­go sank­tu­arium). Zo­sta­wił tam cały wa­rzyw­no-owo­co­wy kram, zwa­żył jesz­cze w dłoni so­lid­ność kłód­ki i ru­szył na szlak osie­dlo­wych śmiet­ni­ków.

„O co w tym wszyst­kim cho­dzi?” – my­ślał roz­pacz­li­wie, krzy­wiąc nos draż­nio­ny smro­dem roz­kła­da­ją­ce­go się je­dze­nia. „Jakie eli­mi­na­cje, do czego? Niech no tylko znaj­dę tego… się skoń­czy ta ciu­ciu­bab­ka.”

Po ja­kiejś go­dzi­nie na wy­świe­tla­czu ro­ze­dr­ga­ne­go i roz­ćwier­ka­ne­go te­le­fo­nu po­ja­wił się zło­wróżb­ny napis: „Monia”. Er­nest wes­tchnął głę­bo­ko i de­spe­rac­ko grze­biąc w tej szu­fla­dzie swo­je­go umy­słu, która za­wie­ra kłam­stwa, pod­niósł apa­rat do ucha.

– Słu­cham cię, sło­necz­ko.

– Gdzie ty je­steś, do ja­snej cia­snej?!

– No, wła­śnie cze­kam na jed­ne­go pana, który zna­lazł tą moją pa­czusz­kę.

– Ty sam je­steś pa­czusz­ka! Gdzie cze­kasz?!

– Nie de­ner­wuj się kwia­tusz­ku, wszyst­ko jest w po­rząd­ku. Za go­dzi­nę będę w domu. Pa! – Po­śpiesz­nie na­ci­snął czer­wo­ną słu­chaw­kę, blo­ku­jąc, ni­czym szybą, chma­rę na­tręt­nych ko­ma­ro-słów.

Po na­stęp­nych czter­dzie­stu mi­nu­tach, odu­rzo­ny ka­lej­do­sko­pem słod­ko-kwa­śnych woni, opar­ty ple­ca­mi o ścian­kę ko­lej­ne­go śmiet­ni­ka, Er­nest jak au­to­mat szep­tem po­wta­rzał sobie czte­ry słowa: „pi­sklę wró­ci­ło do gniaz­da". Po­wta­rzał je cią­gle, czła­piąc zre­zy­gno­wa­ny w kie­run­ku swo­je­go bloku i kiedy z klu­cza­mi w dłoni sta­nął przed kłód­ką w drzwiach do piw­ni­cy, nagła myśl po­ra­zi­ła go jak prze­pływ wol­nych elek­tro­nów. Muszę iść w nocy na cmen­tarz!

 

III

 

Pstro­ka­ta tłusz­cza gę­stym stru­mie­niem lała się osie­dlo­wy­mi ulicz­ka­mi. Miała kon­sy­sten­cję cie­płe­go bu­dy­niu i można by po­my­śleć, że oko­li­ca węzła ko­mu­ni­ka­cyj­ne­go jest za­głę­bie­niem, do któ­re­go ten po­ran­ny deser po­wo­li, cier­pli­wie, acz nie­ustan­nie, spły­wa. Tam po­chła­nia­ny jest przez żar­łocz­ne, zie­lo­ne au­to­bu­sy i za­re­kla­mio­ne tram­wa­je. Każdy taki haust prę­dzej czy póź­niej koń­czy się sys­te­ma­tycz­ny­mi tor­sja­mi na ko­lej­nych przy­stan­kach. Ale cier­pli­we środ­ki ko­mu­ni­ka­cji miej­skiej wio­zły swój krzyż bez skar­gi.

W tej jed­no­li­tej, sku­pio­nej, bu­dy­nio­wa­tej masie tkwił ma­leń­ki pa­pro­szek. Sie­dział na ławce na przy­stan­ku, opar­ty o szybę z re­kla­mą raj­stop. Zmę­czo­ne oczy chwi­la­mi same się za­my­ka­ły, ale wtedy w gło­wie wy­kwi­ta­ły sceny ostat­niej nocy i Er­nest na­tych­miast przy­tom­niał.

Nie­czę­sto prze­cież zda­rza­ło mu się oglą­dać nagą ko­bie­tę. Nawet Mo­ni­ka w tych chwi­lach in­tym­no­ści, jakie jesz­cze im się spo­ra­dycz­nie przy­tra­fia­ły, na­kry­wa­ła się koł­drą i ga­si­ła świa­tło, kry­jąc przed nim swoje wąt­pli­we wdzię­ki. Były te mo­men­ty jak okrusz­ki dawno zje­dzo­ne­go chle­ba, znaj­do­wa­ne przy­pad­kiem i nie­spo­dzie­wa­nie w szpa­rach ku­chen­nych sza­fek, albo wy­mie­cio­ne spod lo­dów­ki. Ani się tym na­jeść, ani wy­rzu­cić, bo nie wy­pa­da.

Wra­że­nie było tym więk­sze, że ko­bie­ta, któ­rej na­go­ścią na­kar­mił się jego wzrok, była pięk­na, a sce­ne­ria tego aktu eks­hi­bi­cjo­ni­zmu co naj­mniej nie­sa­mo­wi­ta. Noc była księ­ży­co­wa. W bla­dym bla­sku jej ciało wy­da­wa­ło się do­sko­na­le gład­kie, jak wy­rzeź­bio­ne z mar­mu­ru. Na wy­pu­kło­ściach pul­so­wa­ło też świa­tło rzu­ca­ne przez ru­chli­we pło­my­ki na­grob­nych zni­czy.

– Dla­cze­go się pani nie ubra­ła? – wy­du­kał Er­nest, sta­ra­jąc się zmi­ni­ma­li­zo­wać sa­mo­czyn­ny wy­trzeszcz oczu.

– Mam na imię Lena – od­po­wie­dzia­ła spo­koj­nie.

– Nie prze­zię­bisz się … Leno? Chłod­na noc jest – roz­pacz­li­wie sta­rał się pod­nieść wzrok, bez­wied­nie ze­śli­zgu­ją­cy się w dół po jej brzu­chu.

– Chyba o coś in­ne­go chcia­łeś mnie za­py­tać, Er­ne­ście.

– No tak, tak – zgo­dził się szyb­ko. – Bo ja nie wiem, o co tu cho­dzi. Jakie eli­mi­na­cje, do czego?

– To jest gra o wszyst­ko – od­par­ła pod­no­sząc ręce, by po­pra­wić włosy po­ru­szo­ne lek­kim po­dmu­chem wia­tru. Jej pełne pier­si po­ru­szy­ły się przy tym fa­lu­jąc, a Er­nest gło­śno prze­łknął ślinę.

– A z kim to się gra? I co można wy­grać, jakie wszyst­ko?

– Gra­czy jest wielu, a na­gro­da naj­wyż­sza.

– Pie­nią­dze? – szep­nął z na­dzie­ją.

– A czego pra­gniesz, Er­ne­ście?

– Hmmm… – mruk­nął, wpa­tru­jąc się w jej lewy sutek.

– Wy­graj, a do­sta­niesz to, czego pra­gniesz i znacz­nie wię­cej.

– A Mo­ni­ka?

– Ona też do­sta­nie to, o czym marzy.

– Nie­zu­peł­nie to mia­łem na myśli – bąk­nął za­wsty­dzo­ny. – Aaa…a co z moją pa­czusz­ką?

– Zaj­rzyj jutro do swo­jej skrzyn­ki na listy.

„Jutro bę­dzie futro" – po­my­ślał Er­nest, znów błą­dząc wzro­kiem gdzieś po­ni­żej pępka Leny. Ale gło­śno za­py­tał tylko:

– I co dalej?

– To za­le­ży od was – uśmiech­nę­ła się i do­da­ła: – Po­wo­dze­nia, Er­ne­ście.

A potem wszyst­ko stało się bar­dzo szyb­ko, cho­ciaż Er­nest w pa­mię­ci chciał­by roz­cią­gnąć tę chwi­lę w nie­skoń­czo­ność. Lena po­de­szła do niego i lekko po­ca­ło­wa­ła w usta, po czym bez słowa od­wró­ci­ła się i ode­szła, ko­ły­sząc płyn­nie bio­dra­mi. Wpa­try­wał się w jej po­ślad­ki, do­pó­ki cał­kiem nie znik­nę­ły w pół­mro­ku cmen­tar­nej alej­ki, ale nawet wtedy nie roz­luź­nił zwi­nię­tych w „dziu­bek" warg.

– Panie! – za­skrze­czał nagle jakiś głos. – Panie ca­łu­sek! Pomóż pan te torbe do tram­wa­ja wniść!

 

Kilka go­dzin póź­niej świat za­wa­lił mu się cał­ko­wi­cie. Tak bar­dzo, że bar­dziej już chyba nie mógł. Teraz pa­trzył przez szybę na Mo­ni­kę. Była za­pła­ka­na, a na po­licz­kach miała roz­ma­za­ny tusz. Zro­zu­miał, że ko­bie­ty nie mogą uży­wać ta­nich ko­sme­ty­ków. Wziął do ręki słu­chaw­kę.

– Monia…

– Er­nest! Coś ty zro­bił?! – Mo­ni­ka łkała.

– Moniś, je­stem nie­win­ny. Prze­cież wiesz, że nie po­tra­fię skrzyw­dzić nawet muchy.

– Oni po­wie­dzie­li, że ją zgwał­ci­łeś i za­mor­do­wa­łeś. I to tak bru­tal­nie!

– To nie ja, mu­sisz mi uwie­rzyć.

– Nie było cię całą noc.

– To przez ten kon­kurs. Póź­niej ci wszyst­ko wy­tłu­ma­czę. Mo­ni­ko, mu­sisz mi uwie­rzyć. Jeśli nie ty, to kto? Nie mam ni­ko­go poza tobą. Jeśli i ty mnie opu­ścisz, nie będę miał po co żyć. Po­wiedz, że mi wie­rzysz. Po­wiedz, że mnie ko­chasz. Po­wiedz! – Er­nest za wszel­ką cenę mu­siał zna­leźć so­jusz­ni­ka.

Mo­ni­ka roz­tar­ła tusz po całym po­licz­ku, sta­ra­jąc się za­ta­mo­wać le­ją­ce się z oczu stru­gi łez.

– Wie­rzę ci – łka­jąc po­wie­dzia­ła wresz­cie, ale jakoś tak bez prze­ko­na­nia. – Ko­cham cię, Er­ne­ście.

– Ja też cię ko­cham, Leno.

Mo­ni­ka wy­pu­ści­ła słu­chaw­kę z ręki. Sztyw­no wsta­ła, od­wró­ci­ła się na pię­cie i po­szła. Bez słowa.

– Ko­niec wi­dze­nia!

 

„Schi­zo­fre­nia, tak jak po­dej­rze­wa­łem” – my­ślał prze­ra­żo­ny Er­nest, kuląc się pod kocem w swo­jej celi. „Może na­praw­dę ją za­bi­łem? Jako Mr Hyde oczy­wi­ście i teraz nic z tego nie pa­mię­tam! Muszę za­żą­dać, żeby mnie zba­da­li. Muszę mieć ad­wo­ka­ta! No i jesz­cze mu­sia­ło mi się wy­rwać to głu­pie „Leno". Skąd mi to przy­szło na język?”

Znał do­brze Mo­ni­kę i wie­dział, że za­tnie się teraz na długi czas. Za byle drob­nost­kę po­tra­fi­ła nie od­zy­wać się przez dwa ty­go­dnie.

A może w tej cho­ler­nej skrzyn­ce na listy jest coś, co mo­gło­by pomóc mu wy­do­stać się stąd? Jakiś dowód na nie­win­ność?

Albo to wszyst­ko mi się wy­da­je – po­my­ślał nagle z na­dzie­ją. Nie ma tej celi, sza­re­go koca i krat w oknie, je­stem po pro­stu chory. Ale nie, prze­cież schi­zo­fre­ni­kom nie przy­cho­dzą takie po­dej­rze­nia do głowy, kiedy żyją w swoim wy­my­ślo­nym świe­cie.

Po­smut­niał i moc­niej na­krył się kocem, spo­glą­da­jąc na krat­ko­wa­ny księ­życ za oknem. Za­czął po­wo­li go­dzić się ze swoim losem. „Stra­ci­łem wol­ność, stra­ci­łem żonę, stra­ci­łem szan­sę na wy­gra­ną. Wy­gra­ną?” – wzbu­rzył się w swoim dy­go­cą­cym wnę­trzu. To wła­śnie przez to całe nie­szczę­ście, przez tę dia­bel­ską grę, w którą dałem się wcią­gnąć jak dzie­ciak. Masz tu cu­kie­recz­ka, Er­ne­ści­ku, daj rącz­kę i chodź, pój­dzie­my do pie­kła, a tam do­sta­niesz tor­cik. Jak głu­pek! A teraz wszyst­ko stra­co­ne. Im dłu­żej trwa­ła ta kosz­mar­na noc, tym bar­dziej był o tym prze­ko­na­ny.

Tylko myśl o schi­zo­fre­nii tliła się jesz­cze jak ostat­nia iskra w do­ga­sa­ją­cym ogni­sku. Wpa­tru­jąc się w nią wil­got­ny­mi od na­brzmie­wa­ją­cych łez ocza­mi, usnął.

Śniło mu się, że jest hut­ni­kiem. W ża­ro­od­por­nym płasz­czu do ko­stek mie­szał su­rów­kę jakąś ol­brzy­mią cho­chlą. Nagle z płyn­ne­go żaru wy­nu­rzy­ła się uśmiech­nię­ta twarz Leny.

– Nie martw się, Er­ne­ście – po­wie­dzia­ła swoim spo­koj­nym gło­sem. – Wszyst­ko bę­dzie do­brze.

Er­nest wy­ba­łu­szył oczy i pal­nął tę twarz cho­chlą pro­sto w czoło, a ona za­nu­rzy­ła się z po­wro­tem, bul­go­cząc i skwier­cząc.

 

Piąt­ko­wy po­ra­nek przy­tło­czył go bez­na­dziej­no­ścią sy­tu­acji. Nie spo­dzie­wał się po tym dniu ni­cze­go do­bre­go, więc zdzi­wił się, kiedy po śnia­da­niu (któ­re­go nie tknął) wy­pro­wa­dzo­no go z celi na wi­dze­nie. Jego zdu­mie­nie uro­sło jak balon na­peł­nia­ny tle­nem z butli, gdy zo­ba­czył Mo­ni­kę.

– Nie przy­szłam do cie­bie – za­strze­gła od razu z ob­ra­żo­ną miną. – Żebyś sobie nie my­ślał!

– A do kogo?

– To zna­czy do cie­bie, ale nie do cie­bie.

– Acha… – Er­nest kiw­nął głową, uda­jąc, że ro­zu­mie.

Mo­ni­ka otwo­rzy­ła to­reb­kę ozdo­bio­ną pla­sti­ko­wym li­ściem klonu, wy­cią­gnę­ła z niej ko­per­tę i bez słowa po­ło­ży­ła przed Er­ne­stem. Spoj­rzał na nią przez szybę i stwier­dził, że nie jest za­adre­so­wa­na.

– Co to? – spy­tał.

– Była w skrzyn­ce na listy.

– A co w niej jest?

Otwo­rzy­ła ko­per­tę, wy­ję­ła z niej ka­wa­łek pa­pie­ru i znów bez słowa przy­tknę­ła go do szyby wprost przed jego ocza­mi. Była to po­ło­wa wi­zy­tów­ki, z któ­rej Er­nest mógł prze­czy­tać:

Adwo

Teo­dor

SPRA­WY BE

ul. Św. D

– A resz­ta? – za­py­tał, nic nie ro­zu­mie­jąc. – To zna­czy, gdzie druga po­łów­ka?

– To mi ten facet przy­niósł wtedy, no wiesz, co gadał… – Mo­ni­ka wy­ję­ła z to­reb­ki bra­ku­ją­cą część i przy­ło­ży­ła do szyby.

– Kat Ob­ci­na ZNA­DZIEJ­NE ucha 2 – wy­szep­tał Er­nest. – I co to niby ma zna­czyć?

– Mnie się py­tasz? To ty się wplą­ta­łeś w ja­kieś gówno. Nie mam ocho­ty roz­ma­wiać z takim wy­na­tu­rzo­nym de­ge­ne­ra­tem. W te­le­wi­zji mó­wi­li o tym, co zro­bi­łeś… zna­czy, co niby ty, ale twier­dzisz, że nie ty. Ale ja sama nie wiem. Niech Bóg ma cię w opie­ce, jeśli to ty.

Wsta­ła i wy­szła.

Jeśli to on, to le­piej żeby Bóg o nim za­po­mniał, przy­naj­mniej pod­czas Sądu Osta­tecz­ne­go.

 

A potem było znów prze­słu­cha­nie. Naj­pierw ten tłu­sty, śmier­dzą­cy prze­sta­rza­łym potem, łysy gli­niarz, który cią­gle klął i stra­szył. Ale Er­nest nie słu­chał go za bar­dzo. Groź­na mina po­li­cjan­ta nie wy­wie­ra­ła na nim szcze­gól­ne­go wra­że­nia. Mo­ni­ka nie takie miny po­tra­fi­ła nie­raz robić. I rów­nie prze­raź­li­wie wy­ży­wa­ła się na nim, gdy była na coś wku­rzo­na. Myśli Er­ne­sta bie­gły innym torem. Ga­lo­po­wa­ły jak tabun dzi­kich koni z lewej pół­ku­li do pra­wej, a potem gwał­tow­nie za­wra­ca­ły, czę­sto obi­ja­jąc się o czasz­kę, prze­wra­ca­jąc, tra­cąc rytm, roz­pra­sza­jąc. I Er­nest mu­siał skła­dać sobie wszyst­ko na nowo. Ale jakoś nic mu nie wy­cho­dzi­ło. „Kat ob­ci­na zna­dziej­ne ucha dwa”… Za dużo za­ga­dek jak na małą, tępą z na­tu­ry głowę Er­ne­sta. Po co ta wi­zy­tów­ka, skoro nie było nu­me­ru te­le­fo­nu?

Po ob­le­śnym gli­nia­rzu przy­szła ładna po­li­cjant­ka. Na tyle ładna, że Er­nest odło­żył myśli na bok. Po­wie­dzia­ła, że chce mu pomóc, ale on musi być szcze­ry. Więc był szcze­ry, ale ona nie uwie­rzy­ła. Ka­za­ła mu wszyst­ko prze­my­śleć i jutro do­sta­nie ostat­nią szan­sę. Wtedy po­wie­dział, że chce się wi­dzieć ze swoim ad­wo­ka­tem, Teo­do­rem Ob­ci­ną. Spoj­rza­ła na niego z nie­do­wie­rza­niem i za­py­ta­ła, czy do­brze się czuje. Lecz w jej gło­sie nie było tro­ski, tylko zło­wiesz­cza nuta.

– Nie, je­stem chory na schi­zo­fre­nię. Niech ktoś mnie zbada – po­wie­dział na to.

Po­chy­li­ła się ku niemu i wy­sy­cza­ła w twarz:

– Za­cznij współ­pra­co­wać, a zo­ba­czy­my, co się da zro­bić. Przy­znaj się! To wszyst­kim uła­twi pracę, a tobie oszczę­dzi cier­pień. Obie­cu­ję, że jeśli bę­dziesz grzecz­ny, zbada cię dok­tor.

Ład­nie pach­nia­ło jej z ust.

– Pro­szę, niech pani spro­wa­dzi Ob­ci­nę – za­łkał bez­sil­nie.

Ob­rzu­ci­ła go ostat­nim, lo­do­wa­tym spoj­rze­niem i wy­szła. Zu­peł­nie jak Mo­ni­ka. Ko­bie­ty chyba go nie lubią. Z wy­jąt­kiem Leny.

 

Leżał z rę­ka­mi pod głową i cze­kał na sen, jak na spóź­nio­ny au­to­bus. Z su­fi­tu zwi­sa­ła goła ża­rów­ka, która swym świa­tłem od­ga­nia­ła nie­śmia­łe­go Mor­fe­usza. Wpa­try­wał się w plamy na spo­dzie ma­te­ra­ca gór­nej pry­czy. Za­szczę­kał klucz i drzwi roz­war­ły się z me­ta­licz­nym ję­kiem. Do celi wto­czył się jakiś męż­czy­zna. Był łysy i miał bar­dzo krót­ką szyję. Drzwi za­trza­snę­ły się i klucz za­szczę­kał po­now­nie.

– Kto ci, kurwa, po­zwo­lił wy­le­gać się w moim leżu! – po­wi­tał Er­ne­sta przy­bysz.

„A niech mnie za­bi­je” – po­my­ślał Er­nest, pa­trząc obo­jęt­nie na go­ry­lo­wa­te in­dy­wi­du­um. To jest w sumie nie­naj­gor­sze wyj­ście z tej pa­ra­no­icz­nej sy­tu­acji. Nie po­ru­szył się więc, a nawet przy­mknął oczy, żeby nie pa­trzeć na wzno­szą­cy się nad nim bo­chen pię­ści. W oczach przy­by­łe­go mon­strum wy­glą­da­ło to jed­nak, jakby Er­nest za­mie­rzał za­paść w słod­ką drzem­kę, lek­ce­wa­żąc zu­peł­nie jego osobę.

– Ty… leża mo­je­go… – bąk­nął zdez­o­rien­to­wa­ny, mru­ga­jąc świń­ski­mi oczka­mi w ob­wód­kach ry­ża­wych rzęs.

Er­nest, nie mniej zdzi­wio­ny bra­kiem śmier­tel­ne­go ciosu, wpił wy­cze­ku­ją­cy wzrok w przy­by­sza. To w zu­peł­no­ści po­zba­wi­ło tam­te­go ani­mu­szu. Dra­piąc się po gło­wie z bez­ro­zum­nym wy­ra­zem twa­rzy, po­wie­dział:

– Górne leżo li­chut­kie. Jak mię puści, to cię lekko roz­bry­znę. Się na­myśl po do­bro­ci – uniósł ostrze­gaw­czo wiel­ki pa­luch po­dob­ny do pa­rów­ki, po czym wska­zał nim na sie­bie, ni­czym Ro­bin­son uczą­cy Pię­tasz­ka i rzekł:

– Je­stem Buła. Tyś kto?

– Er­nest – od­parł Er­nest, sia­da­jąc na kra­wę­dzi łóżka. – Mogę spać na gór­nym… leżu. Bę­dzie bez­piecz­niej, rze­czy­wi­ście – dodał, od­py­cha­jąc od sie­bie widmo śmier­ci, z którą jesz­cze przed chwi­lą wy­da­wał się po­go­dzo­ny.

– Er­nest, Er­nest… – za­mru­czał Buła. – Nie sły­sza­łem jakoś.

– Er­nest Guzik – pod­po­wie­dział Er­nest, jakby spo­dzie­wał się, że to co­kol­wiek wy­ja­śni.

– Aaa! Z tych Gu­zi­ków z Wo­ło­mi­na?

– Z tych – skła­mał, mo­dląc się, aby te Gu­zi­ki z Wo­ło­mi­na nie oka­za­ły się śmier­tel­ny­mi wro­ga­mi Buły.

– To sza­cu­ne­czek. W tej roz­pier­dusz­ce ze­szłe­go kwiet­niaś był?

– Byłem… za gra­ni­cą.

– A! Ro­zu­miem – po­wie­dział Buła, lecz jego twarz zdra­dza­ła coś prze­ciw­ne­go. – No! Ale dla krew­nia­ków Sta­cha Gu­zio­ra to nie ma, że nie ma! – ryk­nął nagle. – Jak coś po­trze­ba, to wal! Ja tu mogę dużo!

– Nooo… coś by było ta­kie­go – po krót­kim na­my­śle Er­nest zwie­trzył szan­sę.

– Wal!

– Muszę za­wia­do­mić pew­ne­go ad­wo­ka­ta, żeby mnie tutaj od­wie­dził, ale nie mam do niego te­le­fo­nu.

– A! Ro­zu­miem. To się da cynę do ziom­ka spoza więź­nia. Gdzie ta pa­pu­ga się me­li­nu­je?

Er­nest podał adres i zo­stał so­len­nie za­pew­nio­ny, że „dla Gu­zio­ra się zrobi”. Potem Buła w krót­kich, żoł­nier­skich sło­wach opo­wie­dział o sobie. W jego wy­po­wie­dziach nie było wpraw­dzie dużo tre­ści, ale i tak zdo­łał wy­czer­pać w znacz­nym stop­niu cha­rak­te­ry­sty­kę wła­snej osoby. Wy­ja­wił też swoje ma­rze­nia. Er­nest do­wie­dział się, kogo Buła by „wy­ru­chał” i w jaki spo­sób oraz kogo by „za­je­bał” i też w jaki spo­sób. Zin­ten­sy­fi­ko­wał przy tym czę­sto­tli­wość wy­rzu­ca­nych z sie­bie wul­ga­ry­zmów, co chwi­lę wcze­śniej wy­da­wa­ło się Er­ne­sto­wi nie­moż­li­we. Mimo to grzecz­nie słu­chał i po­ta­ki­wał, a nawet par­skał uda­wa­nym śmie­chem do wtóru z ry­kiem Buły. Gdy wresz­cie Buła zmę­czył się mó­wie­niem, Er­nest za­mknął oczy i na­tych­miast za­padł w drzem­kę. W jed­nej chwi­li sta­nę­ła przed nim Lena. Znów był na cmen­ta­rzu, a ona była naga i po­nęt­na. I znowu po­ca­ło­wa­ła go, ale on siłą woli prze­dłu­żył po­ca­łu­nek. Wy­obraź­nia po­sa­dzi­ła go na ławce. Lena usia­dła mu na ko­la­nach i mocno przy­ci­snę­ła do sie­bie. Czuł, jak gwał­tow­nie męż­nie­je. Jego twarz zna­la­zła się na wy­so­ko­ści pier­si Leny. Wsu­nął nos mię­dzy te bo­skie kształ­ty i po­chła­niał jej ró­ża­ny za­pach. Nagle wy­czuł jakąś fał­szy­wą nutę… Rany, prze­cież ona cuch­nie!

– Jakby co, to sorki, ale je­stem po fa­so­lo­wej – usły­szał z dołu.

 

IV

 

Czas mijał nie­zau­wa­żal­nie i Er­nest stra­cił ra­chu­bę. Zdą­żył przy­zwy­cza­ić się do smaku po­sił­ków, to­wa­rzy­stwa Buły (który ponoć nadał już „co trza komu trza”), smro­du tłu­ste­go gli­nia­rza, który chyba nigdy się nie kąpał, żali pięk­nej po­li­cjant­ki, za­wie­dzio­nej jego za­cie­trze­wie­niem. Nikt do niego nie przy­szedł. Nie po­ja­wił się ad­wo­kat, ani nawet Mo­ni­ka. Pew­ne­go po­po­łu­dnia zja­wi­li się za to lu­dzie, któ­rzy po­in­for­mo­wa­li go, że bę­dzie prze­nie­sio­ny i skuli mu ręce i nogi kaj­dan­ka­mi. Potem zna­lazł się na dwo­rze w oto­cze­niu uzbro­jo­nych po­li­cjan­tów, chro­nią­cych go przed na­cie­ra­ją­cym, roz­wście­czo­nym tłu­mem i fle­sza­mi re­por­ter­skich apa­ra­tów. Wbił wzrok w zie­mię i, lekko po­py­cha­ny, dro­bił ma­leń­kie krocz­ki jak gej­sza. Sły­szał jak ktoś krzy­czał, że chce go roz­szar­pać na strzę­py, a resz­ta tłumu wtó­ro­wa­ła mu z apro­ba­tą. Ktoś inny wie­szał psy na po­li­cjan­tach, że wy­pro­wa­dzi­li go nie­wła­ści­wą drogą, pro­sto w tłum. Śmier­dzia­ło po­twor­nie zjeł­cza­łym serem. Smród wkro­czył razem z nim i zwa­li­stym po­li­cjan­tem w ko­mi­niar­ce do wnę­trza fur­go­net­ki, która ru­szy­ła z wy­ciem syren.

 

– To pan? – Mo­ni­ka z nie­do­wie­rza­niem pa­trzy­ła na czło­wie­ka sto­ją­ce­go w progu. Miał na sobie szarą bluzę z kap­tu­rem, więc jego twarz ob­ja­wia­ła się głów­nie wy­sta­ją­cym spod tego kap­tu­ra gar­ba­tym nosem. Z noz­drzy wy­sta­wa­ły włosy.

– Czego pan chce? – syk­nę­ła, strze­la­jąc ocza­mi po drzwiach są­sia­dów. – Przez to wszyst­ko Er­nest zwa­rio­wał i … i stały się strasz­ne rze­czy.

Męż­czy­zna sap­nął nie­cier­pli­wie i wy­da­wać by się mogło, że włosy noz­drzo­we za­fa­lo­wa­ły jak pu­blicz­ność fe­sti­wa­lu pio­sen­ki.

– Na chwi­lę wejdę i po­wiem, co po­wiem – wy­ce­dził przez na wpół za­mknię­te usta.

Przez uła­mek se­kun­dy Mo­ni­ka miała za­miar trza­snąć drzwia­mi i za­po­mnieć o wszyst­kim, ale jakaś tląca się w jej wnę­trzu iskra przy­wią­za­nia i na­iw­no­ści wy­ci­snę­ła z niej:

– Właź.

Gość od­mó­wił her­ba­ty, nie wy­ra­ził też chęci po­krze­pie­nia się kawą. Trun­ków w domu Gu­zi­ków nie prze­cho­wy­wa­no.

– Nie przy­sze­dłem tu pić. Spra­wa jest krót­ka – stwier­dził, nie sia­da­jąc i nie zdej­mu­jąc kap­tu­ra.

– To zna­czy co? – prze­stra­szy­ła się Mo­ni­ka.

– Gra­cie dalej?

– A daj pan spo­kój! Mało jesz­cze? To ja gadam do głu­che­go chyba, prze­cież mó­wi­łam…

– Cicho! – prze­rwał jej, pod­no­sząc palec. – Nikt nie mówił, że bę­dzie łatwo. Grasz, czy nie? Bo jak nie, to jak wy­cią­gniesz Er­ne­sta?

I wtedy do niej do­tar­ło, że to oni go wro­bi­li. Spe­cjal­nie, bez­czel­nie i nie wia­do­mo jak. Zde­cy­do­wa­ła się zadać to py­ta­nie:

– To Er­nest jest winny, czy nie?

 

Fur­go­net­ka zwol­ni­ła, skrę­ci­ła i za­tań­czy­ła na wy­bo­jach. Do­bie­ga­ją­cy spod kół chrzęst świad­czył, że zje­cha­li na drogę grun­to­wą. Po­li­cjant w ko­mi­niar­ce po­chy­lił się do nóg Er­ne­sta i za­czął gme­rać klu­czem w zamku kaj­da­nek. Za­klął pod nosem, bo nie­zdar­nie mu to wy­cho­dzi­ło z po­wo­du rę­ka­wi­czek. W końcu zdjął je i uwol­nił białe, smu­kłe dło­nie. Jakoś nie pa­so­wa­ły do całej po­stu­ry męż­czy­zny, ale Er­nest tego nie wi­dział, bo od­chy­lił głowę, by uciec nieco od se­ro­we­go odoru. Po chwi­li z ulgą roz­cie­rał obo­la­łe dło­nie i stopy po­zba­wio­ne „ob­rą­czek”. Sa­mo­chód za­trzy­mał się. Ktoś otwo­rzył drzwi i kiw­nął ręką na Er­ne­sta. Po­li­cjant w ko­mi­niar­ce po­twier­dził ru­chem głowy po­le­ce­nie i Er­nest wy­siadł z fur­go­net­ki. Zmru­żył oczy, ośle­pio­ny sil­nym świa­tłem. Jakiś młody męż­czy­zna w ele­ganc­kim gar­ni­tu­rze i z nie­ska­zi­tel­nie bia­ły­mi zę­ba­mi w uśmiech­nię­tych ustach pod­szedł do niego i uści­snął mu dłoń.

– To dla mnie za­szczyt – po­wie­dział. – Je­stem szczę­śli­wy, że mogę pomóc. Wsia­daj­my, nie ma czasu do stra­ce­nia – dodał na­tych­miast, wska­zu­jąc na sto­ją­cy obok sa­mo­chód te­re­no­wy.

Er­nest za­padł się w mięk­ki, skó­rza­ny fotel. Kątem oka za­uwa­żył, że po­li­cjant w ko­mi­niar­ce ob­le­wa fur­go­net­kę ben­zy­ną z ka­ni­stra. Czy to był Le­onid? Ża­ło­wał, że nie spy­tał, ale prze­cież był taki wy­stra­szo­ny.

Ru­szy­li i przez jakiś czas je­cha­li plą­ta­ni­ną le­śnych dró­żek. W końcu wy­je­cha­li na szosę i, sa­dząc po ta­bli­cach kie­run­ko­wych, za­wró­ci­li z po­wro­tem do mia­sta.

– Czy może mi pan wy­ja­śnić, o co tu cho­dzi? – za­py­tał Er­nest, ze­braw­szy się na od­wa­gę.

– A co tu wy­ja­śniać? – wzru­szył ra­mio­na­mi młody kie­row­ca. – Wy­cią­gnę­li­śmy pana z pier­dla. Chyba się pan cie­szy, nie?

– Ow­szem, cie­szę się – po­spie­szył z za­pew­nie­niem Er­nest, choć wcale nie był o tym tak do końca prze­ko­na­ny. To zna­czy cie­szył się, że nie jest w wię­zie­niu, ale wciąż czuł się nie­pew­ny co do swo­jej przy­szło­ści. Nie chciał jed­nak oka­zać iry­ta­cji, żeby nie zra­zić do sie­bie tego czło­wie­ka. – A czy mogę wie­dzieć, komu za­wdzię­czam pomoc?

– No, jak komu? – kie­row­ca znów wzru­szył ra­mio­na­mi. – Or­ga­ni­za­cji, oczy­wi­ście. Or­ga­ni­za­cja nigdy nie zo­sta­wi Wy­brań­ca w po­trze­bie.

– A dokąd „Or­ga­ni­za­cja” mnie teraz wie­zie?

– No, jak dokąd? – wzru­sze­nie ra­mion. – Chciał się pan wi­dzieć z Ob­ci­ną, no nie?

Er­nest zre­zy­gno­wał z dal­szych pytań. Do­szedł do wnio­sku, że mło­dziak nie­wie­le wie. Po­sta­no­wił, że wszyst­ko wy­cią­gnie od ad­wo­ka­ta. W końcu po to chyba jest ad­wo­kat. Oczy­wi­ście, w nor­mal­nym świe­cie, a co do tego, czy jesz­cze w nim prze­by­wa, Er­nest nie miał już pew­no­ści. Przy­szło mu na myśl tylko jedno roz­sąd­ne py­ta­nie:

– A to był Szwaj­car, ten tam?

– No, Szwaj­car. Spoko gość, nie? – od­po­wie­dział kie­row­ca i nagle do­stał ka­ru­ze­li ocznej. – To zna­czy… jaki Szwaj­car? Ten tam? To ja nie wiem, nie znam go. I za­mknij się!

Je­cha­li w mil­cze­niu przez plą­ta­ni­nę pod­miej­skich uli­czek. Wresz­cie auto za­trzy­ma­ło się przy nie­wiel­kim domu z drew­nia­ną we­ran­dą. Żółty li­stek brzo­zy sfru­nął na maskę, wi­ru­jąc jak ba­let­ni­ca. Młody wy­łą­czył motor, przez chwi­lę od­dy­chał głę­bo­ko, jakby miał za­nu­rzyć się w wo­dzie na dzie­sięć minut, a potem po­wie­dział:

– Er­nest. Nie mów im, że ci po­wie­dzia­łem o Le­oni­dzie. Od­wdzię­czę się.

– Komu? – za­py­tał nie­win­nie Er­nest.

– Obo­jęt­nie komu. Na razie wy­siądź i idź do tego Ob­ci­ny. – Kie­row­ca wska­zał głową furt­kę.

 

Po­wie­trze miało smak im­bi­ru i mięty. „Co za po­wie­trze!” – po­my­ślał Er­nest, otwie­ra­jąc furt­kę. Wszedł na we­ran­dę i przy­sta­nął przed so­lid­ny­mi drzwia­mi. Przy­twier­dzo­na była do nich ta­blicz­ka z na­pi­sem: „Teo­dor Ob­ci­na – ad­wo­kat do spraw bez­na­dziej­nych”. Nagle usły­szał głos wy­do­by­wa­ją­cy się z wnę­trza domu:

– To, do ja­snej cia­snej, o co tu cho­dzi w sumie?

Er­nest po­wstrzy­mał dłoń, którą miał za­stu­kać w drzwi. Przy­ło­żył oko do dziur­ki od klu­cza, ale zo­ba­czył tylko ciem­ność. Nadal sły­szał jed­nak głosy. Ten męski brzmiał wręcz bła­ga­ją­co.

– Niech­że się pani uspo­koi, pani Gu­zi­ko­wa. Zaraz pani wszyst­ko wy­tłu­ma­czę. Pro­szę o odro­bi­nę cier­pli­wo­ści. Za mo­ment…

– Odro­bi­nę cier­pli­wo­ści?! – wy­ce­dził ko­bie­cy głos. Po chwi­li roz­legł się brzęk tłu­czo­ne­go szkła, czy cze­goś w tym ro­dza­ju.

– Co też pani robi?! To por­ce­la­na!

– Masz jesz­cze jakąś, kur­du­plu? – wy­sy­cza­ła Mo­ni­ka.

Er­nest za­chi­cho­tał ci­chut­ko. Wie­dział, jaka po­tra­fi­ła być Mo­ni­ka, gdy się wściek­nie. W domu cią­gle bra­ko­wa­ło szkła. Znów coś pękło, a „kur­du­pel” zawył roz­pacz­li­wie. Wtem usły­szał zdu­szo­ny w swej ostat­niej nucie krzyk Mo­ni­ki, od­gło­sy sza­mo­ta­ni­ny i głu­che ude­rze­nie.

– Otwie­rać! – wrza­snął i za­czął ło­mo­tać z całej siły w drzwi. Szar­pał klam­kę, na­pie­rał na drzwi całym cia­łem, kopał i krzy­czał. Drzwi nagle otwo­rzy­ły się, a Er­nest wpadł do środ­ka, po­ty­ka­jąc się o próg. Upadł u stóp obu­tych w czar­ne la­kier­ki. Pod­niósł głowę i do­strzegł nie­wy­so­kie­go, tłu­ste­go, ły­se­go fa­ce­ta we fraku. Męż­czy­zna, uj­rzaw­szy Er­ne­sta, zło­żył dło­nie jak do mo­dli­twy i po­wie­dział:

– Na­resz­cie pan jest, panie Er­ne­ście. Jakże się cie­szę. – Ostat­nio wszy­scy cie­szy­li się na jego widok. To było wręcz po­dej­rza­ne.

Łysy tłu­ścioch po­mógł Er­ne­sto­wi się pod­nieść.

– Co z Mo­ni­ką?

– Nic jej nie bę­dzie – po­śpie­szył z za­pew­nie­niem go­spo­darz. – Pan wy­ba­czy, je­stem Teo­dor. Teo­dor Ob­ci­na.

– Wiem – wark­nął Er­nest i wcale nie za­mie­rzał uści­snąć wy­cią­gnię­tej dłoni. – Coś jej zro­bił?! – Zo­ba­czył żonę, le­żą­cą bez tchu na dy­wa­nie w sa­lo­nie w oto­cze­niu por­ce­la­no­wych skraw­ków. I chyba te­ra­ko­to­wych też.

– Pro­szę się nie mar­twić. Na­praw­dę nic jej nie zro­bi­łem. Niech mi pan po­mo­że po­ło­żyć ją na sofie. Zaraz się obu­dzi. Le­piej, żeby było jej wy­god­nie, bo go­to­wa znowu się awan­tu­ro­wać. Ja ją zła­pię za nogi, a pan…

– Ja ją zła­pię za nogi – „Nie bę­dzie byle kur­du­pel za­glą­dał Moni pod spód­ni­cę” – po­my­ślał Er­nest.

Za­sa­pa­li się obaj so­lid­nie, nim wresz­cie udało im się wtasz­czyć Mo­ni­kę na skó­rza­ną sofę. Zmę­cze­ni usie­dli, a wła­ści­wie przy­cup­nę­li, bo miej­sca zo­sta­ło nie­wie­le – Teo­dor u wez­gło­wia Mo­ni­ki, Er­nest w no­gach. W sa­lo­nie stały jesz­cze dwa fo­te­le, ale obaj oce­ni­li, że są zbyt da­le­ko, by się do nich wy­bie­rać. Ko­bie­ta chrap­nę­ła, ła­go­dząc nie­spo­koj­ne myśli męża. Ob­ci­na wyjął ha­fto­wa­ną chu­s­tecz­kę i wy­tarł pot z czoła. Dy­sząc wciąż, za­czął się tłu­ma­czyć.

– Pań­ska żona to wcie­lo­ny dia­beł – za­czął, a Er­nest ski­nie­niem głowy po­twier­dził, uśmie­cha­jąc się ką­ci­ka­mi ust. – Może her­ba­ty z im­bi­rem? – Er­nest za­prze­czył, mimo że chęt­nie na­pił­by się jej z por­ce­la­no­wej fi­li­żan­ki, ale chciał naj­pierw wszyst­kie­go się do­wie­dzieć. Jego cier­pli­wość, po­dob­nie jak cier­pli­wość Mo­ni­ki, była na wy­czer­pa­niu. Miał na­dzie­ję, że wy­cią­gnie od tego ad­wo­ka­ci­ny (nie po­tra­fił jakoś o nim ina­czej my­śleć) wię­cej niż żona.

– Er­ne­ście… mogę tak mówić? – Er­nest mach­nął nie­cier­pli­wie dłoń­mi. – A więc Er­ne­ście… oj, nie za­czy­na się zda­nia od „więc”. Prze­pra­szam, taki je­stem roz­ko­ja­rzo­ny dzi­siaj…

– Mówże wresz­cie, czło­wie­ku, do rze­czy! – Tylko się nie de­ner­wo­wać, tylko nie skoń­czyć jak Mo­ni­ka!

– Oczy­wi­ście, oczy­wi­ście, głupi je­stem – po­ka­jał się Teo­dor. – Bo taki roz­ko­ja­rzo­ny dziś… ale nie o tym. To wszyst­ko przez pana… zna­czy, twoją żonę. Zna­czy, nie przez nią samą… ro­zu­mie pan… ro­zu­miesz, nie przez nią samą w sobie… czy ja się jasno wy­ra­żam?

– Mów! – huk­nął Er­nest.

– Tak, tak, już mówię. Bo ona tu przy­szła, a nie po­win­na. A skoro przy­szła, to zna­czy, że jest go­rzej niż my­śla­łem. A wła­ści­wie nie dla­te­go, że przy­szła, ale dla­te­go, że on ją przy­słał.

– Kto?

– No ten, co wma­wiał, że to kon­kurs.

– Więc to nie kon­kurs? To on nie jest od was? – Er­nest prze­stał ro­zu­mieć już co­kol­wiek.

– Skąd­że! To wróg. Dybał na… wiesz co. Dep­tał ci po pię­tach. Mu­sie­li­śmy… tak mi przy­kro, my­śle­li­śmy, że w aresz­cie bę­dziesz jakiś czas bez­piecz­ny. Ale oni zaraz po­de­sła­li Bułę. Buła to ma­rio­net­ka, nic nie wie, ale w rze­czy­wi­sto­ści to ich wtycz­ka. Więc szyb­ko cię wy­cią­gnę­li­śmy. Ale Oni są jesz­cze szyb­si, skoro Mo­ni­ka przy­by­ła przed tobą. Mu­sia­łem ją uniesz­ko­dli­wić, bo gdyby… Le­piej nie my­śleć.

– A Lena? – za­py­tał z prze­stra­chem. Bał się, że w gru­zach le­gnie słod­ki wi­ze­ru­nek Leny, je­dy­nej praw­dzi­wie przy­chyl­nej mu isto­ty. Nie­za­leż­nie od tego, że być może ją zabił. Rany, co za hi­sto­ria! – Ona też mó­wi­ła o kon­kur­sie.

– Tak mó­wi­ła? – Teo­dor był wy­raź­nie zdzi­wio­ny. – Może tak tylko w prze­no­śni. Bę­dzie oka­zja, to się jej za­py­ta­my…

W tej chwi­li Mo­ni­ka kaszl­nę­ła i gwał­tow­nie usia­dła na sofie, strą­ca­jąc z niej obu męż­czyzn. Ob­ci­na pod­niósł się na­tych­miast i nad­spo­dzie­wa­nie spraw­nie, ni­czym tan­cerz hi­pho­po­wy. Na­to­miast Er­nest po­zo­stał na pod­ło­dze, przy­gwoż­dżo­ny wzro­kiem Mo­ni­ki.

– Wy­pu­ści­li cię? – za­py­ta­ła, mru­ga­jąc ocza­mi.

– No… tak jakby – od­po­wie­dział.

– Co to zna­czy „tak jakby”, do ja­snej… – prze­nio­sła wzrok na ad­wo­ka­ta.

– To ja zro­bię jed­nak her­ba­ty – rzu­cił po­spiesz­nie prze­stra­szo­ny Ob­ci­na i bez zwło­ki ru­szył do kuch­ni.

– Co ty tu ro­bisz? – strze­li­ła Mo­ni­ka, po­now­nie wle­pia­jąc wzrok w męża.

– A co ty tu ro­bisz?! – od­pa­ro­wał Er­nest z pod­ło­gi.

– Przy­szłam cię ra­to­wać, ty durny cepie!

– Jak? Tłu­kąc fi­li­żan­ki?

– Bo jak on nie chce mi nic po­wie­dzieć! Ja się go pytam, czy ty je­steś winny czy nie­win­ny w końcu, a on się tylko jąka i mamla bez sensu. No, to co?

– A jak go zna­la­złaś?

– Jak zna­la­złaś! To tak trud­no czło­wie­ka zna­leźć jak się ma jego adres? Tylko, że on jest jakiś po­my­lo­ny, plą­cze się cią­gle i… i ja już sama nie wiem! – Mo­ni­ka wy­krzy­wi­ła usta i widać było, że zbie­ra jej się na płacz.

– Nie płacz, Monia – Er­nest pod­niósł się wresz­cie i przy­cup­nąw­szy na sofie objął swym chu­dym ra­mie­niem spo­ra­wą bryłę żony. – Przy­ci­śnie­my go i wszyst­ko nam wy­śpie­wa. Fak­tycz­nie, on coś plą­cze, wiesz?

– Jak to? – wy­pro­sto­wa­ła pod­ków­kę ust i od­wró­ci­ła ku niemu twarz.

– A tak to, coś mi tu nie gra. Niech no przyj­dzie z tą her­ba­tą, ja go wezmę w krzy­żo­wy ogień pytań, a ty, jakby co, tłucz fi­li­żan­ki.

– Och Er­nest, w cośmy się wplą­ta­li…?

– Spo­koj­nie, Moniś, spo­koj­nie – szep­nął, głasz­cząc ją czule po wło­sach. My­ślał jed­no­cze­śnie o Le­oni­dzie, o tym, że prze­cież ten czło­wiek – jego wróg, jak mówił Ob­ci­na – był jed­nak w po­li­cyj­nej fur­go­net­ce, od­piął łań­cu­chy z jego nóg. A ten ad­wo­ka­ci­na wci­ska mu, że to oni go wy­cią­gnę­li, a Le­onid dybie na… na coś tam. Prze­cież to… Nagle, nie­mal bo­le­śnie, tra­fi­ła go w umysł strza­ła po­dejrz­li­wo­ści: a jeśli to nie Le­oni­da miał na myśli?

– Monia – dłoń, wciąż ma­chi­nal­nie gła­dzą­ca jej trwa­łą, za­trzy­ma­ła się. – A śmier­dział ten, co ci mówił o tych eli­mi­na­cjach? No, co ci te pół wi­zy­tów­ki przy­niósł.

Po­cią­gnę­ła nosem, jakby chcia­ła spraw­dzić, czy nie po­zo­sta­ła tam odro­bi­na smro­du, o który zo­sta­ła za­py­ta­na.

– Czy ja wiem? – unio­sła brwi i wy­dę­ła lekko wargi, za­sta­na­wia­jąc się. – Może i tro­chę śmier­dział.

Nagle zbu­dzi­ła się ze stanu hip­no­zy, w jaki wpro­wa­dzi­ły ją czułe gesty męża i pal­nę­ła do niego:

– A co ty mi za py­ta­nia bez­sen­sow­ne za­da­jesz? Śmier­dział, nie śmier­dział! Jemu też bę­dziesz takie za­da­wał w tym… tym ognio­wym krzy­żu?

Er­nest wziął od­dech, by od­po­wie­dzieć, uspo­ko­ić ją, ale nie zdą­żył, bo drzwi po­ko­ju otwo­rzy­ły się, pchnię­te nogą Teo­do­ra Ob­ci­ny, nio­są­ce­go tacę z pa­ru­ją­cą her­ba­tą. Teo­dor nie był głupi – tym razem za­pa­rzył ją w zwy­kłych szklan­kach. Mo­ni­ka i Er­nest przy­su­nę­li do sofy ławę, na któ­rej sta­nę­ła taca, a Teo­dor do­sta­wił fotel. Kiedy wszy­scy chwy­ci­li już swoje szklan­ki, pa­rząc sobie opusz­ki pal­ców, nie­spo­dzie­wa­nie jako pierw­sza ode­zwa­ła się Mo­ni­ka:

– A teraz gadaj, ale bez krę­ce­nia, bo ina­czej za­ła­twię cię jak Esme­ral­da tego sta­re­go Xa­vie­ra. O co tu cho­dzi?

Teo­dor Ob­ci­na wcią­gnął do płuc po­wie­trze, jak to czy­nią lu­dzie, któ­rzy chcą dużo po­wie­dzieć jed­nym tchem, lub ci, któ­rzy wła­śnie za­mie­rza­ją nur­ko­wać. Lecz po chwi­li całe to po­wie­trze uszło mu nosem. Po­chy­lił się nad ławą i tylko siorb­nął nieco aro­ma­tycz­nej her­ba­ty. Zsu­nął się z fo­te­la i za­czął cho­dzić w kółko. Za­my­ślo­ny, wy­glą­dał jak Na­po­le­on. Biło od niego ja­kieś ma­gicz­ne do­sto­jeń­stwo.

– Sły­sze­li­ście o od­wiecz­nej walce dobra ze złem? – za­py­tał w końcu. Gu­zi­ko­wie po­tak­nę­li twier­dzą­co gło­wa­mi. – To wła­śnie o to cho­dzi.

– To tro­chę ogól­ni­ko­we – skon­sta­to­wał po chwi­li ciszy Er­nest.

– Moż­li­we – przy­znał Ob­ci­na. – Ale teraz mam do roz­wi­kła­nia nie­zwy­kle ważną spra­wę. Pani Gu­zi­ko­wa! – Mo­ni­ka wy­pro­sto­wa­ła się, jak wy­rwa­na do ta­bli­cy. – Twier­dzi pani, że jakiś czło­wiek przy­niósł pani po­łów­kę wi­zy­tów­ki. Prawą po­łów­kę, tak? – Mo­ni­ka po­twier­dzi­ła, choć mi­nę­ło tro­chę czasu, nim upew­ni­ła się, która to prawa stro­na. – Ta po­łów­ka na­le­ża­ła do na­sze­go agen­ta, z któ­rym miał się spo­tkać Er­nest. Er­nest miał otrzy­mać lewą po­łów­kę. Gdzie ona jest?

Mo­ni­ka się­gnę­ła do swo­jej to­reb­ki z pla­sti­ko­wym li­ściem klonu, która le­ża­ła na pod­ło­dze przy sofie i wy­ję­ła z niej dwie małe kar­tecz­ki. Po­ło­ży­ła je na stole. Er­nest do­my­ślił się, że były to te dwa frag­men­ty wi­zy­tów­ki, które zo­ba­czył po raz pierw­szy pod­czas wi­dze­nia w aresz­cie.

– Lewą zna­la­złam w skrzyn­ce na listy.

– W skrzyn­ce na listy! Cóż za non­sza­lan­cja – żach­nął się Ob­ci­na. – Ale nie o tym teraz. Lewa z prawą miały się spo­tkać w in­nych oko­licz­no­ściach. To były znaki. Ten, kto przy­niósł pani prawą, jest zdraj­cą. Py­ta­nie, dla­cze­go nie za­cho­wał jej dla sie­bie, by prze­ko­nać Er­ne­sta, że jest tym, z kim miał się spo­tkać Wy­bra­niec?

Gu­zi­ko­wie nie od­zy­wa­li się, bo nie znali od­po­wie­dzi na to py­ta­nie. Mo­ni­ka nie wie­dzia­ła prze­cież nawet, kto to jest Wy­bra­niec. Oboje z na­pię­ciem słu­cha­li wy­wo­dów ad­wo­ka­ta. Ten zaś wziął w palce oba skraw­ki pa­pie­ru i przy­ło­żył je do sie­bie. Czy­tał je, jakby pierw­szy raz wi­dział swoją wi­zy­tów­kę na oczy.

– To jasne! – za­krzyk­nął wresz­cie olśnio­ny. – Nasza or­ga­ni­za­cja ma tajne struk­tu­ry. Zdraj­ca, mając tylko jedną po­łów­kę, wciąż nie miał moich na­mia­rów – ani peł­ne­go na­zwi­ska, ani ad­re­su, a wła­śnie tego po­szu­ki­wał. Jego celem nie byłeś ty, Er­ne­ście, lecz ja. A ty pew­nie też przy oka­zji. Takie pie­cze­nie dwóch srok na jed­nym ogniu, czy jak to się tam mówi. Spra­wił, że po­łów­ki spo­tka­ły się w jed­nym ręku, w dłoni, którą kon­tro­lu­je. Wie­dział, że ty lub Mo­ni­ka prę­dzej czy póź­niej do mnie do­trze­cie. A on po­dą­ży krok w krok za… Cho­le­ra, on może być do­słow­nie o krok!

W tym mo­men­cie z po­dwór­ka do­bie­gły ja­kieś krzy­ki. Er­nest roz­po­znał głos mło­de­go kie­row­cy.

– Oni tu są! Ucie­ka…

Padł strzał. W ułam­ku se­kun­dy w gło­wie Er­ne­sta po­ja­wi­ły się sa­mo­czyn­nie cudem za­pa­mię­ta­ne z lek­cji bio­lo­gii in­for­ma­cje o płaszcz­kach: chrzęst­nosz­kie­le­to­we ryby mor­skie o pła­skim, de­sko­wa­tym kształ­cie ciała… drę­twy, ogoń­cze, raje, manty i or­le­nie. W na­stęp­nym ułam­ku tej samej se­kun­dy przy­lgnął do pod­ło­gi, po­cią­ga­jąc za sobą Mo­ni­kę i wy­trzesz­czem oczu zda­wał się chcieć za­mie­nić ją w wiel­ką płaszcz­kę. Nie­ste­ty pła­skość Gu­zi­ko­wej wciąż po­zo­sta­wia­ła wiele do ży­cze­nia i Er­nest za­czął z nie­po­ko­jem spo­glą­dać to na okno, to na Ob­ci­nę.

– Tyl­nym wyj­ściem! – rzu­cił ad­wo­kat i ru­szył do drzwi zu­peł­nie tak, jakby szedł po ko­lej­ną tacę z her­ba­tą.

Po­de­rwa­li się z pod­ło­gi, każde na swój spo­sób – Er­nest me­to­dą kota na roz­grza­nej pły­cie pieca, a Mo­ni­ka sys­te­mem żuka gno­ja­rza – i po­bie­gli za nim. Na ty­łach domu znaj­do­wał się ogród. Praw­nik po­truch­tał ścież­ką mię­dzy krze­wa­mi ma­gno­lii, oglą­da­jąc się co chwi­lę za sie­bie i przy­na­gla­jąc ich nie­cier­pli­wym trze­po­ta­niem pulch­nej dłoni. Er­nest nie wi­dział jed­nak tego gestu, gdyż sam pra­wie cały czas spo­glą­dał z prze­stra­chem za sie­bie, wpa­da­jąc przy tym nie­ustan­nie na dy­szą­ce i po­dry­gu­ją­ce ciało żony. Mi­nę­li wiel­ką al­ta­nę, w któ­rej doj­rzał ze zdzi­wie­niem jakiś ka­mien­ny, ozdo­bio­ny pła­sko­rzeź­ba­mi oł­tarz. Nie miał jed­nak czasu za­sta­na­wiać się nad tym. Do­tar­li do furt­ki w za­ro­śnię­tym kącie ogro­du i wy­pa­dli przez nią na spo­koj­ną, wąską ulicz­kę, ob­sa­dzo­ną po obu stro­nach sta­ry­mi wią­za­mi. Wiąz po­spo­li­ty – po­my­ślał Er­nest – Ulmus minor, z ro­dzi­ny Ulma­ce­ae , Wes Cra­ven… Obej­rzał się po­now­nie i był pra­wie pe­wien, że za chwi­lę przez nie­do­mknię­tą furt­kę wy­bie­gnie Fred Kru­ger.

– Co teraz? – syk­nął, świ­dru­jąc wzro­kiem Ob­ci­nę, jakby ten był polem naf­to­wym, a on, Er­nest, szej­kiem.

– Do wozu! – od­po­wie­dział ad­wo­kat, wska­zu­jąc ru­chem głowy za­par­ko­wa­ne pod po­bli­skim wią­zem czer­wo­ne, spor­to­we auto.

Er­nest do­strzegł kątem oka prze­dzie­ra­ją­cą się przez ma­gno­lie po­stać. Ubra­na była w czer­wo­no-zie­lo­ny swe­ter. To prze­ko­na­ło go o słusz­no­ści usły­sza­nych słów. Zła­pał co tam miał pod ręką naj­waż­niej­sze­go (czyli dłoń Mo­ni­ki) i po­biegł za Teo­do­rem.

– Erni… – wy­dy­sza­ła Mo­ni­ka, kiedy po­de­szli do sa­mo­cho­du – to ona! Ta, co ją niby za­mor­do­wa­łeś.

– Co?

– Tam, za kie­row­ni­cą.

Spoj­rzał na czer­wo­ne po­rsche i za­marł. Jasne włosy Leny zna­ko­mi­cie kom­po­no­wa­ły się z czer­wie­nią ka­ro­se­rii

– Na wszyst­kie złe moce, prze­cież ten Cay­man jest dwu­oso­bo­wy! – jęk­nął nagle zroz­pa­czo­ny Teo­dor.

– Za­bie­ram tylko Er­ne­sta. On jest naj­waż­niej­szy – ode­zwa­ła się sta­now­czym tonem Lena. – Teo, nie dys­ku­tuj, znasz prio­ry­te­ty. Za­opie­kuj się tą bied­ną ko­bie­tą, jego żoną. Dasz sobie radę. – Wy­chy­li­ła lekko głowę przez okno i za­wo­ła­ła: – Wsia­daj, Er­ne­ście!

Teo­dor nie za­pro­te­sto­wał, choć widać było wy­raź­nie, że nie w smak mu był taki po­dział ról. Er­nest pu­ścił rękę Mo­ni­ki i po­stą­pił krok na­przód. Jed­nak Mo­ni­ka na­tych­miast znów zła­pa­ła jego dłoń i przy­cią­gnę­ła do sie­bie, aż się bie­dak za­to­czył. Siła uści­sku nie po­zo­sta­wia­ła złu­dzeń, nie miał szans się wy­rwać.

– Ni­g­dzie go nie pusz­czę sa­me­go z tą ko­bie­tą – po­wie­dzia­ła hardo Mo­ni­ka.

Lena otwo­rzy­ła drzwi sa­mo­cho­du i wy­sia­dła z niego zwin­nie jak lam­par­ci­ca. Mimo dra­ma­tycz­nej sy­tu­acji, Er­nest zwró­cił bacz­niej­szą uwagę na jej kształ­ty, zna­ko­mi­cie pod­kre­ślo­ne ob­ci­słym, czar­nym kom­bi­ne­zo­nem ze skóry. Blon­dy­na spoj­rza­ła na Mo­ni­kę i prze­wier­ci­ła ją takim wzro­kiem, jakim cza­sem jedne ko­bie­ty prze­wier­ca­ją dru­gie, gdy wal­czą o ten sam łup. Mo­ni­ka nie po­zo­sta­ła dłuż­na. Spod zmru­żo­nych po­wiek, ze zwę­żo­nych nagle źre­nic słała czar­nej ko­ci­cy la­se­ro­we po­ci­ski. Er­ne­sto­wi zdała się teraz o wiele więk­sza niż zwy­kle, gdy za­ssa­ła nad­zwy­czaj duży haust po­wie­trza i za­trzy­ma­ła go w płu­cach. W ogro­dzie po­now­nie roz­legł się strzał. Obaj męż­czyź­ni sku­li­li się in­stynk­tow­nie. Ko­bie­ty ani drgnę­ły, zu­peł­nie jakby ota­cza­ją­cy je świat omi­jał je łu­kiem cza­so­prze­strze­ni. Lęk po­bu­dził do dzia­ła­nia Teo­do­ra.

– Nie ma czasu na ga­da­nie. Wra­ca­my do ogro­du. Scho­wa­my się w kryp­cie. Szyb­ciej, póki Wasyl się trzy­ma. – Ob­ci­na znał już Mo­ni­kę na tyle, że wie­dział, iż ja­ka­kol­wiek per­swa­zja nie od­nio­sła­by skut­ku. Chwy­cił jej wolną rękę i po­cią­gnął, ta zaś szarp­nę­ła Er­ne­sta, który jesz­cze raz się po­tknął. Po­bie­gli z po­wro­tem w stro­nę furt­ki. Er­nest obej­rzał się. Ja­sno­wło­sa pięk­ność w czar­nym kom­bi­ne­zo­nie stała z za­ci­śnię­ty­mi pię­ścia­mi obok czer­wo­ne­go spor­to­we­go auta pod zie­lo­nym drze­wem i pa­trzy­ła ze zło­ścią na umy­ka­ją­cą grup­kę.

– Lena, chodź! Kryp­ta to dobry po­mysł! – krzyk­nął Er­nest.

Mo­ni­ka znów moc­niej szarp­nę­ła mężem. Lena po­bie­gła za nimi. Er­nest ode­tchnął.

Jesz­cze raz zna­leź­li się po­śród ma­gno­lii. “Ma­gno­lia stel­la­ta” – wy­do­był Guzik nie­po­trzeb­ną in­for­ma­cję gdzieś z za­uł­ka umy­słu. “Cie­ka­we, że kwit­nie o tej porze”. Wtem jego uwagę zwró­ci­ła po­stać w dwu­ko­lo­ro­wym swe­ter­ku. Stała od­wró­co­na do nich tyłem mię­dzy krze­wa­mi, ni­czym posąg z wy­cią­gnię­ty­mi na wprost rę­ka­mi. Po­wie­trze przed nią było za­mglo­ne i roz­dy­go­ta­ne, jakby roz­grza­ne go­rą­cem pu­styn­ne­go pia­sku. Pro­mie­nie sło­necz­ne za­ła­my­wa­ły się na czer­wo­nych kwia­tach ma­gno­lii, prze­bi­ja­jąc się przez nie, jak przez szkło wi­tra­ży. Gdyby nie ki­czo­wa­ty strój, ca­łość wy­glą­da­ła­by iście ba­jecz­nie.

– Wasyl, wy­trzy­maj jesz­cze chwi­lę, bła­gam – rzu­cił w stro­nę po­sta­ci Ob­ci­na i po­cią­gnął wszyst­kich do al­ta­ny.

 

V

 

Brud­ny kot wy­padł z osie­dlo­we­go śmiet­ni­ka jak ka­mień z mio­ta­cza sie­dem­na­sto­wiecz­ne­go ga­le­onu. Za nim, jak chma­ra sza­rań­czy, po­mknę­ła wiąz­ka prze­kleństw. Czło­wiek, który wy­pu­ścił ze swo­ich ust ten ja­do­wi­ty od­dział cięż­kich słów, ukry­wał twarz w ob­szer­nym kap­tu­rze bluzy o nie­okre­ślo­nym, smut­nym ko­lo­rze. Od­wró­cił się do dru­gie­go czło­wie­ka, który miał twarz nie wy­ma­ga­ją­cą ukry­cia. Była tak bez­na­mięt­na i nic nie przy­po­mi­na­ją­ca, że za­po­mi­na­ło się o niej, zanim się ją zo­ba­czy­ło. Aż dziw­ne było to, że po­tra­fi mówić:

– Ucie­kli. – Zdzi­wie­nie mi­ja­ło w tym mo­men­cie. Nawet powód ewen­tu­al­ne­go zdu­mie­nia zni­kał, bo zanim usły­szał­by ktoś ten głos, już by o nim za­po­mniał. Ale po­stać w kap­tu­rze zdzi­wi­ła się, o dziwo!

– Jak?! Mie­li­ście prze­cież Ru­dol­fa!

– A oni mieli Wa­sy­la – bez­barw­ność głosu prze­szła w sub­tel­ny brak sza­cun­ku dla fal dźwię­ko­wych.

Na chwi­lę za­pa­dła cisza. Była pra­wie do­sko­na­ła, jakby śmiet­nik i dwie sto­ją­ce na­prze­ciw sie­bie po­sta­cie otu­li­ła wiel­ka kula waty cu­kro­wej. W tej chwi­li każde słowo wy­da­wać się mogło na­tręt­ną, brzę­czą­cą muchą. Nad­le­cia­ło ich kilka.

– Nie­moż­li­we. Nie mogło go tam być – kap­tur po­chy­lił się ze smut­ną skru­chą.

– Ale był. Rze­czy nie­moż­li­we są jego hobby, zdaje mi się.

Wła­ści­ciel ni­ja­kiej bluzy sap­nął ni­czym na­pom­po­wa­na ci­śnie­niem lo­ko­mo­ty­wa, za­ci­snął pięść i uniósł ją nad po­kry­wą po­jem­ni­ka na śmie­ci. Tam za­mar­ła jak wy­szko­lo­ny pies nad gar­dłem ofia­ry w ocze­ki­wa­niu na ko­men­dę „za­gryź!”.

– Spraw­dzi­li­ście teren? – spy­tał drżą­cym gło­sem, w któ­rym było ocze­ki­wa­nie na naj­gor­sze, czym­kol­wiek mo­gło­by to naj­gor­sze być.

– Jest dziu­ra. W kryp­cie w ogro­dzie.

– Jaka?

– Dwu­kie­run­ko­wa, za­blo­ko­wa­na… – bez­na­mięt­ność głosu spo­tka­ła się z za­wa­ha­niem i było to dziw­ne spo­tka­nie, za­wie­ra­ją­ce w sobie ner­wo­we po­pra­wia­nie fry­zu­ry, chrzą­ka­nie i spo­glą­da­nie w niebo.

– Ilu­łej­so­wa? – wark­nę­ła cze­luść kap­tu­ra.

– Dwu­try­lio­no­wa.

– Noż faka, kurwa, maka! I szu­kaj wia­tru w dupie! – dłoń, która przed mo­men­tem oka­za­ła li­tość kon­te­ne­ro­wi, tym razem wal­nę­ła w niego z całą bez­względ­no­ścią, aż nie­szczę­śnik zawył me­ta­licz­nie.

– Ktoś idzie – padło ostrze­że­nie.

Rze­czy­wi­ście, w stro­nę śmiet­ni­ka czła­pał męż­czy­zna. Wła­śnie nie szedł, kro­czył, czy po­dą­żał, tylko czła­pał. Kap­cie, które miał na no­gach, kła­pa­ły jak szczę­ki bez­zęb­ne­go kro­ko­dy­la. Szu­ra­ły po be­to­nie, wznie­ca­jąc kurz. Chwi­la­mi wy­prze­dza­ły swego wła­ści­cie­la jak harty, któ­rym po­pusz­cza się smycz. Ten czło­wiek naj­wy­raź­niej nie mu­siał się kryć. Czła­pał dum­nie wy­pro­sto­wa­ny, mimo so­lid­ne­go prze­cią­że­nia w po­sta­ci brzu­cha, spod przy­krót­kie­go pod­ko­szul­ka spo­zie­ra­ją­ce­go na świat wiel­kim okiem owło­sio­ne­go pępka. Non­sza­lanc­ko ma­chał wor­kiem na śmie­ci. Z kie­sze­ni spodni od dresu wy­sta­wał pilot od te­le­wi­zo­ra.

Za­kap­tu­rzo­ny od­wró­cił się do kubła i za­czął gme­rać w nim ko­stu­rem. Bez­na­mięt­ny przy­lgnął do ścia­ny śmiet­ni­ka i wto­pił się w tło jak ka­me­le­on. Tu­by­lec z wor­kiem na śmie­ci nie miał szans go doj­rzeć. Sta­nął obok Za­kap­tu­rzo­ne­go, wy­rzu­cił swój bagaż do kon­te­ne­ra i spoj­rzał z po­gar­dą na klo­szar­da.

– Do ro­bo­ty byś się wziął, ła­chu­dro, za­miast ha­ła­so­wać i nisz­czyć mie­nie! – rzu­cił pro­wo­ka­cyj­nie w jego kie­run­ku. Za­kap­tu­rzo­ny nie za­re­ago­wał. Gru­bas trą­cił go łok­ciem, prze­cho­dząc obok. – Cuch­nie od cie­bie jak za­ra­za. Masz stąd zni­kać. Jak cię zo­ba­czę jesz­cze raz… – Po­gro­ził gru­bym pa­lu­chem. – Tylko dzie­ci stra­szysz, łajzo.

Od­szedł, ale od­wró­cił się jesz­cze i wark­nął: „Robin Hood, kurwa jego mać”.

Już po chwi­li dwaj męż­czyź­ni po­wró­ci­li do prze­rwa­nej roz­mo­wy, jak gdyby nic nie za­szło.

– Trud­no, mu­si­my cze­kać. I tak będą mu­sie­li wró­cić – nie mają sa­mi­cy.

– Nie­ste­ty, mają…

– Mo­ni­kę Guzik? Skąd ty się urwa­łeś, mówię o Wy­bran­ce!

– Nie cho­dzi o Mo­ni­kę. Ona jest nie­waż­na. Zresz­tą jest nawet bez­płod­na. Po­ja­wi­ła się jesz­cze jedna ko­bie­ta. Ucie­kli we czwo­ro.

Znów za­pa­dła chwi­la ogłu­sza­ją­cej ciszy. Za­kap­tu­rzo­ny za­drżał.

– Kim ona…?

– Jesz­cze nie wiemy. Ru­dolf bada. Zna­leź­li­śmy czer­wo­ne po­rsche za­par­ko­wa­ne za domem. Jest mnó­stwo śla­dów do ana­li­zy. Są wszak­że nie­bez­piecz­ne po­szla­ki.

– To wszyst­ko? Czy może masz dla mnie jesz­cze jakąś bombę? Nie? W takim razie zo­staw mnie sa­me­go. Muszę to prze­my­śleć.

Można śmia­ło po­wie­dzieć, że Bez­na­mięt­ny roz­pły­nął się w po­wie­trzu. Za­kap­tu­rzo­ny wsparł się cięż­ko na swoim ko­stu­rze.

 

 

Do­ko­ła tylko nie­przej­rzy­sta jak mleko mgła. Nic oprócz za­pa­chu nie zdra­dza miej­sca, w któ­rym się znaj­du­je. Jest to za­pach trawy i Er­nest od razu ko­ja­rzy to sobie z pa­stwi­skiem. Przez chwi­lę leży, wpa­tru­jąc się osłu­pia­łym wzro­kiem w kłęby wil­got­nej waty, a potem siada i czuje ruch wokół sie­bie. Ale nie boi się, wie, że to tylko krowy. Jego krowy. Maca dło­nią w gąsz­czu mo­krych, zie­lo­nych sza­be­lek i znaj­du­je so­lid­ny kij. Ma wra­że­nie, że prze­spał coś waż­ne­go, i że to, co mu się śniło, nie było dobre. Był to sen z ro­dza­ju mocno wi­ru­ją­cych, zo­sta­wia­ją­cych mało śla­dów w rze­czy­wi­stym, za­mglo­nym świe­cie. Po­trzą­sa głową, jakby chciał się otrze­pać z osia­dłej na nim rosy i wsta­je. Nadal widzi tylko kłęby mgły, jak pcha­ją­cy się ze wszyst­kich stron tłum głu­pich bał­wa­nów. Ale wie, że dwa­dzie­ścia pięć kro­ków w prawo jest droga i za­czy­na iść w jej kie­run­ku. Potem, wy­czuw­szy pod sto­pa­mi ko­le­inę, idzie nią i myśli o śnia­da­niu. Mgła prze­rze­dza się i po trzech za­krę­tach Er­nest do­strze­ga za­ry­sy chaty, po chwi­li płotu i garn­ków po­wie­szo­nych na tym pło­cie do wy­schnię­cia. Po­py­cha furt­kę i przy­trzy­mu­je ją, pa­mię­ta­jąc o sprę­ży­nie. Za­trzy­mu­je się przy kupie gnoju przed chle­wi­kiem i strze­la w nią mio­do­wym stru­mie­niem prze­spa­nej na pa­stwi­sku nocy. Wresz­cie prze­kra­cza próg chaty, prze­cho­dzi dwoma kro­ka­mi przez sień i, wkro­czyw­szy do kuch­ni, przy­sia­da na ku­frze, tak jak zwy­kle to robi, wra­ca­jąc ran­kiem z pa­stwi­ska.

– Kwa­śni­cy sobie weź – mówi ko­bie­ta sie­dzą­ca na sto­łecz­ku przy piecu. – Chleb zaraz się do­pie­cze.

Er­nest od­sia­du­je jesz­cze przez chwi­lę swoje na ku­frze, po czym czyni, co mu do­ra­dzo­no. Za­sia­da za sto­łem i sior­bie pierw­szy haust go­rą­cej zupy, nie cze­ka­jąc na chleb. Zupa do resz­ty de­wa­stu­je mu zruj­no­wa­ny żo­łą­dek, ale czyż można po­wstrzy­mać się od spo­ży­wa­nia kwa­śni­cy? Zwłasz­cza żo­ni­nej? Ocie­ra sobie tłuszcz ście­ka­ją­cy po pod­bród­ku. Mo­ni­ka za­glą­da do pieca, nucąc swoją ulu­bio­ną przy­śpiew­kę.

 

W zie­lo­nym gaju

Ptasz­ki śpie­wa­ju,

Ptasz­ki śpie­wa­ju

Pod ja­wo­rem.

 

Dzień jak co dzień. Za­wsze tak było, jest i bę­dzie. Amen. Er­nest cią­gle musi sobie to po­wta­rzać, by utwier­dzać się w tym prze­ko­na­niu, bo jakiś we­wnętrz­ny głos łże mu, że jest ina­czej.

 

Za oknem przez mgłę przedar­ła się prze­raź­li­wie chuda po­stać. Wra­że­nie chu­do­ści po­tę­go­wał zde­cy­do­wa­nie po­nad­prze­cięt­ny wzrost. Męż­czy­zna dał Er­ne­sto­wi znaki. Er­nest dys­kret­nie od­po­wie­dział nie­znacz­nym ru­chem dłoni. Mo­ni­ka była czuj­na.

– Zenuś?! A co ty mi tu chło­pa z sa­me­go rana wy­cią­gasz? Wnidź, naj­esz się.

Mo­ni­ka za­wsze trak­to­wa­ła go jak nie­groź­ne­go przy­głu­pa i tro­chę się nad nim roz­czu­la­ła. W sieni za­szu­ra­ło i po chwi­li do izby wszedł ów chu­dzie­lec, schy­la­jąc się, by nie ude­rzyć głową o belkę.

– Po­kwa­lo­ny – przy­wi­tał się grzecz­nie i zdjął beret.

– Na wiki… – od­po­wie­dzie­li chó­rem Gu­zi­ko­wie. – Siądź, zjesz coś.

Nie mi­nę­ły dwie chwi­le, jak Zenuś sie­dział nad pa­ru­ją­cą kwa­śni­cą i jął prze­bie­rać łyżką we wzbu­dza­ją­cym po­dziw tem­pie. Er­nest wie­dział już, że bez do­kład­ki się nie obę­dzie i tro­chę go to ro­ze­źli­ło.

– Go­spo­dy­ni jak już kwa­śni­cę zrobi, to tylko palce lizać!

– Tylko sobie te palce wcze­śniej umyj – ro­ze­śmia­ła się Mo­ni­ka, mile po­łech­ta­na kom­ple­men­tem.

– Kie­dyś po­czę­sto­wa­ła mnie ad­wo­ka­to­wa, ale to nie to samo…

Zenuś chciał się pod­li­zać jesz­cze bar­dziej, ale tra­fił kulą w płot. Kolor twa­rzy Mo­ni­ki zmie­nił się w jed­nej chwi­li, sy­gna­li­zu­jąc za­gro­że­nie dla oto­cze­nia. Męż­czyź­ni opu­ści­li nosy nad ta­le­rze, by nie ze­tknąć się z jej wzro­kiem.

– Ty mi w ogóle o nich nie wspo­mi­naj. To he­re­ty­cy! Żyją jak dzi­ku­sy, bez ślubu. Do ko­ścio­ła nie cho­dzą, księ­dza nie przyj­mu­ją. W nic nie wie­rzą. Pew­nie tylko się gżą w tym swoim bar­ło­gu. Jesz­cze ja­kieś dia­bły z tego się na­ro­dzą i nie­szczę­ście na wieś spro­wa­dzą.

– Niech się pani nie boi, Gu­zi­ko­wa. Baby ga­da­ją, że ten jej Teo­dor to imp… im­po­ten­tat, czy jakoś tak. Dia­błów to on nie spło­dzi – Zenuś za­re­cho­tał tu­bal­nie. – Pew­nie dla­te­go ta jego Lena tak na na­sze­go Er­ne­sta spo­zi­ra – dodał po chwi­li i tak go to uba­wi­ło, że aż par­sk­nął zupą. Jed­nak Mo­ni­ce nie było do śmie­chu.

– Le­piej by ich prze­pę­dzić ze wsi było – po­wie­dzia­ła cał­kiem po­waż­nie.

– Może sami pójdą – po­wie­dział Zenuś. Jakiś czas de­lek­to­wał się w ciszy za­in­te­re­so­wa­niem Gu­zi­ków. – Teo­dor jak sobie popił, to różne rze­czy gadał. Że niby on z in­ne­go czasu jest, czy jakoś, i że do sie­bie gdzieś mają wró­cić.

– Oby jak naj­ry­chlej. Bę­dzie się o co mo­dlić.

– Ino że on chce też na­sze­go Er­ne­sta z sobą za­brać.

– A na co mu on, nie­do­cze­ka­nie jego, psia mać? Toż chyba nie za byka roz­pło­do­we­go? A ty, stary, wiesz coś o tym? Bo jak lu­dzie za­czną gadać…

– A dajże spo­kój, stara. Kwa­śni­cy byś le­piej do­la­ła, ino go­rą­cej, bo mnie przez nockę prze­mro­zi­ło ździeb­ko na łą­kach.

– A co? – za­in­te­re­so­wał się Zenuś – wilcy źrą?!

– Ano, źrą, trza pil­no­wać, ga­dzi­ny, ogień palić. Ina­czej na zmar­no­wa­nie pój­dzie.

I tym Er­nest za­koń­czył kon­wer­sa­cję przy stole, po­chy­lił się nad miską i me­cha­nicz­nie ma­cha­jąc drew­nia­ną łyżką, za­czął my­śleć o rze­czach zu­peł­nie od­mien­nych od krów, wil­ków i zupy.

 

Teo­dor Kosa, sie­dząc przy stole w swoim „ga­bi­ne­cie”, czyli w zwy­kłej po­bie­lo­nej wap­nem izbie, miał po­nu­rą minę i chęć na szkla­necz­kę szkoc­kiej z lodem. Wes­tchnął bez­na­dziej­nie i wy­szep­tał: „Jak długo jesz­cze?” Ro­zej­rzał się. Jego wzrok spo­czął po krót­kiej wę­drów­ce na oknie prze­sło­nię­tym do­ni­cą z uschnię­tą pe­lar­go­nią. Na szy­bie roz­płasz­cza­ła się biała dłoń – znak! Po­de­rwał się i ru­szył truch­tem do sieni, od­ry­glo­wał drzwi i wpu­ścił do środ­ka wę­drow­ne­go dzia­da, pod­pie­ra­ją­ce­go się kijem.

– I co? – za­py­tał bez zbęd­nych grzecz­no­ści. – Na­mie­rza­ją?

Wasyl od­rzu­cił z głowy kap­tur i, za­miast od­po­wie­dzieć, wszedł do kuch­ni i usiadł na ku­frze.

– Gdzie Lena? Co z Er­ne­stem?

– Lena w swo­jej izbie, chyba śpi. Er­nest bez­piecz­ny, sta­ram się go przy­go­to­wać. Coś nam grozi?

– Wsa­dzi­li Bułę do wi­rów­ki punk­to­wej.

Teo­dor wle­pił wy­trzesz­czo­ne oczy w Wa­sy­la i pra­wie na­tych­miast zmru­żył je, jakby my­śląc o czymś in­ten­syw­nie. Po czym twarz jego przy­bra­ła wyraz po­gar­dy i po­bła­ża­nia.

– Prze­cież to im zaj­mie ja­kieś…

– Wsz­cze­pi­li mu wą­chacz i prze­sta­wi­li wi­rów­kę na dzie­siąt­ki mi­nu­to­we – prze­rwał Wasyl z po­waż­ną miną.

Teraz Teo­dor ska­mie­niał.

– Taaak… to jest nadal szmat czasu. Chyba że…

– …będą mieli szczę­ście – do­koń­czył Wasyl. – Ja już dawno prze­sta­łem wie­rzyć w ra­chu­nek praw­do­po­do­bień­stwa.

– To co ro­bi­my?

– Cze­ka­my. Będę miał oczy sze­ro­ko otwar­te. W razie czego jest plan ewa­ku­acji.

– A plan kontr­ata­ku?

– O tym po­ga­da­my póź­niej – Wasyl spra­wiał wra­że­nie czło­wie­ka, który wie, co mówi, a swoje słowa za­wsze po­twier­dza czy­nem. – Masz coś zjeść?

Ad­wo­kat ro­zej­rzał się po kuch­ni bez­rad­nie.

– Wiesz co? Obu­dzę chyba Lenę.

 

– Wasza emi­nen­cjo… – męż­czy­zna skło­nił głowę i cze­kał na przy­zwo­le­nie, by wy­łusz­czyć spra­wę, z jaką przy­szedł. Ten, do któ­re­go się zwra­cał, stał na tle wiel­kie­go okna bal­ko­no­we­go. Świa­tło wpa­da­ją­ce zza jego ple­ców do mrocz­ne­go ga­bi­ne­tu two­rzy­ło wokół niego po­świa­tę, niby au­re­olę wokół głowy świę­te­go. Resz­ta po­sta­ci była je­dy­nie kon­tu­rem wy­peł­nio­nym czar­nym tłem.

– Czy mam się cie­szyć, że cię widzę? Ostat­nio nie mie­wasz dla mnie do­brych wie­ści, synu. – Głos go­spo­da­rza był głę­bo­ki i silny, lecz zdra­dzał za­awan­so­wa­ny wiek. Gość moc­niej wsparł się na ko­stu­rze, jakby słowa te przy­gnio­tły go swym cię­ża­rem.

– Pod­ję­li­śmy po­szu­ki­wa­nia przy za­sto­so­wa­niu naj­no­wo­cze­śniej­szych tech­nik, o ja­kich wróg nie ma po­ję­cia. Jesz­cze jakiś ty­dzień i…

– To samo mó­wi­łeś ostat­nio.

– To praw­da, jed­nak teraz…

– Chcę usły­szeć kon­kre­ty, nie obiet­ni­ce! – Kar­dy­nał pod­szedł do wiel­kie­go krze­sła. Od­su­nął je z wy­sił­kiem i za­siadł za ogrom­nym dę­bo­wym biur­kiem. Czerń po­wo­li prze­cho­dzi­ła w pur­pu­rę, gdy świa­tło z ze­wnątrz zmie­nia­ło kąt pa­da­nia. – Pa­mię­taj, że za­ufa­łem ci. Nie każ mi my­śleć, iż po­peł­ni­łem błąd. Ja nie mogę po­peł­niać błę­dów.

– Za­pew­niam Waszą emi­nen­cję, że to nie był błąd. Moja ko­lej­na wi­zy­ta ura­du­je Was.

– Grasz ry­zy­kow­nie. Wy­star­czy­ło uni­ce­stwić gen, który mie­li­śmy w ręku. Ty upar­łeś się, że to oka­zja, by wy­eli­mi­no­wać rów­nież in­ku­ba­tor. Prze­ko­na­łeś mnie. Teraz nie mamy ani jed­ne­go, ani dru­gie­go.

– Usu­nię­cie genu od­da­li­ło­by je­dy­nie nie­znacz­nie w cza­sie to, co nie­unik­nio­ne. Mając do dys­po­zy­cji ponad sześć mi­liar­dów obiek­tów, można być pew­nym, że ist­nie­je jesz­cze kilka speł­nia­ją­cych kry­te­ria. Ewo­lu­cja dzia­ła sys­te­ma­tycz­nie, lecz po­wol­nie. Daje im zbyt wiele czasu, nim wy­ru­gu­je błędy, nawet tak po­waż­ne.

– Pa­mię­taj, że ewo­lu­cja to na­rzę­dzie Pana. Jego kry­ty­ka jest bluź­nier­stwem!

– Wy­bacz, Ojcze. W każ­dym razie usu­nię­cie in­ku­ba­to­ra cof­nę­ło­by ich o ponad pięć­set lat.

– Tym­cza­sem moż­li­we, że gdzieś po­śród pod­wy­mia­rów błą­ka­ją się za­ka­żo­ne bę­kar­ty! Ileż czasu mi­nę­ło! – Emi­nen­cja ze­rwał się ner­wo­wo z fo­te­la i za­czął prze­cha­dzać po ga­bi­ne­cie. Gość nie ode­zwał się – wolał od­cze­kać, aż emo­cje nieco opad­ną. – Prze­cież ona mogła mieć już dwa mioty. Jeśli były mno­gie, nie­wy­klu­czo­ne, że mają stad­ko, które, wpusz­czo­ne w ma­chi­nę, za­krzy­wi prze­bieg ewo­lu­cji. I co, jak się potem tego po­zbę­dzie­my? Eks­ter­mi­na­cja na ma­so­wą skalę? Żeby po­zbyć się ka­tar­skich „do­sko­na­łych” po­trzeb­na była kru­cja­ta. Dziś to nie do po­my­śle­nia.

– Nie wrócą żywi.

– Trak­tuj­my to jako osta­tecz­ność. Wy­star­czy, że zo­sta­ną wy­ste­ry­li­zo­wa­ni.

– Tak bę­dzie.

– Po­wta­rzam – nie chcę sły­szeć obiet­nic. Gdy przyj­dziesz na­stęp­nym razem, chcę, byś rzekł; „Ojcze, za­gro­że­nie mi­nę­ło”.

– Zro­zu­mia­łem.

– Idź już. I nie przy­chodź w dzień. Zbyt wielu świad­ków.

Gość skło­nił się po­now­nie i wy­co­fał ku drzwiom. Wy­cho­dząc, rzu­cił krót­kie słowa po­że­gna­nia i na­cią­gnął na głowę kap­tur. Kar­dy­nał znów za­siadł za biur­kiem i ukrył twarz w dło­niach, łok­cia­mi opie­ra­jąc się o blat. My­ślał. Po­trze­ba roz­wią­zań al­ter­na­tyw­nych. Na­le­ży się za­bez­pie­czyć.

 

Wto­rek to dzień tar­go­wy. Er­nest usta­wił swój wóz na­peł­nio­ny ziem­nia­ka­mi przy ścia­nie sy­na­go­gi i, opar­ty dupą o jego koło, ob­ser­wo­wał ze znu­dze­niem ludz­kie mro­wi­sko. Kli­mon­tów ki­piał po­ran­nym wrząt­kiem za­ku­pów, par­ska­niem koni, krzy­kiem tar­gu­ją­cych się chło­pów i uja­da­niem psów. Ale ten zgiełk nie wzru­szał Er­ne­sta. Jego myśli za­nu­rzo­ne były w zu­peł­nie innym sosie. Ten sos przy­pra­wio­ny był szczyp­tą rzęs Leny, solą jej uśmie­chu, ma­je­ran­kiem jej spoj­rze­nia. My­ślał o tym jed­nym, je­dy­nym razie, kiedy spo­tkał się z nią sam na sam. I o sło­wach, które od niej wtedy usły­szał i w któ­rych sens wie­rzył bez­kry­tycz­nie przez cały czas. Czuł to całym sobą, nawet zanim je usły­szał, wie­dział o tym od za­wsze – ona i on mają ze sobą wię­cej wspól­ne­go niż to, że miesz­ka­ją w jed­nej wsi. I jest coś bar­dzo waż­ne­go, co muszą zro­bić razem. Wie­dział też pod­świa­do­mie, że nie jest na tym świe­cie po to, żeby prze­żyć życie. Czuł to od za­wsze każdą ko­mór­ką swo­je­go ciała – przyj­dzie ten czas, ta chwi­la, kiedy bę­dzie mu­siał coś zro­bić, coś ta­kie­go, czego w tej chwi­li jego wy­obraź­nia nie jest w sta­nie objąć.

– Dzień dobry! – z za­my­śle­nia wy­rwał go zna­jo­my głos. Pod­niósł głowę i zo­ba­czył ad­wo­ka­ta Kosę w to­wa­rzy­stwie wę­drow­ne­go dzia­da. – Jak in­te­re­sy, Er­ne­ście?

Nie od­po­wie­dział. Spoj­rzał w twarz czło­wie­ka przy­by­łe­go z Kosą i od razu miał pew­ność, że już go kie­dyś wi­dział. Moż­li­we, że we śnie, albo kiedy był mały, bo wspo­mnie­nie było bar­dzo mgli­ste. Teo­dor ro­zej­rzał się ner­wo­wo po tar­go­wi­sku, chrząk­nął i po­wie­dział ci­chym, kon­spi­ra­cyj­nym gło­sem:

– Pa­mię­tasz, Er­ne­ście, mó­wi­łem ci o lu­dziach stam­tąd… o „tych" lu­dziach. Pa­mię­tasz?

– Tak – od­po­wie­dział Guzik i znów wró­ci­ły do niego dziw­ne ob­ra­zy ze snów. Wie­dział o „tych" lu­dziach na długo przed­tem, wie­dział o nich, zanim Kosa go prze­strzegł przed nimi. Dla­te­go od razu mu uwie­rzył.

– Jeden z nich jest tutaj, gdzieś nie­da­le­ko. Szuka cię.

– Dla­cze­go nie może mnie zna­leźć?

– Wasyl mu to utrud­nia – ad­wo­kat spoj­rzał krót­ko na dzia­da, który z nim przy­szedł. – Ale nie może go po­wstrzy­my­wać w nie­skoń­czo­ność. Mu­si­my dzia­łać, je­steś go­to­wy?

– Tak. Co mam zro­bić?

– Przyjdź o pół­no­cy na cmen­tarz.

Er­nest po­ki­wał głową ze zro­zu­mie­niem, tak jakby nie spo­dzie­wał się usły­szeć ni­cze­go in­ne­go. Spoj­rzał w oczy Teo­do­ra Kosy i nagle coś od­blo­ko­wa­ło się w jego umy­śle. Po­czuł się tak, jak po szklan­ce bim­bru.

– A Mo­ni­ka? – za­py­tał. – Obie­caj mi, że kiedy to wszyst­ko się skoń­czy, wró­ci­my po nią.

– Obie­cu­ję.

Dwie nie pa­su­ją­ce do sie­bie po­sta­cie od­kle­iły się od wozu z ziem­nia­ka­mi i wto­pi­ły w jar­marcz­ny zgiełk. Sy­na­go­ga mil­cza­ła dum­nie nad pla­cem tar­go­wym, wchła­nia­jąc w sie­bie ko­lej­ną por­cję hi­sto­rii pew­nej ko­smicz­nej rasy, któ­rej na imię ludz­kość.

 

– A coś ty się tak od­pi­co­wał, stary?! – Mo­ni­ka była wy­raź­nie zdu­mio­na. – Czyś ty zdur­niał do resz­ty? W tym chcesz iść na pa­stwi­sko?

– Idę naj­pierw do ko­ścio­ła – ze­łgał na po­cze­ka­niu Er­nest. Od­wró­cił szyb­ko twarz, bo wie­dział, że gdy kła­mie, czer­wie­ni się jak burak. Ech, ta Mo­ni­ka! Za­wsze musi wejść w drogę, kiedy nie po­trze­ba.

– Ty do ko­ścio­ła? Dziś?? Oj, Er­nest, jak już kła­miesz, to cho­ciaż z sen­sem. Za głu­pią mnie masz?

– Ga­dasz, babo, a nic nie ro­zu­miesz. Obie­ca­łem Pam­buc­ko­wi, że jak do­brze za­ro­bię na targu, to mu oso­bi­ście po­dzię­ku­ję. I na tacę dam. To spra­wa ho­no­ru. Ale co wy, baby, mo­że­cie o tym wie­dzieć.

– Już ja cię znam i nie wie­rzę w ani jedno słowo. Pa­trz­cie go, jaki bo­gacz się zna­lazł! Le­d­wie gro­sza skub­nął, a już pi­niędz­mi sza­sta.

– Na cel zboż­ny dam. W in­ten­cji, co by dia­bły po­szły won z na­szej wsi.

Zda­wa­ło się, że ten ar­gu­ment tra­fił Mo­ni­ce do ro­zu­mu, bo nic nie od­po­wie­dzia­ła. Po­nie­waż jed­nak ostat­nie słowo mu­sia­ło być jej, po chwi­li do­da­ła:

– I niech cię za­bio­rą ze sobą, będę miała świę­ty aniel­ski.

Po­bur­cze­li jesz­cze przez chwi­lę na sie­bie, nim Er­nest wy­szedł. Pa­mię­tał, by za­brać ze sobą to­bo­łek. Nie tylko dla­te­go, by nie wzbu­dzić po­dej­rzeń mał­żon­ki. Nie wie­dział wszak, jaka droga go czeka. Coś go ści­snę­ło w sercu, gdy, będąc na po­dwó­rzu, usły­szał z cha­łu­py śpiew Mo­ni­ki.

 

Gęsi za­wo­dzą

Kacz­ki za­wo­dzą

Ucie­kaj dziew­czy­no

Bo cię po­bo­dzą

 

Za­mknął furt­kę i wy­szedł na drogę. Za­trzy­mał się za drze­wem, do któ­re­go przy­lgnął jak jaki szpieg i po­pa­trzył za sie­bie na go­spo­dar­stwo. Przy­glą­dał się tak przez pe­wien czas, czy aby Mo­ni­ka nie po­sta­no­wi­ła go śle­dzić, jak to nie­raz miała w zwy­cza­ju. Prze­ko­naw­szy się, że nie wy­szła z cha­łu­py, ru­szył w stro­nę ko­ścio­ła. Po­my­ślał bo­wiem, że to dobry po­mysł, by prze­cze­kać tam jak naj­dłu­żej. Prze­cież do pół­no­cy był jesz­cze szmat czasu. Nie uszedł jed­nak da­le­ko, gdy usły­szał za sobą głos Ze­nu­sia.

– Hej, Ernik, a coś ty się tak od­pi­co­wał?!

„Jak nie urok to sracz­ka” – po­my­ślał Er­nest. Jak trze­ba coś za­ła­twić po cichu, to za­wsze ja­kieś kłody pod nogi wlezą. Er­nest do­szedł do wnio­sku, że po­rów­na­nie Mo­ni­ki i Ze­nu­sia z kło­da­mi jest bar­dzo traf­ne. Fakt ten zła­go­dził nieco jego gniew.

– Nikuś, pój­dziem do Żyda?

– Do ko­ścio­ła idę.

– Nie chrzań. Chodź, na­pi­je­my się.

– Do czego ty mnie na­ma­wiasz? Żebym za­miast do ko­ścio­ła, po­szedł do karcz­my? Dia­beł już za­cie­ra brud­ne łap­ska! A anie­li się smut­ku­ją.

– Daj już pokój z tym ko­ścio­łem. Prę­dzej uwie­rę, że do Leny chcesz się za­kraść. Wy coś się chyba macie k sobie…

– Ale naj­wy­żej na kie­lon­ka – Er­nest po­sta­no­wił szyb­ko urwać nie­bez­piecz­ny temat.

– No jasne, wy­pi­je­my po kie­lon­ku, po­ga­da­my i star­czy. Bę­dzie ci cie­plej na pa­stwi­sku. – Zenuś ucie­szył się nie­po­mier­nie. – Wiesz co, Nikuś? – Zro­bił słod­kie oczka. – tylko że u mnie ostat­nio tro­chę kru­cha­wo z mie­dzia­ka­mi. Nie po­sta­wił­byś?

Ostat­nio, aku­rat! Po­wie­dział­by, że za­wsze, to cho­ciaż by nie ze­łgał. Er­nest uznał, że tro­chę al­ko­ho­lu nie za­szko­dzi, a może nawet przy­da się dla ku­ra­żu.

– Dobra, dobra, po­sta­wię. Ale tylko po jed­nym!

– Tylko po jed­nym!

Za­wró­ci­li i po­szli drogą w stro­nę karcz­my. W tym samym mo­men­cie w krza­kach na brze­gu po­bli­skie­go stawu, po­śród stada wy­le­gu­ją­cych się gęsi wsz­czę­ty zo­stał nie­spo­dzie­wa­ny rej­wach. Gęsi roz­bie­gły się z gło­śnym skrze­kiem i sy­cze­niem, prze­stra­szo­ne na­głym po­ja­wie­niem się ob­ce­go czło­wie­ka. To wła­śnie słowo naj­le­piej pa­su­je do sy­tu­acji: po­ja­wie­nie się. Czło­wiek ten nie przy­szedł w nad­brzeż­ne krza­ki, nie wy­nu­rzył się z męt­nej wody, nie spadł z ro­sną­cej nad sta­wem wierz­by, on po pro­stu za­czął być tu i teraz, sa­piąc i roz­glą­da­jąc się ner­wo­wym wzro­kiem do­ko­ła. Był duży, łysy i miał krót­ką szyję. Jego małe oczka na­kra­pia­ły punk­ci­ka­mi uwagi naj­bliż­szą oko­li­cę jak chma­ra głod­nej sza­rań­czy. Po chwi­li prze­stał sapać, ode­tchnął głę­bo­ko, jakby sta­rał się osta­tecz­nie uspo­ko­ić i za­czął grze­bać w płó­cien­nej tor­bie, którą miał prze­wie­szo­ną przez ramię. Wy­cią­gnął coś w ro­dza­ju świń­skie­go ryjka, tyle że mniej­sze­go (jakby to był ryjek pro­sia­ka) i za­koń­czo­ne­go cien­ką sre­brzy­stą wtycz­ką w kształ­cie żądła. Na­ma­cał gru­by­mi pa­lu­cha­mi jakiś szcze­gól­ny punkt w pod­sta­wie swo­jej kan­cia­stej czasz­ki i we­tknął tam wtycz­kę, krzy­wiąc się i przy­my­ka­jąc oczy. Stał w bez­ru­chu przez długą chwi­lę, spra­wiał wra­że­nie kogoś roz­ko­szu­ją­ce­go się ciszą i za­pa­chem na­tu­ry. Nagle skóra na jego twa­rzy za­dy­go­ta­ła ga­la­re­tą obu po­licz­ków. Brwi zbie­gły się w jeden na­je­żo­ny grzbiet wście­kłe­go psa, a małe oczka otwo­rzy­ły się jak oczy lu­na­ty­ka.

 

– Ernik! Ale jak­byś tak grzań­ca przed nocką wy­sior­bał, to by cię i wilcy w więk­siej­szym re­zo­nie mieli! A tak już od serca ci rzek­nę, że i mnie jakiś chłód po ko­ściach łazi. Musi być, od tych mgłów!

Er­nest wes­tchnął i spoj­rzał na zegar wi­szą­cy nad głową sta­re­go Żyda, który wy­cie­rał brud­ną szma­tą ladę wy­szyn­ku. Przy­su­nął bli­żej sie­bie to­bo­łek.

– Ale po jed­nym! – po­wie­dział, uno­sząc wska­zu­ją­cy palec.

Żyd, czuj­ny jak żaba po­lu­ją­ca na muchy, pod­sko­czył ze zro­zu­mia­łą przy tym szyb­ko­ścią ża­bie­go ję­zo­ra. Roz­gar­nął po­ła­mi cha­ła­tu za­wie­si­nę gę­ste­go dymu z fajek i skrę­tów, wy­peł­nio­nych ty­to­niem naj­po­dlej­sze­go ga­tun­ku. Er­nest za­dys­po­no­wał dwa grzań­ce, a kiedy cha­łat od­pły­nął w fa­lach wrza­wy, kurzu i smro­du, po­chy­lił się do Ze­nu­sia i po­wie­dział cicho:

– Zenuś, słu­chaj ty. Jakby co, no wiesz… wilcy by mnie ze­żar­li, czy coś…

– Eee! Ga­dasz!

– Cicho, Zenuś. Cicho. Jakby co, bo wiesz, nigdy nic nie wia­do­mo… I co tam Pan­bu­cek komu na­szy­ko­wał. To ty miej ba­cze­nie na Mo­ni­kę. Obie­cu­jesz?

Zenuś po­wiódł wy­cze­ku­ją­cym spoj­rze­niem po za­ka­mar­kach kar­czem­nej izby i, nie do­strze­ga­jąc ni­g­dzie su­ną­ce­go ku nim Żyda, po­ki­wał głową.

– Noo… taaa. Co by nie?

Drzwi karcz­my otwo­rzy­ły się i sta­nął w nich czło­wiek z płó­cien­ną torbą. Er­nest zdrę­twiał, kiedy zo­ba­czył jego twarz. „Ja go znam!” – po­my­ślał. Wstał, sam nie wie­dząc po co i wpa­try­wał się w kan­cia­stą po­stać tkwią­cą w otwo­rze drzwi, jak świę­ty w ra­mach ob­ra­zu. W tej samej chwi­li z ukry­te­go w cie­niu zydla sto­ją­ce­go w kącie pod­nio­sła się po­stać w li­chym worze z kap­tu­rem. Wnę­trze karcz­my wy­peł­ni­ła na chwi­lę mlecz­na za­wie­si­na, gęst­sza kil­ka­kroć od wi­szą­ce­go w niej dymu. To ostat­nia rzecz jaką pa­mię­tał Er­nest po prze­bu­dze­niu.

 

cdn wkrót­ce

Koniec

Komentarze

Jest mi nie­zmier­nie przy­kro, gdyż zmę­czo­ny na­rząd wzro­ku od­mó­wił dal­szej współ­pra­cy. Jed­no­cze­śnie bar­dzo się cie­szę, bo ów obie­cał zre­ge­ne­ro­wać się do jutra. Tak więc lek­tu­rę, prze­rwa­ną bru­tal­nie po za­po­zna­niu się z jedną trze­cią opo­wie­ści, je­stem zmu­szo­na prze­ło­żyć na nie­dziel­ne po­po­łu­dnie. Do tego czasu będę trwać w ner­wo­wym wy­cze­ki­wa­niu, z ci­sną­cym się na usta py­ta­niem – co dalej?

Tfur­co, wiedz­cie – Ty i Współ­au­tor Andro, że Wasz Er­nest Guzik, na razie, sza­le­nie przy­padł mi do gustu. ;-D

Gdyby ci, któ­rzy źle o mnie myślą, wie­dzie­li co ja o nich myślę, my­śle­li­by o mnie jesz­cze go­rzej.

Cie­ka­wie się za­po­wia­da, ale SF to ra­czej nie widzę. Bę­dzie póź­niej?

Naj­pierw zo­stał bru­tal­nie obu­dzo­ny pi­skli­wym dźwię­kiem te­le­fo­nu, na­mó­wio­ne­go dzień wcze­śniej kla­wi­sza­mi na to, żeby pisz­czał o świ­cie. A potem kopał po chod­ni­ku mo­re­lo­wy ka­my­czek w dro­dze na przy­sta­nek.

W pierw­szej chwi­li po­my­śla­łam, że to te­le­fon kopał.

Zin­ten­sy­fi­ko­wał przy tym czę­sto­tli­wość wy­rzu­ca­nych z sie­bie wul­ga­ry­zmów

Czy czę­sto­tli­wość może być in­ten­syw­na? Mniej lub bar­dziej?

Wresz­cie prze­kra­cza próg chaty, prze­cho­dzi dwoma kro­ka­mi przez sień i, wkro­czyw­szy do kuch­ni, przy­sia­da na ku­frze, tak jak zwy­kle to robi, wra­ca­jąc ran­kiem z pa­stwi­ska.

Po­wtó­rze­nie.

Er­nest usta­wił swój wóz na­peł­nio­ny ziem­nia­ka­mi przy ścia­nie sy­na­go­gi i, opar­ty dupą o jego koło

Hmmm. Na­praw­dę ten wóz miał koła jak trak­tor?

Bab­ska lo­gi­ka rzą­dzi!

Fin­klo, dzię­ku­ję za uwagi. Co do SF, to obie­cu­ję, że bę­dzie coraz wię­cej. Ale urzą­dze­nie zwane “wą­cha­czem” na łbie Buły to już SF :) Inna spra­wa, że mia­łem po­tęż­ny dy­le­mat, czy wy­brać ten ga­tu­nek, czy po pro­stu “Inne”, bo hi­sto­ria ucie­ka poza stan­dar­dy.

 

re­gu­la­to­rzy – rów­nie ner­wo­wo będę wy­cze­ki­wać two­ich uwag :)

@t­fur­co i an­da­ro, obec­ny scy­zo­ry­ku spod Kielc

Prze­czy­ta­łem na razie pierw­szy roz­dział. Z po­cząt­ku tro­chę prze­szka­dza­ła mi taka jakaś non­sza­lanc­ka ma­nie­ra w pro­wa­dze­niu nar­ra­cji. Ale szyb­ko za­czą­łem ją to­le­ro­wać, mało tego za­ak­cep­to­wa­łem ją, a nawet po­wiem, że nada­ła ona spe­cy­ficz­ne­go i od­po­wied­nie­go do hi­sto­ri cha­rak­te­ru.

 

Co do fa­bu­ły, to po jed­nym roz­dzia­le mam chyba tylko py­ta­nia. Na razie  rzek­nę tylko, że teraz już chyba nigdy obo­jęt­nie nie przej­dę obok wy­rzu­co­ne­go pu­deł­ka po bu­tach…

;-)

A na po­waż­nie, to fa­bu­ła nie wy­glą­da mi na zbyt… am­bit­ną. To lekka lek­tu­ra na nie­dziel­ne po­po­łu­dnie. Chyba, że się mylę?

 

Jedno py­ta­nie: Ile to ma roz­dzia­łów?

 

Po­zdra­wiam!

"Przy­sze­dłem ogień rzu­cić na zie­mię i jakże pra­gnę ażeby już roz­go­rzał" Łk 12,49

Prze­czy­ta­łem całe pięć roz­dzia­łów ( w nocy, będąc w pracy, ko­rzy­sta­jąc z te­le­fo­nu – zatem – dia­bel­nie wcią­ga­ją­ce). Opo­wieść istot­nie na po­cząt­ku spra­wia wra­że­nie nieco in­fan­tyl­nej hi­sto­ii blo­ko­wi­sko­wo – spo­łecz­nej, ale to pozór jeno. Póź­niej robi się zde­cy­do­wa­nie cie­ka­wiej, ta­jem­ni­czo, wie­lo­wąt­ko­wo… i am­bit­nie.

Ta non­sza­lanc­ka i cha­otycz­na, dzia­ła­ją­ca na gra­ni­cy błędu ma­nie­ra nar­ra­cyj­na, nie tylko bawi i na­da­je spe­cy­ficz­ny kli­mat, ale też umoż­li­wia two­rze­nie na­praw­dę in­te­re­su­ją­cych i pięk­nych kon­struk­tów sty­li­stycz­nych.

Jeśli w przy­szło­ści nie doj­dzie do ka­ta­stro­fy (to jest fa­bu­ła się nie ze­bz­du­rzy, styl nie spe­try­fi­ku­je, a bo­ha­te­ro­wie nie wy­ja­dą na urlop do lasu se­kwo­jo­we­go), to mamy do czy­nie­nia z jed­nym z naj­cie­kaw­szych tek­stów.

Dla pod­kre­śle­nia wagi moich słów, Si­łacz pal­nie pię­ścią w stół!

Och, jak milo czy­tać takie ko­men­ta­rze :) Co do dłu­go­ści, to to ma 15 roz­dzia­łów i po­dzie­li­łem na 3 od­cin­ki. Dziś wrzu­cę drugi.

Do­pie­ro dziś mo­głam po­znać dal­sze losy Er­ne­sta Gu­zi­ka i co tu dużo mówić, faj­nie się to czyta. Po­nie­waż to za­le­d­wie jedna trze­cia opo­wie­ści, wo­la­ła­bym wy­po­wie­dzieć się kiedy prze­czy­tam ca­łość.

 

Misiu, ser­dusz­ka, kwia­tek, twarz…Misio, ser­dusz­ka, kwia­tek, twarz

 

No, wła­śnie cze­kam na jed­ne­go pana, który zna­lazł moją pa­czusz­kę.No, wła­śnie cze­kam na jed­ne­go pana, który zna­lazł moją pa­czusz­kę.

Nie upie­ram się jed­nak, al­bo­wiem Er­nest mógł po­wie­dzieć . ;-)

 

…sta­ra­jąc się za­ta­mo­wać le­ją­ce się z oczu stru­gi łez. – Pro­po­nu­ję: …sta­ra­jąc się za­ta­mo­wać pły­ną­ce z oczu stru­gi łez.

 

Po­smut­niał i moc­niej na­krył się kocem… – Wo­la­ła­bym: Po­smut­niał i szczel­niej na­krył się kocem

 

Za­czął po­wo­li go­dzić się ze swoim losem.Za­czął po­wo­li go­dzić się z losem.

Czy mógł go­dzić się z cu­dzym losem? ;-)

 

Nie martw się, Er­ne­ście – po­wie­dzia­ła swoim spo­koj­nym gło­sem. – Czy mogła mówić cu­dzym gło­sem? ;-)

 

Ka­za­ła mu wszyst­ko prze­my­śleć i jutro do­sta­nie ostat­nią szan­sę. – Czy nie po­win­no być: Ka­za­ła mu wszyst­ko prze­my­śleć i do­da­ła, że jutro do­sta­nie ostat­nią szan­sę.

 

wpił wy­cze­ku­ją­cy wzrok w przy­by­sza. – …wbił wy­cze­ku­ją­cy wzrok w przy­by­sza.

 

Wsu­nął nos mię­dzy te bo­skie kształ­ty i po­chła­niał jej ró­ża­ny za­pach.Wsu­nął nos mię­dzy te bo­skie kształ­ty i po­chła­niał ich ró­ża­ny za­pach.

 

żali pięk­nej po­li­cjant­ki… – …żalów pięk­nej po­li­cjant­ki

 

…lekko po­py­cha­ny, dro­bił ma­leń­kie krocz­ki jak gej­sza. – Co to są krocz­ki jak gej­sza? ;-)

lekko po­py­cha­ny, dro­bił ma­leń­kie krocz­ki, jak gej­sza.

 

Sły­szał jak ktoś krzy­czał, że chce go roz­szar­pać na strzę­py, a resz­ta tłumu wtó­ro­wa­ła mu z apro­ba­tą. – Wo­la­ła­bym: Sły­szał jak ktoś krzy­czał, że chce roz­szar­pać go na strzę­py, a resz­ta tłumu wtó­ro­wa­ła z apro­ba­tą.

 

…ale wciąż czuł się nie­pew­ny co do swo­jej przy­szło­ści. – Wo­la­ła­bym: …ale wciąż czuł nie­pew­ność, co do swo­jej przy­szło­ści.

 

…za­czął ło­mo­tać z całej siły w drzwi. Szar­pał klam­kę, na­pie­rał na drzwi całym cia­łem… – Po­wtó­rze­nie.

 

Zo­ba­czył żonę, le­żą­cą bez tchu na dy­wa­nie w sa­lo­nie w oto­cze­niu por­ce­la­no­wych skraw­ków. – Wo­la­ła­bym: Zo­ba­czył żonę w sa­lo­nie, le­żą­cą bez tchu na dy­wa­nie, po­śród por­ce­la­no­wych sko­ru­pek.

 

Może her­ba­ty z im­bi­rem? – Er­nest za­prze­czył, mimo że chęt­nie na­pił­by się jej z por­ce­la­no­wej fi­li­żan­ki… – Wo­la­ła­bym: Może her­ba­ty z im­bi­rem? – Er­nest po­dzię­ko­wał/ od­mó­wił

 

Bę­dzie oka­zja, to się jej za­py­ta­my…Bę­dzie oka­zja, to za­py­ta­my

 

Czy­tał je, jakby pierw­szy raz wi­dział swoją wi­zy­tów­kę na oczy. – Wy­star­czy: Czy­tał je, jakby pierw­szy raz wi­dział swoją wi­zy­tów­kę.

 

Ko­bie­ty ani drgnę­ły, zu­peł­nie jakby ota­cza­ją­cy je świat omi­jał je łu­kiem cza­so­prze­strze­ni.Ko­bie­ty ani drgnę­ły, zu­peł­nie jakby ota­cza­ją­cy świat omi­jał je łu­kiem cza­so­prze­strze­ni.

 

Trud­no, mu­si­my cze­kać. I tak będą mu­sie­li wró­cić – nie mają sa­mi­cy. – Pro­po­nu­ję: Trud­no, trze­ba cze­kać. I tak będą mu­sie­li wró­cić – nie mają sa­mi­cy.

 

Wresz­cie prze­kra­cza próg chaty, prze­cho­dzi dwoma kro­ka­mi przez sień i, wkro­czyw­szy do kuch­ni…Wresz­cie prze­stępuje próg chaty, dwoma kro­ka­mi po­ko­nu­je sień i, wszedł­szy do kuch­ni

 

Za­sia­da za sto­łem i sior­bie pierw­szy haust go­rą­cej zupy, nie cze­ka­jąc na chleb. – Haust, to duży łyk na­po­ju. Zupę jemy łyżką, więc o hau­ście ra­czej nie ma mowy. No, chyba że jadł cho­chlą. ;-)

Pro­po­nu­ję: Za­sia­da za sto­łem i sior­bie pierw­szą łyżkę go­rą­cej zupy, nie cze­ka­jąc na chleb.

 

…by wy­łusz­czyć spra­wę, z jaką przy­szedł. – …by wy­łusz­czyć spra­wę, z którą przy­szedł.

 

Ty do ko­ścio­ła? Dziś?? – Sta­wia­my jeden znak za­py­ta­nia. W uza­sad­nio­nych wy­pad­kach, trzy. Nie sta­wia­my dwóch zna­ków za­py­ta­nia.

 

Obie­ca­łem Pambuc­ko­wi, że jak do­brze za­ro­bię na targu… – Li­te­rów­ka.

Gdyby ci, któ­rzy źle o mnie myślą, wie­dzie­li co ja o nich myślę, my­śle­li­by o mnie jesz­cze go­rzej.

Nowa Fantastyka