- Opowiadanie: klapaucyusz - Twierdza

Twierdza

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Twierdza

Twierdza

 

Sarkofag wydał z siebie odgłos, jakby cichego pierdnięcia, a z wnętrza wydobyła się para. Stary wysunął rękę, nie pozwalając mi się przybliżyć. Hipokrates przekręcił jakąś wajchę i wepchnął palec wskazujący do otworu, który ustąpił pod naciskiem. Coś błysnęło, niby ogień świętego Plancymona i kryształowy blok lodu zaczął topnieć powoli, nabierając ludzkich kształtów. Padłem na kolana i modliłem się żarliwie. Stary, gdy to zauważył, trzepnął mnie w głowę i pociągnął za kaptur w górę. We wnętrzu sarkofagu leżał człowiek. Jego twarz była biała jak śnieg, sądziłem że nie żyje. Lecz powoli ta bladość ustępowała, skóra nabierała różowej barwy. To był cud, tego byłem pewien. Chciałem zapytać starego, lecz kazał mi siedzieć cicho. Modliłem się teraz w duszy do świętego Trębiszona, by wspomógł swą mocą to przedziwne zjawisko. By ta cudowna istota odzyskała życie i przemówiła do nas.

 

Hipokrates skinął ręką, patrząc wymownie na starego. Podeszli obaj i wspólnymi siłami uchylili wieko. Poszło bardzo gładko, mógł tego dokonać jeden człowiek. Hipokrates przyłożył rękę do jego szyi, odwrócił się i przepełniony świętą pasją rzekł do nas:

– Żyje.

Stary sam teraz uklęknął, unosząc ręce w górę. Poszedłem jego śladem. Hipokrates oparł dłonie na naszych ramionach i pokiwał głową, mówiąc:

– Trzeba go zabrać do szpitala, jak najszybciej.

Chwyciliśmy we trzech sarkofag z żyjącym ciałem i opuściliśmy do pozycji poziomej, na małe kółeczka, które sterczały u jego spodu, a następnie zawieźliśmy do szpitala. I tam teraz leży.

 

– Podobno się już obudził.

– A co ty tam wiesz.

– Tak mówił brat Tencyt.

– Taak ?

– No. Myślisz że ty jeden masz informacje, bo stary dopuścił cię do sarkofagu ? Starożytny podobno żyje i już dzieli się swoją wiedzą. A może sam chcesz zapytać starego ?

– … Później.

 

– Młodzieży !! Obiad !

– Chodźmy.

 

 

Szerokie okno obszernie raczyło salkę promieniami słońca. Była skromna, mieściła jedno łóżko, taboret, szafę. Nie było tu żadnych skomplikowanych przyrządów, nad pomieszczeniem dominowała łagodna biel ścian i jasne, pastelowe barwy mebli. W tym otoczeniu kruczoczarne, rozczochrane włosy przykrytego kocem gościa zdawały się być czymś wulgarnym, wyzwaniem rzuconym cierpliwie budowanej harmonii.

 

Leżał z otwartymi oczami, zastygły, nieobecny. Nad łożem nachylał się stary, siwobrody człowiek w stroju przypominającym mnisi. Przyglądał mu się bacznie.

– Czy już się zbudziłeś, starożytny filozofie ? Przyjacielu ?

Filozof zamrugał powiekami i odetchnął nerwowo. Mruknął przeciągle do starca, zapewne upewniając się, że nie postradał głosu. Wreszcie, nie bez wysiłku, otworzył usta.

– Czy pan jest lekarzem ?? Gdzie ja jestem ?

Mnich nachylił się.

– Nie. Nie jestem lekarzem. Jestem opatem tego przybytku. Jak się czujesz ? Zwołaliśmy już kolegium, wszyscy czekają…

– K… kolegium ? – kruczoczarny zakrztusił się – co za kolegium ? Jestem w klasztorze ? – Obrócił nerwowo głowę. Za oknem malował się widok pokrytego lasem zbocza, na skraju którego stał drewniany wiatrak. Jego źrenice urosły do niezwykłych rozmiarów – Była jakaś wojna ?!?

Starzec wstał, widocznie chciał już rozprostować plecy. Obszedł łóżko wokół potrząsając rytmicznie głową, zatrzymał się na środku pomieszczenia i wbił wzrok w leżącego marszcząc z powagą czoło.

– Było wiele wojen. Bardzo wiele. Miliony ginęły. Od wojen, od głodu. Wiele się zdarzyło w trakcie twego snu. Wierzymy… – zamyślił się, starał się ostrożnie dobierać słowa – że pomożesz nam na nowo zbliżyć się do najwyższego. Jesteś jednym ze starożytnych, pierwszym, którego odnaleźliśmy – znów zrobił chwilę przerwy – …Ufamy ci.

Ku zdziwieniu opata słowa te nie uspokoiły chorego. Uniósł wysoko brwi, jakby chciał zebrać swym spojrzeniem więcej niż to możliwe, a jego pierś się wydęła. Stary oparł dłonie o ścianę i z niepokojem obserwował, jak jego gość pośród wycia i jęków zapytuje sam siebie, czy już oszalał.

Pragnął mu pomóc.

– Jest pan zdrów, tak przynajmniej twierdzi Hipokrates, nasz doktor nauk medycznych.

Widząc, że przerażenie nie znika z twarzy leżącego podszedł doń i dyskretnie złożył różaniec na poduszce. Popatrzył nań jeszcze raz badawczo.

– Czy mam wyjść !?

Gość uspokoił się nieco, koc znów unosił się płytko i rytmicznie.

– Który mamy rok ?

– Trzy tysiące czterdziesty szósty od narodzin naszego pana Jezusa Chrystusa.

Nieszczęśnik zaśmiał się bezgłośnie.

– Dziękuję, spróbuję dojść do siebie.

– Modlimy się za ciebie. Wszyscy.

Co mówiąc starzec skłonił się i opuścił salę. Minę miał nietęgą, chyba był zawiedziony.

 

– Skąd się biorą starożytni ?

– Ha, ha, głupie pytanie ! Ze starożytności się biorą, a skąd…

– Doobra, to jasne… ale…

– …No ?

– Mi chodzi… bo wiesz…

– Nie wiem.

– Bo… skąd się w ogóle bierze starożytność ? Czemu ona była, a nagle stał się nasz, nowy świat ?

– Nie nazywaj go tak.

– Jak ?

– Nie mów – nowy. Stary tego nie lubi.

– Czemu ? Przecież jesteśmy późniejsi, nowsi…

– Ale nie lubi. Może się boi. Nie mów mu tego, ale ja myślę, że to uprzedzenie. Oni… nazywali się nowymi.

– Zanim zostali starożytnymi ?

– No.

– Głupie. Poza tym nie rozumiem czemu jedna wojna przemieniła nowych w starych, a teraz jest wiele wojen i się nic nie zmienia.

– Jedna ? Masz na myśli Armaggedon ? Nie rozumiesz. Armaggedon miał… głębszy sens. Wojna była tylko jego… jakby powierzchownym przejarzeniem.

– Przejawem.

– …widzę, że słuchasz.

– Co mam nie słuchać ?

– A bo dzieciak jeszcze jesteś. A dzieciaki łatwo tracą koncentrację.

– Spadaj.

– Co to za zachowanie ?

– Sam jesteś dzieciak.

– Jestem starszy od ciebie.

– O, jaki ważny się znalazł.

– No już, nie obrażaj się.

– Wcale się nie obrażam. Idę, bo trawa mnie szczypie.

– Ha, ha ! Trawa go szczypie ! Dobra, chodźmy. Zimno się robi.

 

W głowie waliło tak, jakby ogromny, wewnętrzny zegar wybijał wszystkie stracone godziny. Próbował pozbierać wspomnienia i ułożyć je w jakąś spójną całość, lecz nie miał nawet siły myśleć. Zaciągnął się łapczywie. Ręka wciąż drżała. Żałował, że przemycił te papierosy. I tak będzie musiał rzucić, bo gdzie tu kupi jaką paczkę ? Gdzieś za ścianą, a może za całym ich rzędem, rozbrzmiewała chóralna, religijna pieśń. Zadrwił w duchu, że chciałby wracać do lodówy. Przecież to nonsens. Ale czy sen nie był lepszy od takiej prawdy ? Musi się skupić…

 

Nie, nie miał siły myśleć. Patrzył w otępieniu na masywną ścianę wykusza, o którą opierał nadwątlone podróżą ciało. Zamroczyło go na moment, wsparł się silniej, napinając przedramię. W uszach piszczało. A może to ci mnisi na czymś grają ? Trzeba wracać do łóżka. Jeszcze trochę.

 

– Dostojni mężowie ! – głos opata stopniowo narastał, jakby przełamując kolejne bariery, od starczej krtani, po harmider, jakim wypełniło się wnętrze kapitularza z chwilą jego otwarcia dla gości – Nie sądzę, bym musiał komukolwiek z was tłumaczyć sens naszego dzisiejszego spotkania ! Witam was zatem, mędrcy ze wszystkich stron naszego świata, oddając pokłon waszej wiedzy i pokorze. Musicie niestety uzbroić się w cierpliwość, gdyż człowiek, na którego czekamy, ledwie do nas przybył. Mamy obowiązek uszanować jego umysł i ciało… i dać mu odpocząć przed czekającą nas dyskusją.

Siwobrody usiadł i spuścił głowę, zatapiając się w ciszy i ogólnym skupieniu, które zapanowało za jego sprawą.

– Jak długo to potrwa ?

– Posłaliśmy już po starożytnego, wielebny Kleofasie.

Sala umilkła ponownie, wypełniając się setką drobnych, niesłyszalnych uwag, łączących tylko najbliższych sobie rozmówców. W narastającym powoli szumie dał się słyszeć nagle głos zimny, lecz uzbrojony w ton pełen godności:

– Wielebni ! – brodaty mężczyzna w średnim wieku miał wielki celtycki krzyż wytatuowany na czole – wiemy doskonale, że grzechem jest to spotkanie, jak i sama myśl o nim ! Rozejdźmy się już teraz, nim nasi bracia, którzy zbłądzili – uniósł dłoń na wysokość swej głowy i wystrzelił kilka razy palcem wskazującym w stronę siwobrodego – omamią nas widokiem tego, co pan nasz najwyższy u zarania świata nazwał czernią i ogniem ! Wiecie dobrze o kim mówię !

– Eremito !! – demonstrującym oburzenie był mnich zasiadający po prawicy siwobrodego. Nie powiedział nic ponadto i wrócił na swe tęgie, sosnowe krzesło, nie zaszczycając więcej jakąkolwiek uwagą człowieka, który teraz wbijał w niego wzrok, wykrzywiając swój krzyż celtycki.

– Bracia… – opat nie podniósł się tym razem, a uniósł jedynie wsparte na łokciach ręce, rozglądając się wokół z pokornym obliczem – poczekajmy… Skoro przybyliście tutaj, wykażcie się cierpliwością. Jakkolwiek by go nie oceniać, waga naszego spotkania wymaga wielkiej odpowiedzialności od nas wszystkich.

Liczni zebrani pokiwali ze zrozumieniem głowami. Człowiek po prawicy starego spojrzał wymownie w oczy wysokiego, łysego mężczyzny, ubranego w bawełniany sweter i otoczonego podobnymi sobie, świeckimi dostojnikami. Ten drgnął i odpowiedział wzrokiem pełnym nieufności.

 

Biblioteka była dość przestronna i zapewniała sporo intymności, bo każdy stół oddzielony był od innych regałem ciasno wypełnionym woluminami. Trwało znów chwilę nim pokonał wewnętrzne opory i chwycił do ręki okładkę kolejnej księgi. Miał już dość czytania tych bredni. W ciągu kilku ostatnich godzin otrzymał spory zastrzyk informacji, lecz niewiele potrafił z niego wyłowić. Starzec nie chciał powiedzieć mu wiele o przeszłości. „Była wojna, wiele wojen. Był głód i zarazy i niebo płonęło. Tak Pan karał ludzką pychę”. Stary idiota przypominał mu średniowieczny manuskrypt. Śmiać mu się chciało, że był to pewnie najlepiej wykształcony człowiek w okolicy. Ach, nie tak wyobrażał sobie przyszłość ! Lecz nie on jeden sobie winien. Czyż twórcy science-fiction, a nawet poważni futurolodzy nie mamili go obrazami nieprzerwanego trendu pchającego ludzkość do stanu nad podziw rozwiniętej cywilizacji ? Takiej, która zwycięża nieuleczalne choroby… Ale to nie tak miało być. Nie przeszło mu przez głowę, że będzie tkwił w tej lodówie prawie dziesięć wieków.

 

Ciekawostka. Same obrazki. Ale zaraz. Trzeba najpierw usystematyzować wiedzę, jaką zaczerpnął od starca i z kilku wcześniejszych rękopisów. Rojenia tego dziada przypominały zeznanie małego dziecka w sądzie. Na każde pytanie odpowiadał na miarę swej wiedzy, ale czy w ogóle rozumiał o co go pytano ? On: „Kiedy nastąpiło załamanie i początek regresu cywilizacyjnego ?” ,stary: ”Upadek waszej bluźnierczej postawy był długi i bolesny, nie skończył się na jednej wojnie czy pladze”, on: „Jak do tego doszło ?”, stary: ”Z łaski najwyższego, za sprawą nieuniknionej grozy”, on: „Kto z kim walczył ?”, tamten: „Zło ze złem. Tak zwyciężyło dobro”. I w koło Macieju. Teraz należało zagryźć wargi i coś z tego wywnioskować. Dziad… jak mu było… Konstantyn… czy ktoś poza nim mówił jeszcze w jego języku ? Próżna myśl, trzeba się zadowolić tym co jest. W którejś z kolei księdze odnalazł datę początku „Armaggedonu” – 2051 od narodzenia Chrystusa. Dalej było napisane, że trwał ponad sto lat. Co się wtedy wydarzyło ? Seria wojen światowych, czy lokalnych ? Szybki upadek starych mocarstw, czy też ich mozolna, bezpardonowa walka o surowce, kosztem reszty świata ? Zniszczenia wojenne, czy raczej załamanie gospodarcze, głód, katastrofa demograficzna ? Czy to ma jeszcze jakieś znaczenie ? Jedyne co dziś bezwzględnie przebija z tych wydarzeń to zwrot ideologiczny. Tylko ku czemu ? Co grozi mu najbardziej ? Ich prymitywizm, czy ich żarliwe oddanie dogmatom, których nie znał ? I czemu po tak przyjacielskim przywitaniu, po nazwaniu go filozofem, starzec określił jego epokę bluźnierczą i potraktował go jak mieszkańca krainy cienia ?

 

Grunt to się nie zrażać. Ba, może się tu pięknie urządzi. Z jego wiedzą… bluźnierstwo bluźnierstwem, a technologia, o jaką mają zamiar go prosić…

 

Okładka była grubsza od innych, kilka razy klejona z użyciem zapisanych wcześniej kart. Księga, nad którą tak się zamyślił, musiała być jedną z najstarszych w bibliotece. Brakowało strony tytułowej, ale pierwsze ilustracje narzucały skojarzenie ze średniowiecznym bestiariuszem. Oczom jego ukazał się wpierw gąszcz ludzkich postaci o zielonej skórze, często pozbawionych pojedynczych, a nawet kilku członków, wijących się w bólu i przerażeniu albo – na samym dole – martwych. U góry strony widniał rząd takich samych ludzi trzymających własne głowy, jakby zdjęte z karków. Na ich twarzach malował się strach i obłąkańcze niezrozumienie dla otaczającego ich, mrocznego świata przedstawionego, który wieńczył wielki, wypełniony fontanną ludzkiej krwi grzyb atomowy. Obraz ten wydał mu się równie beztreściwy i dziecinny, jak majaczenia Konstantego. Mogliby chociaż podać szacunkową liczbę ofiar !

 

Ale to był dopiero początek. Wpatrując się w kolejną stronicę żałował, że w poprzedniej ujrzał szczyt absurdu. Tym razem u dołu majaczyły sylwetki rozmodlonych ludzi, podczas gdy większość ilustracji zajmował wizerunek dwudziestowiecznego samolotu. Płomienie wydobywające się z jego dysz zlewały się z fantastycznie poskręcanymi jęzorami ognia, którego źródło ginęło za dolną granicą obrazu. Za sterami tej maszyny, w której rozpoznał amerykański myśliwiec F-16, siedziała istota o twarzy świni. Samolot upuszczał bombę, a ta była już szczytem wszystkiego. Miała okropne, rekinie zębiska, układające się w złowieszczy wyraz spazmatycznego śmiechu. Świński demon też bawił się setnie. Uniósł na chwilę głowę. Właściwie nie widział sensu brnięcia dalej, ale ciekawość w nim zwyciężyła.

 

Kolejny obraz również go zaskoczył. Rysowany mniej wprawną ręką, ale jednak dość przejrzysty. Parsknął. Znów nie brakło wizerunków ludzi, ale tym razem wszyscy byli w pozycji leżącej, z twarzą przyległą do niewidocznej ziemi. Po lewej, nieco nad nimi, widniała wielka sylwetka kruczoczarnej kobiety, strojnej w skórzane akcesoria typu sado-macho. W ręce dzierżyła wielki, czarny pejcz.

 

– To symbol upadku woli.

 

Chłopak go zaskoczył. Lub też – on sam siebie zaskoczył. Tak się dał wciągnąć obrazkowej historyjce, że nie zauważył młodego adepta tych bzdur, nachylającego się tuż nad nim. Więc i on mówi w jego języku !

 

– Mógłbyś mi pomóc… zrozumieć przesłanie tych dzieł ? – dostrzegł nieśmiałość na twarzy chłopca – jestem Aleksander – wyciągnął dłoń do uścisku.

– Terencjusz – chłopak uśmiechnął się, ukazując rumieniec i usiadł z boku, natychmiast wracając wzrokiem do księgi.

 

Przebyli jeszcze wiele stronic. Najbardziej w pamięci utkwił mu obraz szeroko opisany przez Terencjusza, a przedstawiający dwie żywe piramidy w lustrzanym względem siebie położeniu. Pierwsza stała jak należy, druga zwrócona była do góry nogami. W najniższym rzędzie górnej stała para siłaczy o pogodnym wejrzeniu: pierwszy z włócznią, drugi z pięścią wzniesioną w górę. Zdaniem chłopaka personifikowali odwagę i wolę. Ich odpowiednikami była para ludzi w garniturach, z których jeden trzymał w dłoni pęk banknotów. Kompromis zniewieściałych i zgubne bogactwo – wytłumaczył skwapliwie Terencjusz. Na wyższym piętrze u góry stał wizerunek zbrojnego rycerza zwieńczony wystającą z chmury dłonią – znakiem boskiej opieki, a u dołu kobieta we frygijskiej czapce. Tę rozpoznał samemu. Na barkach trzymała również dobrze mu znaną kostuchę dzierżącą kosę. Tymczasem na szczycie piramidy górnej widniała klęcząca kobieta o długich włosach – symbol czystej wiary.

 

– Słyszeliście ?! Terencjusz naucza starożytnego !

– Co za bzdury opowiadasz…

– Żadne bzdury ! Sam spytaj Hipokratesa, jak nie wierzysz !

– Terencjusz nawet jeszcze nie jest magistrem ! Może służy starożytnemu za pomocnika, ale nic więcej…

– Ale męczydupa jesteś ! Pomaga, czyli naucza go…

– A ty mnie nauczasz o nauczaniu starożytnego przez Terencjusza ?

– Jeju, mówię ci po prostu…

– A widzisz, to jest wielka różnica…

– Mądrala się znalazł… Jak ci mówię, to wiedzę masz ode mnie.

– Wiedzę to ja mam też z ksiąg, ale one mnie nie nauczają. To ja się uczę od nich, czyli ja nauczam sam siebie. Dotarło ? W księgach jest – jak w starożytności – bogactwo wiedzy, ale to ja mam mądrość właściwego jej rozumienia. Gdzie leziesz ??

– Zatem nauczaj sam siebie, ale beze mnie.

– Znowu się obraził…

– Nie obraziłem się. Głodny jestem. Twoja mądrość mnie nie nakarmi.

– I tu się mylisz ! A idź. Głodomór.

 

 

– Dostojni mężowie ! Proszę wszystkich o skupienie należne tej wiekopomnej chwili ! – ręce Konstantego drżały, lecz zdobył się na wysiłek, by do końca przemowy trzymać je uniesione w górze – za chwilę stanie przed nami człowiek, którego prochy winny tysiące lat temu zalec w ziemi ! – spuścił wzrok, nie mogąc pohamować ciekawości reakcją zgromadzonych. Większość z nich zastygła zupełnie – Przechowany w bryle lodu, zamkniętej w kufrze wyposażonej w tajemniczy, przebiegły mechanizm, którego działania żaden z naszych braci nie poznał i nie pragnął zrozumieć, by nie rzucić piekielnego ziarna na naszą niewinną ziemię, odzyskał przytomność po blisko tysiącleciu, po to, by móc świadczyć o swej niedoli przed tym szanownym gremium – tu wziął wdech – jak i wspomóc je cząstką swego bogactwa, na pożytek ludziom, których święta mądrość odrze je z bezeceństw !

 

Z takim uniesieniem w głosie go jeszcze nie anonsowano. Był pod wrażeniem. Stary odnalazłby się w show-biznesie. Stojący dotąd na progu mnich zgrabnie zrobił mu miejsce, zrzekając się promieni słonecznych wpadających przez wysokie okna przypominającej kapitularz sali. Piękno podłogowych mozaik zderzyło się w jego pamięci ze świeżym wspomnieniem drewnianego wychodka, którym musiał się rano zadowolić. Jedynym wspólnym mianownikiem w całym tym zespole zabudowań, w którym mieszkał już trzeci dzień, było słońce – silne i piękne, nie zanieczyszczone smogiem, bądź czymkolwiek innym. Jego promienie nadawały teraz blask różnokolorowym kamyczkom, po których stąpał. Chciał zrozumieć ich układ, ale podążając błędnie za kierunkiem wskazanym ręką mnicha wyszedł prosto na zgarbionego w pokłonie Konstantego. Teraz dopiero dostrzegł szpaler wielebnych, którzy wypełniali całe pomieszczenie. Nie miał czasu im się przyglądać, gdyż tęgi mężczyzna stojący po prawicy starca poprowadził go dalej, wzdłuż zajmujących prawie całe pomieszczenie drewnianych ław, ku środkowej części stojącego naprzeciw wejścia długiego, sosnowego stołu. Szmer z dziesiątek męskich gardeł był tak silny, że wszystko inne działo się bezgłośnie. Było to tak drażniące, że – udając przypadek – wywrócił krzesło, które mu przeznaczono. Efekt był powalający. Cisza jak makiem zasiał, tylko jakiś facet z krzyżem na czole wymruczał coś niezrozumiale, lecz najwyraźniej wbrew miejscowym kanonom, gdyż zamilkł skrzyczany przez tęgiego przybocznego opata.

 

Teraz mógł bez pośpiechu usadzić się wygodniej i oczyścić płuca z nadmiaru powietrza. Nigdy nie czuł się tak doceniony, na chwilę przestał nawet żałować, że tu trafił. Uniósł kącik ust i, obejmując wzrokiem całą salę, łącznie z sufitowymi kasetonami i pięknymi, purpurowo złotymi tkaninami przykrywającymi ściany, głosem łagodnym rozpoczął:

– Witajcie. Przybyłem do was z daleka i przypadkiem, lecz nie odmówię wam pomocy. Nie będę was oszukiwał – moja mądrość jest ograniczona jak każda. Posiadam jednak wiedzę o takiej technologii, jaka wam się nie śniła. Lub też sen ten zdążyliście już zapomnieć – patrzyli bacznie zachowując ciszę, tylko łysy cwaniaczek w sweterku, zasiadający przy stole ustawionym wzdłuż ściany po prawej ręce Aleksandra, zdawał się drwić cicho wraz z kolegą – Nie czyni mnie to lepszym od was, ale wymagam, byście obdarzyli mnie daleko idącym zaufaniem. Jesteśmy inni, lecz potrzebujemy siebie nawzajem.

Skończył. Wciąż rozdrażniony siedzącym naprzeciw rzędu okien łysielcem. Popatrzył wymownie na opata – który już wcześniej usadowił się obok niego, na samym środku – czekając, aż przetłumaczy jego słowa. Ten wstał i zapewne to uczynił, ociągając się jednak. Jakby był zażenowany całą sytuacją… Czyżby popełnił nietakt ? Przesadził z pewnością siebie ?

 

– Konstantynie, co ten człowiek mówi ?

– Już tłumaczę, drogi Eustachy…

– Ale przecież widzimy wszyscy, że drogi Konstanty nie wprowadził jeszcze naszego dostojnego gościa w cel tego spotkania. Niech lepiej tłumaczy jemu, skoro nie uczynił tego wcześniej.

 

Łysielec wciąż szczerzył brudne zębiska, przerywając starcowi i brzęcząc coś teraz po ichniemu do całej sali.

 

– Słusznie prawisz, Arystotelesie – głos siwobrodego obniżył się, brwi również – pragnąłem jednak upewnić was, że niczego przed wami nie ukryłem. Dlatego czekałem z tą rozmową na was wszystkich.

– Dziękuję, że tak o nas dbasz, dostojny Konstantynie.

 

Będzie musiał przywołać do porządku tego łysego. Tymczasem starzec skręcił głowę w jego stronę i przemówił w znajomym języku:

 

– Drogi gościu ! Aleksandrze z Ameryki !

– Chodzi o wieś Ameryka…

– Wybacz, lecz to dla nas bez znaczenia – stary był nerwowy, jakby pierwszy raz prowadził podobne spotkanie. A może… może się go bał ? – Aleksandrze. Wezwaliśmy cię tu z dwóch powodów. Po pierwsze chcielibyśmy, abyś opowiedział nam o nieszczęściach, jakie spotkały cię w twym zatopionym w bluźnierstwie świecie. Po drugie – byś odpowiedział nam na ważne pytania. I – nie będę ukrywał – druga przyczyna jest dla nas najważniejsza.

– Nie no, dość mam…

Przerwał. Zdało mu się, że ciemnoszare źrenice starca po wypełnieniu prawie całych oczodołów unieruchomiły go zupełnie. W tym spojrzeniu był tak potężny sprzeciw, że nie odważył się już wydać głosu z na wpół otwartych ciągle ust. Delikatny szum, jaki dobiegł jego uszu, upewnił go, że atmosfera w sali stężała.

– Druga przyczyna – Konstanty wyciągnął rękę, jakby chciał pogłaskać „dostojnego gościa” – to pytanie, na które od pokoleń szukają odpowiedzi wszystkie wybitne umysły naszego świata ! – tu skłonił się z szacunkiem w losowo chyba obranym kierunku – nie oczekujemy naturalnie, że zdołasz na nie odpowiedzieć przyjacielu, ale liczymy, iż właściwe twej upadłej kulturze bogactwo pomysłów pomoże nam wybrać to co właściwe z nieprzebranego morza szkodliwych… twych wielorakich, spłodzonych przez nieograniczoną chęć posiadania, myśli. Pochodzisz w końcu z ery informacji.

Nic nie rozumiał z tego bełkotu. Ale wyglądało, że – po wstępnym pokazie dumy – wreszcie zaczynają go prosić. To on im teraz podokazuje.

– Aleksandrze, zastanów się dobrze – stary otarł pot z czoła i spojrzał po obecnych, jakby chciał odgonić swymi szarymi torpedami ewentualne wyrazy sprzeciwu. Tęgi przyboczny skinął doń z szacunkiem – pytanie brzmi: Czy Bóg stwarzając świat oddzielił dobro od zła, czy też zło powstało przeciw niemu ?

 

Ponownie dobiegł go drażniący szum. A może to w głowie szumiało ? Naprawdę uszczypnął się w udo. Oczywiście bez rezultatu. Poza bólem uda, który wydał mu się teraz taki swojski. W głowie błysnęła mu nauczycielka od polskiego, a sosnowe ławy na chwilę przemieniły się w ławki szkolne. Tak, to wtedy ostatni raz czuł, że nieznana mu odpowiedź winna pozostać nieznana. Że jest to zupełnie bez znaczenia, bez sensu. Co za różnica, czy Wallenrod postąpił słusznie ? Czy to aż tak ważne, zmieni jego życie ? Miał ochotę parsknąć. Wtedy i teraz. I znów nie było mu wolno.

 

Wodził teraz wzrokiem po stole, unikając spojrzeń. Co im powiedzieć ?

– Przyjaciele ! – tak, „przyjaciele” to dobre słowo – nie przybyłem tu po to, by rozwiązywać teologiczne spory ! Nawet gdybym chciał, nie potrafię ! – oświecił teraz salę pokornym wzrokiem – Ale nie to jest przecież najważniejsze ! Przejdźmy do… mojej wiedzy, która tak jest dla was cenna ! Do… maszyn latających, czołg… do.. lekarstw, żaglowców, rakiet !

 

– Zabijcie tego diabła !

Uderzył go krzyk. To znów ten z krzyżem na czole. Czego chciał ?

– Eremicie proponuję relanium.

Teraz łysy coś bąknął.

– Dość ! Jeszcze jeden okrzyk Georgiosie z Pakadocji, a każę cię wyprowadzić !

Wtrącił się Konstanty. A łysol wciąż uśmiechał się zadowolony.

 

– Proponuję – starszy, również pozbawiony już czupryny, człowiek o łagodnych rysach i oczach zdradzających postępującą ślepotę uniósł się z trudem, ale trwał odtąd w pozie wyprostowanej, niemal na baczność – by z szacunku dla gościa i dla uniknięcia nieporozumień wypowiadać się od tej chwili wyłącznie w jego języku.

Rzeczywiście ! Nareszcie zrozumiał czyjeś, poza Konstantym, słowa. Wszyscy studiowali jego mowę ? Chyba ich nie docenił.

– Dziękuję, wielebny Eustachy. Nie słyszę sprzeciwu. Nie chcemy przecież niczego ukrywać przed naszym gościem.

 

Sprzeciwu istotnie nie dało się usłyszeć. Można go było dostrzec na twarzach kilku uczestników, na czele z eremitą-krzykaczem.

 

– To ja może sprostuję… – Eustachy podniósł się raz jeszcze – aby zbliżyć gościa… Aleksandra… do praw wiary – nikt nie miał odwagi mu przerwać, choć niektórzy pokręcili głowami z dezaprobatą – Aleksandrze ! Musisz wiedzieć, że twoje maszyny są nam zupełnie do niczego niepotrzebne. Żyjemy bez nich, bo tak nakazuje nasza wiara, sumienie i mądrość. Jestem pewien, że znajdziesz w sobie z czasem dość siły, by przyznać nam rację i pójść naszą drogą. Oczywiście do niczego nie chcemy cię zmuszać…

– Dajmy pokój ! – mężczyzna w średnim wieku wyprężył się i rozłożył ręce – wszyscy wiemy, że dostojny Eustachy zajmuje się leczeniem zagubionych dusz. Nie po to jednak się tu zebraliśmy, a co do możliwości uleczenia starożytnego…

– Jego przydatności nikt z was nie kwestionował ! – wybuchnął Konstanty. Obiektowi dyskusji wydał się teraz młodszy niż wcześniej – Rację ma zatem świątobliwy Eustachy, że zacząć trzeba od oświecenia przybysza podstawowymi prawdami wiary. Proszę, kontynuuj wielebny mężu.

Wymieniony rozejrzał się, jakby nie chciał nikomu się narzucać, a nie widząc wyraźnego oporu zwrócił się znów do Aleksandra. Ten jednak przerwał mu w pół wdechu.

– Jak to nie są wam potrzebne ?! Maszyny nie są wam potrzebne ? A czym jest orka, którą widziałem z okna, jak nie maszyną ? Czym są odrzwia, jakie minąłem wchodząc tutaj ? Postradaliście zmysły przez to tysiąclecie ???

Chyba przesadził. Spalą go na stosie.

– Żmija kąsa – burknął krzyż celtycki. I spuścił szybko wzrok, nie czekając na kolejną połajankę.

– To nie tak – łagodnie skontrował Eustachy – nie powiedziałem, że nie trzeba nam żadnych maszyn. A że zbędne nam są te, które proponujesz. Mylę się ? – gość pokiwał głową chmurząc czoło, a Eustachy uniósł palec w górę biorąc kolejny wdech – używamy maszyn. Lecz zgodnie z radami ojców kościoła staramy się, jak to mawiano w twoich czasach, ograniczyć je do minimum. Stosujemy je z pokorą, nie więcej, niż zdaje nam się to potrzebne. Nie jesteśmy idealni, nie możemy być równi bogu, który obchodzi się bez nich całkowicie. Ale staramy się naśladować naszego pana. Moi uczniowie znają na pamięć frazę, że gdyby Jezus używał maszyn, nie czyniłby cudów. Czyż nie ?

Łysy w sweterku ziewnął ostentacyjnie. Przybysz siedział zdumiony, z dłońmi wyciągniętymi przed siebie, jakby chciał coś oburącz uchwycić i podarować swemu rozmówcy.

– Ale po co ?? Co wam szkodzą maszyny ? Przecież nikt z was Jezusem nie jest i nie będzie. Czy ja się mylę ?

– Pomyliliście się wszyscy – wtrącił się, nie wstając, Konstanty – cała twoja bluźniercza cywilizacja padła w gruzach, grzebiąc swój prestiż i… wszystko, co mogło być w niej użyteczne. Powinieneś nam być wdzięczny, wędrowcze, iż ojcowie naszego kościoła ocalili i przywołali do życia to, co wyście zniszczyli. Świat odwrócił się od was zupełnie, ale my, ufając panu…

– Ale po co ? Co jest złego w maszynach ?? Ja tego wciąż… nasi ojcowie kościoła…

– Byli nie dość oświeceni. Nie umieli wam pomóc – przerwał Eustachy – Powiedziano mi, że byłeś w bibliotece. Czy widziałeś straszliwe dzieła sztuki, jakie stworzyli nasi nieżyjący bracia ? Obrazy Armaggedonu, do którego doprowadziła wasza nierozumność ? Oto dzieło maszyn !

– Tymi maszynami sterował człowiek. Zapewniam was…

– Że któryś z tych ludzi odniósł z tego pożytek ? – Eustachy wciąż cichym głosem demonstrował swą nauczycielską cierpliwość – Nie, oni wszyscy cierpieli. Straszliwą śmierć, lub też straszliwe męki duszy ! Nie jesteś chyba tym przybyszu, który chciałby palić ogniem niewinnych ludzi ?

– Nie, oczywiście że nie…

Uniósł powieki. Kąciki ust Konstantego zdradzały poczucie triumfu.

– Ale zabijać też można w inny sposób ! Wraz z postępem zwiększa się komfort życia ! Broń jest zawsze skutkiem ubocznym. Postęp jest dla odważnych ! Nie można wieczne tkwić zamkniętym w twierdzy…

– Dość ! – szarooki ze znanym już starożytnemu poczuciem własnej mocy rąbnął pięścią w stół. I tym razem zerwał się na nogi, zamaszystym ruchem ręki przywołując posłuch wszystkich zebranych – Dla odważnych ? Jaką odwagę wykazaliście wy, których rzekoma mądrość spotyka się dziś z powszechnym potępieniem ?!? Opanuj się przyjacielu, nim zmusisz nas do odebrania ci głosu ! Słuchaj i ucz się od mądrzejszych !

Miał dość. Stary dziad przesadził.

– Mądrzejszych ?!? Wy.. wy… wy jesteście mądrzejsi od naszych uczonych ? Od.. moich…

Usiadł. Sam już nie wiedział co mówić.

– O tysiąc lat, ale przede wszystkim o łaskę pańską – pomruk zadowolenia przeszedł po sali. A Konstanty kontynuował – Wasi ekonomiści są najjaśniejszym przykładem upadku ludzkiej mądrości i odwrócenia się w ogóle nauki od człowieka. A jeśli odwróciła się od człowieka, to i od boga. A jeśli odwróciła się od niego, to służyła diabłu – twarz starca pociemniała – tak jak wasze maszyny, którymi chcieliście sobie ułatwić życie dane wam przez pana.

Starożytny już od kilku sekund wiercił się na krześle.

– Nasi ekonomiści nie odwrócili się od człowieka. Przeciwnie, chcieli mu pomóc. Ich naczelną intencją było zawsze wzbogacenie go, uczynienie jego życia łatwiejszym i szczęśliwszym.

Na sali zrobiło się wesoło. Nawet Konstanty uśmiechnął się, choć paskudnie. Może przez te brązowe zęby…

– Biedny nieszczęśniku – w głosie Eustachego naprawdę pobrzmiewało współczucie – słowa, które wypowiedziałeś wyśmiałoby dzisiaj dziecko. Ale nie można ci mieć tego za złe i ty również nie miej sobie za złe.

– Czego ??

Całe to spotkanie zdało mu się teraz nierealne. Jak zły sen.

– O tym właśnie mówił wielebny Konstanty. Widzisz… przyjacielu… nie można łączyć bogactwa i łatwego życia ze szczęściem. To przeciwieństwa. O tym mówił nasz dobry Konstanty, wyjawiając ci prawdę, o odwróceniu się ekonomistów od człowieka. Stanęli oni tam, gdzie stały maszyny, czyli po stronie diabła. Maszyny – tu machnął ręką wyrażając nieskrępowaną pogardę – miały spełniać wszystkie wasze życzenia, co jest przecież niemożliwe. Długo tak czyniły, aż w końcu zawsze zgłaszały się po zapłatę, zadając wam ból i cierpienie ! Jest w tym oczywista logika, gdyż nic nie można mieć za nic. Droga zła jest prostsza, ale u jej końca zawsze leży cierpienie. To nie jest prawo ekonomistów, ni waszych inżynierów. To prawo boskie, któremu ludzka natura zawsze będzie posłuszną.

Eustachy znalazł się niczym w bukiecie oklasków, których dźwięk otoczył go zewsząd. Tylko łysy w sweterku i jego koledzy siedzieli nieporuszeni. Reszta dołączyła do nich, gdy Eustachy powstrzymał oklaski wewnętrzną stroną dłoni.

– A co jest złego w bogactwie, jeśli pieniądze właściwie się inwestuje ? To nie bogactwo jest złe, a jego trwonienie.

Starożytny był mimo wszystko zadowolony. Na lekcjach polskiego szło trudniej.

– Wasza nieznajomość ludzkiej, danej nam przez boga, natury doprowadziła was do upadku – podjął niezmiennie spokojny Eustachy – zresztą mnożenie bogactwa już wcześniej kończyło się upadkami cywilizacji. W archaicznych czasach pyszni Rzymianie musieli ustąpić miejsca żyjącym szlachetniej Germanom. Ale i ci zarazili się wkrótce… zresztą nie będę wnikał w szczegóły – opat przytaknął mówcy zdecydowanie – grunt, że bogactwo psuje człowieka, jest drogą do jego upadku. Wy żyliście na kredyt. To wielki grzech, którego znaczenia nie rozumieliście, lub udawaliście, że nie rozumiecie.

– Grzech nie grzech. To korzystne dla gospodarki. Im wcześniej się zainwestuje, tym większe owoce się zbierze.

– Owoce zguby ! – ku satysfakcji gościa pokorny nauczyciel wreszcie się zdenerwował – czyż nie rozumiesz biedna istoto, że raz sięgając po te owoce, nie będziesz już umiał ich sobie odmówić ? Wyście chcieli być bogaci, bo ekonomiści wam wmawiali, że to jedyna wspólna dla wszystkich droga do szczęścia ! Czytałem ich teksty, przechowane w naszych bibliotekach. A wbrew ich twierdzeniom wszystkie kraje, które poszły drogą gospodarki grzesznej prędzej czy później zbierały żniwo i musiałby upaść haniebnie na twarz przed innymi ! Archaiczny mąż Epikur uczył, że największym szczęściem jest zdolność odrzucenia tego, co nie jest nam potrzebne. A wyście robili przeciwnie ! Na opak, tak jak diabeł kazał ! – odetchnął spokojnie, jakby lekko zażenowany swym uniesieniem – młody człowieku… to co nazywaliście życiem na kredyt oznaczało przedwczesną konsumpcję owoców, które pan przeznaczył wam na później. Nie mogła temu nieszczęściu zapobiec inwestycja, gdyż, mamieni majątkiem i łatwym życiem, zawsze braliście dla siebie za dużo. Słabnąc zarazem, gdyż siła człowieka w tkwi w sile jego woli, a nie w przejściowym bogactwie, które bogactwem być przestaje, gdy staje się normą ! Im więcej zjesz owoców zguby, tym więcej ich pragniesz. Zacząć należy zatem od jednego winogrona. Oto słowa mężów kościoła.

 

– Bogu niech będą dzięki – zamknął Konstanty, kłaniając się w nieokreślonym kierunku – odwagą jest zdolność odmówienia sobie, aby w przyszłości zadowolić się tym, co inaczej obróciłoby się w piach.

 

– Dobrze – przybysz postanowił nie ciągnąć tej dyskusji, ale miał jeszcze w zanadrzu coś, co musiał powiedzieć – szczerze mówiąc nie znam się na ekonomii. Może popełniliśmy jakieś błędy ? Nikt nie jest idealny. Ale dzięki naszemu bogactwu rodziło się znacznie więcej ludzi. A życie jest najważniejszą wartością !

Nie sądził, że kiedyś wypowie te słowa z takim przekonaniem.

– Otóż to, święte słowa. Zatem nie jesteśmy władni o życiu decydować – odparł oschle i jakby z rutyną siwowłosy opat.

Łysy wykrzywił wargi. Wraz ze swoją grupą poważnie odróżniał się od reszty. Nie tylko strojem. Nie przede wszystkim strojem. Przybysz od pewnego czasu obserwował go i ulegał wrażeniu, że może odnaleźć w nim bratnią duszę. W nim i jego kompanach.

 

– A więc wolicie żyć jak hippisi… wasza sprawa.. ale czy wszyscy się z wami zgadzają ? – bacznie obserwował twarz łysielca, ale ten nawet nie drgnął.

– Hippisi ? – Eustachy nachylił się zainteresowany – czy to jakieś plemię stepowe z twoich czasów ?

– Mniejsza o to – Konstanty się zniecierpliwił – oczywiście, że żyjemy w zgodzie i jedności – łysy trwał nieporuszony, chociaż wzrok Konstantego wylądował właśnie na nim – a spory nasze rozwiązujemy zawsze w imię pańskie i zgodnie z naukami ojców kościoła.

Starożytny miał wrażenie, że opat stał się więźniem rutynowych fraz, gdyż chciałby jak najszybciej odbębnić tą fazę i przejść sedna. Nie miał zamiaru mu na to pozwolić.

 

– Zatem powiedzcie mi, jak się zaczął ten Armaggedon. Czy to maszyny nagle zaatakowały człowieka ? Kto wygrał ?

Krzyż celtycki syknął. Ku rozbawieniu Aleksandra.

– Przez twe usta przemawia złośliwość – Eustachy nie krył żalu w głosie, a eksponował go – Wiesz dobrze, że to ludzie sami rzucili się sobie do gardeł, a maszyny były tylko narzędziem ich niedoli, obusiecznym toporem, siejącym śmierć pośród wszystkich, niezależnie od ich uczynków. Winnymi klęski jesteście wy, gdyż poszliście za głosem szatana.

– Bo posługiwaliśmy się maszynami ? Braliśmy kredyty ? Nie zarzucajcie mi złej woli ! Ja naprawdę chcę wiedzieć co się stało ! Ale nie wierzę, by dało się wytłumaczyć przyczynę bez znajomości konfiguracji międzynarodowej i… przyznajcie się chociaż, że nie wiecie !

– Wiemy doskonale – Konstanty wyraźnie nie dopuszczał, by rozmowa wyrwała mu się spod kontroli – wiemy dobrze, jak bardzo odwróciliście się od najwyższego, bo on nam mądrości nie skąpi ! Wiemy, jak puste stały w twych czasach kościoły, a jak przeludnione były świątynie bogactwa ! Wiemy, jak w pogoni za przepychem oddaliście rozumy w służbę tysiącom prawd, próbując rozgnieść w drobny pył mądrość prawdziwą, która jest jedna ! Ale ona zawsze zwycięża, bo tego chce pan.

– Jedyna słuszna prawda ?

Starożytny patrzył z pogardą na starca, rysując palcem po sosnowym blacie.

– Jedyna słuszna, bo dana nam przez boga. Jedyna słuszna, bo nie sposób wyznawać dwóch prawd jednocześnie. Wyście tę zasadę próbowali ośmieszyć, dzieląc mądrość na niezliczone setki nauk, z których jedna przeczyła drugiej, a trzecia dwóm pozostałym ! Odebraliście ludziom mądrość, pozostawiając im tylko wspólnotę dzikich instynktów, które mieliście za jedyne wspólne prawa człowieczeństwa !

Konstanty wziął wdech, poważnie już zasapany.

– Wyście się zapomnieli w pogoni za prawdą ukrytą rzekomo w faktach ! Rozmieniliście naukę na miliardy kwarków i atomów, jakby dało się w tym nieskończonym marszu w głąb odnaleźć zasadę istnienia ! Nie chcieliście przyznać, że stworzony przez pana świat jest dla was zbyt złożony, że ten szalony taniec nie da wam żadnej trwałej mądrości, a tylko wzmocni wasze maszyny, uczyni was słabszymi i bardziej uzależnionymi od diabła !

Starożytny potarł palcem po czole.

– Ale… my wiedzieliśmy, że nie mamy dostępu do absolutnych prawd. Właśnie dlatego odrzuciliśmy dążenia do ustalenia jednej prawdy ostatecznej na rzecz ciągłej obiektywizacji faktów…

– Faktów, które nic nie znaczą. Które kierowały was w tysiące dróg, a tylko jedna z nich prowadzi do pana. Czym była twoja epoka, zwana przez was postmodernizmem ? Szczytem upadku ludzi na ziemi ! Bo kiedy indziej człowiek zrezygnował ze wspólnej, jedynej prawdy, ośmieszył ją jako twór ciasnych umysłów, nie zdolnych pojąć bogactwa możliwych dróg ? Waszą prawdą stał się brak prawdy !

– Wiem, że nic nie wiem. Tak mówił Sokrates.

– I skończył na grzechu. Wiedza nie poparta mądrością zabiła go.

– Zabili go ludzie – włączył się nagle łysy.

– Których natury nigdy nie pojął. Ani ich grzechu, ani własnego ! Ale dość o Sokratesie – stary wbił wzrok w niespodziewanego (czy aby ?) adwersarza – Oczyść najpierw własną duszę, jak mawiał ojciec Kleofas i tysiące mędrców przed nim. Pan uczynił nas wspólnotą. To, co zwaliście postmodernizmem nie mogło jej unieważnić, a odebrało jej resztkę mocy, gdyż oparła się już tylko o najdziksze, indywidualne instynkta ! Pragnienie fortuny i niczym nie nadwątlonego bezpieczeństwa, ale wyłącznie dla siebie, lub tych którzy powstali z lędźwi postmodernistycznego dzikusa ! Poprzednie, bliższe złotej epoki cechował jeszcze wysiłek na rzecz sformowania wspólnych zasad i wspólnych dążeń !

– Również wymordowania rzeszy tych, którzy mieli inne dążenia… – wycedził łysy – Nie pamiętacie o holocauście ? O drugim pożarze świata ?

– Pamiętamy, dostojny Arystotelesie – odpowiedział, demonstrując swój spokój Konstanty – jak tłumaczyliśmy wcześniej, ludzkość była w tych czasach bardzo daleka od najwyższego… ale pamiętamy również… wiemy.. jaką moc wspólne dążenia wyzwalają w człowieku. Bez nich nie jest zdolny do szczególnych poświęceń wobec obcych, a więc wobec człowieka w ogóle. Pół biedy, gdy jeszcze troszczy się o najbliższych. Ale nawet ten przymiot człowieczeństwa postmodernizm zniszczył, dając kobiecie prawo do opuszczenia mężczyzny w każdej wybranej chwili ! Gdy mężczyzna nie musiał troszczyć się o swą wybrankę, a ona o niego nawet więzy małżeństwa stały się iluzoryczne !

– Jeśli był dobrym człowiekiem, to się troszczył – starożytny wyglądał na zażenowanego.

– Jeśli był dobrym człowiekiem, mógł również pozwolić jej odejść ! – krzyknął Konstanty – A tym samym stale groził im obojgu grzech upadku woli ! Wyście w imię zgubnej wolności odebrali sobie samym wszelki oręż do walki z diabłem !

– Nie rozumiem was. I nie sądzę bym mógł zrozumieć.

– Bo nasze prawa umacniają wspólnotę ludzi, a wasze uczyniły ich bezbronnymi, całkowicie osamotnionymi w obliczu zastępów szatana. Pytasz jak zaczął się Armaggedon ?! Otóż tak właśnie się zaczął, przybyszu. Kiedy pan zrzucił na was głód i bezrobocie, nie mieliście już siły, by stawić mu czoła solidarnie. Każdy szukał ratunku na własną rękę, bo nie umiał poświęcić się dla innych. Myślał tylko o sobie i może rodzinie, oszukiwał, kradł, a w końcu zabijał. Nie zniszczyła was jedna wielka wojna, bo wy już nawet nie potrafiliście wspólnie walczyć ! Nie nauczyliście się niczego, bo już nawet nie umieliście się wspólnie uczyć ! Ginęliście jak stado much, bo nimi w istocie się staliście !

Starzec wziął oddech, ale nic już nie powiedział. Patrzył tylko na przybysza, a ten odniósł wrażenie, że po raz pierwszy szuka zrozumienia w jego oczach. Żal zrobiło mu się dziadka, w którym nagle dostrzegł tak wielkie pokłady strachu.

– A jednak postmodernizm zwyciężył. Czy byliśmy tak głupi ? Nie mieliśmy żadnych podstaw ?

– Pragnienie… – starzec, mocno już zachrypnięty, odchrząknął z widocznym wysiłkiem – pragnienie nieskrępowanej wolności to najpotężniejszy oręż diabła. Jest jak czarne powietrze, którym oddycha rycerz w złotej, świetlistej zbroi, nie wiedząc, że ono go zabije. Tylko człowiek wielkiej wiary może je dostrzec i uniknąć spotkania z nim.

Tęgi przyboczny wstał i położył troskliwie dłoń na ramieniu Konstantego, skutecznie zachęcając go, by usiadł.

 

W sali panowała cisza. Wszyscy, poza przybyszem, znali przejmującą legendę o złotym rycerzu. Nawet łysy siedział ze spuszczoną głową, a z jego twarzy zniknął na chwilę szyderczy uśmiech. Zresztą, widok zmęczonego starca w każdym budzi szacunek.

 

Krzepki pomocnik opata wyprostował się raz jeszcze i przemówił silnym głosem.

– Zbliża się zmierzch. Mieliśmy przejść do następnego punktu dyskusji, jakim będzie przedstawienie stanowisk w sporze zasadniczym, jaki nas tu zgromadził. Sądzę, że jednak winniśmy się już udać na spoczynek, a jutro nazajutrz wznowić naszą dysputę.

Rozejrzał się pewnie po sali, a nie widząc sprzeciwu wykonał ręką znak krzyża.

 

– Stary podobno dużo krzyczał.

– A, przestań rozpowiadać banialuki. Dyskutuje mężnie, pomimo wieku. To żadna przywara.

– A ty zawsze musisz być najmądrzejszy. To przywara.

– … Przepraszam.

– Nie szkodzi. I tak Cię kocham. Pocałuj mnie.

– Boże, ktoś idzie !

– Ciszej, podaj mi pled !

 

Korytarz był ciemny jak grobowiec. Aleksander nie mógł zrozumieć, czemu mnisi uważają za słuszne oświetlać pochodniami wszystkie miejsca w budowli, poza bliskim otoczeniem sypialni. Może oni znają tu na pamięć każdy kawałek muru, ale on…

– Pssst !

Odskoczył pod ścianę. To chyba nie do niego ? Lepiej się nie pokazywać, kto wie co licho niesie.

– Starożytny !

Cholera. W co on się wpakował. Stał dalej przyklejony do zimnego muru, ale zarys nieproszonego towarzysza sam ukazał mu się w ciemności. A raczej jego czapki. Poznał ją – to był chyba kolega łysego.

– Poznajesz mnie ?

– Ymmm… uch…

– Siedziałem obok Arystotelesa.

– Tak. Poznaję. O co chodzi ?

– Musimy porozmawiać.

– Rozmawiamy.

– Nie tu, w twojej celi.

Bał się. Po raz pierwszy odkąd postawił stopę na tym nowym świecie poważnie się bał. Bezwiednie szukał w cieniu nieznajomego kształtu jakiegoś ostrza.

– Ale czego chcesz ?

– Proszę, zaufaj mi.

Zaufał. Bóg wie czemu. Może dlatego, że zjawa wypowiedziała te słowa nisko i łagodnie, zbliżając doń powoli cień swej twarzy. Czasem trzeba zdać się na instynkt.

I nie zawiódł się. Siedzieli teraz razem na łóżku, a twarz młodzieńca w czapce oświetlała stojąca na stole świeca. Było jak na obozie harcerskim. Mniejsza, że na żadnym nie był.

– Mów.

– A ty mów szeptem. Nie narażaj nas.

– Czemu się kryjemy ?

– Wszystko wyjaśnię. Przysyła mnie Arystoteles.

– Domyśliłem się.

– Twoja chwała. A teraz słuchaj uważnie. Chcemy cię stąd wyciągnąć, nim nie będzie za późno.

– Wyciągnąć ? Czemu ? Aa.. a może mi tu dobrze.

– Zatem… – w oczach młodego, który przedstawił się jako Anaksymander, zabłysły ogniki – jesteś po ich stronie ?

– Po czyjej ? Na boga, ja nic nie wiem. Jestem za wolnością.

Ogniki zabłysły ponownie, a tym razem towarzyszył im dziecięco radosny uśmiech.

– A więc jesteś po naszej. To my walczymy o wolność. Jak pewnie zauważyłeś.

Przytaknął po chwili wahania.

– Bardzo dobrze. Musisz uciec zanim zakończy się spór.

– A co mi grozi ?

– Tobie ? Nam wszystkim. Że postawią na swoim. Po to cię więżą.

– Nikt mi nie powiedział, że muszę tu być.

– Tak ci się tylko zdaje. Jesteś dla nich jak diabeł w klatce. Mogą cię wykorzystać, zrobić z tobą co chcą ! Ich święte – tfu ! – prawo.

– Dlaczego diabeł ? Przecież mam rozsądzać ten cały spór…

Młodzieniec zaśmiał się i zaraz sam złapał się ręką za usta, po czym rozglądnął z odrobiną trwogi. Wrócił wzrokiem do Aleksandra.

– To nie ty rozsądzisz, a oni. Potrzebują cię nie dlatego, by wysupłać z bogactwa twych myśli i wiedzy to, co słuszne. Masz tylko potwierdzić ich wersję. A jeśli tego nie zrobisz… będziesz tylko złośliwym diabłem, którego można ukarać.

– Zabiją mnie ?

– Tego nie wiemy. Ale wiedz jedno, przybyszu. W tym sporze nie chodzi o prawdę, a wyłącznie o władzę. To znaczy im chodzi o władzę.

– A wam ? Mniejsza z tym – starożytny ugryzł się w język – co ma spór teologiczny do władzy… politycznej ?

– Nic nie rozumiesz !? To spór zasadniczy ! Bo.. noo ! Jeśli zło powstało przeciw bogu, to znaczy, że nie wszystko dzieje się z boską akceptacją ! Czyli karać za to, czego ich zdaniem bóg zakazał można już tu, na ziemi ! I… tak dalej. Jeśli oni czegoś nie akceptują, to mogą to uznać za dzieło szatana i ograniczać naszą wolność podług własnego widzimisię, no. I własnych wojsk. Ta odpowiedź to ich władza na ziemi ! A przecież każdy zdrowy na umyśle wie, że cały ten świat stworzył bóg, zatem i zło powstało za jego zgodą i… wszystko powstało za jego zgodą. Pełna wolność bracie, rozumiesz ?!

Kąciki ust Anaksymandra zawędrowały w okolice uszu.

– Rozumiem. Ale nie pojmuję czemu… jeśli jestem dla nich tylko diabłem to jaką wartość mają moje…

– Jeśli zechcą, przedstawią cię jako nieszczęśnika wyciągniętego z czeluści piekła, w którym znalazł się przypadkiem. Ich na to stać ! Jeśli zdasz sprawę z nieszczęść, które spotkały cię w wolnym świecie i przyznasz rację ich doktrynie, to posłużysz im za języczek u wagi ! Będą cię obwozić po kraju jako wzór nieszczęśnika skrzywdzonego zgubną wolnością !

– Ciszej.

– Prawda, ciszej. Ale krnąbrny dzisiaj byłeś ! – uścisnął z uśmiechem oba ramiona starożytnego – I jutro nie możesz dać się złamać ! A nazajutrz będziemy w drodze do miasta !

– Uciekamy następnej nocy ? – sam zdziwił się sobie, że już podjął decyzję.

– Tak – młodzieniec uniósł palec wskazujący – Zgodnie z prawem kanonicznym obrady muszą trwać co najmniej trzy dni. Ale trzeci to i tak będzie maglowanie wszystkiego od nowa !

– Ciszej !

– Wybacz, ciszej. Do przyznania im racji będą jednak próbowali skłonić cię już jutro, by unaocznić swą przewagę. Musisz opierać się wszelkim ich sugestiom. O nic innego się nie bój. Spotkamy się jutro o tej samej porze ! – uścisnęli sobie dłonie – Trzymaj się !

– Trzymaj się.

Dmuchnął w świecę. Młody jeszcze chwilę skrzypiał, aż rozpłynął się w ciemności.

 

– Co to było ?

– Nie wiem.

– Myślisz, że ktoś… tak jak my ?

– Naprawdę nie wiem.

– W końcu każdy ma prawo do miłości.

– Umilknij, proszę.

– Wstydzisz się mnie ?

– Nie, kocham cię. Nie chcę, by ktoś nas odkrył.

 

– Miłość pana naszego sprowadziła nas wszystkich tutaj, abyśmy dali świadectwo prawdzie w jego imię !

– Amen !

Wnętrze kapitularza powoli zamierało w bezruchu, porządkując jakby ostatnie cząstki swego ciała. Poranne słońce nadawało mnichom prawdziwie królewskie oblicza, oblewając ich złotym światłem, którego tak wytrwale zdawali się strzec. Szare źrenice opata również błyszczały złotem. Tylko grupa świeckich ze swoimi swetrami i czapami nie pasowała do tej rajskiej polany, tak jak chwasty nie pasują do ziemskiej. Przez senne powieki starożytny zauważył, że jedynym, co z plastycznego punktu widzenia uprawniało ich obecność, był wystrój sali. Nie brakowało w nim przepychu, który z taką zaciekłością zwalczali mnisi. Ale może to na chwałę pana ? Człowiek małej wiary nigdy nie umie rozróżnić, co czyni się na chwałę pana, a co jest wartym pogardy grzechem.

 

Ostatnie krzesło zajęczało pod nieśmiałym już ruchem ostatniego zagubionego w tym koncercie uczestnika. Był to Anaksymader, który pojawił się spóźniony. Szepnął coś na ucho łysemu, a potem spojrzał na starożytnego uspokajająco. Ten odetchnął cicho, wręcz bezgłośnie. Konstanty nie dostrzegł tej wymiany zdań, chociaż była najważniejszą z ważnych. Trudno było stwierdzić, czy dostrzegł ją ktoś inny.

 

Wielebni bracia, drogi gościu – słowa krzepkiego przybocznego opata, który, zmęczony wczorajszymi tyradami, siedział teraz wtulony w wysokie ramiona krzesła, dudniły w uszach Aleksadra głucho, jak głos zza ściany. Ktoś wstał, ten znowu przerwał mu i wymachując palcem w górze przywoływał pisma ojców kościoła, a może i zastępy cherubinów. To wszystko było teraz bez znaczenia, wszystko ciągnęło bezwiednie do punktu kulminacyjnego, jaki miał nastąpić nocą. Czy tak całkiem bezwiednie ? Czy tylko on i ci, którym ufał byli w to wtajemniczeni ? Nie, nie mógł się rozglądać, przecież dziesiątki zebranych na sali obserwowały każdy jego ruch głową, ręką, a może nawet ruch obrazu przezeń widzianego. Zastygł. Ale i czy to nie było podejrzane ? Był już mokry, a puls żył na skroniach stawał się nie do zniesienia. Wciąż nie poruszał członkami, ani nawet gałkami ocznymi, chciał wpatrywać się bezmyślnie w sufitowe kasetony, ale nie potrafił ! Wszystko w nim narastało, czuł że zaraz musi pęknąć, że zerwie się z miejsce i zacznie ryczeć bez sensu, bez treści, a by zedrzeć do cna gardło, by wypalić całą swą energię, aż do rozerwania żył i eksplozji płuc !

Stęknął cicho i cały wysiłek włożył w kolejny wdech. Powoli wypuścił powietrze i rozluźnił mięśnie ramion.

 

Nie może być – mówił mnich w szarym habicie, zapewne przyjezdny – aby Bóg Ojciec był również ojcem zła. Twierdzenie takie w oczywisty sposób przeczy wszelkiej logice i nosi znamiona herezji ! Biblia dokładnie mówi, iż Lucyfer powstał przeciw panu, a karą za to było strącenie do piekieł. Gdyby, jak chcą nasi błądzący bracia, diabeł był dziełem najwyższego, doskonale sprawiedliwy bóg nie mógłby go karać za jego naturę. Amen.

Rozległy się oklaski. Jakieś ciche. Słuchacze wyglądali na znudzonych. Pewnie nie usłyszeli nic nowego. Ludzie Arystotelesa też klaskali, okazując szacunek adwersarzom.

 

– Jak zatem widzisz drogi przybyszu – Konstanty wstał i zwrócił się do Aleksandra – liczne racjonalne argumenty przemawiają za tą tezą.

– Z całym szacunkiem, wasza świątobliwość ! – na zaczerwienionej twarzy łysielca malowało się raczej święte oburzenie – ale byłbym wdzięczny, gdyby wasza świątobliwość już na tym etapie zwróciła uwagę na dzielącą nas różnicę zdań i pozwoliła przemówić jednemu z moich ludzi, aby nie działać wbrew zasadzie równości dyskutantów !

Kończąc swą wypowiedź Arystoteles wręcz sapał ze złości. Aleksadnder był pod wrażeniem jego gry. Dobrze, że do końca zachowywał pozór, jakoby wszystko miało rozstrzygnąć się na sali.

– Oczywiście, proszę bardzo – Konstantyn zdawał się być przygotowany na ten moment. Jego spokój zwiastował, że czuje się rozdającym karty. Przybysz miał inne zdanie.

– Niech będzie pochwalony – wbrew własnej zapowiedzi Arystoteles nie wyznaczył do przemowy żadnego ze swych ludzi, a wstał osobiście. Wyprężył się nieśpiesznie i przez szkła dopiero nałożonych okularów zmierzył wszystkich obecnych chłodnym wzrokiem naukowca, jakby badał fragmenty skał, roślin, czy innych pozbawionych duszy dzieł natury. Wyciągnął z kieszeni swetra jakieś zapisane papiery, by odrzucić je z niechęcią na stół – Wielebni bracia. Drogi przybyszu. Nie od dzisiaj wiemy, że świat został stworzony przez boga. Nie od dzisiaj nam również wiadomo, że najdoskonalszym tworem boskim jest człowiek, gdyż ten powstał na jego podobieństwo. Tymczasem świat, który zamieszkujemy zawiera w sobie wszystkie pierwiastki istnienia, również te będące negatywem boskiej natury. Świat jest tworem najwyższego i nic nie dzieje się bez jego wiedzy. Tak mówi pismo święte. Poganie mogliby oczywiście zapytać skąd nasza pewność co do istnienia naszego pana. Odpowiedzi na to można udzielić tyle, ile jest bytów na świecie, a może więcej. Niemniej najprostsza z nich mówi, że skoro rzeczywistość składa się z bytów, to – nie mnożąc rzeczy ponad potrzebę – nie możemy dla stwórcy wszystkiego wprowadzać kategorii niebytu, skoro na istnienie takiego nie ma nawet dowodów. Więcej: niebyt jest z natury nieistniejący, zatem świat powstał z bytu. A jeśli narodził się z bytu, a sam w sobie wieczny być nie może, to powstać musiał z bytu wiecznego, czyli boga.

– Jakie z tego wnioski, profesorze ? – nie wytrzymał jeden z mnichów.

– Wniosek jest prosty: bóg jest wszędzie, a poza bogiem nie ma nic. To znaczy…

Zawrzało. Krzyki. Kilku mnichów zakręciło nawet młynka pięścią, bądź zwisającym z pasa różańcem.

– Dostojny Arystotelesie – Eustachy zdawał się toczyć heroiczną walkę o zachowanie zwyczajnego dlań spokoju, ale ręce trzęsły mu się na oczach całej sali – toż to panteizm ! Siedemset lat temu zatwierdzony przez stolicę apostolską jako najgłębsza herezja ! Proszę, opanuj się !!

Eustachy umilkł, ale stał dalej wpatrując się w łysego, który gestykulując wydawał z siebie niesłyszalne pośród ogólnego tumultu dźwięki.

– Pax ! Pax między chrześcijany ! – dźwięki dobyte z gardła Konstantego wystarczyły, by każdy z obecnych mnichów spuścił głowę – Jako opat tego przybytku troszczyć się muszę o czystość ludzkiej wiary, ale nie mam również prawa, by przerwać prelegentowi ! Arystotelesie, mów.

Dziad skłonił się uprzejmie i osiadł ponownie na krześle. Uwadze starożytnego nie umknęło drżenie dolnej wargi starca, znamionujące wielką ekscytację. Tymczasem Arystoteles kręcił nerwowo głową i szukał wzrokiem pomocy. Wszyscy mnisi unikali jednak kontaktu wzrokowego, poza jednym krzyżem celtyckim, wpatrującym się w ocenie Aleksandra z jadowitą rozkoszą w twarz profesora. Łysielec stał, już nie wyprężony, a zastygły niczym słup soli, a sama jego obecność ponad tłumem siedzących zdawała się teraz starożytnemu symbolem hańbiącego wywyższenia, którego jak ognia unikać musiał człek oskarżony o sprzyjanie herezji.

– Zostałem źle zrozumiany – bąknął łysy – Jeśli wasza dostojność opat pozwoli, przerwę w tym miejscu moją wypowiedź.

– Odszczekaj najpierw ! – wyrwał się głos z tłumu.

– Słusznie, niech odszczeka ! – zawtórowały mu inne.

– Bracia ! – Konstanty uniósł się raz jeszcze i rozkładając dłonie, niczym kwiat wiosenne płatki, zwrócił się pobożnie do łysego – Arystotelesie. Czy cofniesz swe słowa ? Proszę, przyznaj, że zbłądziłeś.

– Nie mogę – odpowiedź była równie nagła i sprawiła wrażenie równie nieprzemyślanej, co wcześniejsze, niezgodne z doktryną słowa profesora. Konstanty także nie kazał mu długo czekać.

– Nie dałeś nam zatem wyboru, Arystotelesie z Atamten. Twoja pycha zgubiła cię. Obyś wyznał jeszcze swe grzechy.

Ostatnie słowa opata padały równolegle z dźwiękiem kroków uzbrojonej warty mniszej. Profesor nie próbował się bronić. Wstał godnie, spuścił czoło i poszedł w ślad za swymi nowymi przybocznymi.

 

– Nie może być, Anaksymandrze !! …W ogóle się nie bronił ?

– A co miał uczynić ? Siłą go wzięli !

– Wyście… no a co dalej ?

– Dalej ? Starożytny okazał swą krnąbrność raz jeszcze.

 

– Jak się zatem nauczyłeś, nasz przyjacielu z Ameryki, jest tylko jedna droga, która prowadzi do pana – pomocnik opata spojrzał wymownie na Aleksandra i poprowadził jego wzrok w kierunku uzbrojonych strażników, którzy ostentacyjnie uderzyli się dłońmi w rycerskie pasy – Wybierz słusznie, jeżeli nie chcesz popełnić takiego błędu, jaki stał się dziś udziałem Arystotelesa z Atamten. Amen.

– Amen – odpowiedziała sala.

Anaksymander również patrzył wymownie. Cała sala patrzyła teraz na przybysza. Konstanty zwrócił się w jego kierunku, a w jego szarych źrenicach starożytny nie dostrzegł teraz nic.

– Jeżeli chcesz przemyśleć…

– Nie.

– Nie ?

– Nie chcę. Odpowiem już teraz. Nie, nie zgadzam się wami ! Jesteście nieracjonalni. Staję po stronie waszych nieprzyjaciół. Staję po ich str…

– Nieracjonalni !?! – Konstanty wybuchnął, a starożytny ujrzał teraz w jego oczach wielki, bliski płaczu, zawód – po tym wszystkim coś usłyszał i zobaczył masz nas za nieracjonalnych ?! Niczego się nie nauczyłeś ty… ty nieostrożny, pyszny młodzieńcze !! Jak możesz nam zarzucać nieracjonalność, ty, który masz za nic wszystko, co posiada trwalszą wartość, ty, który marnotrawisz swoje życie na czcze czynności, który nie znajdujesz w sobie nawet siły, by oddać codzienny pokłon bogu !! Gdzie tu racjonalizm, ty mały… – starzec cały się zatrząsł, a wyraźnie przerażony przyboczny usadził go silnym ruchem na krześle, aż tamten jęknął z bólu.

– A czemuż miałbym oddawać codzienny pokłon czemukolwiek ? Czy nie wystarczy jeden raz ? Gdzie tu sens ?

– Trudno ci odnaleźć sens w wytrwałości, bo żyłeś dotąd w stadzie much, nieszczęśniku – Eustachy dostrzegł, że dla dostojeństwa zakonu najlepiej będzie, gdy on dokończy tą rozmowę – Wśród istot nierozumnych, pozbawionych pamięci. A gdybyś miał uczcić słońce, za to że z rozkazu pana daje życie naszej ziemi, również poprzestałbyś na jednym pokłonie ? A czy następnego dnia słońce by już nie świeciło ? Ciebie młodzieńcze uczono, by zapominać. Zgubne bogactwo informacji, którym tak się szczyciliście, zmusiło was, byście codziennie oddawali pokłon nowym bogom, zapominając o stałej hierarchii. Żyliście bez pamięci, oddając cześć rzekomemu postępowi ! Nietrwałości ! A przecież byt istnieje tylko wtedy, gdy trwa !

Mądrość mówcy poparły oklaski wszystkich co do jednego zgromadzonych mnichów. Czcigodny Eustachy usiadł i znakiem krzyża dał do zrozumienia, że nie zabierze już głosu w dyskusji.

– Przemyślałeś sprawę przybyszu ? – gromki głos bez wątpienia znamionował pomocnika opata. Ale starożytny nie patrzył w jego stronę, a na Eustachego.

– Przemyślałem – odchylił się na krześle, a jego oblicze wypogodniało – I musicie mi wybaczyć dostojni bracia, że nie jestem biegłym myślicielem. Zresztą ani przez chwilę mnie za takiego nie mieliście. Od początku do końca traktowaliście mnie jak dziecko, żądając bym wbrew wszelkim swym wątpliwościom uznał wasze racje – nie przejmując się potężniejącym szmerem ciągnął dalej – Przedstawiliście wiele argumentów, ale nie potrafiliście mi w żaden sposób dowieść, że to wasza prawda jest tą jedyną. Nie mogliście zaprzeczyć mądrości Sokratesa. A ja, prosty człowiek, mam wciąż tylko ją. Wiem, że nic nie wiem. A jako

Koniec

Komentarze

O, nie zmieściło się. Zatem pierwsza część.

Nowa Fantastyka