- Opowiadanie: tfurca - Ernest Guzik (VI-IX)

Ernest Guzik (VI-IX)

Dal­szy ciąg przy­gód Er­ne­sta, sza­racz­ka z blo­ko­wi­ska, ty­po­we­go zja­da­cza ka­szan­ki z ogór­kiem ki­szo­nym, który wpa­ko­wał się (a wła­ści­wie zo­stał wpa­ko­wa­ny) w nie­wy­obra­żal­ne kło­po­ty.

Oceny

Ernest Guzik (VI-IX)

VI

 

Mrok po­miesz­cze­nia prze­le­wał się wolno w jego umysł jak w opróż­nio­ny kie­lich, wy­peł­nia­jąc swą czer­nią nie­mal całe je­ste­stwo. Ogar­niał go coraz więk­szy lęk. Może nie był to lęk sil­niej­szy od tego, z jakim tu przy­szedł, ale po pro­stu inny. Zda­wa­ło mu się, że wie­dział, czego może się spo­dzie­wać. Teraz zu­peł­nie nie ro­zu­miał sy­tu­acji i ten fakt spra­wiał, że lęk od­czu­wał nie­współ­mier­nie do jego rze­czy­wi­ste­go na­tę­że­nia, jak chłód w wietrz­ną i wil­got­ną po­go­dę.

Ła­god­ność kar­dy­na­ła była zdu­mie­wa­ją­ca. Bez emo­cji przy­jął wie­ści o nie­po­wo­dze­niu misji. Ro­ze­dr­ga­ny blask świec nie po­zwa­lał z całą pew­no­ścią stwier­dzić, czy się uśmie­chał, ale było to praw­do­po­dob­ne, są­dząc po tonie, jakim się od­zy­wał. I to, że po­zwo­lił mu usiąść w swo­jej obec­no­ści… Za­praw­dę, zdu­mie­wa­ją­ce! Nie­po­ko­ją­ce!

– Je­steś bar­dzo zde­ner­wo­wa­ny, synu – za­uwa­żył kar­dy­nał.

– Ojcze, obie­ca­łem, a nie dałem rady. Może rze­czy­wi­ście się nie na­da­ję – od­rzekł zre­zy­gno­wa­nym tonem.

– Wcale tak nie uwa­żam – po­wie­dział zu­peł­nie po­waż­nie kar­dy­nał. – Nie po­wi­nie­neś tak kry­tycz­nie oce­niać efek­tów swo­ich dzia­łań. Wszyst­ko prze­cież zmie­rza ku do­bre­mu. Po­wie­dzia­łeś, że zo­sta­li roz­dzie­le­ni, czyż nie? – ni to za­py­tał, ni stwier­dził pur­pu­rat, wi­dząc zdzi­wie­nie na licu go­ścia.

– To praw­da. Do­szło do gwał­tow­ne­go star­cia, zu­peł­nie nie­kon­tro­lo­wa­ne­go. Jak już wspo­mnia­łem, na­stą­pi­ło pęk­nię­cie i po­wstał uskok, wzdłuż któ­re­go roz­je­cha­ły się prze­strze­nie. Po­nad­to po­ja­wi­ły się tur­bu­len­cje, które spo­wo­do­wa­ły prze­mie­sza­nie cza­sów. Oni są teraz na róż­nych po­zio­mach cza­so­prze­strzen­nych.

– Jaka jest szan­sa, że się od­naj­dą?

– Zaj­mie im to nieco czasu, ale nie można nie do­ce­niać Wa­sy­la. Jed­nak do­pó­ki tem­po­ra­kra­to­ny się nie usta­bi­li­zu­ją…

– Tem­po­ra­kra­to­ny?

– Płyty cza­so­prze­strzen­ne. Ta jedna, ta z sa­mi­cą, wciąż dry­fu­je. Sza­cu­je­my, że za­trzy­ma się gdzieś na wy­so­ko­ści wy­brze­ża bli­skow­schod­nie­go, ale trud­no oce­nić jesz­cze w jakim okre­sie. Są­dzi­my jed­nak, że bę­dzie to w oko­li­cach prze­ło­mu er.

– Czy to istot­ne?

– Do­pó­ki tem­po­ra­kra­ton jest mo­bil­ny, nie mo­że­my za­im­ple­men­to­wać wtycz­ki.

– A ten drugi?

– Za­ko­twi­czo­ny. Gdzieś na Pod­la­siu, bli­sko współ­cze­sno­ści. Za­wie­ra gen. Nie­ste­ty, jest strze­żo­ny przez Wa­sy­la, więc im­ple­men­ta­cja nie ma sensu, jak po­ka­za­ły do­tych­cza­so­we do­świad­cze­nia.

– Ale skoro Wasyl strze­że Er­ne­sta, nie może w tej sy­tu­acji chro­nić Klary…

– Leny.

– Wła­śnie, Leny. Ona jest na tym dru­gim coś-tam-kra­to­nie. W od­po­wied­nim mo­men­cie wy­star­czy zatem kogoś po­de­słać. Prę­dzej niż oni. Sam zwra­ca­łeś mi uwagę, że eli­mi­na­cja in­ku­ba­to­ra przy­nie­sie wię­cej ko­rzy­ści.

– Zga­dza się, ojcze, ale jak wcze­śniej za­uwa­ży­łeś, może już ist­nieć ja­kieś po­tom­stwo.

– Wy­eli­mi­nu­je­my je.

– Lecz jak oce­nić, które jest za­gro­że­niem?

– Wy­ru­gu­je­my całą po­pu­la­cję w wieku do trzech lat.

– Ależ ojcze, to by­ła­by rzeź nie­win­nych!

– Nie unoś się – rzekł groź­nie kar­dy­nał. – Prze­cież to pseu­do­by­ty, a nie bo­skie stwo­rze­nia – dodał ła­god­niej.

– Lecz myślą i czują…

– Nie mu­sisz się tym zaj­mo­wać. Wyślę Her­ma­na Odda.

– Nie! – za­re­ago­wał gwał­tow­nie. W trak­cie roz­mo­wy po­wró­ci­ła na­dzie­ja. Nie mógł dać się od­su­nąć od spra­wy. – Wy­ko­nam, co na­le­ży.

– Świet­nie. Cie­szę się, że mnie nie za­wo­dzisz

Kilka chwil póź­niej syl­wet­ka go­ścia roz­pły­wa­ła się w ciem­no­ściach po­dwór­ca. Z mrocz­ne­go kąta ga­bi­ne­tu wy­chy­nę­ła ma­syw­na po­stać.

– To za­kra­wa na iro­nię, emi­nen­cjo – prych­nął męż­czy­zna.

– Daruj sobie, Her­ma­nie, te ty­tu­ły – od­rzekł kar­dy­nał. Znał Odda i wie­dział, że ten czło­wiek re­agu­je aler­gicz­nie na hie­rar­chów. Czyli rów­nież na niego. Ale był mu po­trzeb­ny. – Co o nim są­dzisz?

– Zużył się.

– Po­dzie­lam tę opi­nię. Ty prze­pro­wa­dzisz całą ope­ra­cję. Po­trak­tuj to jako prio­ry­tet, a potem…

– Le­onid już nigdy wię­cej nie spra­wi ci za­wo­du.

 

Teo­dor sie­dział w swoim „ga­bi­ne­cie", opie­ra­jąc łok­cie na stole uda­ją­cym biur­ko i wspie­rał głowę, ukryw­szy twarz w dło­niach. Prze­tarł oczy opusz­ka­mi pal­ców, wes­tchnął cięż­ko i spoj­rzał tępo na Lenę sto­ją­cą w oknie prze­sło­nię­tym pe­lar­go­nia­mi.

– Mu­si­my się z nim skon­tak­to­wać – po­wie­dział, wy­ko­nu­jąc bez­rad­ny ruch ręką. Miało to zna­czyć tyle, że zdaje sobie spra­wę z bez­sen­sow­no­ści swo­ich słów.

– Je­ste­śmy przed nim i co­fa­my się – szep­nę­ła Lena, wpa­tru­jąc się w znany na pa­mięć widok za oknem. Wy­da­wa­ło się, że nie mówi do Teo­do­ra, lecz do sie­bie. – Nawet Wasyl prze­niósł się z tru­dem i w ostat­nim mo­men­cie. Pa­mię­tasz, co mówił? Jak za­cznie­my dry­fo­wać, nie znaj­dą nas.

– Do­brze zro­bił – wtrą­cił ad­wo­kat. – Musi chro­nić Er­ne­sta, a my… coś wy­my­śli­my.

– Nic nie wy­my­śli­my, Teo­do­rze – Lena od­wró­ci­ła się i po­de­szła do stołu, opie­ra­jąc dło­nie na bla­cie. – Po­wstał uskok, ja­kie­go nie było do tej pory. Tego się nie prze­ska­ku­je jak ka­łu­ży błota. Jeśli Wasyl cze­goś nie wy­my­śli, to ko­niec. Zdaj sobie z tego spra­wę.

– Nie miał wyj­ścia, wiesz o tym. Mu­siał dzia­łać szyb­ko i zde­cy­do­wa­nie, pół­środ­ki spo­wo­do­wa­ły­by ko­niec na­tych­mia­sto­wy. Do­brze zro­bił – upie­rał się Teo­dor.

– Wiem – przy­zna­ła Lena. – Ale to nie zmie­nia na­szej sy­tu­acji. Mo­że­my tylko cze­kać. Nie wiem zresz­tą na co. Za­ko­twi­cze­nie może się tra­fić za sto lat, albo za ty­siąc. A nawet wtedy po­trze­ba by było armii ludzi z me­ga­wą­cha­cza­mi, żeby nas zna­leźć.

Na­stą­pi­ła chwi­la mil­cze­nia, w któ­rej ty­ka­nie ścien­ne­go ze­ga­ra brzmia­ło jak bicie dzwo­nów ko­ściel­nych. Ad­wo­kat my­ślał in­ten­syw­nie, jakaś mucha po­my­słu la­ta­ła wokół świa­tła ge­niu­szu, ale wciąż po­zo­sta­wa­ła nie­uchwyt­na. Marsz­czył krza­cza­ste brwi, chrzą­ka­jąc. Wstał i za­czął prze­cha­dzać się po po­ko­ju. Lena za­pa­trzy­ła się po­now­nie w znie­kształ­co­ny szybą widok wiej­skiej drogi i stawu po jej dru­giej stro­nie.

– Po­je­dzie­my na Pod­la­sie! – Teo­dor prze­rwał ner­wo­wy marsz i pod­niósł zna­czą­co wska­zu­ją­cy palec – Tam są za­ko­twi­cze­ni, no nie? Tak po­wie­dział Wasyl, zanim… no wła­śnie! I zo­sta­wi­my im wia­do­mość.

– A jak ją znaj­dą? Wy­ślesz im sms-a: „Wia­do­mość pod gła­zem, po­da­ję współ­rzęd­ne?" – Lena unio­sła brwi, krę­cąc głową z dez­apro­ba­tą. – To mia­ło­by sens, gdyby wie­dzie­li, gdzie jej szu­kać, gdy­by­śmy mieli umó­wio­ne miej­sce – zo­sta­wia­my tam coś teraz, a oni znaj­du­ją to za sto lat, czy nie wiem ile. I pod wa­run­kiem, że w mię­dzy­cza­sie nikt inny tego nie zna­lazł. A tak? Bez­na­dzie­ja… Ra­tu­je nas tylko ewa­ku­acja, a tego nie zro­bi­my bez Wa­sy­la.

– Miej­sce, miej­sce… – mru­czał Teo­dor.

– Daj spo­kój! Nawet jeśli się to uda, to co im na­pi­szesz? Je­ste­śmy zdro­wi, czu­je­my się do­brze? Jaką cho­ler­nie ważną in­for­ma­cję masz do prze­ka­za­nia?

Twarz ad­wo­ka­ta okrze­pła. Usiadł po dru­giej stro­nie stołu na ta­bo­re­cie z sie­dzi­skiem wy­ple­cio­nym wi­kli­ną i ode­tchnął jak czło­wiek, który chce wy­znać coś strasz­ne­go przed śmier­cią.

– Lena. Sły­sza­łaś o Her­ma­nie Od­dzie?

– Coś sły­sza­łam, to na­jem­nik. To nie było nic do­bre­go, co sły­sza­łam.

– Do­my­ślam się. Ale nie za­wsze był taki. Kie­dyś był po na­szej stro­nie. Zna­łem go do­brze, bar­dzo do­brze.

– Jaki to ma zwią­zek z tym, o czym mó­wi­my?

– Wtedy… dawno temu, kiedy jesz­cze, kiedy… – mó­wie­nie o tym spra­wia­ło Teo­do­ro­wi wy­raź­ną trud­ność, jakby wy­wo­ły­wa­ło bo­le­sne wspo­mnie­nia. – On dał mi coś, co może nam pomóc. Ukry­łem to. Jeśli Wasyl bę­dzie mógł to zna­leźć, znaj­dzie też nas. I ewa­ku­uje­my się.

Lena po­ki­wa­ła głową ze zro­zu­mie­niem. Za­czę­ła do­cie­rać do niej jego ob­se­sja kon­tak­tu z tam­tym świa­tem, z ich świa­tem.

 – No do­brze, za­łóż­my, że po­je­dzie­my na to Po­le­sie…

– Pod­la­sie – po­pra­wił Teo­dor.

– Co ty mó­wisz, Teo. Pa­mię­tam do­kład­nie, że Po­le­sie, a nie Pod­la­sie.

– A ja wiem, że Wasyl mówił Po­le­sie – upie­rał się Teo­dor.

– Nie masz racji. Mówił Pod­la­sie… Zaraz, a jak ja mó­wi­łam w końcu?

– Ja już nie wiem. A co ja mó­wi­łem?

– Ty chyba, że Po­le­sie…

– No to Po­le­sie. Ech, ko­bie­to, nic do­bre­go nie po­tra­fisz, tylko mie­szasz. Do do­sko­na­ło­ści wciąż ci bar­dzo da­le­ko.

Lena się nieco za­wsty­dzi­ła, ale po­sta­no­wi­ła kon­ty­nu­ować myśl, która nie da­wa­ła jej spo­ko­ju.

– Za­łóż­my zatem, że udamy się tam… na to Po­le­sie, czy gdzie… Wciąż bę­dzie dzie­lił nas nie­okre­ślo­ny czas. Kilka wie­ków? Może ty­siąc­le­cie? Może dwa? Nie wiem, co ty tam masz od tego Odda, ale…

– Są­dzisz, że o tym nie wiem?! – Teo­dor był wy­raź­nie roz­draż­nio­ny. Od­su­nął gwał­tow­nie krze­sło, które o mały włos nie wy­wró­ci­ło się. Za­ło­żył ręce do tyłu i za­czął krą­żyć po izbie jak lew po klat­ce. Za­wsze, gdy tak cha­dzał zły i za­my­ślo­ny, wy­glą­dał jak Na­po­le­on. – Dajże mi po­my­śleć w spo­ko­ju. Zo­bacz, co sły­chać u Mo­ni­ki.

Gdy Teo­dor pro­sił o spo­kój, zna­czy­ło to, że chce być sam. Lena wie­dzia­ła o tym do­sko­na­le.

– Do­brze, wpad­nę do niej na bab­skie po­ga­du­chy. Ona fa­tal­nie znosi te cza­so­we za­wi­ro­wa­nia. Boję się, ze może to nie­od­wra­cal­nie wpły­nąć na jej psy­chi­kę. Wiesz, ża­łu­ję teraz, że byłam dla niej taka…

Teo­dor, po­grą­żo­ny we wła­snym świe­cie, nie słu­chał jej już. Lena za­ło­ży­ła płaszcz i wy­szła z cha­łu­py. Nie po­zna­ła świa­ta, w któ­rym się zna­la­zła.

 

Mo­ni­ka sie­dzia­ła na ta­bo­re­cie i obie­ra­ła ziem­nia­ki. Wła­ści­wie miała wra­że­nie, że wciąż obie­ra tego sa­me­go ziem­nia­ka od dłuż­sze­go czasu. Uśmiech­nę­ła się do swo­ich myśli, gdy wy­obra­zi­ła sobie, że obie­ra go przez pół życia. Wciąż ten sam ziem­niak. Gdy obie­ra jedną stro­nę, druga znów za­ra­sta skór­ką. Za oknem dzień mie­sza się z nocą, lato z zimą. Izba jakby zmie­nia­ła wy­strój, nisz­cza­ła, to znów od­na­wia­ła się. A ona wciąż z tym ziem­nia­kiem. Tro­chę ochry­pła od śpie­wa­nia. Ko­cha­ła śpie­wać i nic nie mogło jej w tym prze­szko­dzić. Śpie­wa­ła­by, nawet gdyby stra­ci­ła głos. Nie miała po­ję­cia, skąd zna te wszyst­kie przy­śpiew­ki. Za­nu­ci­ła znów:

 

Go­dzi­na piąta minut trzy­dzie­ści,

Kiedy po­bud­ka za­gra­ła.

Grupa re­zer­wy szła do cy­wi­la,

A jej się dziec­ko osta­ło!

 

Coś było nie tak z tą przy­śpiew­ką, ale nie mogła się nad tym głę­biej za­sta­no­wić, bo nagle stała się rzecz dziw­na. Ziem­niak zo­stał ob­ra­ny! Za­wa­ha­ła się przez chwi­lę, nim w końcu wrzu­ci­ła go do pu­ste­go garn­ka. Gdy wzię­ła w dłoń dru­gie­go, usły­sza­ła za oknem jakiś har­mi­der. Nie mi­nę­ły dwa pa­cie­rze, jak za­skrzy­pia­ły drzwi w sieni. Potem do izby wpa­dła Lena. Była zdy­sza­na i za­czer­wie­nio­na na całej twa­rzy. Mo­ni­ka z za­do­wo­le­niem za­uwa­ży­ła, że nie wy­glą­da­ła dziś naj­le­piej.

– He­rod­do­wi na­je­cha­li! Rżną… – za­ciu­ka­ła się Lena. Po­trze­bo­wa­ła czasu, by ode­tchnąć.

– Cie­bie może i ze­rżną – po­wie­dzia­ła bar­dziej z żalem, niż z sa­tys­fak­cją Mo­ni­ka.

– Dzie­ci rżną… – Lena nie mogła zła­pać tchu.

– A to zbo­czeń­cy! – Mo­ni­ka aż upu­ści­ła nóż i nie ob­ra­ne­go ziem­nia­ka.

– Zna­czy… za­rzy­na­ją dzie­ci. Mor­du­ją wszyst­kie małe…

Mo­ni­ka wsta­ła wzbu­rzo­na. Czy ta ko­bie­ta po­stra­da­ła zmy­sły?! Dla­cze­go ktoś miał­by mor­do­wać małe dzie­ci?! He­ro­do­wi byli okrut­ni, ale nie aż tak! Dla­cze­go mie­li­by czy­nić tak ohyd­ną zbrod­nię?!

– Uspo­kój się, ko­bie­to i po­wiedz, co się na­praw­dę stało – bo że się coś dzie­je, nie ule­ga­ło wąt­pli­wo­ści. Ze świa­ta do­bie­gał strasz­li­wy zgiełk. A strasz­li­wy, bo prze­ty­ka­ny wo­ła­nia­mi o mi­ło­sier­dzie, szczę­kiem oręża, prze­kleń­stwa­mi, opę­tań­czym ję­kiem.

– Oni chcą moich… – Lena upa­dła na ko­la­na i chwy­ci­ła się za głowę. – To wszyst­ko prze­ze mnie! Całe cier­pie­nie prze­ze mnie – za­nio­sła się spa­zma­tycz­nym pła­czem, przy któ­rym rwała sobie włosy. Mo­ni­ka do­pa­dła do niej i przy­tu­li­ła.

– Co ci, Lena! Uspo­kój się. Prze­cież ty swo­ich nie masz. Nie twoja to wina.

Lena rap­tow­nie prze­sta­ła pła­kać. Jej twarz zmie­ni­ła się z czer­wo­nej w siną. Spoj­rza­ła twar­do w oczy Mo­ni­ki i wy­szep­ta­ła strasz­nym gło­sem:

– Nie mam. Ale oni o tym nie wie­dzą. Ty o ni­czym nie masz po­ję­cia i le­piej bę­dzie, jeśli tak po­zo­sta­nie. Po­wiem ci tylko, że oni myślą, że mam dzie­ci z twoim Er­ne­stem. Nie, nic nie mów! Er­nest był mi prze­zna­czo­ny, ale złe moce nas wciąż roz­dzie­la­ły. Nasze dziec­ko by­ło­by wię­cej niż bo­giem… Dla­te­go oni…

Ta ko­bie­ta osza­la­ła – zdała sobie spra­wę Mo­ni­ka. Ona i Er­nest? Co za non­sens! Kimże był Er­nest?! Nie zdą­ży­ła od­po­wie­dzieć sobie na to py­ta­nie. Do izby wpa­dło kilku żoł­nie­rzy. Z na­gich mie­czy ście­ka­ła krew. Pło­ną­ce oczy wró­ży­ły nie­szczę­ście.

– Ha, dziew­ki! No to sobie po­igra­my! – za­krzyk­nął jeden, chyba do­wód­ca.

 

VII

 

Od stro­ny Dro­hi­czy­na su­nę­ła drogą chmu­ra kurzu. Er­nest przy­glą­dał jej się z obo­jęt­no­ścią, sie­dząc w przy­droż­nym rowie. „No – po­my­ślał le­ni­wie – jak do Kły­zów­ki jadą, to Anioł Pań­ski. Tfu, tfu – co ja gadam! Prze­cież mnie Wasyl ostrze­gał, trze­ba się z tym pil­no­wać. Jesz­cze usły­szy ktoś z tych tam… Ale jak można sły­szeć myśli?”

Chmu­ra zbli­ży­ła się na tyle, że Er­nest mógł doj­rzeć w jej ją­drze po­ma­rań­czo­wą bryłę żuka. „Aaa, to pew­nie do soł­ty­sa jadą z po­wia­tu. Coś chyba bę­dzie ze żni­wa­mi. Znów się kwin­ta­le im nie zga­dza­ją, czy coś…”

Chrząszcz sfru­nął z ga­łę­zi roz­ło­ży­ste­go drze­wa na jego dłoń. Zło­żył sta­ran­nie po­kry­wy skrzy­de­łek i za­czął spo­koj­nie lśnić tę­czo­wy­mi bar­wa­mi w pro­mie­niach let­nie­go słoń­ca. Er­nest wes­tchnął głę­bo­ko i po­wiódł wzro­kiem po oko­li­cy – łany doj­rza­łe­go zboża znie­ru­cho­mia­łe kło­sa­mi, za­klę­te przez le­ją­cy się z nieba żar, dachy kły­zów­ko­wych cha­łup kryte eter­ni­tem i strze­chą, kępy zmę­czo­nych drzew, raj za­kłó­co­ny brzę­cze­niem na­tręt­ne­go żuka su­ną­ce­go drogą od Dro­hi­czy­na. Na do­miar złego żuk za­trzy­mał się kil­ka­dzie­siąt me­trów od miej­sca, gdzie leżał Er­nest. Przez chwi­lę wró­ci­ła cisza, a potem sfa­ty­go­wa­ny po­jazd za­ję­czał, zgrzyt­nął i po­czął cofać się, wznie­ca­jąc nowe tu­ma­ny żół­te­go pyłu z po­lnej drogi.

– Ot! – mruk­nął Er­nest z nie­za­do­wo­le­niem.

– To­wa­rzy­szu! A cóż to wy, nie na żni­wach? – py­za­ta, czer­wo­na twarz wy­chy­li­ła się z okien­ka szo­fer­ki.

– Ja tu u ro­dzi­ny je­stem, na wy­po­czyn­ku po cho­ro­bie cięż­kiej – wy­kle­pał na­uczo­ny na pa­mięć tekst.

– Aaa… – czer­wo­ny spu­ścił z tonu. – Mel­du­nek jest?

– Jest, jest. Jakże by …

Py­za­ty po­cią­gnął nosem, ro­zej­rzał się śred­nio przy­tom­nie. Wy­raź­nie było po nim widać, że pił dziś nie tylko her­ba­tę.

– Wa­sy­la! – krzyk­nął. – Gdzie Wa­sy­la znaj­dę?

Er­nest drgnął. Py­ta­ją o niego jacyś tam, z po­wia­tu, nie z po­wia­tu. Szlag by to, łgać, czy co? Tego mu Wasyl nie mówił.

-Aaa… – od­po­wie­dział roz­trop­nie i dy­plo­ma­tycz­nie.

Czer­wo­ny kiw­nął głową, jakby dzię­ku­jąc za in­for­ma­cję i żuk ru­szył z mo­zo­łem do Kły­zów­ki.

 

Ka­te­dra Św. Trój­cy uspo­ka­ja­ła bielą swych murów wzbu­rzo­ne myśli Wa­sy­la. In­stynk­tow­nie czuł, że Teo­dor usi­łu­je się z nim skon­tak­to­wać. Sy­tu­acja przed­sta­wia­ła się mar­nie. Je­dy­ne co mógł robić, to chro­nić Er­ne­sta. Ale nie było mowy o czym­kol­wiek, co po­pchnę­ło­by spra­wy do przo­du. Pat. Wszedł na dzie­dzi­niec furt­ką przy­tu­lo­ną do oka­za­łej bramy, ozdo­bio­nej dwoma po­są­ga­mi. Za­pa­trzył się w mil­czą­ce mury, my­śląc: „Teo, daj mi znak. Wiesz gdzie je­stem, mó­wi­łem ci. Szu­ka­łem już wszę­dzie, po całym Pod­la­siu i nic. Jeśli nie tu, to chyba się już nie zo­ba­czy­my".

– Zwie­dza pan? – usły­szał za sobą chra­pli­wy głos sta­re­go czło­wie­ka. Od­wró­cił się i zo­ba­czył to, czego się spo­dzie­wał – sta­re­go czło­wie­ka.

– Tro­chę… – od­po­wie­dział wy­mi­ja­ją­co. – Roz­glą­dam się.

– Aha. Po­szu­ki­wacz? – sta­ru­szek zmru­żył oko. – Ba­dacz?

Wasyl zmarsz­czył krza­cza­ste brwi, przy­glą­da­jąc się twa­rzy tej dziw­nej osoby. Zbieg oko­licz­no­ści? Pro­wo­ka­cja?

– Tak… wie pan, ama­tor­sko. Pasja taka, hi­sto­ria, cie­ka­wost­ki…

– Aha. Cie­ka­wost­ki. A pan wie, że pierw­szy ka­mień na tę ka­te­drę to aż z Je­ro­zo­li­my przy­wieź­li?

– Taaak? A ni­g­dzie o tym nie piszą.

– Bo go tu nie ma, nie wzię­li go na bu­do­wę. A dziw­ne, bo ten ka­mień cze­kał szes­na­ście wie­ków i za­po­mnie­li o nim. Ale lu­dzie wie­dzą, panie, wie­dzą.

„Szes­na­ście wie­ków – po­my­ślał Wasyl. – To by się zga­dza­ło. Teo, jeśli to ty – je­steś ge­nial­ny.”

– A gdzie on jest, ten ka­mień? – zwró­cił się do star­ca.

– O! Zaraz gdzie? To się tak od razu nie mówi. A tu za dwie ulice jest bar.

 

– Teo, czy my do­brze ro­bi­my? – za­py­ta­ła Lena dziw­nie sła­bym gło­sem. Sie­dzia­ła na pod­ło­dze przy­tu­lo­na do pieca, w któ­rym bu­zo­wał ogień. Rę­ka­mi obej­mo­wa­ła ko­la­na, które pod­cią­gnę­ła pod brodę i na któ­rych zło­ży­ła głowę.

– Nie żar­tuj sobie ze mnie, ko­bie­to – obu­rzył się Teo­dor. – Co mo­że­my wię­cej zro­bić, jeśli nie cze­kać.

– Nie o to mi cho­dzi, Teoś – od­par­ła ła­god­nie. – Pytam, czy my rze­czy­wi­ście słusz­nie czy­ni­my, że wal­czy­my.

– Lenko, wiem, że je­steś zmę­czo­na. Uprze­dza­łem cię, że bę­dzie cięż­ko. Ro­zu­miem, że w ta­kiej chwi­li mo­żesz mieć wąt­pli­wo­ści. Ale weź się w garść. Wy­trwaj­my jesz­cze tro­chę, a wszyst­ko się ułoży.

– Wiesz, chwi­la­mi marzę, żeby być zwy­kłą ko­bie­tą…

– Leno! – krzyk­nął Teo­dor, a jego głos za­brzmiał jak war­cze­nie wście­kłe­go psa. Jak zwy­kle w ta­kich chwi­lach wstał i za­czął krą­żyć po izbie. Wie­cie już jak, praw­da? – Tyle razy o tym roz­ma­wia­li­śmy. My­śla­łem, że je­steś roz­sąd­na. Być zwy­kłą ko­bie­tą? To zna­czy kim? Wiej­ską babą, co może mówić o szczę­ściu, jeśli trafi na chło­pa, który tro­chę mniej pije i bije nie czę­ściej niż raz w ty­go­dniu? A może biz­ne­swo­men, która robi pie­nią­dze i nagle orien­tu­je się, że jest za stara na mał­żeń­stwo i dzie­ci, albo jest wła­śnie po roz­wo­dzie? A może chcia­ła­byś być bez­barw­ną go­spo­dy­nią z blo­ko­wi­ska, słu­żą­cą za ma­szy­nę do pra­nia, sprzą­ta­nia, go­to­wa­nia, wy­cho­wy­wa­nia, ro­bie­nia za­ku­pów? Może wo­la­ła­byś być drugą Mo­ni­ką z mó­zgiem prze­żar­tym pro­gra­ma­mi te­le­wi­zyj­ny­mi?

Pod­szedł do niej, po­chy­lił się i po­gła­skał po gło­wie. Nie chciał być agre­syw­ny. Wie­rzył, że cięż­ko prze­ży­wa całą tę sy­tu­ację. Zwłasz­cza ostat­nio za­czę­ła się za­ła­my­wać. Zmie­nił ton głosu na cie­pły, oj­cow­ski.

– Zwy­kły czło­wiek jest nikim. Sam w sobie jest isto­tą bez­war­to­ścio­wą. Jest jak ziarn­ko pia­sku na pu­sty­ni. Jeśli zo­sta­nie wy­wia­ne, nikt tego nie za­uwa­ży, pu­sty­nia się nie roz­sy­pie. Na­tych­miast jego miej­sce zaj­mie inny okru­szek. Ży­je­my po to, by w swej masie two­rzyć taką pu­sty­nię. Wła­śnie tak – je­ste­śmy czę­ścią masy, która służy komuś do tego, by ją ob­ra­biać, lepić na swój spo­sób. Ale nie wiemy nawet, kto jest tym cho­ler­nym „ar­ty­stą” i co chce z nas ule­pić, ani do czego wy­ko­rzy­sta. Dla­te­go bie­rze­my spra­wy we wła­sne ręce i two­rzy­my nas ta­ki­mi, ja­ki­mi chce­my, byśmy byli. Po to wła­śnie wal­czy­my ze wszyst­ki­mi mo­ca­mi, które chcą nas stłam­sić i za­wró­cić na swoją drogę, przy­kuć do kie­ra­tu, jaki dla nas przy­go­to­wa­li. ONI kon­fi­gu­ru­ją nam mózgi tak, byśmy my­śle­li, że żywot nasz jest wspa­nia­ły – tym wspa­nial­szy, im bar­dziej cier­pi­my. Mówią nam: „Je­ste­ście umi­ło­wa­ny­mi dzieć­mi bo­ży­mi, je­ste­ście Pa­na­mi Świa­ta” i tym po­dob­ne pier­do­ły, żeby trzy­mać nas w znie­wo­le­niu umy­sło­wym. Py­tasz, po co wal­czy­my? Po to, by być wol­ny­mi.

Lena pod­nio­sła ku niemu wzrok. Miała smut­ne oczy.

– Nie czuję się wolna.

– Wiem. Ale jeśli zwy­cię­ży­my, w końcu na­dej­dzie po­ko­le­nie wol­nych ludzi. A twoje życie, choć już mi­nio­ne, bę­dzie miało sens.

– Skąd wiesz, że nasza droga jest słusz­na? Skąd wiesz, że je­steś mą­drzej­szy od tego „ar­ty­sty”?

Uśmiech­nął się z lekką dozą po­li­to­wa­nia.

– Nie wiem – od­po­wie­dział z roz­bra­ja­ją­cą szcze­ro­ścią. – Ale przy­naj­mniej wiem, dokąd zmie­rzam, za­miast iść na oślep, gdzie pogna mnie bi­zu­nem ktoś, kto twier­dzi, że wie le­piej ode mnie.

– Je­steś bar­dzo mądry, Teo­do­rze. Dla­te­go ci ufam, choć nie do końca ro­zu­miem, o co w tym wszyst­kim cho­dzi. To nie na moją głowę.

– Twoja głów­ka jest nie tylko ślicz­na, ale i in­te­li­gent­na – Teo­dor po­tar­mo­sił jej włosy.

– Zro­bisz coś dla mnie?

– Jasne! – za­pew­nił Teo­dor, za­do­wo­lo­ny, że znów od­go­nił chmu­rę za­wa­ha­nia jego naj­cen­niej­sze­go skar­bu. „Do­brze, że zo­sta­ła ze mną” – po­my­ślał. Wpraw­dzie Wasyl był naj­wier­niej­szym dru­hem, ale ten klej­not wolał mieć za­wsze pod ręką.

– Zja­dła­bym ki­szo­ne­go ogór­ka.

– Co ta­kie­go?! Skąd ja ci wezmę…

Lena zwy­mio­to­wa­ła.

 

Targ w Je­ro­zo­li­mie tętni ży­ciem okra­szo­nym taką róż­no­rod­no­ścią, jaką może przy­nieść masa ludz­ka. Młyn mie­lą­cy cha­rak­te­ry, spra­wy nie cier­pią­ce zwło­ki, brud­ne myśli, pie­nią­dze i naj­prze­róż­niej­sze za­pa­chy. Trud­no od­na­leźć się w tym wirze spoj­rzeń, krzy­ków, ge­stów i myśli, a jed­nak dwie osoby ki­wa­ją gło­wa­mi, wi­dząc się na­wza­jem i zgod­nie kie­ru­ją swoje kroki do stra­ga­nu han­dla­rza pro­sem. Tam jedna z nich szep­cze:

– To do­pie­ro jest proso, koń An­ty­pa­tra by nie po­gar­dził.

– Sama Ky­pros mo­gła­by nosić z niego ko­ra­le – od­po­wia­da druga i ru­chem głowy wska­zu­je kie­ru­nek.

Po krót­kim mar­szu wy­do­sta­ją się poza plac tar­go­wy, mi­ja­ją Świą­ty­nię, co zaj­mu­je im ja­kieś dzie­sięć minut, bocz­ny­mi ulicz­ka­mi wy­do­sta­ją się na przed­mie­ście i wresz­cie za­trzy­mu­ją po­mię­dzy bez­ład­nie roz­rzu­co­ny­mi bry­ła­mi skał.

– Me­sjasz nad­cho­dzi, wi­dzia­łem to we śnie – mówi ten, który ich przy­pro­wa­dził w to miej­sce. Ocie­ra wierz­chem dłoni czoło, poci się w prze­ci­wień­stwie do swo­je­go roz­mów­cy. Ten naj­wy­raź­niej jest przy­zwy­cza­jo­ny do le­ją­ce­go się z nieba żaru.

– A jakie znaki o tym świad­czą?

– Tu znaki nie­po­trzeb­ne i nawet Świą­ty­nia He­ro­da nie by­ła­by wy­star­cza­ją­cym na to do­wo­dem. Więk­szą Me­sja­szo­wi zbu­du­ją.

– Kto, gdzie?

– Da­le­ko stąd, bar­dzo da­le­ko, ale pierw­szy ka­mień po­cho­dzić ma z tego miej­sca, z kra­iny, gdzie Pan się na­ro­dzi i wy­zwo­li swój naród.

– Chwa­ła wy­zwo­li­cie­lo­wi, cóż mogę uczy­nić dla niego?

– Zbierz braci, niech się go­tu­ją. Wy­ru­sza­my za czte­ry dni, w czte­ry wozy. Ten oto ka­mień za­bie­rze­my, ale wcze­śniej mu­si­my go in­skryp­cją na­zna­czyć.

Czło­wiek o skó­rze ko­lo­ru oliw­ki kła­nia się z sza­cun­kiem.

– Zakon Teo­lo­gów jest gotów – mówi wy­raź­nie drżą­cym gło­sem.

 

 

Skoń­czy­ło się już „Stu­dio Sport" i Er­nest, przy­glą­da­jąc się rzu­ca­nym przez ekran bły­skom, zmie­nia­ją­cym się w zło­wróżb­ne cie­nie na ścia­nie, za­czął się nie­po­ko­ić. Wasyl dość wy­raź­nie na­świe­tlił mu całą spra­wę, wie­dział już o cza­sie i jego kon­tro­lo­wa­nym biegu. Wie­dział też o braku kon­tro­li, o Mo­ni­ce i o swoim daw­nym życiu. Resz­tę do­peł­nia­ła po­tę­ga pod­świa­do­mo­ści, nie­wy­czer­pa­ne źró­dło nie­po­ko­ju i na­tchnień. Poza tym zda­wał sobie spra­wę z tego, gdzie i kiedy się znaj­du­ją – on i Wasyl. I to było głów­nym po­wo­dem trwo­gi, jaka ogar­nia­ła go z każdą mi­nio­ną mi­nu­tą coraz sil­niej, pa­ra­li­żu­jąc jego umysł i re­du­ku­jąc myśli do na­stę­pu­ją­cych: „Zła­pa­li go, za­mknę­li na dwa­dzie­ścia czte­ry. Już ci z bez­pie­ki go nie wy­pusz­czą". Co teraz? Mówił o pla­nie B? Nie przy­po­mi­nał sobie tego. Za­wsze było: „Damy radę, tylko cier­pli­wo­ści”.

Zegar ścien­ny tykał bar­dzo wolno. Po­my­ślał, że wsta­nie z wer­sal­ki i spraw­dzi co z nim, ale leżał nadal wpa­trzo­ny w ekran te­le­wi­zo­ra, obez­wład­nio­ny ota­cza­ją­cą go próż­nią. „Nie mam ni­ko­go” – po­my­ślał. „Je­stem wydmą prze­no­szo­ną przez wiatr z jed­ne­go miej­sca pu­sty­ni na dru­gie. Zdech­nę tu, w Kły­zów­ce, i nawet nie będą wie­dzie­li, kogo po­wia­do­mić. Takie mądre… Za­my­ślił się i oczy za­czę­ły mu się za­my­kać, po­wie­ki od­ma­wia­ły dal­sze­go dy­żu­ru, sen za­mi­go­tał jak czar­no–białe plam­ki wy­strze­li­wa­ne z „Gra­ni­ta" na la­kie­ro­wa­nych nóż­kach. I rze­czy­wi­ście był jak film. Wasyl wpadł do po­ko­ju trza­ska­jąc drzwia­mi. Płaty kre­do­wej farby po­sy­pa­ły się z oko­lic fra­mu­gi na pod­ło­gę.

– Jest! – krzyk­nął. – Jest kon­takt! Erni, pakuj się, je­dzie­my do domu!

– Co? – Er­nest nie wie­dział, czy to jakaś dwu­ko­lo­ro­wa le­wi­ta­cja przy­pra­wio­na te­atrem te­le­wi­zji, czy coś in­ne­go.

– Mamy pre­zent od Teo­do­ra! Wie­dzia­łem, wie­dzia­łem…

 – Ale co?! – Er­nest obu­dził się już zu­peł­nie i ści­ska­jąc rąbek koca wpa­try­wał się w sza­lo­ną twarz Wa­sy­la.

– Wiem gdzie, ale nawet nie chcę my­śleć, co. – Wasyl zro­bił wiel­kie oczy. – Bo jeśli to, o czym myślę…

– Ale co?! – wrza­snął Er­nest, zrzu­ca­jąc koc ze swo­je­go wą­tłe­go ciała i roz­glą­da­jąc się po po­ko­ju w po­szu­ki­wa­niu woj­sko­we­go ple­ca­ka.

 

– Ech, głupi ty, Teo­do­rze, głupi! A głupi ty! Głupi – ma­ru­dzi­ła Mo­ni­ka, krzą­ta­jąc się po izbie i ki­wa­jąc głową z dez­apro­ba­tą. – Ech, chłop, to i głupi. A głupi ty, głupi.

Cier­pli­wość Teo­do­ra nie­bez­piecz­nie oscy­lo­wa­ła w gra­ni­cach zera, ale po­wstrzy­my­wał się z wy­ra­ża­niem nie­za­do­wo­le­nia. W końcu to on przy­szedł tu w in­te­re­sach. A Mo­ni­ka była teraz nie byle kim! Nad po­dziw do­brze za­akli­ma­ty­zo­wa­ła się w nowym oto­cze­niu. No, może nie nad po­dziw, bo tę zdol­ność po­ka­za­ła już po­przed­nim razem. Znów nie pa­mię­ta­ła prze­szło­ści i była prze­ko­na­na, że miesz­ka w tej osa­dzie od uro­dze­nia. Nie prze­szka­dza­ło jej nawet to, że mó­wi­ła po he­braj­sku z lek­kim ak­cen­tem. Dla in­nych było to wręcz ozna­ką wy­jąt­ko­wo­ści, zwłasz­cza od kiedy zo­sta­ła uzna­na za wieszcz­kę. Tak to cza­sem jest, że kiedy umysł śpi, pod­świa­do­mość har­cu­je.

– Głupi ty. A głupi! – mam­ro­ta­ła swoje. – Jaka ci ona chora, głupi? Gdzie chora! Ty, głupi, na­praw­dę je­steś taki głupi? Jakby to była cho­ro­ba, głupi, ludz­kość dawno by wy­gi­nę­ła. Gdzie ona chora, co?

– Rzyga i w ogóle…

– Rzyga! To jak rzyga, zna­czy chora, tak? Głupi.

– A jak nie chora, to co? Prze­cież nie… nie mów mi tylko, że ona jest…

– No to nic nie mówię. Głupi.

– Nie, nie, to nie­moż­li­we.

– A niby dla­cze­go nie­moż­li­we? Zdro­wa baba z niej.

Jak tu wy­tłu­ma­czyć Mo­ni­ce, że Lena nie mogła zajść w ciążę. Nawet ten gwałt nie mógł do tego do­pro­wa­dzić. Ci lu­dzie… te isto­ty… zna­czy to wir­tu­al­ne nie wia­do­mo co nie mogło się krzy­żo­wać z praw­dzi­wy­mi ludź­mi z krwi i kości. Ale jak jej wy­ja­śnić, że całe oto­cze­nie, które ją tak ho­łu­bi, w rze­czy­wi­sto­ści nie ist­nie­je. A nawet jeśli ist­nie­je, to nie w taki spo­sób, jaki je­ste­śmy w sta­nie pojąć. Nawet Teo­dor do końca tego nie ro­zu­miał. Zdaje się, że sam Wasyl też nie. Lena była po pro­stu chora i na­le­ża­ło ją wy­le­czyć. Nie miał do kogo się zwró­cić, bo za bar­dzo róż­nił się od oto­cze­nia. Mo­ni­ka była naj­lep­szym wyj­ściem. Mu­sia­ła znać ja­kieś bab­skie spo­so­by na różne do­le­gli­wo­ści.

– Pomóż mi, Mo­ni­ko…

– Mo­nish – po­pra­wi­ła Mo­ni­ka.

– Uwierz mi, ona na­praw­dę jest zwy­czaj­nie chora. Daj mi ja­kieś leki.

– Nie je­stem zna­chor­ką, tylko wieszcz­ką – burk­nę­ła Mo­ni­ka, za­kła­da­jąc ręce na pier­si.

– Wszyst­kie ko­bie­ty znają się na le­cze­niu. Albo po­py­taj. Tyle ko­biet przy­cho­dzi do cie­bie po po­ra­dę.

– Wie­rzysz, że je­stem wieszcz­ką?

– Tak – za­pew­nił Teo­dor, żeby jej nie ura­zić.

– To ci mówię, że na je­sie­ni bę­dziesz wuj­kiem. Tu nie ma nic do le­cze­nia. A jak przyj­dzie czas, po­ślij po mnie. Po­mo­gę.

Teo­dor pod­dał się. Pojął, że nic tu już nie wskó­ra. Musi po­waż­nie po­roz­ma­wiać z Leną. A przede wszyst­kim musi ją chro­nić. Jego skarb.

 

Ulica otu­lo­na była dwoma rzę­da­mi ni­skich wią­zów. Stali pod jed­nym z nich i ob­ser­wo­wa­li furt­kę, jak kazał Wasyl. Er­ne­sto­wi zda­wa­ło się, że to sen, że wszyst­ko, co widzi, jest tylko mgłą wy­obraź­ni. Se­le­dy­no­we list­ki cze­pia­ją­ce się ga­łę­zi jak małe dzie­ci wiel­kiej matki, sztyw­ne szta­che­ty płotu ni­czym żoł­nie­rze sto­ją­cy na bacz­ność, obo­jęt­ni na czas, cier­pie­nie i ceny wódki, mi­li­cyj­na nyska su­ną­ca ulicą wią­zów jak ła­bę­dzi­ca. Zo­bo­jęt­niał. Gdyby nawet wul­kan wy­buchł o parę me­trów od niego, nie zmarsz­czył­by chyba brwi. Dawał się po pro­stu cią­gnąć Wa­sy­lo­wi ze sobą i prze­stał my­śleć dla­cze­go i po co. Tylko cza­sa­mi jakaś igła wspo­mnie­nia spra­wia­ła mu ból. Było w tym cie­pło, bez­pie­czeń­stwo, coś zwy­kłe­go, co da się zro­zu­mieć i lubić.

Ale to były tylko ułam­ki se­kund. Przez całą resz­tę rze­czy­wi­stość ser­wo­wa­ła mu szo­ku­ją­ce za­strzy­ki znie­czu­le­nia.

– Dobra – mruk­nął Wasyl, ści­ska­jąc ramię Er­ne­sta. – Idzie­my.

– Wasyl, mie­li­śmy się prze­spać. Szli­śmy dziś taki szmat drogi – Er­nest wy­po­wie­dział swoją co­dzien­ną kwe­stię.

– Je­ste­śmy na miej­scu, już ni­g­dzie nie bę­dzie­my szli. To tu!

Po­cią­gnął otu­ma­nio­ne­go Er­ne­sta do furt­ki. Po chwi­li zna­leź­li się w ogro­dzie. Krza­ki ma­gno­lii ła­sko­ta­ły swo­imi mac­ka­mi ich twa­rze. Kie­ro­wa­li się w stro­nę al­ta­ny. Wasyl sta­nął przed ka­mien­nym oł­ta­rzem i wes­tchnął.

– No, Teo… chwi­la praw­dy – na­ci­snął jeden z ka­my­ków zdo­bią­cych front oł­ta­rza i za­marł w ocze­ki­wa­niu. Usły­sze­li ciche stuk­nię­cie, szu­ra­nie, ło­skot, a potem płyta za oł­ta­rzem drgnę­ła i głosy uci­chły. Po­de­szli bli­żej. Wasyl klęk­nął i po­ma­cał zimną po­sadz­kę. Wy­czuł szcze­li­nę. Na­ci­snął na płytę i szpa­ra po­więk­szy­ła się, jakby była za­wie­szo­na na osi.

– Dru­gie wej­ście do kryp­ty – szep­nął.

– Co? – za­py­tał Er­nest.

– Do dru­giej czę­ści kryp­ty – od­po­wie­dział Wasyl. – Przy­nieś coś, jakiś drąg, szta­che­tę, coś!

Er­nest rzu­cił się w krza­ki ma­gno­lii. Pod pło­tem zna­lazł zzie­le­nia­łą kan­tów­kę. Po­rwał ją w roz­trzę­sio­ne dło­nie i wró­cił do al­ta­ny. Pod­wa­ży­li nią płytę i za­blo­ko­wa­li w ta­kiej po­zy­cji, że mogli wśli­znąć się do środ­ka. Wasyl włą­czył la­tar­kę. „Za­wsze przy­go­to­wa­ny” – po­my­ślał Er­nest.

Snop świa­tła omiótł wnę­trze kryp­ty i spo­czął na pro­sto­kąt­nym za­ry­sie w ścia­nie. Oczy Wa­sy­la zwę­zi­ły się w szpar­ki.

– Er­nest, uderz tam pię­ścią.

– Ja? Ja nie mam nic siły! Ledwo ple­cak do­tar­ga­łem!

– Uderz! Za­ufaj mi jesz­cze raz!

Er­nest bez prze­ko­na­nia pod­szedł do ścia­ny i puk­nął pal­cem w śro­dek za­zna­czo­ne­go pola. Od­głos wska­zy­wał na to, że jest tam pusta prze­strzeń.

– Wal! – krzyk­nął Wasyl.

Er­nest wal­nął. Jego pięść za­pa­dła się, roz­bi­ja­jąc cien­ką sko­ru­pę tynku. Ode­rwał wi­szą­ce strzę­py za­pra­wy i od­sło­nił skryt­kę. Stała w niej wa­li­zecz­ka wy­glą­da­ją­ca na ma­szy­nę do pi­sa­nia.

Wasyl wy­cią­gnął ją i otwo­rzył. Oczom Er­ne­sta uka­za­ła się… ma­szy­na do pi­sa­nia.

– Co to? Ma­szy­na do pi­sa­nia? – za­py­tał głu­pio.

– Chro­no­na­mier­zacz – wy­szep­tał Wasyl. – Er­nest! To ist­nie­je!

 

VIII

 

Szli całą sze­ro­ko­ścią chod­ni­ka, sie­jąc po­płoch wśród nad­cią­ga­ją­cych z na­prze­ciw­ka prze­chod­niów. Kto żyw, ucho­dził na drugą stro­nę ulicy, bądź cho­wał się w za­uł­kach. Buła był zły. Bra­ko­wa­ło mu kogoś, kogo mógł­by za­cze­pić, zblu­zgać, a potem strze­lić w pysk. Ach, jakże swę­dzia­ły go te jego wiel­kie łap­ska! W końcu nie wy­trzy­mał i, wy­pa­trzyw­szy ja­kie­goś star­sze­go je­go­mo­ścia, ku­pu­ją­ce­go coś w kio­sku za skrzy­żo­wa­niem, ryk­nął:

– Wi­dzia­łeś go?! Wi­dzia­łeś gnoja?!

– Kogo? – za­py­tał zdu­mio­ny He­niek, po­cią­gnię­ty przez Bułę za rękaw.

– Tego tam – po­ka­zał Buła pa­lu­chem wiel­kim jak pa­rów­ka. – Wi­dzia­łeś jak się gapił?

– Nie wi­dzia­łem – przy­znał He­niek.

– Co jest? – wtrą­cił się trze­ci zbir, wi­dząc, że kom­pa­ni zo­sta­li w tyle. Obaj do­pro­wa­dza­li go do szału. Byli nie­praw­do­po­dob­ny­mi tę­pa­ka­mi, w do­dat­ku kom­plet­nie nie­zdy­scy­pli­no­wa­ny­mi. Ale nada­wa­li się do ro­bo­ty. Do tej ro­bo­ty. Dla­te­go mu­siał ich to­le­ro­wać. Tylko czy na pewno po­wi­nien też po­ka­zy­wać się z nimi pu­blicz­nie? Ale jak to zor­ga­ni­zo­wać, skoro trze­ba ich nie­ustan­nie mieć na oku?

– Bo ten skur­wiel tak się spoj­rzał, że nor­mal­nie nie wiem! Muszę mu przy­pier­do­lić, niech się na­uczy kul­tu­ry, kutas jeden – wy­tłu­ma­czył się Buła.

– Daj spo­kój, Buła, mało ci jesz­cze?

– Ale nie o to cho­dzi. Po­zwo­lił mu się kto lam­pić? Chuj myśli, że co?

– Buła, nie wy­ży­łeś się w Judei? Tam mo­głeś robić wszyst­ko i jesz­cze na­gro­dę za to do­sta­łeś.

– Ech, pięk­nie było. Rżnę­li­śmy Żyd­ków aż miło – wtrą­cił się He­niek. – Żałuj, Her­man, że nie po­je­cha­łeś z nami na tę ro­bót­kę.

– No, było za­je­bi­ście – przy­znał Buła. – A Żydów mógł­bym tłuc co­dzien­nie. Na­le­ży im się za Je­zu­sa, chu­jom je­ba­nym. Temu Ży­do­wi też zaraz przy­pier­do­lę w ryj.

– A skąd wiesz, że to Żyd? – zdzi­wił się He­niek

– Dość tego ga­da­nia, idzie­my, mamy ro­bo­tę – po­na­glał Her­man, pró­bu­jąc bez­sku­tecz­nie za­pro­wa­dzić jako taką dys­cy­pli­nę.

– To widać, że Żyd. Nie wi­dzisz? Prze­cież od razu widać. Żyd jak nic. Tylko się ka­mu­flu­je. Ale mnie nie oszu­ka, ja się na Żyd­kach znam.

– Na Ży­dów­kach też, no nie – za­re­cho­tał He­niek. – Pa­mię­tasz te dwie…?

Buła pa­mię­tał i aż się uśmiech­nął na wspo­mnie­nie. Przy­po­mi­nał sobie jak się wiła i krzy­cza­ła. Gry­zła i dra­pa­ła, ale z nim nie miała naj­mniej­szych szans. A im bar­dziej się sza­mo­ta­ła, tym bar­dziej go to pod­nie­ca­ło.

– To co wy tam jesz­cze wtedy ro­bi­li­ście? Mie­li­ście kon­kret­ne za­da­nie – za­in­te­re­so­wał się Her­man.

– Za­da­nie zo­sta­ło wy­ko­na­ne jak na­le­ży. A po ro­bo­cie była chwi­la roz­ryw­ki. Tylko ta moja tłu­sta była – przy­po­mniał sobie He­niek nieco za­wie­dzio­ny. – Tobie, Buła, to się do­pie­ro tra­fi­ło. Nie­zła dupa z tej blon­dy­ny była.

– Oj, po­wier­cił­bym ją jesz­cze kiedy… – przy­znał Buła.

– Ja­kiej blon­dy­ny? – zdu­miał się Her­man, a przez głowę w jed­nej chwi­li prze­biegł mu tabun myśli. – Wi­dzie­li­ście, dur­nie, kie­dyś ja­sno­wło­są Ży­dów­kę?! – wrza­snął nagle roz­wście­czo­ny, wpra­wia­jąc w osłu­pie­nie kom­pa­nów. Chwy­cił Heńka za gar­dło i po­trzą­snął jak szma­cia­ną lalką. – Kto to był?! Gdzie to było?!

– Ja nic nie wiem! To Buła ją ob­ra­cał!

Her­man zwol­nił uścisk. Po­my­ślał chwi­lę i rzu­cił krót­ko.

– Wra­ca­my do Judei. Le­onid jesz­cze chwi­lę po­ży­je.

Buła spoj­rzał krót­ko na Heńka, potem po­biegł ner­wo­wym wzro­kiem za go­ściem od­cho­dzą­cym od kio­sku i po­dra­pał się w klat­kę opię­tą błysz­czą­cym dre­sem z na­pi­sem adi­das. Wy­raź­nie zdra­dzał chęć roz­dwo­je­nia swo­jej ma­syw­nej bryły na dwie buły, z któ­rych jedna po­bie­gła­by za fa­ce­tem spod kio­sku, a druga za­py­ta­ła spo­koj­nie:

– Yyyy… zna­czy jak, sze­fie. Znów rżnąć? Szef też bę­dzie rżnąć?

– Stul pysk, Buła! – Her­man po­bla­dły na twa­rzy zbli­żył się do niego i wska­zu­ją­cym pal­cem do­tknął roz­cią­gnię­te­go znacz­ka na dre­so­wej blu­zie. – Je­że­li zro­bi­łeś to, co myślę, że zro­bi­łeś… Do wozu! Ale to, kurwa, już!

Her­man, idąc za dwoma im­be­cy­la­mi za­pa­ko­wa­ny­mi w spor­to­we ciu­chy, my­ślał in­ten­syw­nie i roz­pacz­li­wie. Jed­nak w jego świa­do­mość wkra­da­ła się pod­stęp­nie nutka sen­ty­men­tu i żalu. Być może znów zo­ba­czy Teo­do­ra, nie­wy­klu­czo­ne, że teraz bę­dzie mu­siał go zabić. Głu­piec! Po­zo­stał w tym swoim graj­doł­ku bez wyj­ścia, kiedy wszyst­ko było w za­się­gu jego moż­li­wo­ści. Ich moż­li­wo­ści! Razem mogli stwo­rzyć po­tę­gę, uzy­skać nie­za­leż­ność i trwać wiecz­nie w nie­ty­kal­nym kró­le­stwie na gra­ni­cy dobra i zła. To było takie pro­ste, ale on… „Głu­piec, tchórz, na­iw­ny jak har­ce­rzyk! Za­chcia­ło mu się zmie­niać po­rzą­dek świa­ta. Za­pła­ci mi. Za­pła­ci za to, że mu­sia­łem się tak po­ni­żyć, zo­stać na­jem­ni­kiem świad­czą­cym usłu­gi tym, któ­rzy po­win­ni teraz peł­zać u moich stóp!”

Do­tar­li do fur­go­net­ki za­par­ko­wa­nej przed su­per­mar­ke­tem. Her­man po­sta­no­wił po­sta­wić wszyst­ko na jedną kartę. Kazał Heń­ko­wi wy­je­chać za mia­sto. Wje­cha­li w leśną drogę i przy­sta­nę­li w za­gaj­ni­ku.

– Wy­łącz radio – rzu­cił Her­man i po chwi­li za­pa­dła cisza. Sły­chać było sze­lest brzo­zo­wych liści i świer­got le­śnych pta­ków, wpa­da­ją­cy przez otwar­te okno volks­wa­ge­na. Mil­cze­nie prze­dłu­ża­ło się, Buła za­czął dłu­bać w nosie swoim gru­bym pa­lu­chem. Spra­wia­ło mu to sporą trud­ność, gdyż jego noz­drza nie były pro­por­cjo­nal­ne do roz­mia­rów dłoni. He­niek wy­cią­gnął szmat­kę ze schow­ka i za­czął wy­cie­rać kok­pit, nucąc pio­sen­kę, któ­rej reszt­ki zo­sta­ły mu w gło­wie po wy­łą­cze­niu radia: „I widzę tylko …. twoje ka­pe­lu­uuszee… jak stat­ki na nie­eebie­ee…"

– Buła, co masz z pu­ka­wek? – ode­zwał się Her­man, prze­ry­wa­jąc za­wo­dze­nie Heńka i stu­ka­nie dzię­cio­ła w za­gaj­ni­ku.

– No, jest tego – mruk­nął Buła. – FN 90, raki, glau­be­ry, magi, TRG 22 i 42 i takie tam. A co, sze­fie? Prze­cież i tak to psu na budę, jak na Żyd­ków do tej Judei wa­li­my, czy gdzieś tam.

– Pakuj wszyst­ko, prze­no­si­my się z całym baj­zlem – po­wie­dział Her­man tak cicho, że He­niek zmarsz­czył brwi i spoj­rzał na Bułę py­ta­ją­cym wzro­kiem. Buła po­tarł czoło wiel­ką dło­nią i wy­ce­dził przez zęby swoją głę­bo­ką myśl:

– O żeż kurwa.

 

Trakt pro­wa­dził na pół­noc do Se­ba­ste w Sa­ma­rii, a potem do por­to­wej Ce­za­rei jesz­cze w gra­ni­cach Ce­sar­stwa, gdzie mieli prze­siąść się na sta­tek, któ­rym dotrą do Fry­gii lub nawet Mo­esii nad Mo­rzem Czar­nym, jeśli Fa­za­el spra­wi się tak, jak obie­cał.

Na prze­dzie nie­wiel­kiej ka­ra­wa­ny szedł Fe­ro­ras, brat Fa­za­ela, zna­ko­mi­ty prze­wod­nik, silny i od­waż­ny. Fe­ro­ras wiódł wołu, który cią­gnął pierw­szy wóz. Drew­nia­ne koła to­czy­ły się wolno, skrzy­piąc i ko­le­biąc wozem na boki, w nim zaś prze­wa­la­ły się skrzy­nie i worki. I coś, a wła­ści­wie ktoś jesz­cze. Gdyby chcia­ło się po­wie­dzieć, w jaki spo­sób Mo­ni­ka stała się człon­kiem tej eks­pe­dy­cji, na­le­ża­ło­by przy­znać, że nie uczy­ni­ła tego z wła­snej woli. Ale to tylko wtedy, gdyby się chcia­ło gadać. My zo­sta­wi­my tę spra­wę i przyj­rzy­my się dalej ka­ra­wa­nie. Na dru­gim wozie, pół sie­dząc, pół leżąc, za­ko­pa­na w po­du­chach i ko­cach, po­dró­żo­wa­ła Lena. Obec­ność Mo­ni­ki do­da­wa­ła jej otu­chy, ta była bo­wiem nie tylko znaną wieszcz­ką, ale i do­świad­czo­ną po­łoż­ną. Spra­wa ciąży wciąż marsz­czy­ła czoło Teo­do­ra, który je­chał wierz­chem na osioł­ku, wdy­cha­jąc pył drogi, wznie­ca­ny ko­py­ta­mi zwie­rząt i ko­ła­mi czte­rech cięż­kich wozów. I choć dla Braci Teo­lo­gów nie było ni­czym nie­zwy­kłym, że ich Me­sjasz przyj­dzie na świat z łona dzie­wi­cy, Teo­dor był w po­waż­nej roz­ter­ce. Przy­ci­snąw­szy któ­re­goś razu Lenę do muru wy­do­był z niej ze­zna­nie, które w pierw­szym od­ru­chu wpra­wi­ło go w nie­wy­sło­wio­ną ra­dość, wkrót­ce jed­nak przy­wio­dło chmu­ry zwąt­pie­nia w szcze­rość usły­sza­nych słów. Lena za­kli­na­ła się na wszyst­ko, na co tylko mogła się za­kląć, że ojcem dziec­ka jest Er­nest. Sam Er­nest! Praw­da, że cu­dow­na no­wi­na? Praw­da, że nie­wia­ry­god­na? Jed­nak jej hi­sto­ria była lo­gicz­na. Po­dob­no zda­rzy­ło się to na pa­stwi­sku w noc po­prze­dza­ją­cą roz­dzie­le­nie. Przy­szła do niego i za­sko­czy­ła w pół­śnie. Nie był zdol­ny się opie­rać. Nie zdą­żył po­my­śleć o Mo­ni­ce, o tym, że może go przy­ła­pać. Żaden lęk nie zbu­rzył jego mę­sko­ści. Dzię­ki temu tym razem był spraw­ny do szczę­śli­we­go fi­na­łu, do ostat­niej kro­pel­ki. Ozna­cza­ło to, że Lena zna­la­zła się przy na­dziei, zanim po­ja­wi­li się w Judei. I to miało sens, bo czas by się mniej wię­cej zga­dzał. Teo­dor zresz­tą nie po­tra­fił­by tego pre­cy­zyj­nie wy­li­czyć. Skąd zatem wzię­ły się wąt­pli­wo­ści? Czy z po­wo­du oczu, które zdra­dza­ły prze­ra­że­nie, gdy o tym mó­wi­ła i sta­ra­ła nie pa­trzeć się pro­sto w jego oczy? A może przez te fał­szy­we nuty w gło­sie, wy­pie­ki na twa­rzy, drżą­ce wargi, na­pię­te mię­śnie, przez ten pot na czole o chłod­nym po­ran­ku? Co­kol­wiek to było, Teo­dor wie­dział, że jeśli to nie Er­nest był ojcem, in­stynkt ma­cie­rzyń­ski zmusi ją do kłamstw. Lecz jeśli nie Er­nest, to kto? Po­cie­szał się tym, że mimo in­ten­syw­ne­go wy­sił­ku umy­sło­we­go nie po­tra­fił zna­leźć in­ne­go wia­ry­god­ne­go wy­tłu­ma­cze­nia.

Z za­my­śle­nia wy­rwał go jeden z ga­li­lej­skich Braci, Józef z Kany, który, mi­nąw­szy go, pod­biegł do wozu wio­zą­ce­go Lenę i podał jej bu­kłak z wodą. Ko­bie­ta wdzięcz­nie przy­ję­ła dar i zre­wan­żo­wa­ła się uśmie­chem. Józef był przy­stoj­nym mło­dzień­cem, duszą to­wa­rzy­stwa pod­czas wspól­nych wie­czerz. Nad wyraz tro­skli­wie i opie­kuń­czo od­no­sił się do Leny. Teo­dor po­sta­no­wił mieć go na oku. Do­bie­rał to­wa­rzy­szy sta­ran­nie, ale nie wszyst­kich do­brał sam. W pełni zaś ufał tylko sobie.

Nagle Lena upu­ści­ła bu­kłak i gwał­tow­na kon­wul­sja tar­gnę­ła jej cia­łem. „Tru­ci­zna!” – to pierw­sza myśl, jaka wdar­ła się do głowy Teo­do­ra.

– Budź­cie Mo­nish! – wy­dzie­rał się Józef.

Po krót­kim cha­osie ob­ja­wia­ją­cym się prze­miesz­cza­niem po­sta­ci, ry­kiem osłów, na­wo­ły­wa­niem woź­ni­ców i su­chym sze­le­stem okryć, Mo­ni­ka przy­wró­ci­ła spo­kój na wozie wio­zą­cym Lenę. Rzu­ci­ła kilka ko­mend, wark­nę­ła na Teo­do­ra wy­trzesz­cza­ją­ce­go oczy bar­dziej niż jego osioł i wzię­ła się do ro­bo­ty.

O świ­cie do po­ry­ki­wa­nia zwie­rząt po­cią­go­wych do­łą­czył się płacz zdro­we­go chłop­ca. Teo­dor, do­pusz­czo­ny wresz­cie przez Mo­ni­kę, wpa­try­wał się po­dejrz­li­wym wzro­kiem w twarz dziec­ka i pytał sa­me­go sie­bie: "Czy to on? Czy do­cze­ka­li­śmy się?". Czuł, że nie wszyst­ko ukła­da się tak, jak za­mie­rza­li. Wpraw­dzie naj­waż­niej­sze było po­tom­stwo Leny i Er­ne­sta i to się udało, ale ich sy­tu­acja jest trud­na. Jeśli nie na­wią­żą kon­tak­tu z Wa­sy­lem, po­zo­sta­ną od­cię­ci od cza­sów, w któ­rych można dzia­łać na rzecz Spra­wy. Dla­te­go muszą kon­ty­nu­ować po­dróż i chro­nić dziec­ko. Jeśli Wasyl go nie za­wie­dzie i jeśli ka­mień z in­skryp­cją prze­trwa do dwu­dzie­ste­go wieku, jest szan­sa. Mała, ale trze­ba ją wy­ko­rzy­stać bez wzglę­du na trud, ja­kie­go to wy­ma­ga.

Wes­tchnął i spoj­rzał do­oko­ła. Lu­dzie przy wo­zach stali w go­to­wo­ści, szczę­śli­wi i wpa­trze­ni w niego. „W nich cała na­dzie­ja" – po­my­ślał Teo­dor. „Oni, ich dzie­ci i wnuki będą straż­ni­ka­mi ka­mie­nia. I muszą mi wy­ba­czyć, że swoje życie po­świę­ca­ją dla praw­dy, któ­rej nie znają". Józef wpa­try­wał się w niego jak w obraz, w oczach tego czło­wie­ka kryło się bez­gra­nicz­ne od­da­nie i wiara. Ze­rwał się po­ran­ny wie­trzyk, który po­ru­szył ak­sa­mit­ne grzy­wy osłów i za­wi­ro­wał zia­ren­ka­mi pia­sku na dro­dze do Sa­ma­rii.

 

W po­ko­ju wy­na­ję­te­go miesz­ka­nia mimo sło­necz­ne­go dnia pa­no­wał pół­mrok. Po­wo­do­wa­ły to za­su­nię­te brą­zo­we za­sło­ny, ude­ko­ro­wa­ne mo­ty­la­mi z cie­niut­kie­go pla­sti­ku. Er­nest za­nu­rzo­ny w ol­brzy­mim fo­te­lu my­ślał: „Po co ktoś zadał sobie tyle trudu z tymi mo­ty­la­mi? Miało być ro­man­tycz­nie i na­stro­jo­wo, a wy­szło tan­det­nie". Jed­nak przy­cią­ga­ły jego zmę­czo­ny wzrok, przy­po­mi­na­ły mu ja­kieś le­d­wie uchwyt­ne wspo­mnie­nia, które w żaden spo­sób nie mogły przy­brać re­al­ne­go kształ­tu. Miały za­pach pa­stwi­ska, cie­płe­go mleka i ła­sko­ta­ły jego umysł nie­wi­dzial­ny­mi źdźbła­mi traw, ale nie mó­wi­ły nic kon­kret­ne­go. Po­cią­gnął tęgi łyk cie­płe­go piwa z bu­tel­ki sto­ją­cej na wi­kli­no­wym sto­li­ku i krzy­wiąc się z nie­sma­kiem po­pa­trzył na Wa­sy­la. Ten, po­chy­lo­ny nad biur­kiem, maj­stro­wał coś przy chro­no­na­mier­za­czu.

– Wasyl – mruk­nął Er­nest, czu­jąc, że piwo skle­ja mu po­wie­ki i ugnia­ta wy­obraź­nię. – Jak to jest, że mamy to miesz­ka­nie i piwo i, no wiesz, wszyst­ko jest, a nikt z nas nie pra­cu­je, ani nic.

– Or­ga­ni­za­cja za­pew­nia to. – Wasyl dmuch­nął po­mię­dzy kla­wi­sze i za­tarł dło­nie. – No, go­to­we! Er­ne­ście, jutro ich znaj­dzie­my.

– Dla­cze­go nie dziś?

– Trze­ba wy­po­cząć. Dał­byś spo­kój z tym piwem, są­czysz już chyba szó­ste. Po­wi­nie­neś się wy­ką­pać i wy­spać. Po­dró­że w cza­sie nie od­mła­dza­ją i nie do­da­ją sił.

– Nawet nie sta­raj się wy­tłu­ma­czyć mi tego – Er­nest po­cią­gnął ko­lej­ny łyk piwa i znów się skrzy­wił czu­jąc, że jest cie­płe. – Duża jest ta or­ga­ni­za­cja?

– Nie wiem. I nie chcę wie­dzieć. Ważna jest spra­wa, nie wiel­kość.

– Ty nie wiesz? Prze­cież prak­tycz­nie teraz trzy­masz to wszyst­ko w gar­ści!

Na­sta­ła chwi­la ciszy i Er­nest mógł­by przy­siąc, że sły­szy szum skrzy­deł pla­sti­ko­wych mo­ty­li od­la­tu­ją­cych z brą­zo­wych za­słon. Było to jed­nak szem­ra­nie windy su­ną­cej gdzieś za trze­ma albo czte­re­ma ścia­na­mi w swoim szy­bie.

– Nie, Er­ne­ście. To nie tak, jak my­ślisz. My… my je­ste­śmy tylko jedną grupą. Jedną ze ście­żek, moż­li­wo­ści, prób. Ro­zu­miesz? Szan­se na­sze­go po­wo­dze­nia są zni­ko­me, więc gdyby Or­ga­ni­za­cja opie­ra­ła się na nas, na mnie… nie mia­ło­by sensu jej ist­nie­nie.

– Za dużo mi mó­wisz, Wasyl. Ja chcę tylko wie­dzieć, skąd oni mają pie­nią­dze na to wszyst­ko.

– To jest naj­mniej­szy pro­blem. – Wasyl sap­nął nosem z lek­ce­wa­że­niem. – Po­myśl tylko, jakie moż­li­wo­ści daje prze­miesz­cza­nie się w cza­sie.

Er­nest po­my­ślał. Łyk­nął reszt­kę piwa i zmru­żył szel­mow­sko oczy. Walka dobra ze złem? Wiel­ka spra­wa? To niech sobie wal­czą, niech się wy­kań­cza­ją na­wza­jem. A ja swoje na tym sko­rzy­stam, na­le­ży mi się. I Mo­ni­ce też.

– Idę wziąć prysz­nic. Tobie też radzę. Wiesz, może jutro zo­ba­czysz się z Leną – Wasyl mru­gnął zna­czą­co lewym okiem.

– A jak zo­ba­czę, to wła­ści­wie co z tego? Co ja tu tak na­praw­dę robię? Dla­cze­go mnie w to wpa­ko­wa­li­ście?

– Je­steś no­si­cie­lem… – za­czął Wasyl, ale bar­dzo nie­wy­raź­nie, bo aku­rat ścią­gał przez głowę pod­ko­szu­lek

– Ktoś mnie za­ra­ził?! – krzyk­nął prze­ra­żo­ny Er­nest, nie­mal spa­da­jąc z fo­te­la i na­tych­miast trzeź­wie­jąc.

– …no­si­cie­lem genu, który uległ spe­cy­ficz­nej mu­ta­cji. Można po­wie­dzieć, że je­steś wy­jąt­ko­wym czło­wie­kiem w skali całej ludz­ko­ści. Taka mu­ta­cja zda­rza się nie­zwy­kle rzad­ko – kon­ty­nu­ował Wasyl roz­pi­na­jąc pasek spodni. Udo­bru­cha­ny Er­nest po­now­nie usa­do­wił się wy­god­nie w fo­te­lu, a krew na nowo po­czu­ła bło­gie pro­mi­le. – Ja się do­kład­nie na tym nie znam, to dział­ka Teo­do­ra – cią­gnął dalej Wasyl zdej­mu­jąc spodnie, – ale po­dob­no ta mu­ta­cja wy­wo­łu­je w pew­nym wieku jakąś strasz­ną cho­ro­bę.

– Aku­rat! Już mnie nie strasz. Gdyby tak było, nie był­bym ni­ko­mu po­trzeb­ny – po­wie­dział Er­nest hardo, ale z nutką nie­po­ko­ju w gło­sie.

– Nie­praw­da – od­parł Wasyl, wal­cząc ze skar­pet­ka­mi. – Rzecz w tym, że w pew­nych wy­jąt­ko­wych wa­run­kach ten gen dzia­ła nie de­struk­cyj­nie, ale wręcz sty­mu­lu­jąc roz­wój in­te­lek­tu­al­ny osob­ni­ka.

– O! – za­krzyk­nął skrom­nie Er­nest. – Zna­czy, że u mnie?

– U cie­bie jesz­cze nie. Do­pie­ro jak po­łą­czy się z ge­no­ty­pem, który nosi w sobie Lena – Wasyl rzu­cił w po­wie­trze skar­pet­ki. Jedna z nich za­wi­sła na za­sło­nie, za­cze­pio­na o pla­sti­ko­we­go mo­ty­la. Druga wy­lą­do­wa­ła na brzu­chu Er­ne­sta. Nie pach­nia­ła przy­jem­nie. Wasyl wy­cią­gnął z seg­men­tu świe­ży ręcz­nik. – Dla­te­go mu­si­cie… ro­zu­miesz… tego… – dodał, czła­piąc boso w sa­mych slip­kach do ła­zien­ki.

Er­nest nic już nie po­wie­dział. To nie było na jego głowę. Zresz­tą Wasyl sam przy­znał, że i on się na tym nie zna. Le­piej za­py­tać Teo­do­ra, gdy się już spo­tka­ją. Szum wody z ła­zien­ki zmie­szał się ze szme­rem windy. Er­nest ża­ło­wał, że nie ma już piwa. Ła­twiej by­ło­by my­śleć o pie­nią­dzach, które za­mie­rzał zdo­być. Winda stuk­nę­ła za­trzy­mu­jąc się na pię­trze. Za­skrzy­pia­ło i sły­chać było, jak wy­pa­da z niej stado są­sia­dów. Er­nest chwy­cił z obrzy­dze­niem wa­sy­lo­wą skar­pet­kę w dwa palce. Ktoś za­pu­kał do drzwi. Otwo­rzyć, czy nie otwo­rzyć, oto jest py­ta­nie! Gdyby zwlókł się z fo­te­la, mógł­by pójść do skle­pu na rogu i kupić bro­wa­ra. Pu­ka­nie po­wtó­rzy­ło się z więk­szą na­tar­czy­wo­ścią.

Za drzwia­mi stał męż­czy­zna w ka­pe­lu­szu i czar­nym skó­rza­nym płasz­czu.

– Ta­wa­riść Wasyl Izy­do­ro­wicz Szu­mie­lew­skij? – za­py­tał krót­ko. Miał dziw­ny ak­cent. Chyba wschod­ni.

– Bie­rze ką… Kto? To po­mył­ka…

Drzwi zo­sta­ły pchnię­te z takim im­pe­tem, że ude­rzo­ny Er­nest po­to­czył się kilka kro­ków do tyłu i upadł na pod­ło­gę w sa­lo­nie. Skó­rza­ny wkro­czył do miesz­ka­nia w asy­ście trzech mi­li­cjan­tów, któ­rzy na­tych­miast roz­pro­szy­li się po po­ko­jach. Szyb­ko roz­po­czę­ło się zwy­cza­jo­we trza­ska­nie sprzę­ta­mi i dar­cie po­ście­li.

Męż­czy­zna z ak­cen­tem ro­zej­rzał się by­strym wzro­kiem po sa­lo­nie. Jego uwagę przy­cią­gnął sto­ją­cy na biur­ku chro­no­na­mier­zacz. Na­tych­miast w tę stro­nę skie­ro­wał swe kroki. Buty też miał skó­rza­ne i czar­ne. Wy­so­kie. Trzesz­cza­ły zło­wro­go przy każ­dym stąp­nię­ciu.

– Zo­staw to! Macie nakaz? Wy­no­ście się! – krzy­czał prze­ra­żo­ny Er­nest, roz­cie­ra­jąc guza na czole.

Skó­rza­ny zu­peł­nie go zi­gno­ro­wał i za­mie­rzał stuk­nąć pal­cem w kla­wisz chro­no­na­mier­za­cza. Er­nest chwy­cił je­dy­ną broń, jaką zna­lazł pod ręką na dy­wa­nie. Skar­pet­ka wy­lą­do­wa­ła na ra­mie­niu przy­by­sza. To od­wró­ci­ło jego uwagę. Męż­czy­zna zbli­żył się do Er­ne­sta i po­chy­lił nad nim.

– A ta­wa­riść to niby kto? Pi­sa­tiel’? – za­py­tał z po­gar­dą w gło­sie. – My uwi­dim, co też ta­wa­riść Pu­ga­wi­ca za poemy wy­pi­sy­wał na etoj ma­szin­kie.

– To na­pra­wę po­mył­ka – Er­nest tak wła­śnie w tej chwi­li po­my­ślał i cień na­dziei wlał się w jego po­si­nia­czo­ną głowę. – Ja nie na­zy­wam się Pu­ga­wi­ca, tylko Guzik. Er­nest Guzik. I nie je­stem żad­nym pi­sa­rzem, tylko…

– Durak! – prze­rwał ostro Skó­rza­ny. Się­gnął za pa­zu­chę i wyjął z za­na­drza jakąś bro­szur­kę. Rzu­cił ją Er­ne­sto­wi w twarz. – A ma­szin­ka za­re­gi­stra­wa­na? My wsio pra­wie­rim!

Męż­czy­zna wy­pro­sto­wał się, za­ło­żył ręce do tyłu i za­czął prze­cha­dzać się po po­ko­ju, strą­ca­jąc od czasu do czasu jakiś krysz­tał z seg­men­tu lub książ­kę z półki, albo też ko­piąc po­rzu­co­ne na pod­ło­dze ubra­nie Wa­sy­la. Zda­wa­ło się przez chwi­lę, że le­żą­cy na dy­wa­nie, sku­lo­ny ze stra­chu Er­nest prze­stał go in­te­re­so­wać. Było to jed­nak tylko złu­dze­nie.

– Nu, dawaj! Gdzie ra­dio­stan­cja, a?

– Ra­dio­sta­cja?? To nie­po­ro­zu­mie­nie, pro­szę pana. Bła­gam, zo­staw­cie mnie, ja nic nie wiem – wy­du­kał drżą­cym gło­sem Er­nest.

– Idiot! – skwi­to­wał Skó­rza­ny. – My uże wsio zna­jem! My was na­mie­ri­li, kagda wy si­gna­ły pa­sy­ła­li.

Mimo pa­ra­li­żu spo­wo­do­wa­ne­go prze­stra­chem, Er­nest za­czął co nieco ro­zu­mieć. Gdy Wasyl włą­czył na próbę chro­no­na­mier­zacz, urzą­dze­nie wi­docz­nie za­czę­ło wy­sy­łać sy­gna­ły ra­dio­we, czy ja­kieś tam. Tylko dla­cze­go Wasyl był taki nie­ostroż­ny? I gdzie on jest?!

Do po­ko­ju wró­cił jeden z mi­li­cjan­tów. Bu­ra­cza­na czer­wień na twa­rzy była chyba jego na­tu­ral­ną ozdo­bą. Z pew­no­ścią była też sys­te­ma­tycz­ne pie­lę­gno­wa­na.

– To­wa­rzy­szu ko­mi­sa­rzu, do­la­ry! – po­ka­zał z sa­tys­fak­cją gruby plik zie­lo­nych bank­no­tów. – I zło­tów­ki – w dru­giej dłoni dzier­żył na­stęp­ny plik.

– Cha­ra­szo, Głą­biń­ski – ko­mi­sarz ode­brał czer­wo­no­li­ce­mu pie­nią­dze i scho­wał za pa­zu­chę, pew­nie w miej­sce po bro­szur­ce. – A Szu­mie­lew­skij?

Mi­li­cjant za­czer­wie­nił się jesz­cze sil­niej. Zmie­sza­nym gło­sem po­wie­dział:

– Nie ro­zu­miem jak to się mogło stać. Ni­g­dzie go nie ma.

Er­nest wy­tę­żył umysł, szu­kał w jego za­ka­mar­kach spo­so­bu oca­le­nia, ale zna­lazł tylko stru­my­ki jęcz­mien­nej brzecz­ki szu­mią­ce w nie­kon­tro­lo­wa­nych ja­zach. Skó­rza­ny pod­szedł do chro­no­na­mier­za­cza i spy­tał:

– Nu kak? Pa­ga­wa­rim?

– Da – Er­nest całą siłą woli przy­po­mniał sobie wkle­py­wa­ne w jego mózg ro­syj­skie słów­ka. Razem z tym wspo­mnie­niem uj­rzał bio­dra pani Sajny, na­uczy­ciel­ki ję­zy­ka ro­syj­skie­go ze szko­ły pod­sta­wo­wej. Boże, jak to było dawno – po­my­ślał. Pa­li­łem wtedy „Ra­dom­skie" i mia­łem wszyst­ko w dupie. A teraz?

– Szto eto ta­ko­je? – skó­rza­ny z nie­cier­pli­wo­ścią pukał pal­cem w obu­do­wę sta­rej ma­szy­ny do pi­sa­nia. Głą­biń­ski oglą­dał swoje dło­nie po­zba­wio­ne do­la­rów i zło­tó­wek, jego czer­wo­na twarz na­resz­cie pa­so­wa­ła do stanu jego duszy – palił się w niej pie­kiel­ny ogień. Tyle go­tów­ki, tyle szam­pa­na, ko­biet, ka­wio­ru, wódki… I wsio w pizdu!

– Eto ma­szin­ka – po­wie­dział nie­win­nie Er­nest, jed­no­cze­śnie roz­glą­da­jąc się w po­szu­ki­wa­niu ra­tun­ku. Za­wie­sił wzrok na pla­sti­ko­wym mo­ty­lu wto­pio­nym w brą­zo­wą za­sło­nę, na nim zaś przy­sia­dła skar­pe­ta Wa­sy­la. Ten widok uzmy­sło­wił mu, że może li­czyć tylko na sie­bie.

– A wy pi­sa­tiel’? – po­dejrz­li­wie za­py­tał Skó­rza­ny.

– Nu da, pi­sa­tiel’ – Er­nest po­sta­wił wszyst­ko na jedną kartę. Nie miał po­ję­cia gdzie po­dział się Wasyl, teraz pra­gnął tylko jed­ne­go – ura­to­wać swoją dupę i (jeśli się uda) zre­ali­zo­wać swój plan za­ty­tu­ło­wa­ny w pod­świa­do­mo­ści „na­pcha­nie kabzy ma­mo­ną".

– Pi­szy­tie! – roz­ka­zał Skó­rza­ny, ły­piąc okiem na Głą­biń­skie­go.

– Szto? – Er­nest z bi­ciem serca pod­szedł do chro­no­na­mier­za­cza, pró­bu­jąc przy­po­mnieć sobie wszyst­ko, co Wasyl mówił mu o jego dzia­ła­niu. Teraz do­pie­ro ża­ło­wał, że słu­chał go z lek­ce­wa­że­niem i za­pa­mię­tał trzy po trzy wszyst­kie in­struk­cje.

-Szto ni­budz’! Nu, by­stro! Po­smo­trim, kakij wy pi­sa­tiel’!

Er­nest wy­cią­gnął drżą­cą dłoń w kie­run­ku kla­wia­tu­ry i ogar­nął roz­pacz­li­wym spoj­rze­niem pla­sti­ko­we mo­ty­le na za­sło­nach. Wy­da­ło mu się, że od­la­tu­ją, mu­ska­ją jego twarz de­li­kat­nym trze­po­tem skrzy­deł, zmie­rza­jąc do pro­sto­ką­ta drzwi dzie­lą­cych klat­kę po­nu­re­go miesz­ka­nia od wol­no­ści. Wol­ność, szczę­ście, życie… te sko­ja­rze­nia ka­za­ły jego pal­com wy­stu­kać kla­wia­tu­rą jedno słowo: „LENA".

 

IX

 

Her­man sie­dział na wiel­kim, wy­ście­ła­nym skórą krze­śle, nogi trzy­ma­jąc na stole za­sła­nym reszt­ka­mi je­dze­nia, drew­nia­ny­mi mi­sa­mi, ku­fla­mi i dzba­na­mi z trun­ka­mi. Brodę miał wspar­tą na zwi­nię­tej w pięść dłoni. Był wy­raź­nie za­fra­so­wa­ny. Na­prze­ciw­ko niego na ławie przy­siadł He­niek. Ręce zwi­sa­ły mu bez­wład­nie wzdłuż tu­ło­wia, a wzrok miał tępo wbity w kufel z winem. Wy­glą­dał na prze­raź­li­wie znu­dzo­ne­go. Wokół nich, jak ćma wkoło świe­cy, krą­żył ner­wo­wo Buła. Jakiś im­puls po­bu­dził ciało Heńka, który wark­nął znie­cier­pli­wio­ny:

– Prze­stań łazić, wkur­wiasz mnie.

Buła fak­tycz­nie za­trzy­mał się, ale tylko po to, żeby ostro od­pa­ro­wać (my­śle­nie, cho­dze­nie i mó­wie­nie jed­no­cze­śnie to tro­chę za dużo jak na jego moż­li­wo­ści po­dziel­no­ści uwagi):

– Jarać mi się chce!

Tyle star­czy­ło za wy­tłu­ma­cze­nie psie­go hu­mo­ru w ciągu ostat­nich go­dzin.

– Ja też nie mam co palić, ale nie łażę.

– A ja łażę! Zresz­tą, le­piej stul ryja. Okła­ma­łeś mnie, mia­łeś jesz­cze szlu­ga, a potem sam go zja­ra­łeś. Taki z cie­bie, kurwa, ko­le­ga.

– Ostat­ni był. Na dwóch za mało, dla ni­ko­go nie by­ło­by po­żyt­ku.

– Ale ty masz jesz­cze ni­ko­ty­nę w mózgu. Ja już nie mam, to łażę. Też bę­dziesz nie­dłu­go łaził.

– A ty masz gówno w mózgu.

Na­sta­ła chwi­la ciszy. Buła wró­cił do swo­jej czyn­no­ści, która tak de­ner­wo­wa­ła Heńka. Cho­dze­nie cza­sem na­pę­dza­ło pracę jego umy­słu, jak ja­kieś dy­na­mo. Od tego Buła nie­kie­dy wpa­dał na po­my­sły. Zwy­kle były głu­pie. Wła­ści­wie za­wsze były głu­pie.

– Her­man, nie mógł­byś kazać Żyd­kom skrę­cić dla nas ja­kieś ćmiki? W końcu je­steś tu kró­lem, mo­żesz kazać wszyst­ko.

Her­man nie za­re­ago­wał. Buła do­cze­kał się za to od­po­wie­dzi od Heńka.

– Ty to na­praw­dę masz na­sra­ne we łbie, Buła. Skąd niby oni mają wziąć tytoń, co? Z tro­cin mają ci skrę­ty zro­bić?

– A choć­by i z tro­cin. Mają tu ta­kich cu­da­ków, co to niby wodę w wino za­mie­nia­ją, to niech za­mie­nią tro­ci­ny w tytoń – bro­nił się Buła.

– Ja tam od nich nic nie chcę. Ten Tarik miał zro­bić dla nas karty i co z tego wy­szło! – He­niek pod­niósł ze stołu czar­ną kartę z wy­ry­so­wa­nym na niej bia­łym ko­ścio­tru­pem z kosą. – Prze­cież tym nie za­grasz ani w ty­sia­ka, ani po­ke­ra, ani w chuja nawet.

– Ziyad aku­rat nie jest Żydem, tylko ja­kimś ba­ra­ba­nem, czy jakoś tak.

– Ber­be­rem. Zna­czy Ara­bem. Jesz­cze go­rzej. Pier­do­lo­ny ter­ro­ry­sta.

Buła po­ki­wał głową na znak zro­zu­mie­nia. Po­now­nie roz­po­czął po­dróż wokół kom­na­ty, ale po kilku okrą­że­niach znów za­trzy­mał się, by w sku­pie­niu się wy­sło­wić.

– Her­man, za długo tu już sie­dzi­my. Koń­czą nam się za­pa­sy z cy­wi­li­za­cji. Po­szedł­bym na ja­kieś nor­mal­ne dziw­ki. Urlop się nam na­le­ży, nie?

Nie­spo­dzie­wa­nie Her­man ode­zwał się w końcu.

– Sam je­steś dziw­ką.

Nikt nie mógł­by sobie po­zwo­lić na takie słowa wobec Buły w jego obec­no­ści. Nikt, prócz Her­ma­na. Dry­blas za­ci­snął tylko pię­ści i roz­dzia­wił gębę.

– He­niek też jest dziw­ką. I, co gor­sza, ja też je­stem dziw­ką. A wszyst­kich nas wy­dy­mał Teo­dor. Je­ste­śmy dupy do rżnię­cia i tyle.

– No co ty, Her. Zro­bi­li­śmy wszyst­ko, co było można. Wy­sła­li­śmy tyle pa­tro­li, gra­ni­cę ob­sta­wi­li­śmy tak, że mysz się nie prze­ci­śnie. Żydzi mu­sie­li im po­ma­gać wbrew za­ka­zom.

– Wła­śnie, to wszyst­ko przez Żydów. Po­win­ni­śmy im spra­wić jakiś po­grom.

– Szu­ka­li­śmy tam, gdzie nie trze­ba. Oni wcale nie wy­ru­szy­li do Egip­tu.

– Nie, Her, o to mo­żesz być spo­koj­ny. Wi­dzia­łem jak wy­cią­ga­no ze­zna­nia. Rzy­mia­nie po­tra­fią to robić fa­cho­wo. Sam się sporo na­uczy­łem, na przy­kład…

– To Teo­dor roz­pu­ścił po­gło­ski o uciecz­ce do Egip­tu. Ten facet ma jakiś szó­sty zmysł. Prze­cież nie mógł wie­dzieć, że ktoś go bę­dzie ści­gał. – „Nie mógł wie­dzieć, ale po­stą­pił zgod­nie z pro­ce­du­ra­mi. A ty, Her­ma­nie, pro­ce­du­ry ola­łeś i teraz masz za swoje” – dodał w my­ślach. – O świ­cie ru­sza­my do Syrii. A jak bę­dzie trze­ba, jesz­cze dalej na pół­noc. Rusz­cie się, chło­pa­ki, przy­go­tuj­cie wszyst­ko.

– Wy­cią­gnąć volks­wa­ge­na ze sto­do­ły?

Her­man po­pa­trzył tylko z po­li­to­wa­niem na Bułę.

 

W na­mio­cie pa­no­wał pół­mrok nie­mra­wo roz­świe­tla­ny mi­go­tli­wym bla­skiem sa­mot­nej świe­cy. Fe­ro­ras zbli­żył się do le­żą­ce­go na skó­rach czło­wie­ka i przy­klęk­nął u wez­gło­wia. Gdy do­strzegł, że ten ma oczy otwar­te i przy­tom­ne, uśmiech­nął się i wy­szep­tał:

– Zwy­cię­ży­li­śmy, Teo­do­ro­sie! Po­gna­li­śmy bar­ba­rzyń­ców aż do rzeki i tam roz­bi­li­śmy do szczę­tu. Wielu się po­to­pi­ło, wzię­li­śmy też setki jeń­ców. Nimi wy­ku­pi­my sobie dal­szą bez­piecz­ną drogę. To praw­dzi­wy cud!

Była to zna­ko­mi­ta wieść, która po­dzia­ła­ła na Teo­do­ra jak bal­sam, sku­tecz­niej niźli zioła i maści, któ­ry­mi ob­ło­żo­no jego ranę.

– To nie cud. Hunt­zvot jest zna­ko­mi­tym ge­ne­ra­łem, Fe­ro­ra­sie.

– Hunt­zvot ma ta­lent i do­świad­cze­nie z rzym­skiej armii, to praw­da. Ale po­stę­po­wał je­dy­nie wedle two­ich wska­zó­wek. Ty i Dzie­ciąt­ko czu­wa­li­ście nad nami. Sar­ma­ci byli pię­cio­kroć licz­niej­si. To cud!

Teo­dor nie opo­no­wał dłu­żej. Jego lu­dzie uwiel­bia­li cuda. Bez tego świat był dla nich zbyt mo­no­ton­ny, a życie bez­barw­ne, wią­żą­ce się zwy­kle z samym cier­pie­niem. Dzię­ki „cudom” ze­brał ich nie­gdyś wokół sie­bie i przy­cią­gał nadal ko­lej­nych „wier­nych”. Wy­star­czy­ło choć­by skrze­sać ogień za­pal­nicz­ką, by zo­stać uzna­nym za pro­ro­ka nio­są­ce­go świa­tło du­szom. Po­my­śleć, że wy­ru­sza­li le­d­wie w czte­ry wozy, a dziś po­ko­na­li armię nie­ustra­szo­nych bar­ba­rzyń­ców!

– Muszę po­wie­dzieć ci coś bar­dzo waż­ne­go, przy­ja­cie­lu.

Fe­ro­ras po­chy­lił głowę, by le­piej łowić słowa Teo­do­ra

– Może się tak zda­rzyć… cze­kam na to… że odej­dę. Ja, Lena, Dzie­ciąt­ko. To bę­dzie ozna­cza­ło, że prze­zna­cze­nie się wy­peł­ni. Nie smuć­cie się wtedy, lecz ra­duj­cie, bo to bę­dzie znak, że wciąż bę­dzie­my żyć, ale w innym świe­cie. Nie po­tra­fię ci tego wszyst­kie­go wy­tłu­ma­czyć, nie wiem, czy mógł­byś to pojąć…

– Ro­zu­miem cię, mój Teo­do­ro­sie. Wiem wszyst­ko. Mo­nish znów wiesz­czy­ła. Mó­wi­ła, że za dwa mil­le­nia ob­ja­wi­cie się po raz wtóry i wów­czas Wy­bra­niec sto­czy osta­tecz­ny bój.

Teo­dor po­czuł ulgę. Cią­głe okła­my­wa­nie tych ludzi spra­wia­ło mu nie­mal fi­zycz­ny ból, choć były to le­d­wie ja­kieś fan­to­my chwie­ją­ce się na gra­ni­cy bytu i ułudy w za­gu­bio­nej rze­czy­wi­sto­ści. Poza tym był tak osła­bio­ny, że samo mó­wie­nie spra­wia­ło mu spory wy­si­łek. Nie­ocze­ki­wa­nie Mo­ni­ka znów przy­da­ła się ze swo­imi wi­zja­mi.

– A czy wygra? – po­zwo­lił sobie na de­li­kat­ny żart.

Fe­ro­ras roz­ło­żył bez­rad­nie ręce.

– Chciał­bym pomóc, ale nie wiem jak – po­wie­dział z żalem.

– Ty masz swoją misję – od­parł Teo­dor.

Zmę­cze­nie i ból w końcu go zmo­gły. Za­padł się w zu­peł­ną ciem­ność.

Fe­ro­ras wes­tchnął. „Oby sen wró­cił ci siły” – po­my­ślał. Z le­żą­ce­go pod ręką to­boł­ka wy­cią­gnął bru­lion – jeden z cudów Teo­do­ro­sa – oraz gęsie pióro. Przy­su­nął świe­cę. Spod ban­da­ża okry­wa­ją­ce­go ramię przy­ja­cie­la wy­cie­kła struż­ka krwi. Fe­ro­ras za­nu­rzył w niej ko­niec pióra. Dłoń tylko przez chwi­lę za­mar­ła nad pa­pie­rem. A potem za­czę­ła kre­ślić rów­nym, sta­ran­nym pi­smem słowa pły­ną­ce pro­sto z duszy:

 

„Wy­brań­cze Jasno Prze­po­wie­dzia­ny!

Chwal­bo na­szych Jaźni!

Po­wiedź­że dusze nasze mar­na­we ku Opę­ta­niu Zbaw­cze­mu,

Ra­do­ści Wszech­wiecz­nej…"

 

 

Rubus pli­ca­tus, je­ży­na fał­do­wa­na – po­my­ślał Er­nest, czu­jąc na twa­rzy kol­cza­ste pędy i pod­parł swe wątłe ciało po­dra­pa­ny­mi dłoń­mi, usi­łu­jąc wstać. Na­ma­cał przy tym jakiś kan­cia­sty kształt, wa­liz­kę albo pudło. Ciem­ność unie­moż­li­wia­ła mu zi­den­ty­fi­ko­wa­nie tego obiek­tu. In­tu­icyj­nie wy­czuł jed­nak, że jest to coś waż­ne­go, więc wło­żył przed­miot pod pachę i na­tę­ża­jąc siły wy­tasz­czył się z za­ro­śli na drogę bie­gną­cą skra­jem lasu. Tu było ja­śniej, księ­życ nie­śmia­ło prze­bi­jał się swoim świa­tłem przez chmu­ry i z mroku za­czę­ły wy­nu­rzać się nie­wy­raź­ne kon­tu­ry na­mio­tów.

– Obo­zo­wi­sko – szep­nął Er­nest, klę­ka­jąc na mo­krej tra­wie. Po­sta­wił przed sobą wa­liz­kę wy­tar­ga­ną z krza­ków i stwier­dził, że jest to chro­no­na­mier­zacz za­pa­ko­wa­ny w swój fu­te­rał. Tu musi być Lena, a może i Teo­dor. Przy­po­mniał sobie ich ostat­nią roz­mo­wę. Pro­sił go wtedy, żeby mu coś obie­cał: że jak to wszyst­ko się skoń­czy, to wrócą po Mo­ni­kę. Co za prze­wrot­ność losu, teraz sam wraca po nich wszyst­kich, on – Er­nest Guzik. Tylko czy są tutaj razem? Czy Mo­ni­ka jest z nimi? A może znaj­dzie tylko Lenę? Zła­pał kur­czo­wo uchwyt wa­liz­ki i ru­szył sztyw­nym kro­kiem w stro­nę na­mio­tów, nie mając zie­lo­ne­go po­ję­cia o tym, co zrobi za chwi­lę, co powie pierw­sze­mu na­po­tka­ne­mu czło­wie­ko­wi, ani czy on zro­zu­mie co­kol­wiek.

Pierw­szy na­po­tka­ny czło­wiek po­ja­wił się nie­mal na­tych­miast, sta­now­czo zbyt szyb­ko, by dać Er­ne­sto­wi czas do my­śle­nia. Za to ode­zwał się zu­peł­nie zro­zu­mia­łym ję­zy­kiem, co ucie­szy­ło Gu­zi­ka, mimo szorst­ko­ści usły­sza­nych słów:

– Stój na miej­scu, tam gdzie sto­isz, bo flaki twoje użyź­nią za chwi­lę to pole!

– Stoję, stoję! – wy­krzyk­nął Er­nest, sta­wia­jąc wa­liz­kę na ziemi, któ­rej miał do­star­czyć na­wo­zu w po­sta­ci swo­ich wnętrz­no­ści. – Ja swój!

– Co za swój? Zna­czy czyj?

– Er­nest. Er­nest Guzik. Mam tu coś bar­dzo waż­ne­go dla… – za­wa­hał się. A raz kozie śmierć! – Dla Teo­do­ra! Pro­wadź straż­ni­ku! – dodał z ani­mu­szem, sta­ra­jąc się jed­no­cze­śnie opa­no­wać nagły atak drże­nia kolan i szczę­ki. Straż­nik po­ma­so­wał dło­nią za­ro­śnię­ty pod­bró­dek i spy­tał, zmie­nia­jąc ton głosu na tro­chę bar­dziej uprzej­my:

– A od kogóż ten dar, czy co tam, można wie­dzieć?

– Od Wa­sy­la! – od­pa­ro­wał Er­nest hardo, cho­ciaż nie bar­dzo mógł uzmy­sło­wić sobie, gdzie się znaj­du­je źró­dło tej od­wa­gi. Być może – po­my­ślał – tak to jest z ludź­mi, że w ob­li­czu za­gro­że­nia mo­bi­li­zu­ją się w nich ja­kieś ukry­te, ta­jem­ne re­zer­wy bra­wu­ry, o któ­rych nie śmie­li nawet ma­rzyć w snach. Naj­wi­docz­niej tak mu­sia­ło być, bo dodał pew­nie:

– Po­wiedz mu, że od Wa­sy­la, na pewno bę­dzie wie­dział, o co cho­dzi!

– Chodź ze mną, tylko bez sztu­czek, a dar po­nie­sie ten tu…– obej­rzał się krót­ko za sie­bie. – Izaak! Chodź! – z mroku wy­ło­nił się tycz­ko­wa­ty mło­dzie­niec o twa­rzy czuj­ne­go szczu­ra. – Weź to i idź przo­dem, trza za­pro­wa­dzić tego Gu­zi­ko­sa do obozu. Przy­pil­nu­je­cie go z Abi­me­lem, a ja po­wia­do­mię Fe­ro­ra­sa.

Serce Er­ne­sta za­bi­ło ży­wiej, kiedy wkro­czy­li mię­dzy na­mio­ty. W obec­nej sy­tu­acji ozna­cza­ło to, że tłu­kło się jak osza­la­łe po całej klat­ce pier­sio­wej, którą zresz­tą można by spo­koj­nie na­zwać kla­tecz­ką. Sta­rał się my­śleć o Mo­ni­ce, o tym, że przy­by­wa po nią jak ry­cerz z La Man­chy po swoją Dul­cy­neę, ale całym swoim wą­tłym cia­łem wy­czu­wał obec­ność Leny i nie mógł się tego wra­że­nia po­zbyć.

Póź­niej wszyst­ko stało się szyb­ko – po­zo­stał na kilka chwil z Iza­akiem i jego dru­hem Abi­me­lem, a kiedy straż­nik wró­cił z ja­kimś fa­ce­tem wy­glą­da­ją­cym na na­tchnio­ne­go, Er­nest za­py­tał:

– Czy mogę wresz­cie zo­ba­czyć Teo­do­ra?

– Czeka na cie­bie. Weź co masz dla niego i idź ze mną – od­po­wie­dział Na­tchnio­ny i miał przy tym nie­szczę­śli­wą minę. Zu­peł­nie jak dziec­ko, któ­re­mu obie­ca­no lody pi­sta­cjo­we, a potem się oka­za­ło, że lo­dziar­nia jest za­mknię­ta z po­wo­du awa­rii.

– Nie trze­ba tego spraw­dzić? – za­nie­po­ko­ił się straż­nik, wska­zu­jąc głową wa­liz­kę trzy­ma­ną już przez Er­ne­sta.

– Nie. Teo­do­ros zna tego czło­wie­ka. – Na­tchnio­ny ski­nął dło­nią i ru­szy­li w głąb obo­zo­wi­ska. Er­nest roz­glą­dał się, czu­jąc otwie­ra­ją­cy się w jego wnę­trzu wul­kan. Każdy na­miot, każdy ka­mień, po­wróz, bu­kłak, wszyst­ko na czym za­trzy­mał wzrok krzy­cza­ło do niego: „Je­stem tu!". I każda ko­mór­ka jego ciała wy­czu­wa­ła ener­gię, o któ­rej ma­rzyć mogą kon­struk­to­rzy elek­trow­ni ato­mo­wych, we wszyst­kich ją­drach jego ato­mów lśnił czer­wo­ny neon – LENA. Do­tar­li do du­że­go na­mio­tu, któ­re­go wej­ścia strze­gło dwóch po­dej­rza­nych i po­nu­rych typów. Ski­nę­li gło­wa­mi na widok Fe­ro­ra­sa i wpu­ści­li ich do wnę­trza, gdzie Er­nest od razu zo­ba­czył Teo­do­ra le­żą­ce­go na le­go­wi­sku ze skór.

– Udało się – szep­nął Ob­ci­na, uśmie­cha­jąc się z wy­sił­kiem. Na jego twa­rzy ma­lo­wa­ła się ra­dość, ga­szo­na do­tkli­wym cier­pie­niem.

– Co ci to? – jęk­nął Er­nest nie­wy­raź­nie, za­sła­nia­jąc nos z po­wo­du odoru wy­peł­nia­ją­ce­go wnę­trze na­mio­tu.

 Guzik wie­lo­krot­nie prze­kli­nał w duszy chwi­lę, w któ­rej los ze­tknął go z tym czło­wie­kiem, czy­niąc z jego życia pasmo kosz­ma­rów na jawie. Jed­nak cała ta nie­zwy­kła, prze­by­ta wspól­nie droga zbli­ży­ła ich do sie­bie. A może cho­dzi­ło o to, że bez Teo­do­ra nie spo­tkał­by nigdy Leny? Tak, czy ina­czej Er­nest wzru­szył się. Uświa­do­mił sobie, że nigdy nie miał praw­dzi­we­go przy­ja­cie­la. Czy Teo­dor mógł nim być?

Upu­ścił wa­liz­kę, która z chrzę­stem ude­rzy­ła o zie­mię i pod­szedł do leża, przy któ­rym smród wy­raź­nie się wzmógł.

– Jakże to, czy nikt o cie­bie nie dba?

Teo­dor pró­bo­wał mach­nąć ręką, ale syk­nął z bólu.

– Tylko nie rób mi tu żad­nych głupstw! Zaraz wró­ci­my do na­szych cza­sów. Pój­dziesz do szpi­ta­la…

– Spo­koj­nie, to tylko dra­śnię­cie – bo­le­sna mina prze­czy­ła sło­wom. – A gdzie Wasyl?

Pro­ste py­ta­nie wpra­wi­ło Er­ne­sta w za­kło­po­ta­nie. Czy po­wi­nien zrzu­cać na głowę Teo­do­ra ko­lej­ne zmar­twie­nie? Zwłasz­cza, że nie wia­do­mo było, czy na­le­ża­ło się mar­twić. Prze­cież mi­li­cja go nie zła­pa­ła.

– Wasyl wie, co robi – od­po­wie­dział dy­plo­ma­tycz­nie, wie­rząc jed­nak we wła­sne słowa. Po­znał Wa­sy­la na tyle, by wie­dzieć, że ten czło­wiek po­tra­fi sobie po­ra­dzić w każ­dej sy­tu­acji. – A co z Leną? – szyb­ko zmie­nił temat. Zdzi­wił się, że od­ru­cho­wo za­py­tał o nią, choć za­mie­rzał pierw wy­py­tać o Mo­ni­kę.

– Wszyst­ko do­brze. Ach, Er­ne­ście, muszę ci po­gra­tu­lo­wać!

– Nic ta­kie­go nie zro­bi­łem, Wasyl mi wy­tłu­ma­czył, jak to zro­bić…

– W tym to ci aku­rat Wasyl chyba nie po­ma­gał! – za­śmiał się Teo­dor, po­ko­nu­jąc ból. – Zo­sta­łeś ojcem! Masz wspa­nia­łe­go syna!

Er­nest za­marł. Przy­słu­chu­ją­cy się roz­mo­wie Na­wie­dzo­ny wbił zdu­mio­ny wzrok w Er­ne­sta.

– Prze­cież Mo­ni­ka nie może…

– Nie Mo­ni­ka… – nagły atak kasz­lu wstrzą­snął całym cia­łem Teo­do­ra. Krwa­we plwo­ci­ny opry­ska­ły twarz Er­ne­sta. Coś za­rzę­zi­ło w płu­cach ran­ne­go, który nagle uniósł się, wy­pro­sto­wał jak stru­na, po czym zwiot­czał i bez­wład­nie na po­wrót legł na skó­rach. Uchy­lo­ne usta nie po­ru­szy­ły się. Prze­ra­żo­ny Er­nest nie był w sta­nie wy­ko­nać żad­ne­go ruchu. Na­wie­dzo­ny rzu­cił się do po­sła­nia, by spraw­dzić, czy Teo­dor dycha jesz­cze, gdy nagle ich uszu do­szły okrzy­ki spoza na­mio­tu.

Har­mi­der stop­nio­wo na­ra­stał. Okrzy­ki męż­czyzn i ko­biet, świst bicza, czy­jeś skom­le­nia o li­tość, szcze­ka­nie psów, szczęk broni mie­sza­ły się ze sobą. Ponad ten tu­mult prze­bi­jał się mocny głos, na­zna­czo­ny nie­zwy­kłym mięk­kim i śpiew­nym ak­cen­tem, zu­peł­nie nie po­dob­nym do twar­dych tonów ję­zy­ków tu­byl­czych ludów.

– Puść­cie mnie! Pu­skaj­tie! – da­wa­ło się wy­ło­wić po­je­dyn­cze słowa, z każdą chwi­lą bliż­sze i coraz wy­raź­niej­sze. – Nie wie­cie, psu­bra­ty, na kogo rękę pod­no­si­cie!

Znów świ­snął bat. Czło­wiek z obcym ak­cen­tem za­sko­wy­czał. Szyb­ko jed­nak ze­brał się w sobie i wrza­snął wście­kle:

– A job twoju mat’!

I roz­legł się strzał z broni pal­nej.

Koniec

Komentarze

No, sy­tu­acja ład­nie się roz­wi­ja, fak­tycz­nie zro­bi­ło się bar­dziej SF. Po­do­ba­ją mi się od­wo­ła­nia re­li­gij­ne, Her­man świet­ny.

Nie wiem zresz­tą na co.

Prze­ci­nek po “zresz­tą”.

Nazwy marek po­jaz­dów małą li­te­rą, żuka też.

czar­no – białe => czar­no-bia­łe

Czy z po­wo­du oczu, które zdra­dza­ły prze­ra­że­nie, gdy o tym mó­wi­ła i sta­ra­ła nie pa­trzeć się pro­sto w jego oczy?

Czy to po­wtó­rze­nie było ce­lo­we?

wy­cie­kła stróż­ka krwi

Oj, wstydź­cie się.

Bab­ska lo­gi­ka rzą­dzi!

Tym razem ni­cze­go nie po­pra­wia­łam, sku­pi­łam się na lek­tu­rze, a czy­ta­ło się świet­nie. Zna­ko­mi­te po­sta­ci, pierw­szo­rzęd­ny humor. Uru­cha­miam chro­no­na­mier­zacz i prze­no­szę się do ostat­niej czę­ści. ;-D

Gdyby ci, któ­rzy źle o mnie myślą, wie­dzie­li co ja o nich myślę, my­śle­li­by o mnie jesz­cze go­rzej.

Nowa Fantastyka